Podobno w niektórych miejscach
przyjmowane są zakłady bukmacherskie pod hasłem: „wrócą –
nie wrócą”. Ze swojej strony dam pewnego rodzaju handicap
obstawiając, że „wrócą”. Nawet mógłbym obstawić konkretny
zakład, że wrócą w marcu.
Nie słyszałem natomiast, czy ktoś
próbuje przewidzieć wynik zdania logicznego: „będzie dalej pisał
– nie będzie”. Tutaj nie postawiłbym złamanego grosza na żadne
ze stwierdzeń. Pisanie o Majce i o mnie ma sens jedynie w kontekście
przebywających z nami dzieci, a niestety pęd społeczeństwa do
zachowania prywatności i anonimowości jest tak wielki, że za
chwilę będzie można pisać tylko o sobie.
Inna sprawa, że wyszedłem z wprawy i
napisanie jednego zdania idzie mi jak po grudzie.
Postanowiliśmy, że Majka zakończy
cały cykl dochodzenia do siebie, wyznaczony opiniami rozmaitych
specjalistów. Chyba pewnym zwieńczeniem naszej decyzji było
niedawne spotkanie z psychologiem, który (oczywiście nie wprost)
stwierdził, że to jeszcze nie ten czas. Pewną sentencją spotkania
było: „nie jest gorzej, jest inaczej”.
Do mnie tego rodzaju teksty nie do
końca trafiają. Uważam, że najlepszą metodą jest zapomnienie,
że jest gorzej i wyznaczenie sobie kolejnego celu. Po co udawać?
Wystarczy robić to, w czym jest się
dobrym. A Majka w temacie pieczy zastępczej jest cholernie dobra i
wcale nie jest jej do tego potrzebna doskonała sprawność fizyczna.
Bo przecież nie chodzi tylko o samo dziecko. Nie tylko o jego
potrzeby natury emocjonalnej, psychicznej i fizycznej. Owszem,
najważniejsze jest zapewnienie mu poczucia bezpieczeństwa,
przynależności, szacunku. Ale do tego dochodzi coś, co najczęściej
przeraża młode rodziny zastępcze. Są to sądy, urzędy, kontakty
z rodzicami biologicznymi. Jest to wyrażenie zgody na pewnego
rodzaju umniejszenie swojej władzy nad dzieckiem. Dla jednych
emocjonalne dociskanie, dla innych rozłożenie odpowiedzialności.
Majka jest już gotowa. Proces
zdrowienia jeszcze się nie zakończył, chociaż to wcale nie
oznacza, że będzie dużo lepiej. W końcu z jej życia zostanie
wyciętych kilkanaście miesięcy, po których będzie o tych
kilkanaście miesięcy starsza. Trzeba to zwyczajnie zaakceptować.
O Omenie i Dagonie jeszcze napiszę w
drugiej części. Nie wrócili do nas od stycznia, ale też jeszcze
nie wyrwali się z systemu. Z nami nie są od ponad pół roku, a ja
wciąż czekam na rozprawę dotyczącą odrzucenia spadku. Sądy
przerzucają wszystko między sobą, wydziały rodzinne na cywilne i
odwrotnie. Mi tylko każą płacić opłaty administracyjne. A
przecież sprawa jest tak prosta, że nasza sędzina sądu rodzinnego
podpisałaby to jedząc drugie śniadanie.
Nasze obecne życie jest nudne i
przewidywalne. Najgorsze jest to, że nawet mi się to podoba. Tyle
tylko, że każdy bez sensu spędzony dzień daje mi poczucie
marnowania czasu. Nawet moja praca zawodowa, z racji jej prowadzenia
w sposób zdalny, staje się podobna do pracy bezemocjonalnego
robota na taśmie produkcyjnej.
