piątek, 30 października 2015

--- Opinie, pytania, odpowiedzi - część 5


Punktem wyjścia do napisania dzisiejszego posta jest niżej załączony dialog.
Spróbuję przedstawić swoje zdanie, nie będzie to chyba łatwe, ponieważ temat jest wbrew pozorom dosyć kontrowersyjny.

qba3 pisze...
Od jakiegoś czasu obserwuję sobie tego bloga i jest on bardzo dziwny.
Rozkwita między piątkiem a niedzielą a potem powoli zamiera. Zupełnie jak w przyrodzie, tylko tutaj są 2 pory roku.
Może pisałbyś coś częściej, nawet krótsze posty.
Aby cię trochę rozruszać zadam pytanie: co sądzisz o propozycji likwidacji okien życia?
No i jeszcze może byś coś czasami napisał o samym pogotowiu rodzinnym (jak funkcjonuje, z jakimi trudnościami musicie się zmierzyć).
Wprawdzie wnikliwy czytelnik potrafi stworzyć sobie obraz takiego pogotowia, czytając opisy poszczególnych dzieci, ale może jakieś summa summarum.
28 października 2015 07:41


Pikuś Incognito pisze...
Niewątpliwie odpowiem na Twoje pytanie dotyczące "okien życia".
Jednak pozwól, że zachowam taką cykliczność wpisów jak dotychczas, czyli "weekendową".
Niestety w ciągu tygodnia "stać mnie" tylko na krótkie ustosunkowanie się do komentarzy - po prostu brak czasu.
Poruszony przez Ciebie temat sprowadza się do pytania o prawo do życia i prawo do tożsamości.
Nie będzie łatwo to "ubrać" w słowa, trochę się tego obawiam.
Natomiast odnosząc się do pór roku (o czym pisałeś), to wydaje mi się, że jednak są cztery.
W czwartek zaczyna się przedwiośnie, w piątek wszystko rozkwita, sobota i niedziela - lato (temperatury sięgają zenitu), od poniedziałku jesień - wprawdzie chłodna, ale nie aż tak mroźna jak zima zaczynająca się od wtorku.
W zasadzie cieszę się, że aktywność na tym blogu jest w zgodzie z naturą. Oczywiście piszę to z lekkim "przymrużeniem oka", ale nie zamierzam tego zmieniać.
29 października 2015 01:19
Zadane przez „qbę3” pytanie mogło zdziwić niejedną osobę, ponieważ temat ten nie był jakoś specjalnie nagłośniony w mediach. Były wprawdzie jakieś audycje w telewizji i radiu, chociaż osobiście nie udało mi się na nie trafić. „Newsy” w internecie rozpłynęły się w sieci równie szybko jak się pojawiły.
Chodzi o to, że Komitet Praw Dziecka ONZ zaleca nam (póki co nie ma władzy ustawodawczej) likwidację „okien życia”. Okazuje się, że ta forma „oddania dziecka” narusza prawo dziecka do tożsamości, a tym samym jest niezgodna z „Konwencją o prawach dziecka”.

Z drugiej strony mamy prawo do życia.
W związku z tym, hipotetycznie rozważamy problem, co jest ważniejsze – życie czy tożsamość.

Pierwszą myślą, która się nasuwa jest oczywiste stwierdzenie, że najważniejsze jest życie.
Pewnie po przeczytaniu wstępu każdy myśli, że podpisuję się wszystkimi rękami za pozostawieniem „okien życia”.
W zasadzie tak – może jedną ręką. Mimo wszystko mam też pewne wątpliwości.
W którymś artykule napisałem, że gdybym teraz się dowiedział, że nie jestem dzieckiem rodziców, którzy mnie wychowywali, to i tak wybrałbym właśnie to życie i nie tęskniłbym do życia w rodzinie biologicznej (która wiele lat temu nie była zdolna mnie wychowywać).
Jednak mimo wszystko chciałbym znać swoje pochodzenie.
Każdy człowiek do prawidłowego funkcjonowania potrzebuje stabilizacji życiowej, a stabilizacja to między innymi poczucie korzeni, tożsamości oraz przynależności. To również poczucie identyfikacji kulturowej, światopoglądowej, religijnej. Dzieci, które mają poczucie stabilizacji potrafią odnaleźć siebie w życiu, potrafią łączyć przeszłość z teraźniejszością i z ufnością patrzyć w przyszłość.
Dzieci, które trafiają w opiekę zastępczą najczęściej bardzo skrzętnie przechowują rozmaite pamiątki z wcześniejszego okresu, mają wspomnienia.
Opisałem kiedyś Sztangę (trzynastoletnią dziewczynkę). Wówczas zwróciłem uwagę na to, że w momencie opuszczania mieszkania, zabrała z sobą legitymację, książeczkę zdrowia, akt urodzenia.
Przyjechała do nas w podartych trampkach i jednej bluzce (mimo, że jak się później okazało, miała swoją garderobę, która „dojechała” do nas później).
Dopiero po kilku dniach dotarło do mnie, że zabrała z sobą również album ze zdjęciami.
Chyba wielokrotnie go oglądała, bo wyglądał jak biblioteczny „Pan Tadeusz” - czytany przez setki uczniów. W późniejszym okresie zdawała sobie sprawę z tego, że do mamy już nie wróci, a jednak do albumu wracała bardzo często.
Naszym zadaniem, jako rodziców zastępczych (oczywiście w takim samym stopniu dotyczy to rodziców adopcyjnych) jest akceptacja dziecka takim jakie jest, wraz z jego pochodzeniem i korzeniami.
Dzieci z „okien życia” są w pewien sposób z tego odarte. Większość osób (również dzieci) skupia się na tym, co się dzieje „tu i teraz”, chociaż to co robią dzisiaj i jutro jest związane z tym, co chcą osiągnąć w przyszłości. Czasami nawet przeszłość może mieć mniejsze znaczenie, bo przecież nie warto rozpamiętywać porażek. Co najwyżej można wspominać sukcesy, ale upajanie się nimi nie ma większego sensu. Jednak brak poczucia tożsamości może destrukcyjnie wpływać na planowanie przyszłości. Niektórzy podkreślają, że można zakochać się we własnej siostrze lub bracie (nic o tym nie wiedząc). Uważam jednak, że ważniejsza jest świadomość tego, co odziedziczyliśmy w genach (np. prawdopodobieństwo wystąpienia jakichś chorób – głównie psychicznych).
Większość ludzi chce znać prawdę, nawet jeżeli jest ona okrutna. Tylko nieliczni lubią być oszukiwani wypierając ze swojej świadomości pewne fakty. Ludzie z „okna życia” nie wiedzą o sobie nic. Jest to taki trzeci „stan świadomości” - być może najgorszy.


Ale co jest alternatywą dla „okien życia”? Co proponuje nam ONZ?
W zasadzie proponuje nam „porody anonimowe”. Ale są one tak anonimowe, że jednak dziecko będzie miało dostęp do danych osobowych matki (np. w Niemczech po 16 roku życia).
Na dobrą sprawę coś takiego już mamy. Różnica polega tylko na tym, w jakim urzędzie przechowywane jest nazwisko matki.
Kilka tygodni temu przedstawiłem historię IROKEZA. Jego mama urodziła go w szpitalu i zrzekła się praw do chłopca – dając mu szansę życia w rodzinie adopcyjnej.
Z tego co wiemy – Dakota i Paco nie będą ukrywać przed chłopcem, że jest dzieckiem adoptowanym. Kiedyś będzie mógł odszukać swoją mamę biologiczną. Myślę, że jeżeli to zrobi, to dlatego aby jej podziękować za decyzję, którą kiedyś podjęła. A nawet jeżeli nigdy się z nią nie spotka, to przynajmniej będzie wiedział kim była.

W zasadzie zgadzam się z opiniami, że kobiety, które aktualnie porzucają swoje dzieci, zostawiając je gdziekolwiek – w lesie, komuś pod drzwiami, na śmietniku (o zgrozo!!!), nadal będą tak robić.
Dlatego też „okna życia” nie są rozwiązaniem dla takich osób.
Aby pozostawić dziecko w „oknie życia”, mimo wszystko trzeba sobie zadać trochę trudu. Przede wszystkim trzeba się dowiedzieć, gdzie takie okno się znajduje. Ba! Trzeba też wiedzieć, że coś takiego w ogóle istnieje.
Może poród anonimowy byłby dla tych mam alternatywą – ale mógłby się pojawić kolejny
problem - prawa do ochrony danych osobowych. Przecież nie każda kobieta chce, aby jej dziecko poznało jej nazwisko (nawet za kilkanaście lat). Dlatego wydaje mi się, że to właśnie „okna życia” są alternatywą.

Podsumowując, skłaniam się ku takiemu rozwiązaniu, aby pozostawić „okna życia” i jednocześnie wskazywać propozycje alternatywne.

I jeszcze coś innego mnie zastanowiło.

Dzieci poczęte metodą „in vitro”, gdzie nasienie pochodzi od niewiadomej osoby, też w pewien sposób mają zaburzoną tożsamość (z tego co wiem, dane osobowe dawcy są utajnione), a jakoś nikomu to nie przeszkadza. 

piątek, 23 października 2015

ANIOŁKI CHARLIEGO

Już chciałem napisać „Aniołki Pikusia”, ale się powstrzymałem.
Pewnie reakcję Majki jakoś bym przeżył, jednak z reakcją „chłopców” naszych „aniołków” mogłoby być różnie – czasem mógłbym nie przeżyć.

