sobota, 4 marca 2023

ARGUS

 


Rodzice poszukujący swojego największego szczęścia w życiu bardzo dbają, aby było ono w wieku od zera do dwóch lat. I ani o miesiąc więcej. Dlaczego?

Argus jest dziewiątym dzieckiem swojej mamy, moim szóstym. Żadne z nas go nie chciało. Żadne nie planowało. Można powiedzieć – patologia. Ale jest. I niespodziewanie stało się kimś ważnym zarówno dla swojej mamy, jak i dla mnie. Jakiegoś rodzaju iskierką nadziei, wiary w sens istnienia.

Mama chłopca powiedziała do Majki: „Ja już nie będę miała więcej dzieci, bo ja teraz biorę tabletki”. Eureka – w wieku prawie czterdziestu lat odkryła antykoncepcję. Być może faktycznie Argon jest jej ostatnim dzieckiem. Może rzeczywiście kobieta na stare lata stanie się bardziej odpowiedzialna, a może zrobi to za nią biologia. W każdym razie ze szczytnymi hasłami na ustach i obietnicami poprawy zdecydowała, że będzie walczyć o chłopca do śmierci. To jej ostatnie dziecko, więc musi mieszkać z nią, a ona stanie się dla niego najcudowniejszą matką na świecie. Tym bardziej, że jej starsze dzieci przebywające w pieczy zastępczej nie za bardzo pałają chęcią spotykania się ze swoją mamą, co nawet sama zauważa.

Ja nie byłem zachwycony perspektywą zamieszkania Argona w naszym domu. Nie chodziło mi o to, że jest noworodkiem, ale że noworodkiem płci męskiej. Malutcy chłopcy jakoś nie zapisali się w mojej pamięci złotymi zgłoskami. Było ich kilku, ale szybko odchodzili i nigdy nie zdążyło pojawić się między nami coś więcej – coś co można nazwać bliskością, więzią, miłością. Do tego było to dość dawno, kiedy często wyjeżdżałem z domu i czas poświęcany dzieciom był nader skromny. Powiedziałbym – ojcowski. Byłem dostępny dzieciom tylko popołudniami i w weekendy. A często nawet nie tyle.

Później wszystko zaczęło się zmieniać. Mój kontakt z klientami zaczął przybierać formę pracy zdalnej, a przychodzące noworodki były dziewczynkami. Bycie ojcem zaczęło przybierać zupełnie inną formę. Psycholożki rozmawiające z nami przed oddaniem dziecka rodzinie adopcyjnej zadawały nam pytanie: „Kto jest dla dziecka wiodącym opiekunem?”. A my nie potrafiliśmy na to pytanie odpowiedzieć. A w zasadzie odpowiadaliśmy, że jest nas dwoje, co zupełnie nie wpisywało się w scenariusz ankiety psychologicznej. Odkryłem, że kluczową rolę w rodzicielstwie (jakimkolwiek) odgrywa czas – ilość chwil poświęcanych dziecku. Intensywność, czy też atrakcyjność bycia z sobą ma o wiele mniejsze znaczenie.

Argus już po kilku dniach zaczął zdobywać moje serce i zupełnie przestało mi przeszkadzać, że między nogami ma siusiaka.