Jedynymi ciekawszymi przerywnikami w
tym monotonnym życiu były dwa wyjazdy do sanatorium. Ja musiałem
sobie je sam sfinansować, bo ZUS stwierdził, że jestem zbyt zdrowy
i nic mi nie przysługuje. Chociaż z tym zdrowiem to nie do końca
jest tak dobrze, bo jednak przed każdą większą aktywnością
muszę się dobrze rozgrzać, a gdy po nocy wstaję z łóżka to
wyglądam nie lepiej niż Majka. Moim problemem jest to, że nie mam
historii choroby, bo przecież do lekarzy za bardzo chodzić nie
lubię. Do tego w całym swoim życiu tylko raz wziąłem zwolnienie
lekarskie, gdy niemal w całości odciąłem sobie palec piłą
elektryczną. A nawet wtedy żałowałem, że poszedłem z tym do
ZUS-u, bo gra nie była warta świeczki. Zatem nie mogę się dziwić,
że w oczach tej instytucji jestem okazem zdrowia.
Majce przyznano sanatorium bez
większych ceregieli. Nawet nie musiała stawić się na komisji –
wystarczyły same „papiery” ze szpitala. Terminy ZUS-owskie (w
przeciwieństwie do NFZ-towskich) są krótkie. Chodzi o szybkie
doprowadzenie klienta do stanu używalności i wysłanie do pracy.
Majka dostała tylko pięć miesięcy świadczenia rehabilitacyjnego,
które za chwilę się kończy. Być może dostanie przedłużenie na
kolejne pół roku, a może nie. Wszystko zależy od tego, co będzie
w papierach przesłanych z drugiego sanatorium. Jednak niezależnie
od tego, nasza decyzja jest nieodwołalna. Wracamy w marcu, bo
przecież jestem jeszcze ja – ojciec zastępczy Pikuś, dobrze
zaprawiony w boju. Będziemy tylko starać się przestrzegać
limitów. Trójka dzieci (czwórka na ewentualną zakładkę lub w
sytuacjach wyjątkowych), a nie jak wcześniej nawet siódemka.
Będzie to z korzyścią dla wszystkich. Może z wyjątkiem naszego
organizatora pieczy zastępczej. Ale on to rozumie, bo przecież
lepsza rodzina dla trójki, niż żadna.
Pobyt w sanatoriach był dla nas
zupełnie nowym doświadczeniem. W pierwszym przypadku, cała obsada
ośrodka przyjechała prywatnie, bo jedynie taka była możliwość.
Zakładaliśmy zatem, że będą to typowe zimowe wakacje, tylko z
dodatkową opcją czterech zabiegów leczniczych (uzależnionych od
konkretnego schorzenia). Chociaż może nie do końca typowe, bo
raczej spodziewaliśmy się tam osób w nieco podeszłym wieku i w
jakiejś mierze chorowitych.
Drugi ośrodek był wielką niewiadomą.
Był przeznaczony głównie dla kuracjuszy kierowanych przez ZUS, ale
z możliwością wykupienia turnusów prywatnych. I może nie byłoby
w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że koszt mojego pobytu w
drugim sanatorium był wyższy niż cena za nas dwoje w tym
pierwszym. Do tego w drugim miałem o jeden zabieg mniej i nie było
gimnastyki. Za to trzeba było dopłacić za telewizor i parking.
Nawet biorąc pod uwagę, że trwał o tydzień dłużej, to i tak
jednostkowa cena za dobę była o połowę wyższa.
Zacznę po kolei, czyli od pierwszego
wyjazdu. Drogę nad morze określiłbym zwrotem „mgnienie oka”,
ponieważ Majka umilała mi ją puszczaniem rozmaitych podcastów i
innych audycji. A że jej zainteresowania są bardzo szerokie, to
wysłuchałem nagrania pod tytułem „Dwie dupy o dupie”, skeczy
młodego Stuhra i wielu pozycji związanych z wychowaniem dziecka.
Tych ostatnich słuchałem z wielkim zainteresowaniem, ponieważ cały
czas byłem pod wrażeniem spotkania z Omenem i Dagonem, które miało
miejsce kilka dni wcześniej. Już sama podróż była ciekawa, bo
oderwaliśmy się od codzienności. Majka od haftowania, a ja od
siedzenia przy komputerze. Wróciliśmy do dawno zapomnianych rozmów
o dzieciach.