Dzisiaj będzie troszkę inaczej niż zazwyczaj.
Przez nasz dom „przewija się” mnóstwo różnych ludzi, w różny sposób związanych z naszą „rodziną zastępczą”. Tak więc może kiedyś opiszę pana listonosza, bo też widuję go kilka razy w tygodniu.
Aniołki” - są to trzy dziewczyny, które pomagają nam w opiece nad „naszymi dziećmi”.

Przedstawię je w takiej kolejności, w jakiej pojawiały się w naszym pogotowiu.



Natasza

Poznaliśmy się na samym początku naszej pracy w charakterze pogotowia rodzinnego.
Mieliśmy wówczas Królewnę – niewidomą dziewczynkę z porażeniem mózgowym (jakiś czas temu już opisałem jej pobyt u nas). Majka była w odwiedzinach u zaprzyjaźnionego pogotowia rodzinnego, w którym akurat była pani dr Maślak, fizjoterapeutka specjalizująca się głównie w rehabilitacji dzieci i niemowląt. Jej studentki „zajmowały” się podopiecznymi tamtego pogotowia.
Maja wdała się w rozmowę z panią Maślak, głównie chodziło o ocenę Królewny i sugestie na co mamy zwracać uwagę w dalszej rehabilitacji dziewczynki. Majka, jak to Majka – spytała, czy pani doktor nie miałaby przypadkiem jakiejś chętnej studentki, która w formie wolontariatu przyjeżdżałaby do nas rehabilitować Królewnę?
W zasadzie na zbyt wiele nie liczyliśmy, a jednak po kilku dniach „otrzymaliśmy telefon”, że jest osoba, która wyraziła chęć pomocy Królewnie – to była Natasza.

Aktualnie Natasza ma wszczęty przewód doktorski, Królewny już dawno u nas nie ma, a jednak cały czas przyjeżdża i zajmuje się dziećmi, które u nas przebywają. Na dobrą sprawę, każdy maluch, który do nas trafia, „przechodzi” przez jej ręce. Często dzieci nie wymagają rehabilitacji, ale wnikliwe „oko” Nataszy zauważy nawet „drobny defekt”. Jej sugestie pomagają nam lepiej się nimi opiekować. Na szczęście Majka jest bardziej „pojętna” niż ja, bo jak zobaczyłem sposób w jaki należy brać noworodka na ręce to „wymiękłem”. Dobrze, że Natasza nie jest dla mnie zbyt surowa, bo wiem, że często robię coś nie tak, a mimo wszystko nie zwraca mi uwagi. Widocznie wychodzi z założenia, że nie są to jakieś kardynalne błędy, które mogą dzieciom zaszkodzić.

Jakiś czas temu „przeszedłem” z Nataszą na „Ty” - prawdę mówiąc już drugi raz.
Niestety skleroza już mnie dopada i za pierwszym razem o tym zapomniałem. Biedna dziewczyna pewnie nie chciała mi zwrócić uwagi, że znowu jej „walę”na „Pani” i na jakiś czas wróciliśmy do formy grzecznościowej.

Z tym mówieniem sobie po imieniu to często dochodzi do bardzo śmiesznych sytuacji.
Wiele lat temu Majka zaprosiła do nas swoją ówczesną szefową z mężem. W pewnym momencie Maja wyszła do toalety i trochę się zasiedziała. Tak jakoś wyszło, że w tym czasie „wypiłem brudzia” z naszymi gośćmi.
Po powrocie Majki, temat już się zmienił i tak zostało do dzisiaj. Ja mówię im po imieniu, a Majka per „Pan-Pani”.

Ale wracając do Nataszy, to muszę stwierdzić, że jest to „kochana dziewczyna”. Mimo, że Królewna aktualnie przebywa w domu pomocy społecznej sióstr Serafitek, to Natasza cały czas ją odwiedza i dodatkowo rehabilituje, bardzo nas to cieszy. Nie wiemy jak długo będzie jeszcze miała czas i ochotę przyjeżdżać do naszych dzieci, ale każdy miesiąc jest „na wagę złota”.



Koala

Koala jest drugą wolontariuszką, która pomaga nam opiekować się naszymi maluchami. Aktualnie jest w klasie maturalnej, więc staramy się jej nie przeciążać, zwłaszcza że mieszka dosyć daleko (przejazd w jedną stronę zajmuje jej ponad godzinę).
Dzieci bardzo ją lubią i potrafi się nimi zaopiekować, jednak patrząc z mojej perspektywy, jest taką samą „pierdołą” jak Majka. Buzia jej się nie zamyka. Wprawdzie po latach przyzwyczaiłem się do takiego zachowania, ale jak czasami Majki nie ma w domu, a Koala mnie zagaduje i opowiada różne historie, to czuję się trochę nieswojo – wolę jak idzie z dziećmi na spacer.
Chociaż z tym spacerem jest tak, że nie bardzo chce wychodzić. W zasadzie się nie dziwię. Młoda dziewczyna z trójką dzieci wzbudza zainteresowanie. Do tego prawdopodobieństwo, że cała trójka będzie grzeczna jest znikome.

A faktem jest, że ludzie się interesują i „zagadują” - nawet jak się jedzie wózkiem bliźniaczym (a co dopiero trojaczym).

Pamiętam jak kiedyś szedłem z moją szesnastoletnią wówczas córką i dwójką dzieci.
Zagadał” do nas taki dziadek (w moim wieku):
  • O!!! Bliźniaki?
  • Tak (nie chciało mi się podejmować tematu)
  • To gratuluję Państwu
Co sobie wówczas pomyślał? - lepiej nie pytać.


Hiza Guruma

Ten „aniołek” jest u nas najkrócej. Scharakteryzuję go może poprzez „wklejenie” maila, którego napisałem do pani Jowity:

Jutro Majka jednak będzie na spotkaniu w PCPR-rze. Teraz mamy osobę pomocową "z prawdziwego zdarzenia". Hiza Guruma przyjdzie rano, a potem o 17-tej i zaopiekuje się dziećmi aż do kąpieli. Muszę przyznać, że Hiza jest osobą wymarzoną dla każdej mamy poszukującej opiekunki do dziecka. Dlatego też nikomu się nie chwalimy, że mamy kogoś takiego.
Aktualnie spieramy się z Majką, które z nas ma większe zasługi w tym, że Hiza Guruma zdecydowała się nam pomóc. Wprawdzie to ja pierwszy poznałem ją na macie, ale faktycznie przyszła do nas "kanałami" Majki. Hiza jest osobą bardzo zaangażowaną w to, co robi. Najgorsze jest to, że nie potrafi posiedzieć sama w fotelu gdy dzieci śpią i nic się nie dzieje. Wówczas zaczyna sprzątać, myć naczynia, podłogę (nawet kupiliśmy drugi odkurzacz, bo codziennie odkurza). Ale dzięki niej mamy większy porządek, bo każdemu głupio zostawić po sobie bałagan (prawie każdemu). Tak więc zapis w umowie o pomocy w pracach gospodarczych realizuje z "nawiązką". Dzisiaj nawet poszła do ogrodu i zebrała orzechy włoskie (bo już zaczęły się "otwierać").
Jednak jak zapytałem Majkę, czy w ramach prac gospodarczych Hiza może ze mną pobiegać,
to ... nie ośmieliłem się zadać następnego pytania. To chyba taka delikatna zazdrość - w tym wieku to miłe.
Aktualnie Hiza "ogarnia" każdy zestaw dzieciaczków. Jeszcze jakiś czas temu myliła łóżeczka, smoczki - chociaż dzieciom to nie bardzo przeszkadzało (przyzwyczaiły się do tego mając do czynienia ze mną). Pamiętam jej pierwszy spacer z Chapickiem i Luzakiem (Luzak OK, ale Chapic wrzeszczał przez cały czas). Ludzie się oglądali, gdy weszła do sklepu kupić mu
ciastka - było jeszcze gorzej. Pewnie każdy myślał: "co to za matka". Stwierdziła, że to jej najgorszy spacer w życiu. Ale już się przyzwyczaiła.
Zresztą ja też jak idę na spacer, to wybieram las - tam najwyżej mijają mnie rowerzyści i krzyczą: "Ale sobie pan narobił!".


czwartek, 22 października 2015

--- Opinie, pytania, odpowiedzi - część 4

Dzisiaj postaram się odnieść do komentarzy z ostatniego tygodnia (w zasadzie dotyczących jednej osoby).

Ponieważ pewnie niewielu czytelników tego bloga śledzi wpisy pod poszczególnymi postami, to we wstępie „wkleję” krótką „rozmowę”, która stała się inspiracją do dzisiejszego tekstu.

Tak więc niestety „teoria chaosu” cichaczem się tutaj zakrada – pewne rzeczy powielam.
Jeżeli więc ktoś czyta komentarze, to część pierwszą może „sobie podarować”. Jednak nadal będę załączał treść tych komentarzy, do których się odnoszę, aby nikogo nie zmuszać do ich czytania pod postami.

Ponieważ wpisów (komentarzy) zaczyna pojawiać się coraz więcej, mam prośbę, aby osoby które chcą tu „bywać” częściej, wymyśliły sobie jakiś pseudonim i się nim podpisywały (mniej więcej tak jak to robi Nikola). Moja córka nazwała osobę, do której głównie kieruję dzisiejszy artykuł - Panem z Marsa. Ponieważ nie było podpisu – kolejne komentarze „zaliczyła na jego konto”. Niech sam oceni, czy chciałby się utożsamić z ich autorami.