Bo z tymi siusiakami to jest tak, że Majka zupełnie umywa ręce. Powiedziała, że siusiaków nie będzie dotykać i tyle. Tak więc realizacja wszelkich zaleceń lekarskich w tym względzie spoczywa na moich barkach. Ewentualna odpowiedzialność – również. Bywa zatem, że Majka dzwoni do mnie od chirurga z pytaniem: „To które jądro mu ucieka?”.
Niestety czas na jakąś dziewczynkę, bo stulejek, załupków i znikających jajek zaczynam mieć powyżej uszu.
Argus niedawno skończył dwa miesiące. Uśmiecha się do mnie, szuka wzrokiem, a od niedawna nawet zagaduje. Spędzamy z sobą mnóstwo czasu i coraz lepiej poznajemy. Nawet tak małe dziecko potrafi w jasny sposób wyrażać swoje potrzeby – zróżnicowaną tonacją głosu, mimiką twarzy czy nawet zmiennością ruchów ciała. Mamy swoje sposoby na wspólne spędzanie czasu i z całą odpowiedzialnością muszę stwierdzić, że dziecku wcale nie zależy na ciągłym noszeniu na rękach i potrząsaniu nim. Wręcz przeciwnie.
Bycie z Argusem jest dla mnie jakimś połączeniem magii, podróży w czasie i relaksu. Trudno to jakoś sensownie opisać. Można to jedynie przeżyć.
Za to całkiem dobrze przychodzi mi opisywanie moich odczuć związanych z pozostałą grupą chłopców. Grupą niepokornych przedszkolaków, z których każdy jest emocjonalnym samotnikiem. I nie tylko emocjonalnym.
Dzieci, które kilka pierwszych lat swojego życia spędziły w świecie pozbawionym miłości, zaufania i zainteresowania, prawdopodobnie nigdy nie będą zdolne do jakichś głębszych uczuć i relacji z innymi ludźmi. Będą rozdarte między chęcią i potrzebą emocjonalnego zaangażowania, a lękiem i brakiem odpowiednich umiejętności.
Gdy przebywam z naszymi przedszkolakami, nie czuję nic. Być może dlatego, że one niczego ode mnie nie oczekują. Nie czują potrzeby bliskości, przytulania się. Każde ich zachowanie nastawione jest na uzyskanie takiej czy innej korzyści. Żaden z tych chłopców nie zrobi dla mnie nic bezinteresownie – choćby dlatego, aby zobaczyć mój uśmiech. Wręcz przeciwnie. Wciąż prowokują. Ciągle testują granice. Ich urok i wyjątkowość istnieją tylko w sferze wyobrażeń rozmaitych osób odwiedzających naszą rodzinę.

Wydawało mi się, że Jacek z Plackiem są jakimś zaprzeczeniem moich spostrzeżeń, wyjątkiem potwierdzającym regułę. Starszy z braci wydaje się być bardzo empatycznym chłopcem. Jego aktywność w naszym domu sprowadza się do tęsknienia za mamą. Po przyjściu z przedszkola siada w fotelu i tęskni. Nie bawi się prawie niczym. Rzadko angażuje się w jakąkolwiek aktywność z innymi dziećmi. Najczęściej tylko siedzi i gapiąc się w telewizor wykrzykuje: „Zasłaniasz!”. Nawet gdy jest on wyłączony.