Faktycznie cały pobyt przypominał
wczasy nad morzem. Do tego takie z okresu PRL-u. Był instruktor
kulturalno oświatowy, tak zwany „kaowiec”, który każdego dnia
organizował jakieś zajęcia. Były więc wycieczki do pobliskich
miejscowości i do wędzarni ryb. Było karaoke, wieczór filmowy,
kalambury, turniej ping-ponga i oczywiście wieczorki taneczne. Do
tego takie z orkiestrą. Myślałem, że wszyscy będą siedzieć
przy stołach (żeby nie powiedzieć „pod ścianą”) i cała
impreza dobiegnie końca po godzinie. Nic z tego – jak to całe
towarzystwo schorowanych emerytów ruszyło na parkiet, to trudno
było mi znaleźć miejsce, żeby zatańczyć z Majką dwa na jeden.
Królowała piosenka biesiadna, disco polo i rock and roll. Same
szybkie kawałki. Wszyscy tańczyli. Niestety to my wróciliśmy do
pokoju po godzinie, a muzykę słyszeliśmy jeszcze grubo po północy.
Trudno mi ocenić jakość zabiegów.
Przez kilka pierwszych dni czułem się coraz gorzej. Wszystko mnie
bolało i nawet rozgrzewka niewiele pomagała. Potem było tylko lepiej i ostatecznie wróciłem do domu w takim stanie w jakim
wyjechałem. Ale nie ma to jak siła autosugestii... albo bardziej
sugestii Majki. Stwierdziła, że wyglądam jak nowo narodzony, więc
pewnie tak było.
Najważniejsze, że z nią było coraz
lepiej. Zaczęła pokonywać coraz dłuższe dystanse (nawet
kilkukilometrowe) i do tego samodzielnie. Czuła się coraz bardziej
pewnie.
Drugie sanatorium było dużo ciekawsze
– w sensie mojego zdziwienia. Kuracjusze zostali podzieleni na dwie
kategorie. Ja należałem do części VIP-owskiej, którą personel
nazywał „komercyjni”. Już samo przyjęcie było niezwykłe.
Majka czekała grzecznie w kolejce do lekarza, a ja „od ręki”
zostałem zaproszony do gabinetu ordynatora, który rozpisał mi
rozmaite zabiegi. W zasadzie, to na co dzień wolę młodsze osoby.
Wprawdzie mają one mniejsze doświadczenie, ale za to są mniej
znudzone swoją pracą, mają więcej chęci i często są bardziej
na bieżąco z aktualnym stanem wiedzy. Ja dla przykładu byłem
codziennie podłączany do prądu, ale nikt nie zapytał czy
przypadkiem nie mam padaczki... albo czegoś innego. Lekarka Majki
bardziej się przejmowała. Zrobiła dokładny wywiad i w razie jakiegokolwiek zaniepokojenia
kazała przerwać zabieg.
Mimo wszystko trochę to było
irytujące, że byłem inny. Idąc na zabieg, praktycznie wchodziłem
bez kolejki. Zdarzało się, że osoba zapisana na dwadzieścia minut
przede mną czekała w poczekalni, a ja przychodziłem na swoją
godzinę i natychmiast byłem proszony do gabinetu.
Miałem też lepszy pokój – w
zasadzie dwupokojowy apartament. Czyściutki, jeszcze pachnący farbą
po remoncie.
Najciekawsze były jednak posiłki.
Zastawa stołowa komercyjnych była lepsza – większa, ładniejsza
i kwadratowa (żeby przypadkiem ich nie pomylić). Porcje były
prawie dwa razy większe i bardziej urozmaicone. Ale najgorsze było
to, że jako komercyjny dostawałem posiłek pierwszy. Przy naszym
sześcioosobowym stole były jeszcze cztery inne kobiety. No i
wszystkie czekały, a ja musiałem jeść. Czasami już kończyłem,
a Majka nadal czekała. No i nie wiedziałem co mam jej zostawić ze
swojego talerza, żeby nie umarła z głodu. Nooo... trochę
przesadziłem. Głodny nikt nie miał prawa być. Chleba i dżemu
było pod dostatkiem. A na obiad zupy.