Dzisiejszy artykuł będzie miał formę listu skierowanego do … powiedzmy „Pana z Marsa”.


Wstęp (tekst źródłowy)

Anonimowy pisze...
Bardzo przyjemnie czyta się Twoje wpisy. Ktoś kiedyś napisał, że są chaotyczne,
osobiście się z tym nie zgadzam. Być może nie każdy nadąża za Twoją myślą,
która leci z prędkością światła, he he. Bardzo mnie to rozśmieszyło.
Oczywiście żartuję, mam nadzieję, że ANONIMOWY się nie obrazi. Chcę tylko powiedzieć, że każdy ma inną wrażliwość na odbiór tekstu.
Jednemu się podoba innemu nie.
Ale interesuje mnie coś innego. Mogę zrozumieć kobietę, instynkty macierzyńskie
i te rzeczy. A Ty i inni tatusiowe zastępczy? Co musi mieć w sobie facet aby móc
wychowywać obce i często niełatwe dziecko?
19 października 2015 19:08

Pikuś Incognito pisze...
Mało testosteronu ...?
Przepraszam, to taki głupi żart po północy. Mam nadzieję, że też nie poczułaś się urażona.
Bardzo dobre pytanie, do tego bardzo trudne i niestety obawiam się, że nie jest to pytanie retoryczne. Czuję się w jakiś sposób zobowiązany, aby na nie odpowiedzieć. Jest to temat,
z którym nie raz musiałem się zmierzyć, chociaż z reguły zaczynał się od słów "jakie są twoje motywacje". Postaram się trochę go rozwinąć - może w czwartek wieczorem.
Ale na tą chwilę, mogę stwierdzić, że jestem zupełnie normalnym facetem (chociaż może tylko tak mi się wydaje). Wielokrotnie różne osoby zadawały mi podobne pytanie, chociaż czasami brzmiało ono: "co ciebie tak popierdoliło?". Jak zwał tak zwał - sens jest taki sam.

Zwracam się do Ciebie jak do kobiety, chociaż prosta analiza tego co napisałaś, nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Jednak głębsza interpretacja tekstu pozwoliła mi stwierdzić , że jednak jesteś z Wenus.
20 października 2015 02:09
Anonimowy pisze...
Tak się składa, ze jednak jestem z Marsa, mam nadzieję, że Ci to nie przeszkadza.
Pewnie większość Twoich czytelników to dziewczyny, cóż taki temat.
Moja żona od jakiegoś czasu namawia mnie na zostanie rodziną zastępczą. Nie wiem czy tego chcę i czy jestem na to gotowy. Sporo czytam na ten temat i trafiłem też na tego bloga.
Czekam do czwartku.
20 października 2015 16:13


Pikuś Incognito pisze...
No to sytuacja się komplikuje. Nie dlatego, że jesteś z Marsa (w końcu ja też jestem), ale
że będę się musiał bardziej "przyłożyć" do odpowiedzi na Twoje pytanie - więc mogę się nie
"wyrobić" na czwartek, chociaż spróbuję.
Jak możesz, to napisz o jaką rodzinę zastępczą chodzi (do której przekonuje Cię Twoja żona), bo może to być zwykła rodzina zastępcza (gdzie możesz zając się jednym dzieckiem), rodzina zawodowa (przynajmniej 3 sztuki), rodzina specjalistyczna (tak samo), rodzinny dom dziecka (tutaj chyba już minimum 7 dzieci) lub tak jak my pogotowie rodzinne. Każda forma to zupełnie inna specyfika pracy i potrzebne są różne predyspozycje rodziców zastępczych.
Jeżeli nie chcesz pisać tutaj na forum, to mój adres mailowy pikusincognito@gmail.com jest do dyspozycji.
A jeżeli chodzi o podejrzewanie Ciebie o bycie dziewczyną, to teorię tą wysnułem na podstawie stwierdzenia, że rozumiesz kobiety.
Ja Majkę znam już prawie trzydzieści lat i wprawdzie potrafię przewidzieć pewne jej reakcje i zachowania, to chyba nie mógłbym powiedzieć, że ją rozumiem. Ale może to i dobrze, gdyby wszyscy byli tacy sami, to życie byłoby nudne.
21 października 2015 01:11
Rozwinięcie

No i zaczęły się „schody”. Na dobrą sprawę nie wiem co mam napisać, aby zostać dobrze zrozumianym. Na etapie szkolenia na rodzinę zastępczą pojawiło się pytanie „dlaczego?”.
Jakie są moje motywacje? Wówczas też nie wiedziałem co mam powiedzieć. I wcale nie chodziło o to, jak to „ubrać w słowa”, ale powiedzieć tak, aby stać się wiarygodnym. Bałem się, że gdy powiem to co myślę (tak bezpośrednio), to nie zostanę zrozumiany.
Swoje opinie wypowiadaliśmy w rozmowie z psychologiem, ale głównie pytania tego rodzaju pojawiały się w tak zwanych „księgach życia” - byliśmy szkoleni metodą Pride.
Być może niektóre osoby z naszej grupy mówiły, że „opieka zastępcza” (pomoc dzieciom w taki czy inny sposób porzuconym) jest ich powołaniem, że czują potrzebę pomagania. Bardzo nie lubię tego słowa - powołanie. W tym momencie cisną mi się na usta sentencje typu: „nie chcem ale muszem”.
Majka mówiła, że jest to jej pasją. Podobało mi się to stwierdzenie, ponieważ wówczas moją pasją był ogród i widziałem pewne analogie (swoją pracą i zaangażowaniem wpływasz na to jak rozwija się życie – czy to człowieka, czy rośliny). W tej chwili mój ogród żyje „własnym życiem” (niestety zaangażowanie w opiekę nad dziećmi zajmuje mnóstwo czasu). Ale paradoksalnie stał się pewnym ekosystemem (jakiego nie ma żaden z naszych sąsiadów). Jest w nim mnóstwo ptaków, jaszczurek, owadów i jeszcze mniejszych stworzeń. Na dodatek codziennością stały się sarny – cała rodzina po prostu tutaj mieszka. Wprawdzie wiele drzew i krzewów jest poobgryzanych do wysokości około jednego metra, ale widok sarny na tarasie robi wrażenie na każdej osobie, która zawita do naszego domu. Tylko nasz kot tutaj nie pasuje – zabija wszystko co jest w stanie dopaść. Kiedyś myślałem, że zwierzęta zabijają aby się najeść. Nasz kot zabija dla przyjemności. Może jak Chapic będzie odchodził do Włoch, dostanie kota jako ulubionego przyjaciela (chociaż tak nie jest).
Z Turynu tak szybko nie wróci (kot oczywiście).

Jak „widzisz” robię rozmaite dygresje, bo cały czas myślę nad w miarę prostym przekazaniem moich refleksji dotyczących pytania, które mi zadałeś – drogi „Panie z Marsa”.

Moja odpowiedź dotycząca motywacji bycia rodzicem zastępczym (na szkoleniu) była taka, że traktuję to jak wyzwanie. Tak jak kiedyś zrezygnowałem z pracy na etacie (zakładając własną firmę), później „zbudowałem” dom, tak teraz postanowiłem zaopiekować się dziećmi, które na jakiś czas potrzebują ciepła i zainteresowania sobą.

Podobnie jak w obu poprzednich przypadkach, tutaj też jest ogrom pracy, ale jeszcze więcej satysfakcji.
Wówczas (na szkoleniu) jeszcze tego nie wiedziałem (miałem tylko nadzieję, że tak jest), ale co miałem powiedzieć... , że robię to dla Majki – bo ją kocham. Wątpię, czy taka motywacja byłaby odebrana pozytywnie.

Ale tak prawdę mówiąc podszedłem do sprawy (ustanowienia nas rodzicami zastępczymi) trochę egoistycznie. Mając na względzie determinację Majki, wiedziałem że „dopnie swego”.
A zadowolona żona, to dobra żona.
Jedna z podstawowych zasad judo mówi: „ustąp aby zwyciężyć”. Stosuję ją we wszystkich sferach życia i jak do tej pory zawsze wygrywam. Jest to pewien odpowiednik biblijnej „złotej reguły”, którą można sparafrazować słowami :„nie czyń drugiemu co tobie niemiłe”. Majka też stosuje tą zasadę, chociaż może nawet o tym nie wie. Pewnie niektórzy myślą, że owinęła mnie sobie koło palca (niech sobie tak myślą).

Ustąp aby zwyciężyć … Niesamowite, ja to stosuję i Majka też. Jak to możliwe, że oboje zwyciężamy? Muszę to przemyśleć.

Wiem, że to co piszę nie jest odpowiedzią na zadane przez Ciebie pytanie, ale musisz czytać między wierszami – gotowa odpowiedź nie istnieje.

Wczoraj ktoś napisał w komentarzu, czy naprawdę jestem aż tak stary (przynajmniej taki był sens tej wypowiedzi) skoro znam Majkę już trzydzieści lat. Ktoś inny sugerował grę w szachy zamiast treningu judo. Największym problemem w moim przypadku jest „doczłapanie” do maty – a potem wstępuje we mnie „młody duch”. Majka też „doczłapała” do swojej "maty", a ja zrobię wszystko aby długo z niej nie zeszła.