Chłopiec niedawno był w szpitalu na operacji i potem przez dwa tygodnie nie chodził do przedszkola. Siłą rzeczy, trochę się do siebie zbliżyliśmy. Chociaż nie wiem czy jest to właściwe określenie. Stałem się biernym odbiorcą jego opowieści o rodzinie. Biernym dlatego, że Jacek wciąż opowiadał to samo. Na końcu posługiwał się już tylko pojedynczymi słowami, a nawet gestami. Wiedział, że doskonale znam ciąg dalszy. Pokazywał mi na przykład dziesięć palców, a ja doskonale wiedziałem, że Wojewódzki kupił na Sylwestra dziesięć petard, które razem odpalili. Wojewódzkiego znam prawie tak dobrze jak mamę chłopca. Przez długi czas nie miałem pojęcia o kim Jacek opowiada. Pytałem: „To jest jakiś twój wujek?”, a on na to: „Tak, Wojewódzki”. Po kilku tygodniach, po rozmowie z mamą chłopca, okazało się, że „Wojewódzki” to wuja Łódzki. Nawet mama nie pamięta, dlaczego wszyscy mówią na niego Łódzki. Ale dla chłopca jest on kimś bardzo ważnym i w jego opowieściach prezentuje się całkiem przyzwoicie.
Nie uważam jednak, aby Jacek był dzieckiem zdrowym emocjonalnie. On zwyczajnie potrzebuje kogoś, kto będzie dla niego ważny, jedyny i za którym będzie tęsknił. Opiekun podstawowy? Gdy do nas przyszedł, cały czas tęsknił za wujkiem z poprzedniej rodziny zastępczej. Ale wtedy nie spotykał się ze swoją rodziną. Potem tęsknił za panią w przedszkolu, a od kilku miesięcy już tylko za mamą. Przerzuca te swoje emocje w zależności od sytuacji. A jeżeli komuś nie podoba się słowo „przerzuca”, to mogę powiedzieć, że likwiduje wszelkie relacje z jednym, aby z całą mocą poświęcić się komuś drugiemu. To, że teraz jest to mama – jest zwykłym zrządzeniem losu.
Ale czeka i tęskni. A sąd jakby głuchy i ślepy. Niewrażliwy na wszelkie opinie. Wydaje zgodę na urlopowanie na święta na ostatnią chwilę albo zgadza się na spędzenie ferii z rodziną, gdy te już się zaczęły. Dlaczego w jednym postanowieniu nie zgodził się na urlopowanie na weekendy? Czego jeszcze potrzebuje, aby zgodzić się na powrót chłopców do mamy na stałe? Dlaczego dokonuje wtórnej traumatyzacji dzieci?
Od niedawna mamy już nawet pozytywną opinię biegłych psychologów. Po raz kolejny w swojej historii zacząłem więc odliczanie. Na zbyt wiele nie liczę, bo myślę, że wiem o co chodzi. Ważniejsi są rozwodnicy i alimenciarze, bo ci mają swoich prawników. Ważniejsze są zażalenia, bo trzeba się do nich odnieść w określonym w prawie czasie. Jacek z Plackiem mogą poczekać. Mają tylko Majkę. Ale ona przecież jest nikim.

Omenowi i Dagonowi też zacząłem odliczanie. Właściwie nie im, tylko również ich sędziemu. Nie będę za bardzo owijał w bawełnę, bo nie ma takiej potrzeby. Mama chłopców już się tutaj nie odnajdzie. Przynajmniej nie ta mama.

Mogę napisać tak, jak uważa większość osób nie mających większego pojęcia o pieczy zastępczej. Omen z Dagonem są już biednymi sierotkami. Nie wiem ile czasu potrzebuje sędzia, aby wydać decyzję nie mając już żadnych alternatyw i nie musząc wyznaczać jakiegokolwiek terminu rozprawy. Tydzień, dwa? Minęło już więcej, a zegar adopcyjny tyka coraz szybciej. Ja już nawet słyszę sygnał ciągły.

Sajgon jest dla mnie najbardziej obojętny emocjonalnie spośród całej piątki starszaków. Może dlatego, że jest najtrudniejszy. Nie mam na niego żadnego pomysłu. Duże nadzieje pokładałem w nowej mamie, ale nadaktywność taty chłopca sprawia, że raczej jeszcze przez długi czas nic się nie zmieni.

A tata ma duże szanse na odzyskanie syna. A przynajmniej „jakieś”. Spotyka się z chłopcem. Nawet rozmawia z nim przez internet. Opowiada mu, jak ratuje życie innym ludziom. Ktoś mógłby pomyśleć, że jest strażakiem albo ratownikiem medycznym. Albo chociaż policjantem. Tata potrafi przez długi czas opowiadać chłopcu o swojej pracy, a ten słucha z z mniejszym lub większym (w zasadzie mniejszym) zainteresowaniem, przerywając mu co jakiś czas swoim „eszesze”. Być może są to dla Sajgona ciekawe opowieści. Dla taty są. Nie raz usłyszał w swoim życiu słowa: „Uratował mi pan życie” – gdy naprawił komuś lodówkę w środku lata. Być może Sajgon będzie potrafił kiedyś naprawić niejeden sprzęt, może nawet samochód. Ale czy będzie potrafił kogoś przytulić?