Jeden raz, gdy Majka spieszyła się na
jakieś zajęcia, postanowiłem być dżentelmenem i dałem jej moją
porcję. Na tę, którą ona miała dostać, się nie doczekałem.
Musiałem interweniować w kuchni. Wyszło więc na to, że
komercyjny nie może abdykować. Musiałem zjadać z dużego,
kwadratowego talerza.
|
VIP |
|
ZUS |
|
VIP |
|
ZUS |
Ale za to niekomercyjni (czyli ci od
ZUS-u) mieli więcej zabiegów. Ja tylko trzy dziennie, a oni od pięciu do siedmiu. Majka
praktycznie przez cały dzień gdzieś biegała. Jak nie na zabieg,
to do lekarza, albo pielęgniarki. Jak nie do pielęgniarki to na jakąś prelekcję, albo chociaż do
recepcji, bo coś trzeba było wypełnić, podpisać i nie można
było o tym zapomnieć. Chociaż ja miałem ciekawsze zabiegi. A
przynajmniej takie, których nie mogę realizować w swoim domu.
Złośliwiec powiedziałby, że droższe. Dla przykładu, jednym z
zabiegów Majki była 15-minutowa jazda rowerkiem stacjonarnym.
Mógłbym powiedzieć, że w domu też taki mamy. Tyle tylko, że w
domu nie ma takiego, który stałby nad Majką z batem. Tutaj był –
„sponsor” – czyli ZUS. Ja za to miałem codziennie robiony masaż. Taki
manualny. Nie żadnym łóżkiem wodnym, czy matą. Pierwszego dnia
dziewczyna stwierdziła, że kiepsko ze mną. Jestem cały spięty i
nawet kręgosłup mi się wyprostował (a powinien być wklęsły).
Bałem się jej powiedzieć, że to mój pierwszy raz. Na szczęście
po kilku dniach strach minął i stałem się luźniejszy. Zupełnie
jak nasze dzieci po kolejnym dniu rehabilitacji.
Na terenie ośrodka obowiązywał zakaz
spożywania alkoholu pod groźbą wyrzucenia z turnusu. Nie muszę
chyba dodawać, że mnie (komercyjnego) ten zakaz nie obowiązywał.
Pewnie były to tylko strachy na lachy, bo „wesołych” osób było
całkiem sporo. Może gdyby ktoś się nawalił w trupa i zrobił
awanturę, to jakieś konsekwencje byłyby wyciągnięte. A
przynajmniej zostałoby to zgłoszone do „sponsora”. Majka na
wszelki wypadek dmuchała na zimne i gdy czasami wieczorem wracaliśmy
z grzanego wina, to wciągała brzuch, wypinała pierś i
przypominała sobie harcerskie podchody ze szczenięcych lat.
Zawsze jednak staram się patrzeć na
wszystko z różnych perspektyw. No i tym razem spojrzałem również
z perspektywy właściciela ośrodka. Po podliczeniu wszystkich
zabiegów i konsultacji, które miała Majka (według oficjalnego
cennika ośrodka) wyszło na to, że ZUS finansuje tylko to. Tak
mniej więcej, a nawet mniej. Trzeba zatem dbać o komercyjnych.
Ogólnie rzecz biorąc, bardzo miło
wspominam pobyt w sanatoriach. W porównaniu do innych naszych wyjazdów – było równie ciekawie. Jak mawia nasza
supervisorka, ani lepiej, ani gorzej – było inaczej. A nawet prawie jak na wycieczkach egzotycznych.
|
Prawie jak Yellowstone
|
|
Prawie jak dorzecze Amazonki
|
|
Prawie jak Nil po opadach śniegu |
Majka potrafi już pokonać za jednym
razem kilkukilometrowy odcinek, a odpowiednio zmotywowana – każdą przeszkodę.
Najdłuższa trasa, którą pokonaliśmy, miała prawie siedem kilometrów, ale myślę, że spokojnie jeszcze trzy mieliśmy w zapasie.