Nie odpisałeś mi o jakiej formie rodziny zastępczej myślicie. Nie wiem czy macie własne dzieci, czy nie. Dalej napiszę więc trochę „w ciemno”.
Moja Majka (w przeszłości) też co jakiś czas wracała do chęci bycia rodziną zastępczą dla jakiegoś dziecka lub bycia choćby „rodziną zaprzyjaźnioną”. Kilka lat temu nawet poczyniła pewne kroki w tym kierunku. Znalazła jakąś dziewczynkę w domu dziecka, planowała „zabierać” ją na weekendy, wakacje. Nie podobało mi się to. Wiedziałem, że może to zaburzyć życie naszej rodziny.
Właściwie „w grę” wchodziły dwie możliwości. Albo w oczach naszych dzieci (które były jeszcze małe) stanie się dla nich konkurencją, albo wszyscy ją tak pokochają (ten wariant wydawał mi się mniej prawdopodobny), że jedynym wyjściem będzie adopcja. Na czwarte dziecko nie byłem już gotowy (ani w sensie emocjonalnym, ani finansowym). Na szczęście Maja „poszła” do pracy i na ponad dziesięć lat sprawa ucichła. W tym czasie nasze dzieci (przynajmniej w większości – 2/3) stały się dorosłe. Temat powrócił, co było dalej – wiesz z postów, które napisałem.
Być może narażę się w tej chwili wielu osobom, ale jeżeli masz dzieci, to je chroń. Nie znam przypadku, aby dziecko zastępcze było „kumplem” dla własnego dziecka – zawsze jest konkurencją (chyba, że mówimy o niemowlakach lub różnica wieku jest duża).
Natomiast jeżeli nie masz dzieci, to mogę powiedzieć tylko tyle, że dzieci nie kocha się za geny. Te, które u nas były kochaliśmy jak własne. W takim przypadku możesz „walić jak w dym” (niezależnie od formy w jakiej chcecie funkcjonować).

Jest jeszcze jedna rzecz, którą mogę Ci zasugerować. Pamiętaj, że to Twoja żona pragnie być rodziną zastępczą. Twoim zadaniem jest tylko jej pomagać i ją wspierać. Tylko tyle, a może aż tyle.
W każdym razie musicie ustalić „reguły gry” i się ich trzymać.
Niedawno mieliśmy badania psychologiczne (to takie rutynowe sprawdzanie – co dwa lata – czy rodzina zastępcza jeszcze jest „normalna”, a dokładniej mówiąc – czy sama nie potrzebuje jakiejś pomocy). Podczas rozmowy powiedziałem, że opiekę nad dziećmi w nocy rozwiązaliśmy w ten sposób, że ja śpię w pokoju ze starszymi dziećmi (oczywiście, gdy są to już dzieci kilkuletnie, które nie budzą się do karmienia, to śpią same w jeszcze innym pokoju), a Majka „ogarnia” te najmłodsze. Stwierdziłem, że w zasadzie nie jest to dla mnie specjalnie uciążliwe, bo dzieci „dopasowują” się do siebie i na dobrą sprawę muszę do nich w nocy wstać tylko ze dwa razy. Pani psycholog zadała mi pytanie, co bym zrobił, gdyby jednak trafiło do mnie (do mojego pokoju) dziecko, które nie chciałoby się „dopasować”? Odpowiedziałem, że zniósłbym je piętro niżej (do Majki). Takie mamy ustalenia. Ja w naszym pogotowiu jestem tylko do pomocy. Mimo, że poświęcam dzieciom bardzo dużo czasu, to nic nie muszę.

I jeszcze jedna sugestia (jednak trochę się tego uzbierało). Jeżeli chcecie zostać jakąkolwiek formą rodziny zawodowej, to nie pozwólcie się obciążyć nadmierną ilością dzieci. Pewnie znowu się komuś narażę, ale są pogotowia, które mają po 7-8 (a nawet więcej) dzieci. Jeżeli do tego dodać własne dzieci (które często też są w wieku, w którym potrzebują opieki) to przestaje to być przyjemne. Nie da się spać po 3-4 godziny na dobę i cieszyć się życiem. My tylko raz mieliśmy siódemkę dzieci, ale tak naprawdę tylko piątkę (bo były to wakacje i dwójka była urlopowana do przyszłych rodzin zastępczych), a i tak był „sajgon”. Zresztą jest to też ze szkodą dla dzieci. Nawet mając osobę do pomocy, masz w takim przypadku czas tylko na „opiekę techniczną” (karmienie, przewijanie, jak chodzą to dbanie aby się wzajemnie nie pozabijały). Stajesz się domem dziecka, a przecież nie o to chodzi.

Obawiam się, że nie za bardzo Ci pomogłem (a może wręcz przeciwnie). Decyzję i tak musisz sam podjąć, ale może teraz będziesz miał trochę więcej danych do analizy.


Zakończenie

Artykuł miał mieć formę listu, a wyszedł jak odpowiedź na maila. Szkoda,że pewne formy pisania "wychodzą z mody".
Kiedyś napisałem list do córki. Wprawdzie było to „zadanie domowe” na szkoleniu dla rodzin zastępczych, jednak był on prawdziwy i do tego pierwszy po dwudziestuparu latach (od czasu gdy pisałem listy z wojska do Majki). Może kiedyś go tu przedstawię – jeżeli będę miał zgodę córki.


piątek, 16 października 2015

IROKEZ

Irokeza odebraliśmy ze szpitala (w którym się urodził) w siódmym dniu życia. Był chłopcem zdrowym i nad wyraz rozgarniętym. Niemal od samego początku rozglądał się dookoła, wodził wzrokiem za poruszającymi się osobami. To było niesamowite – tak małe dziecko najczęściej patrzy „tępo” przed siebie. Już wówczas „zapowiadał” się na geniusza.
Wiedzieliśmy, że długo u nas nie pobędzie, tym bardziej, że jego mama zrzekła się praw do chłopca. Niestety jest to bardzo smutna historia. Tata Irokeza zmarł kilka miesięcy wcześniej. Mieli już jednego synka. Mama chłopca mówiła, że nawet gdy byli razem, było ciężko finansowo (mimo, że obydwoje mieli pracę). Po śmierci męża pieniędzy ledwo starczało na życie, a na wsparcie ze strony rodziców czy teściów liczyć nie mogła. Doskonale zdawała sobie sprawę, że utrzymanie dwójki dzieci przerasta jej możliwości finansowe.
Będąc w ciąży postanowiła zapewnić swojemu synkowi lepsze życie. Wiedziała, że istnieje coś takiego jak opieka społeczna, że będzie mogła liczyć na zasiłek, że „na siłę” da się (jak mówiła) „przebiedować”. Jednak zapragnęła dla Irokeza czegoś więcej – dlatego postanowiła pozwolić mu odejść.

W dzisiejszym artykule wrócę do pierwotnej formy, zebrania korespondencji mailowej i opinii pisanych dla PCPR-u.

Dzień 1

Dzisiaj mamy wielkie zmiany (dotyczące wszystkich dzieciaczków).
Odebraliśmy Irokeza ze szpitala. W związku z tym Chapic poszedł do łóżeczka Hawranka a Luzak do łóżeczka Chapicka (obydwaj teraz śpią razem ze mną w pokoju - narazie jest cisza). Majka stara się ogarnąć Irokeza, podobno jest "trudny" (tak mówiły pielęgniarki w szpitalu), ale póki co ładnie śpi i wieczorem też nie było źle.
Pies też trochę się "gubi", bo czuje nowy zapach a nie może polizać. Przez pierwsze dni pobytu każdego dziecka w naszej rodzinie, staramy się ograniczać kontakty z psem – i tak jego organizm (dziecka) musi się zmierzyć z dużą ilością „nowych” bakterii (których do tej pory nie znał).

Dzień 9

Odwiedziła nas mama Irokeza. Niestety nie miałem przyjemności jej poznać (bo byłem w pracy), ale na Majce zrobiła bardzo dobre wrażenie. Przyszła pożegnać się z synkiem. Maja proponowała jeszcze spotkanie gdy chłopiec będzie odchodził do rodziny adopcyjnej, ale powiedziała, że tego nie chce. Nieśmiało zapytała, czy mamy bransoletkę, którą dzieciom zakłada się przy porodzie. Majka dała jej ją na pamiątkę - łzy lały się z obu stron.
Pytała czy my mamy jakiś wpływ na wybór „nowych rodziców”. Tak nie jest. Przychodzą rodzice, którzy w danym momencie są pierwsi na liście.
Z naszej strony możemy tylko obserwować proces zapoznawania się z dzieckiem i w razie gdyby były jakieś niepokojące symptomy (wybitnie nie „iskrzyłoby” między dzieckiem a rodzicami), możemy to zgłosić do ośrodka adopcyjnego – czyli mamy takie „małe prawo veta”.
Myślę jednak, że gdyby mama Irokeza zobaczyła Dakotę i Paco (jego nowych rodziców), to byłaby szczęśliwa.

Dzień 17

Od czterech dni mamy Smerfetkę (aktualnie ma pięć dni).
W ciągu dnia śpi w jednym łóżku (a w zasadzie kołysce) z Irokezem – na „waleta”.
Dzieci są bardzo podobne, odróżniam je głównie po kolorze smoczka – Irokez ma różowy.

Dzień 36

IROKEZ: O jego mamie nie będę pisał, bo z nią Pani rozmawiała. Nie miałem przyjemności jej poznać, ale decyzja, którą podjęła, wzbudza u mnie ogromny szacunek dla jej osoby. Sam Irokez jest chłopcem nad wyraz rozwiniętym, więc szybko znajdzie nowych rodziców. Dzisiaj "puszczał bąbelki", więc albo zaczyna ząbkować, albo Majka niedokładnie wypłukała butelkę po umyciu.

Dzień 40

Zacznę od wcielenia się w Jerzego Urbana z lat 80-tych. Muszę sprostować kilka spraw, o których pisałem wcześniej (jak tego nie zrobię, to Maja nie da mi spokoju). 
...
Mam nadzieję, że niczego nie pomyliłem, bo inaczej będę musiał jutro pisać dementi do dementi.
I jeszcze jedno - Majka z pewnością dobrze płucze butelki (czyli Irokez ząbkuje, bo "pieni się" do dzisiaj).


Dzień 49

Ocena rozwoju dziecka na podstawie obserwacji opiekunów.

Irokez jest dzieckiem zdrowym. Jego mama postanowiła aby chłopiec został adoptowany, ponieważ ma już jedno dziecko, jest samotna, niezamożna. Do tego pozbawiona jest wsparcia ze strony rodziny. Bardzo pragnie aby jej synek był w życiu szczęśliwym człowiekiem, miał wspaniałe dzieciństwo – stąd taka jej decyzja. Chłopiec jest u nas prawie od urodzenia. Od samego początku wydawał się wyjątkowo rozwinięty. Naszą opinię potwierdził również lekarz rodzinny.

Wykaz umiejętności dziecka:

  • Irokez ma bardzo dobrze rozwinięty wzrok. Już od drugiego tygodnia życia zaczął wodzić oczami za osobami, które były w jego pobliżu. W tej chwili leżąc w bujaczku, potrafi śledzić wzrokiem osobę chodzącą po pokoju. Zwraca też uwagę na pokazywane mu zabawki.
  • Ma doskonały słuch i potrafi „szukać wzrokiem” źródła dźwięku.
  • Leżąc na brzuchu potrafi wysoko (na kilka centymetrów) podnieść głowę i ramiona. Jednak nie za bardzo lubi pozostać w takiej pozycji na dłużej.
  • Jest dzieckiem bardzo ruchliwym. Nie można go zostawić samego na przewijaku, ponieważ istnieje obawa, że może się przekręcić i uciec. Położony na boku, umie już przewrócić się na plecy.
  • Lubi słuchać, wnikliwie przygląda się twarzy opiekuna a nawet reaguje mimiką w odpowiedzi na różne zachowania (śmiesznie wygląda gdy marszczy czoło).
  • Uśmiechać zaczął się już w pierwszym tygodniu życia. W tej chwili często odpowiada już uśmiechem na uśmiech. Zdarza się, że zaśmieje się w głos.
  • Przyjemność sprawia mu zabawa w „a ku-ku”
  • Najlepszą zabawką są aktualnie jego rączki, które chętnie wkłada do buzi.
  • Zaczyna wydawać dźwięki. W zasadzie można powiedzieć, że już głuży.
  • Postawiony do pionu, całkiem nieźle trzyma główkę.

Myślimy, że będzie niezłym „kąskiem” dla ośrodka adopcyjnego a swoim nowym rodzicom przysporzy dużo radości.

Dzień 66

Nadszedł dzień spotkania z rodzicami adopcyjnymi. Majka ma taką przypadłość, że lubi układać scenariusze takich spotkań. Buduje napięcie zupełnie jak w filmach Chitchcocka.
W związku z tym ja poszedłem z Irokezem na piętro. Gdy przyjdą, miałem zejść z chłopcem i oddać go w ręce nowej mamy. Zadaniem Majki było zagajenie, zrobienie kawy i otaksowanie nowych rodziców. Po kilku minutach zadzwoniła do mnie (od czasu jak zmieniliśmy taryfę na darmowe rozmowy do wszystkich, rozmawiamy z sobą przez telefon).
Schodzę na dół i … konsternacja. Jeden facet i dwie kobiety. Do tego obydwie młode. Myśl leciała z szybkością światła, ale nic to nie pomogło. Myślałem sobie: może siostry, a może jedna to koleżanka, ale kto jest kim – której mam dać dziecko na ręce. Cały plan „wziął w łeb”.
Jednak chyba zobaczyli moje zmieszanie, ponieważ jedna z pań przedstawiła się, że jest z ośrodka adopcyjnego (zupełnie zapomniałem, że taka osoba jest zawsze na pierwszym spotkaniu).
Następnym razem dam dziecko nowemu tacie, pewnie by się ucieszył.
Tak więc Irokez poznał swoich nowych rodziców – Dakotę i Paco.
Miał niewiele ponad dwa miesiące, więc miało to dla niego niewielkie znaczenie, ale dla nich było niesamowitym przeżyciem.
Rodzice adopcyjni nie wiedzą jak będzie wyglądało ich dziecko. Mają tylko jego ocenę, dotyczącą umiejętności i stanu zdrowia. Być może pytają panią z ośrodka adopcyjnego: „jak wygląda?”, ponieważ ta zawsze kilka dni wcześniej przychodzi do nas na wywiad. Ale co biedna ma powiedzieć, jak dokładnie opisać wygląd – pewnie zawsze mówi, że jest to „śliczny maluszek”.
Zresztą dla nas (dla Majki i dla mnie) pierwsze spotkanie z rodzicami, też jest przeżyciem. Przed spotkaniem, zawsze sobie obiecuję, że zwrócę szczególną uwagę na zachowanie rodziców – czy drgnie powieka, zatrzęsą się ręce. W końcu o wszystkim zapominam i chyba to mi ręce trzęsą się najbardziej.
Ustaliliśmy, że Dakota i Paco mogą przychodzić w odwiedziny do Irokeza według własnego uznania. W przypadku tego chłopca nie było konieczności spotykania się prawie codziennie, jak to miało miejsce z Hawrankiem. Jednak nie mogli wytrzymać – byli prawie codziennie. Odchodząc czuli, że opuszczają własnego synka.

Dzień 72

IROKEZ - jest "wulkanem" pod każdym względem (emocjonalnym, intelektualnym, społecznym). Tylko "niemoc fizyczna" nie pozwala mu dorównać Luzakowi czy Chapickowi. Dobrze, że wkrótce odchodzi, bo być może musiałbym z nim rozwiązywać równania różniczkowe.
Rodzice adopcyjni go odwiedzają , są bardzo sympatyczni - teraz wszystko zależy od "szybkości" sądu.


Dzień 79

Irokez - bez zmian - dziecko idealne. Dzisiaj miałem pokaz kąpieli. Dakota (nowa mama) chciała zobaczyć cały rytuał (Paco ma zapalenie gardła, więc siedział w samochodzie). Najciekawsze było, gdy doszliśmy do smarowania buzi kremem. Irokez zamiast się rozpłakać (jak zawsze), tryskał radością, śmiał się w głos. No i padł cały mój autorytet, bo uprzedziłem, że będzie krzyk.


Dzień 92

Po prawie miesiącu oczekiwań, sąd wyraził zgodę na tak zwane powierzenie pieczy. Irokez mógł już zamieszkać z nowymi rodzicami, a rozprawa dotycząca przekazania w adopcję odbyła się dwa miesiące później. Dzień, w którym dzieci od nas odchodzą jest zawsze pełen „emocjonalnych sprzeczności”.
Mimo, że chłopiec był u nas stosunkowo krótko, to jednak był od noworodka – a to bardzo zbliża.
Na szczęście radość Dakoty i Paco skutecznie zagłuszyła nasz smutek.

Ciąg dalszy ...

Do dzisiaj mamy kontakt z Irokezem i jego rodzicami. Czasami zadzwonią lub przyślą nam zdjęcie chłopca. Dwa razy zdarzyło nam się spotkać.
Chłopak cały czas jest „do przodu”. W wieku 6 miesięcy tak „zapychał” po podłodze (pełzając), że nawet jego osobisty pies miał problemy aby go dogonić.
Kiedyś doszły mnie „słuchy”, że być może za jakiś czas może w ich rodzinie pojawić się Tavishi. Irokez z pewnością ucieszyłby się z obecności siostry.
Ale może to tylko plotki.

czwartek, 15 października 2015

--- Opinie, pytania, odpowiedzi - część 3

Jutro przedstawię historię chłopca, który był u nas najkrócej.

Jest ona jednocześnie radosna jak też smutna. Szczęśliwie zakończyła się dla „małego”, natomiast dla jego mamy nie będzie miłym wspomnieniem, mimo że podjęła bardzo mądrą decyzję.

Zdaję sobie sprawę z tego, że pierwszym wrażeniem czytającego może być pytanie: „dlaczego?”.
Dlaczego nikt jej nie pomógł, gdzie w tym wszystkim jest pomoc Państwa – instytucji mających wspierać rodzinę?

Dlatego najpierw chciałbym przedstawić swoje zdanie w kwestii wspierania rodzin, które sobie ukształtowałem na podstawie historii dzieci, które u nas były.

Pewnie każdy wielokrotnie spotkał się z opinią, że trzeba pomagać rodzinom, a nie odbierać im dzieci – przekazując rodzinom zastępczym. Rodziny zastępcze dostają pieniądze na utrzymanie tych dzieci, a przecież można by je dać rodzicom (rodzinie, w której te dzieci się wychowują).
Pierwsze pytanie – na co ci rodzice wykorzystaliby otrzymane pieniądze?
A drugie – jak taki precedens wpłynąłby na rodziny, które nie korzystają z opieki społecznej?