Jednego dnia wybraliśmy się na poszukiwanie
„krzywego lasu”. To jest taka atrakcja okolic drugiego
sanatorium. Drzewa rosną krzywo i nawet dendrolodzy nie znają
przyczyny. Za to wieść gminna niesie, że winne temu są jakieś
doświadczenia radiologiczne z poprzedniego wieku. Wbiliśmy
współrzędne w GPS-a i poszliśmy. Majka biegała z jednej górki
na drugą, licząc że za nią wyłoni się coś niezwykłego.
Ostatecznie znaleźliśmy kilka drzew wśród setek zwyczajnych.
Wyglądały jakby jakiś czas temu wichura wyłamała przewodnik i
boczne gałęzie próbowały przejąć jego rolę. W takich warunkach klimatycznych to nic niezwykłego. Chociaż może się
mylę.
W każdym razie była to dość
forsowna wycieczka, a Majka nawet nie zauważyła, że się zmęczyła.
I o to chodzi.
Trzeba pogodzić się z tym, że na
Rysy już nie wejdziemy. Chociaż Majka zawsze dodaje – "chyba".
Majka dużo lepiej czuje się też psychicznie. Przez jakiś czas mówiła, że przestała lubić ludzi i nie miała ochoty z nikim prowadzić konwersacji. Teraz wróciła do dawnej świetności. Wystarczy, że na trasie ktoś powie jej "dzień dobry", albo zapyta o cokolwiek, a już staje się przewodnikiem po okolicy, informując przy okazji o temperaturze, sile wiatru i stanie podłoża.
Tyle o Majce.
Opiszę jeszcze na koniec sytuację
Omena i Dagona. Nie wygląda ona dobrze.
Chłopcy przebywają w nowej rodzinie.
Chciałbym napisać, że tej ostatecznej. Niestety tak nie jest.
Mama Benia, u której bracia przebywali
przez ponad pół roku i która jeszcze wiosną chciała być ich
mamą na zawsze, definitywnie zakończyła swoją przygodę z pieczą
zastępczą. Niestety nie zgodziła się, aby chłopcy mieszkali w
jej domu do końca roku. Wiele osób próbowało jej tłumaczyć, że
te dwa dodatkowe miesiące pozwolą na powrót do naszej rodziny.
Może nie będącej szczytem marzeń, ale chociaż dobrze chłopcom
znanej i bezpiecznej emocjonalnie. My postanowiliśmy, że
niezależnie od stanu zdrowia Majki, od stycznia będziemy gotowi
przyjąć braci pod swój dach.
Nie udało się. Chłopcy zostali
odwiezieni do kolejnej, nieznanej sobie rodziny zastępczej. Im
nieznanej, ale nam bardzo dobrze. Zamieszkali w jednym z niewielu już
w naszym powiecie pogotowi rodzinnych. Jednym z niewielu oznacza
również – przepełnionym.
Obecna mama zastępcza (z pogotowia
rodzinnego – nadam jej imię Baca) miała wiele obaw przyjmując
chłopców. Zresztą trudno się temu dziwić. Doskonale znała naszą
historię, którą po raz kolejny odświeżyła sobie na podstawie
moich notatek. Na początku dzwoniła z pytaniem: „A Omen, to
który?”, albo z prośbą o rozwinięcie takich czy innych zachowań
któregoś z nich. Miała też w pamięci to, że chłopcy zostali
już oddani po raz kolejny, a przynajmniej po raz drugi z
komentarzami, że są niezwykle trudni, nieusłuchani i zwyczajnie
nie da się nad nimi zapanować. Krótko mówiąc – diabły
wcielone.
Różnica między Benią, a Bacą jest
taka, że ta druga już z niejednego pieca jadła chleb i zachowania
chłopców konfrontowała ze stylem bycia innych swoich dzieci w
pieczy. I okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują,
a Omen z Dagonem są przeciętnymi przedszkolakami z zachowaniami nie
odbiegającymi od normy... powiedzmy od większości dzieci
przebywających w pieczy zastępczej.