Obserwując perypetie rodziców „naszych” dzieci muszę stwierdzić, że odebranie dziecka rodzicom w Polsce nie jest łatwe. Paradoksalnie, pewnie duży wpływ ma na to fakt, że nie jesteśmy bogatym krajem (bardziej opłaca się Państwu gdy dziecko jak najdłużej pozostaje w rodzinie biologicznej).

Czy gdyby sytuacja finansowa była inna (mielibyśmy lepszy „socjal”), to dzieciom, które w tej chwili trafiają do rodzin zastępczych by się polepszyło? Zostałyby we własnej rodzinie, która byłaby wsparta finansowo przez Państwo?
Podejrzewam, że wręcz przeciwnie, wiele dzieci, które aktualnie przebywają w swoich rodzinach, trafiłoby do rodzin zastępczych. Wystarczy spojrzeć jak ta sprawa jest rozwiązywana w innych (bogatszych) krajach, choćby w Szwecji.
Dzieci, które do nas trafiają (przynajmniej dotychczas) nie mogą dłużej pozostać w swoich rodzinach, bo albo te ich zwyczajnie nie chcą, albo są bite, głodzone lub zaniedbywane w inny sposób, albo nie mają gdzie mieszkać.

Wielokrotnie słyszałem w mediach (zwłaszcza czytałem w internecie), że dzieci są zabierane rodzicom, bo ci są biedni. Może był gdzieś w Polsce jakiś precedens, ale od każdego wyroku można się odwołać.
Na pewno w naszym powiecie taki przypadek nie miał miejsca.
Myślę, że w takich opowieściach zawsze jest „drugie dno”, które się przemilcza, a ewentualne sprostowanie jest napisane druczkiem, który trzeba czytać przez lupę.

Aktualnie w Polsce opieka społeczna wspiera rodziny, które ledwo „wiążą koniec z końcem”, nie mają środków na życie. Może nie są to wielkie pieniądze (i kwota dochodu na osobę w rodzinie uprawniająca do tego zasiłku jest niewielka) , to poza „rybą” (zarówno w postaci gotówkowej, jak też przekazywaniem środków spożywczych, ubrań, opału), rodziny te dostają też „wędkę” - propozycję nauki, pracy.

Problemem jest to, że rodzice „naszych” dzieci nie bardzo chcą wziąć „wędkę”.
Mieliśmy „mamę”, która mogła mieszkać razem ze swoim dzieckiem w „Domu samotnej matki”.
Jednak warunkiem przebywania w takim domu jest praca „na dobro wspólne” - sprzątanie, pomoc w kuchni i inne drobne prace gospodarcze. Czuła się wykorzystywana – uciekła.

Odrębnym problemem jest to, że rodzice dzieci, które są u nas umieszczane, w większości powielają zachowania swoich rodziców. Nie widzą potrzeby zmiany i nie chcą „wyrwać się” z tego „matrixa”, w którym funkcjonują. W zasadzie trudno ich za to winić. Każdy z nas jest spadkobiercą pewnych zachowań i poglądów swoich rodziców. Próba zmiany siebie jest często „walką z wiatrakami”.
W momencie odebrania dziecka rodzicom, najpierw poszukuje się rodziny zastępczej wśród najbliższej rodziny – dziadków, rodzeństwa, kuzynostwa, wujków, cioć i tak dalej.
W większości przypadków taka opcja jest niemożliwa. I czasami nie dlatego, że ktoś nie chce - ale nie może zostać opiekunem, bo na przykład ma odebrane prawa do wychowywania własnych dzieci, miał konflikt z prawem (wymagane jest zaświadczenie o niekaralności) albo nie ma warunków mieszkaniowych (te nie są wygórowane – wystarczy aby było w domu ciepło i z kurka płynęła woda – no i było jakieś miejsce dla nowego lokatora).

Ciekawe jest to, że mimo iż rodzice najczęściej „walczą” o odzyskanie swoich dzieci, to jest to walka „słowami” - niepoparta czynem.
A czymś, co mnie wprowadza w zdumienie jest fakt, że w momencie, gdy sąd podejmie decyzję o odebraniu praw rodzicielskich - rodzice „odpuszczają”. Sprawiają wrażenie jakby czuli się rozgrzeszeni (nastąpił jakiś reset i mogą zacząć życie od nowa).Nie odwołują się od wyroku, czasami tylko zadzwonią lub wyślą do nas SMS-a (czy mamy jakieś nowe wiadomości o ich dziecku).
Jednak po kilku tygodniach ta aktywność ustaje.
Mamy wrażenie, jakby „walka o dziecko” była sprawą honoru, a nie własnym „chciejstwem” (to taki neologizm, ale trudno mi dobrać odpowiednie słowo).


Kiedyś zadałem sobie pytanie:
Gdybym teraz dowiedział się, że nie jestem dzieckiem rodziców, którzy mnie wychowywali, ale zostałem „odebrany” moim rodzicom biologicznym - jak bym zareagował?

Tyle wyszło z moich przemyśleń (w skrócie):

BYŁO:
Kochałem i byłem kochany. Otrzymałem od rodziców wiedzę „jak żyć”, kim być , jak traktować innych ludzi. Miałem szczęśliwe dzieciństwo – grałem z chłopakami w piłkę, zakochiwałem się w koleżankach, obserwowałem świat – miałem marzenia...
Otrzymałem dobre wykształcenie, dzięki temu zdobyłem dobry zawód, założyłem szczęśliwą rodzinę, było mnie stać na jej utrzymanie, nawet na zbudowanie domu (tylko samochody zawsze miałem jakieś „kiepskie”).

MOGŁO BYĆ:
Byłem „przypadkowym” dzieckiem mojej mamy. Bardziej wolała towarzystwo innych ludzi , niż moje.
Źle się uczyłem, bo mama nie pomagała mi „w lekcjach”.
Zawsze byłem gorszy od innych – nie jeździłem na wycieczki (bo nie było pieniędzy).
Ale byłem silny, więc pokazałem kto jest najważniejszy w klasie. Miałem problemy (mama je bagatelizowała – w końcu chłopak „ma prawo komuś dołożyć”).
W szkole pojawił się „dealer” - dlaczego nie spróbować (podobno z tego jest niezła kasa).
Znalazłem się w "świecie", z którego nie ma ucieczki.
W tej chwili mam wyrok bez zawiasów 14 miesięcy.
A mój tata? – nie znam.

KTÓRE ŻYCIE BYM WYBRAŁ?

Oczywiście druga sytuacja jest trochę przejaskrawiona, ale w dużej mierze prawdopodobna.

Osobom, które uważają, że dzieci za wszelką cenę powinny wychowywać się w rodzinach, w których się urodziły, proponuję zadać sobie podobne pytanie.



piątek, 9 października 2015

SZTANGA

Sztanga jest jak do tej pory najstarszym dzieckiem, które pojawiło się w naszym pogotowiu.
„Dostaliśmy telefon” z PCPR-u, że poszukują miejsca dla trzynastolatki (interwencja policji) – przyjedzie za trzy godziny. Wyraziliśmy zgodę (zawsze istnieje możliwość odmowy - jak do tej pory skorzystaliśmy z tego przywileju tylko raz), chociaż byliśmy pełni obaw.
Nie wiedzieliśmy o niej nic. Pod dom podjechały dwa nieoznakowane samochody policji.
Dziewczynka jeszcze zanim wyszła z samochodu, uśmiechnęła się do nas przez szybę. Ten uśmiech zapamiętamy do końca życia. Nie dlatego, że był piękny – ale, że był.
Pierwsze lody zostały przełamane.

Sztanga okazała się dzieckiem bardzo dojrzałym jak na swój wiek. W ciągu ostatnich 2 lat wiele razy zmieniała miejsca zamieszkania, szkoły, kolegów (chyba osiem razy). Być może dlatego, to że od teraz będzie mieszkała w innym domu, z innymi ludźmi, nie było już dla niej tragedią – może przywykła do zmian.
Nas zaskoczyło to, że pakując swoje rzeczy, zabrała dokumenty – legitymację, książeczkę zdrowia, akt urodzenia. Ja w jej wieku i na jej miejscu martwiłbym się o to, że nie mogę zabrać akwarium z rybkami, może zabrałbym piłkę do „kosza” - ale nie akt urodzenia.

Dziewczynka była bardzo spokojna, rzadko się otwierała – jeśli już to wieczorami przed Majką.
Często ten "spontan" miał miejsce późnym wieczorem, gdy trzeba było już pójść spać. Jednak nawet w takich sytuacjach Majka nie lekceważyła jej potrzeb - zwłaszcza, że nie było to częste.
Ja starałem się pełnić rolę „technicznego wujka”. Jak trzeba było gdzieś ją podwieźć samochodem – proszę bardzo, pogadać – proszę bardzo (ale nie bardzo chciała – ja nie wymuszałem).
Kiedyś nasza znajoma pani psycholog mówiła, że „być dobrą matką”, to „być dość dobrą matką”.
Więc ja starałem się być „dość dobrym wujkiem”. Myślę, że Majka była „dość dobrą ciocią”, starała się nie uszczęśliwiać jej na siłę, dając dużo „kontrolowanej” swobody.
Staraliśmy się, aby miała poczucie, że mamy do niej zaufanie. Gdy kiedyś jechałem do klienta nad morze, zabrałem ją z sobą. Ja poszedłem do pracy a ona na plażę. Gdyby wówczas gdzieś „czmychnęła”, to mielibyśmy sporo kłopotów.

W szkole radziła sobie całkiem dobrze. Trochę trzeba było ją „zaganiać” do robienia lekcji, ale ogólnie było OK. Oceny miała bardzo przyzwoite.

Nasze córki czasami się buntowały, bo one musiały na przykład zrobić obiad czy kolację, a Sztanga nie.
Mimo, że dziewczynka czasami chciała wykazać się w kuchni, to ja wolałem jak tego nie robiła.
Muszę przyznać, że to co przyrządzała było smaczne. Niestety było okupione moim strachem.
Kiedyś robiła jakieś takie dziwne smażone pierogi.

Mówię:
- Sztanga, coś się pali
- Nie wujku
- Ale śmierdzi
- Bo tak musi
- Ale dym leci
- Ojej, pali się

Od tego czasu zawsze gdy coś gotowała starałem się być w pobliżu. Dym leciał nie raz.

Tak więc sprawiało jej przyjemność jak „zrobiła coś innego” (chyba każda kobieta tak ma), a nie zwykłą kolację. Lubiła eksperymentować – przy tych nieszczęsnych pierogach zostało tyle farszu, że pies miał kolację na dwa dni.

Starałem się ją zainteresować sportem – sam trenuję judo. Niewiele z tego wyszło.

Sztanga miała „wadę” tego rodzaju, że zbyt szybko nawiązywała przyjaźnie. Każdy kto się zainteresował tym co mówi, już był przyjacielem – i zwierzała mu się z najskrytszych sekretów.
Niestety wielokrotnie było to wykorzystane przeciwko niej.

Ja mam tylko jednego przyjaciela – jest nim Majka.
Pewnie „poszedłem” w drugą skrajność, bo jak chciałbym się poskarżyć na własną żonę, to nie mam komu.

Mimo, że Sztanga była grzecznym dzieckiem, często spędzała nam sen z powiek.
Prowadziła bloga. Z zainteresowaniem go czytałem, jednak teksty tam zawarte były bardzo dekadenckie (nastolatka raczej powinna pisać o miłości, modzie - ewentualnie o pierogach).

Oto kilka wpisów (prawie wszystkie były w tym klimacie):

         - Skąd masz te blizny? 
         - Walczyłam. 
         - Z kim? 
         - Ze sobą. 

          Kiedy masz jakikolwiek problem sięgasz po żyletkę.  
          Spróbujesz raz - nie ma już dla Ciebie ratunku. 
          Wtedy twoje życie się komplikuje, nabiera zmian. 
          Jesteś gotowy żyć w ciągłym kłamstwie? 
          Jesteś gotowy oszukiwać najbliższych? 
          Patrzeć na siebie z obrzydzeniem? 
          Płakać co wieczór? 
          Popaść w autoagresję, a nawet w depresję? 
          Jeżeli tak to droga wolna...


          Najładniej uśmiechają się Ci,którzy najbardziej cierpią.
          Najpiękniejsze oczy mają Ci,którzy najwięcej płaczą.
          Najlepiej słuchają Ci,których nikt nie słucha.
          Najwięcej marzą Ci,którzy najwięcej stracili.
          Najlepiej przytulają Ci,którzy za kimś tęsknią.

          Jaki jest twój ulubiony kolor?
          Czarny,jak noc.
          Biały,jak dzień.
          Czerwony,jak krew.
          I siny,jak żyły.

          Przyszłość będzie wyglądać tak ,jak sami ją sobie zaplanujemy ❤
          Jeśli nastawimy się pozytywnie,to nasza przyszłość będzie wspaniała.
          Ale jeśli się choć odrobinę zawahamy i polegniemy .. to będzie inaczej .
          "Żyletka? – krew, nieporządek;
          Rzeka? – moczy;
          Tabletka? – zła na żołądek;
          Kwas? – szczypie w oczy;
          Rewolwer? – a zezwolenie?
          Pętla? – pęka w pierwszym użyciu;
          Gaz? – czuć go wszędzie szalenie;
          Lepiej już pozostać przy życiu."


          "13-latek bo tyle on miał lat..
          przez kaprys matki dostawał kolejny bat..
          Prosił ją, by nie piła, by było jak dawniej..
          bo była szczęśliwa i szczęścia nadal pragnie..
          Lecz ona piła i promili było coraz więcej..
          była na izbach, nie miała kasy brała w kreskę..
          Łzy padały coraz częściej przez młodego chłopca..
          dlatego uciekł z domu, nie chciał znowu dostać..
          Taka historia ich, nie chciał żyć jak żyli..
          sytuacja tej rodziny sprawiła, że podciął żyły.."
          czy słyszysz mnie mamo?.
          nie słóży Ci,to nie pij-święte słowa ...


          Chciałabym UMRZEĆ .
          Bo to wszystko JEST takie trudne .
          Nie ŁATWO jest mi otworzyć się na świat i na ludzi.
          ALE,muszę spróbować ...
          POnieważ nie pasuję...nie pasuję do środowiska..
          Jestem jak kosmita , CO?
Pewnie większość jest „wklejona” z internetu (chociaż biorąc pod uwagę błędy ortograficzne i stylistyczne?), ale tak czy inaczej dziewczynka interesowała się bardziej kwestią „życia i śmierci” niż jak ja w jej wieku „podkochiwaniem” się w dziewczynach, sportem, samochodami (do dziś pamiętam, że wówczas wypasem był fiat mirafiori).

Podobno wśród młodzieży jest w tej chwili taki trend (zresztą nasze dzieci też to zauważają w swoich szkołach), aby się ciąć. Jest to pewnego rodzaju "wołanie o pomoc", zagłuszanie bólu psychicznego, bólem fizycznym (i wcale nie chodzi o popełnienie samobójstwa), ale można przeholować – wystarczy naciąć o milimetr głębiej i …

Gdy była u nas, z lekceważeniem wypowiadała się o dziewczynach, które „tną się” bo rzucił je chłopak (a czasami po prostu nie zwrócił uwagi – bo o niczym nie wiedział).
Wprawdzie pani psycholog z PCPR-u uspokajała nas, że najprawdopodobniej w jej przypadku chęcią zwrócenia na siebie uwagi jest właśnie ten blog (chociaż trzeba być czujnym), ale gdzieś podświadomie obawialiśmy się, aby nie „wywinęła jakiegoś numeru”.
Gdy zadaniem domowym w szkole było zrobienie witraża (oczywiście przy użyciu żyletki), to padł na nas blady strach. Majka, gdy dziewczynka zasnęła, "cichaczem" szukała w jej pokoju żyletki.
Właściwie to baliśmy się tylko przez tego bloga, bo w każdej rozmowie, na temat „cięcia się” Sztanga wypowiadała się z dezaprobatą.
Może po prostu chciała nas trochę postraszyć?

Dziewczynka „poszła” w opiekę zastępczą do cioci (po roku pobytu u nas, gdy wszystkie próby „naprawy” jej mamy, zawiodły). Gdy od nas odchodziła, mówiła że czeka do ukończenia 18 lat (miała wówczas czternaście lat, więc zostały jej cztery lata) i wyjeżdża z Polski do siostry (która aktualnie mieszka za granicą).

Życzymy jej wszystkiego dobrego, chociaż osobiście uważam, że często lepiej zarabiać mniej w Polsce, niż być „murzynem” w innym kraju za większe pieniądze.

P.S. Słowo „murzyn” traktuję tutaj jako pewnego rodzaju synonim „osoby o niższym statusie społecznym”.
Nie jestem rasistą – nie mam nic przeciwko ludziom o ciemnej karnacji. Ci, którzy u nas są, ciężko pracują tak jak my.
Bardziej niepokoją mnie ci trochę mniej ciemni – może jednak trochę jestem rasistą – Sorry.


--- Opinie, pytania, odpowiedzi - część 2


Ale się rozpoczęła dyskusja na temat imienia Łaciatki.
Muszę zatem coś postanowić i zamknąć temat.
Nawet „ujawniła” się nasza „Pani Jowita”. W związku z czym – pozwól Jowitko – że „dokleję” to co ostatnio „wyciąłem” z Twojego maila (bo nie chciałem nikomu niczego sugerować).

Dlatego przyszedł mi do głowy pomysł, żeby ją przechrzcić na np. Asteria, która ma imieniny w jej dniu urodzin.

Tak więc jednak to imię coś znaczy.