Gdy po raz ostatni odwiedziliśmy
chłopców w domu Bacy, zaskoczyło mnie emocjonalne zachowanie
Dagona. Drugi z braci (czyli Omen) w zasadzie był taki jak pół
roku wcześniej, gdy jeszcze mieszkał w naszej rodzinie. Przyszedł,
przywitał się, chwilę postał niewiele mówiąc. Na nasz widok ani
się ucieszył, ani zasmucił. Był nijaki emocjonalnie, co w mojej
ocenie cały czas świadczy o dużych zaburzeniach przywiązania. Ale
jest to tylko moje zdanie i nawet Majka ma inne. W oczach większości
osób uchodzi za otwartego chłopca, łatwo nawiązującego
znajomości. Jest tym z braci, który w pojedynkę już dawno
znalazłby rodzinę.
Dagon przez całe spotkanie nie
odstępował mnie na krok. Bawiliśmy się tak jak dawniej, a
pozostałe dzieci Bacy z lekką zazdrością patrzyły na
ekwilibrystyczne wyczyny chłopca. Omen też spoglądał, a nawet
wykonał jakiś przewrót przez prawe ramię. Ale cały czas trzymał
dystans. Gdybym był zupełnie obcą mu osobą, to zapewne byłby
pierwszy do wejścia mi na kolana.
Za to Dagon jest pierwszym dzieckiem w
naszej historii, które mieszkając w nowej rodzinie chciało wrócić
z nami do domu. Bywały takie, które płakały przy pożegnaniu.
Tyle tylko, że była to bardziej tęsknota za fajną zabawą, która
właśnie dobiegała końca. Dagon płakał i wprost mówił, że
chce z nami wracać do domu.
Baca podjęła decyzję o pozostawieniu
chłopców u siebie do czasu znalezienia rodziny docelowej. Pewnie po
części zrobiła to dla Majki, za co jesteśmy jej bardzo wdzięczni.
Co jakiś czas pojawiają się nowe
pomysły i chłopcy są proponowani kolejnym rodzinom. Niedawno była
u nas jedna. Oficjalnie przyszła na praktyki po ukończeniu
szkolenia dla rodziców zastępczych. Byli to ludzie zainteresowani
starszym dzieckiem, a może nawet dwojgiem. Teoretycznie idealni
kandydaci. Niestety oczekiwali, że ktoś im powie: „Tak, dacie
radę”.
Jednak będąc w odwiedzinach u Bacy,
bardziej interesowali się innym dzieckiem. Ten przypadek mogę
skwitować stwierdzeniem, że „nie zaiskrzyło”.
Potem pojawili się ludzie tylko nieco
młodsi od nas. Gdy chłopcy będą w klasie maturalnej, im stuknie
siedemdziesiątka. Niby o niczym to nie świadczy, ale...
W każdym przypadku tych „ale” jest
bardzo dużo. Rodziny mówią „ale” w odniesieniu do chłopców,
a my mówimy „ale” w odniesieniu do nich.
Nie wiem, czy powinniśmy zachowywać
się jak panna czekająca na księcia z bajki. Przecież tacy nie
istnieją. Ale...
Czekamy dalej. Teraz to już nawet nie
my, tylko Baca. Mamy do niej ogromne zaufanie, oferując jednocześnie
swoją pomoc. Póki jeszcze potrafimy coś na temat braci powiedzieć.
Słuchając w podróży do sanatorium
podcastu na temat rodzicielstwa bliskości i mając na świeżo w
pamięci spotkanie z chłopcami, doszedłem do wniosku, że jednak
jak najbardziej wpisuję się w ten nurt. Zabawa i rozmowa z Dagonem
uświadomiła mi jak ważną osobą jestem dla chłopca (a
przynajmniej jaką byłem po półrocznej nieobecności w jego życiu)
i jak wiele dla niego zrobiłem. Wiele, chociaż wcale aż tak bardzo
się nie przykładałem. Z jednej z strony było to związane z
brakiem czasu, a z drugiej kierowaniem się dość daleko posuniętym
sceptycyzmem w stosunku do idei podążania za dzieckiem.
Przynajmniej za dzieckiem w jakiejś mierze zaburzonym, trudnym, po
rozmaitych traumach.