ZAPIS ROZMÓW

Anonimowy pisze...
Wnosimy protest apropos zmiany imienia Łaciatej na inne. Łaciata to imię, ktore najbardziej pasuje do Tej dziewczynki.
Plamki umożliwiają pełną identyfikację dziecka, chronią Łaciatkę przez przypadkowym pomyleniem Jej osoby z innym dzieckiem.
W związku z powyższym prosimy o uwzględnienie naszej prośby i piękne imię Asteria proponujemy nadać innej dziewczynce, a " nasza" Łaciatka niech zostanie Łaciatą.
Z przyczyn osobistych uważamy, że ewentualnie mogłaby nastąpić zmiana na Dżdżowniczkę, bo ksywka chomiczek jest już nieaktualna, chociaż kiedyś jej używaliśmy.
Prosimy o rozpatrzenie naszego podania pozytywnie bo będziemy się odwoływać do Majki.��Nikola i Tesla

Anonimowy pisze...
Poza tym Łaciata jest dla nas królewną.
Panie Pikuś, ma Pan talent pisarski.Brawo!
Życzymy wielu komentarzy.
Nikola i Tesla
Maja Incognito pisze...
Ja też jestem za Łaciatka.To jest takie jej osobiste, nieprzypadkowe,a chyba nikt nie ma wątpliwości,że dla nas nie ma absolutnie wydźwięku negatywnego.
Anonimowy pisze...
Ok, ok widzę że czy tak nic nie przeforsuję. Myślałam jednak, że dla osób niewtajemniczonych czytających bloga imię Asteria będzie kojarzyć się z czym pięknym, niezwykłym tak jak niezwykłe jest to dziecko. Miałam też skojarzenia z łacińską sentencją: "Per Aspera ad Astra" (Przez ciernie do gwiazd)- ale cóż chyba za bardzo poleciałam. Niech będzie więc Łaciatka. :) Pozdrawiam Autora, Majkę, Nikolę, Teslę i wszystkich czytelników. Jowita :)
Anonimowy pisze...
Szanowny Panie Pikuś,
Dziękujemy za. POZYTYWNE rozpatrzenie naszego podania, Majce dziękujemy za głos nadzorczy.������

Jowita, oczywiście ze masz rację, Łaciatka jest niezwykła i niepowtarzalna.
Również uważamy, imię Asteria jest piękne, a znajomości sentencji łacińskich z serca Ci zazdrościmy, bowiem my tak pięknych skojarzeń z sentencjami byśmy nie mieli, bo ich nie znamy.
Asteria, jak pisaliśmy w " podaniu" jest to imię PIĘKNE i niejedna z dziewczynek mogłaby sie tak " naprawfe" nazywać. To imię dla artystycznej duszy.
Łaciatka to Łaciatka. I tak najczęściej mówimy do Niej Królewno. Bowiem to prawdziwa królewna jest.
Mam nadzieję, że nie uraziliśmy Twoich uczuć Jowito, również pozdrawiamy wszystkich czytelników.
Nikola i Tesla


KOMENTARZ

Droga Nikolo, znamy się już tyle czasu, więc nie wiem dlaczego „walisz” do mnie per Szanowny Panie Pikuś (i do tego „przy ludziach”). Mam więc nadzieję, że to był żart
Jestem po prostu Pikuś i to dla wszystkich na tym blogu (Hmmm – jak ktoś napisze „Drogi Pikusiu”, to też się nie obrażę).
Gdy pojawił się komentarz Nikoli i Tesli, to na wszelki wypadek sprawdziliśmy, czy aby ktoś się pod nich nie „podszywa”.
Okazało się, że faktycznie nie są na mnie obrażeni. Dowiedzieliśmy się, że jak przeczytali pierwszy raz posta, to Nikola zaczęła się zastanawiać dlaczego nadałem dziewczynce imię Łaciata.

Mówi do Teslii:
  • Może dlatego, że jest uczulona na mleko?
  • Jak to dlaczego, przecież jest cała w plamkach.
  • A ty skąd wiesz?
Przypomnę, że Tesla jest niewidomy. Ma jednak ogromny dystans do siebie. Pamiętam jak mówił, że o mało nie stracił wzroku, gdy „nadział” się na chochlę, robiąc obiad.

A teraz niespodzianka.
Nie będzie ani imienia Łaciata, ani Łaciatka, ani Asteria.
Nie będzie też Chomiczek czy Dżdżowniczka.
Zwłaszcza to ostatnie określenie jest niewykonalne technicznie. W artykule imię dziewczynki jest wymienione kilkadziesiąt razy. No i do tego musiałbym odmieniać przez przypadki (Dżdżowniczka, Dżdżowniczki, Dżdżowniczce, Dżdżowniczkę, z Dżdżowniczką, o Dżdżowniczce, O Dżdżowniczko! – masakra).
Połamałbym” sobie język, a właściwie „pióro” … konkretnie klawiaturę.
W końcu to mój blog, więc niech będzie mi dane wymyślać pseudonimy.
Jutro przejrzę całego posta i dokonam poprawek
Dzisiaj chciałbym jeszcze opisać jedno dziecko – dziewczynkę, która była z nami prawie rok.


GOŚĆ

I jak? Kiedy Chapic bedzie rozdawał karty, wiadomo gdzie idzie? Kto chętny, by mieć takiego fajnego , kochanego synusia?

ODPOWIEDŹ

Proces adopcji zagranicznej trwa o wiele dłużej niż w Polsce.
Aktualnie czekamy na zgodę ośrodka adopcyjnego z Włoch, który najpierw musi mieć potencjalnych chętnych rodziców.
Później ośrodek z Polski koordynujący wszelkie działania adopcji zagranicznych przysyła do nas swojego człowieka na wywiad. Od tego momentu trwa oczekiwanie na zgodę Ministerstwa Zdrowia (chyba Zdrowia).
Następnie zgodę wydaje jakiś urząd we Włoszech.
Ponieważ dziecko to nie paczka, cały proces zaznajamiania go z nowymi rodzicami trwa (w zależności od wieku dziecka i jego cech osobowościowych). W przypadku Chapica może to być około miesiąca. Z reguły nie jest krócej, ponieważ sąd musi wydać decyzję o przekazaniu dziecka do rodziny adopcyjnej i ta decyzja sądu musi się uprawomocnić (21 dni).
W związku z tym nowi rodzice wynajmują jakiś lokal lub mieszkają w hotelu. No i wszystko wygląda jak w przypadku Hawranka. Oczywiście przyjeżdżają z tłumaczem. Wprawdzie Chapic nauczył się reagować na buongiorno i ciao, ale nam znajomość tych dwóch słów nie wystarczy aby cokolwiek przekazać. Informacje muszą być przetłumaczone bardzo precyzyjnie, nie ma mowy o domyślaniu się.
Nie znamy jeszcze dokładnie całej procedury, ponieważ jest to nasza pierwsza adopcja zagraniczna. Ale jak wszystko się skończy, to przedstawię ją w poscie CHAPIC 2.
Podobno jakaś rodzina jest już nim zainteresowana, ale paradoksalnie problemem jest prawdopodobieństwo adopcji polskiej. Nawet na zaawansowanym etapie procesu adopcji zagranicznej, jeżeli znajdzie się rodzina z Polski, to dziecko zostaje w Polsce. Więc wyobraźcie sobie, że przez 2-3 tygodnie spotykacie się z dzieckiem, które ma być wasze i nagle ktoś wam je zabiera.
Potencjalna polska rodzina, o której pisałem, nie podjęła tematu, a nikomu nowemu polskie ośrodki adopcyjne już Chapicka proponować nie będą. Jednak Włosi obawiają się o Malwinę.  Moim zdaniem, zdecydowałaby się ona na Chapicka w przypadku gdyby miał pójść do jakiejś placówki. Wie, że cała „lokomotywa” z adopcją zagraniczną już ruszyła i na razie nic nie mówi. Jutro się będziemy widzieć, więc Majka z nią porozmawia.
Uważam, że pokochała chłopca (tak samo jak cała jej rodzina) i dla jego dobra zrezygnuje (kochać to także pozwolić komuś odejść).

KAROLA
Kiedy napiszesz coś nowego?
Chętnie przeczytałabym o mężczyznach.
O starych tatusiach i nowych tatusiach.
Co czują, jak się zachowują, kim są?
Czuję w tym temacie pewien niedosyt.
Buziaki, Karola
ODPOWIEDŹ

Przecież cały czas piszę o mężczyznach:
Tatuś znany, ale niezainteresowany. (HAWRANEK)
Tatuś jest nieznany. (ASTERIA)
Dziewczynka idąc do nowych rodziców znała już wszystkie babcie, ciocie i "wszystkich świętych".  (post HAWRANEK – mowa o Foxiku – oczywiście ci wszyscy święci, to nowy tatuś, dziadkowie i wujkowie)
Tylko przy CHAPICU się nie wysiliłem.

A tak poważnie, to postaram się zwrócić na problem facetów większą uwagę. Chociaż Patryka (nowego tatę Hawranka) trochę scharakteryzowałem. Specjalnie dla Ciebie napisałem powyżej jak Tesla gotuje obiad.
Faktem jest, że biologiczni ojcowie naszych dzieci są mało widoczni. Dotychczas tylko trzech odwiedzało swoje dzieci w naszym domu. Ale za to  jeden odzyskał swoją córkę (którą prędzej sąd odebrał mamie). Ta historia też się tutaj znajdzie.


GOŚĆ
Rewelacyjny temat, niesamowite poczucie humoru.
Tylko teksty troszeczkę chaotyczne,
zbyt dużo wyrazów w cudzysłowiu - ciężko się czytało.
Ale przebrnęłam przez wszystkie od A do Z.
Ogólnie SUPER!!!


ODPOWIEDŹ

Gdybym umiał pisać wiersze, to zostałbym poetą, gdybym umiał pisać prozę, to zostałbym pisarzem. A ponieważ nie za bardzo umiem pisać, to zostałem bloggerem.
Ale cieszę się, że w sumie się podobało.


Na koniec trochę statystyki.

Ponieważ jako administrator bloga, mam dostęp do informacji, który post ma największe powodzenie i jest to dla mnie bardzo ciekawa lektura, to przedstawię dzisiaj ranking dzieci, które opisałem.
Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę kolejność, w jakiej posty pojawiały się na stronie. Aktualnie Asteria szybko dogania, a Chapic wyprzedził Hawranka, który był opisany jako pierwszy.

CHAPIC    - 82
HAWRANEK  - 67
ASTERIA  - 46