W pełni zgadzam się z tezą, że
rodzicielstwo bliskości jest w zasadzie tym, czym kierowali się
nasi rodzice i dziadkowie. Tym, co było nam bliskie, gdy mieliśmy
nasze dzieci. Kiedyś nie było to tylko nazwane. Zgadzam się z tym,
że nie jest to metoda, która ma zadziałać tu i teraz. Jest to
zwyczajne bycie z dzieckiem i reagowanie na jego potrzeby. Jego –
nie swoje. A na pytanie: „Czy działa?”, można odpowiedzieć
dopiero po wielu latach.
Tym nieco pokrętnym wprowadzeniem,
spróbuję przyjrzeć się Beni. A nieco bardziej uogólniając,
młodym rodzicom w średnim wieku, mającym w małym palcu wszelkie
obowiązujące trendy dotyczące wychowania dzieci. Rodzicom
doskonale znającym teorię i nie mającym żadnego (lub prawie
żadnego) doświadczenia w temacie „dziecko”.
Nie po raz pierwszy w naszej pracy
towarzyszyło mi poczucie odbierania mnie w kategorii lepszego zła.
Czegoś tylko trochę przewyższającego placówkę. Nie po raz
pierwszy czułem się traktowany jak twórca stanu, w którym dziecko
czeka. Czeka na wymarzonych rodziców nie mając żadnych uczuć, nie
wykazując emocji i nie robiąc żadnych postępów... no prawie
żadnych.
To wszystko splata się z przedziwnym
stanem towarzyszącym przychodzącym rodzicom zastępczym, czy
adopcyjnym. Niektórzy nazywają go „motylkami w brzuchu”, bo
jest tak samo przyjemnym uczuciem jak w sytuacji zakochania i
zauroczenia. Ja bym jeszcze dodał, że tak samo miesza w głowie
powodując ignorowanie wielu argumentów i bardzo subiektywne
postrzeganie pewnych zachowań.
Beni wydawało się, że wszystko
zmieni się w ciągu kilku tygodni. Że może być już tylko lepiej.
Nie docierały do niej argumenty, że
przed nią są lata pracy, których widoczne efekty zobaczy po
kilkunastu kolejnych. Rozmawiała o tym ze mną, z terapeutką
dzieci, ze swoim psychologiem. Chciała chłopcom dać bardzo dużo
siebie, licząc na niemal natychmiastowy sukces. Ignorowała
docierające ostrzeżenia.
Chciała być partnerem, a nie
przywódcą. Chciała wspólnie wyznaczać zasady, a nie je narzucać.
Chciała pozwalać decydować, a nie decydować. Chciała tłumaczyć,
licząc na zrozumienie i zmianę postępowania. Chciała podążać
za chłopcami, ale oni tego nie chcieli.
Nie chcieli wpisać się w idealnie
wysprzątany dom. Nie rozumieli, że nie można skakać po
parapetach, rzucać zabawkami, bić mamy.
Nie chcieli dochodzić do jedynych
słusznych wniosków.
Przestali sami się ubierać, nie
chcieli wychodzić z przedszkola, wchodzić do samochodu, spać w
nocy. Za to namiętnie wdawali się w bójki i demolowali mieszkanie.
Benia zaczęła za cały ten stan
obwiniać wszystkich, których się dało. Czuła się
niepoinformowana o wcześniejszych zachowaniach braci i pozbawiona
jakiegokolwiek wsparcia. Zapomniała o szczegółowych opisach
chłopców, które jej dałem. Zapomniała, że to ona była na
ostatnim zebraniu w przedszkolu i nie zapisała dzieci na letni
dyżur. Wiele rzeczy zapomniała – bo przecież nie tak miało być.
Doszło do tego, że nawet Majka we
mnie zwątpiła i pytała: „Na pewno dałeś jej wszystkie opisy?”,
„Mówiłeś jej o tym?”.
Na szczęście pozostały ślady w
telefonie i w komputerze. Na szczęście nie tylko ja opowiadałem o
chłopcach.
Teraz wszystko wróciło do normy.
Chłopcy śpią w nocy, nie niszczą
mieszkania. Są gapkowaci (jak przystało na czterolatki) i czasami
zrobią siku w majtki. Nie muszą być idealni. Mogą być sobą.
Jaki z tego wszystkiego morał?
Nie wiem.