Czy dziwię się, że rodziny poszukują dzieci od zera do dwóch lat?
Wcale. Nawet doskonale wiem, że takich rodzin jest całkiem sporo. Do tego dokładają warunek, że rodzina biologiczna nie powinna być zbyt aktywna, a dzieci w miarę zdrowe – bez większych chorób i zaburzeń.
Nadal jednak stawiam pytanie, co z dziećmi pokroju naszych przedszkolaków?

Miało być o Argusie.

Chyba już nie będzie. Może tylko trochę.
Ale myślę, że ciąg dalszy może być godny mistrza powieści grozy. Zaskakujący i przerażający. Wspomniałem na początku, że Argus jest moją iskierką. Na kilka dni ta iskierka niemal zgasła. Tliła się, ale wydawało mi się, że szanse na ponowne jej rozpalenie są prawie zerowe. Argus był z nami, ale jakby go już nie było.

Dostaliśmy informację, że jest do umieszczenia w trybie interwencyjnym pięciolatek krzywdzony przez jakiegoś wujka i wszelkie próby znalezienia dla niego rodziny zastępczej spaliły na panewce. Można powiedzieć, że nic niezwykłego. Rzesza rodzin zastępczych tkwiąca w spisie powszechnym czeka przecież na dziecko tylko do lat dwóch. Majka też ma już jasno sprecyzowaną politykę przyjmowania dzieci, więc wiadomo, że drugi raz na siódme dziecko nabrać się nie da. I dokładnie taka była jej odpowiedź. Ostatecznie już Argusa wzięliśmy do siebie z założeniem, że dziewczyna zainteresowana Sajgonem zostanie potraktowana priorytetowo względem otrzymania (bądź nie) kwalifikacji do pełnienia dla niego funkcji mamy zastępczej. I w zasadzie dostała.

Ostatecznie zgodziliśmy się przyjąć zabiedzonego, niespełna pięcioletniego Obelixa. Drugą stroną tej transakcji było przyspieszenie prac zmierzających do powrotu do mamy Jacka i Placka. Nie będę precyzował na czym miało ono polegać.

Ale nie tylko o to chodziło. Również Argus miał odejść do rodziny. Takiej, w której byłby drugim dzieckiem, co dawałoby gwarancję poświęcania mu dużej ilości czasu, a przede wszystkim przebywania w ciszy i brakiem ryzyka, że jakaś zabawka poruszająca się niekontrolowanym lotem, wpadnie do jego łóżeczka. Oczywiście Majka najpierw zadzwoniła do mnie z pytaniem: „Co o tym myślisz?”. A ja jak zwykle odpowiedziałem: „Rób co chcesz”. Taka rutynowa wymiana zdań daje Majce hipotetyczną możliwość wygarnięcia mi w przyszłości, że przecież się zgodziłem, a mi powiedzenia: „Sama tego chciałaś”. Oboje jednak wiemy, że decyzja jest wspólna i skoro nie ma zdecydowanego sprzeciwu żadnej ze stron, to znaczy, że kontrargumenty nie są znaczące.

Gdy Obelix stanął w progu, od razu wiedziałem, że coś tu jest nie tak. Wcale nie wyglądał jak zaniedbany rówieśnik naszego Jacka. Był jakiś nadmuchany. Niemal dwa razy wyższy i dwa razy grubszy niż zakładałem. Z ciekawości go zważyłem, bo wydawało mi się niemożliwe, aby miał tylko 26 kilogramów (tak było napisane w wypisie ze szpitala). Ale miał. Musi więc być pusty w środku.

Postanowienie sądu konieczne do odebrania chłopca ze szpitala dostaliśmy na ostatnią chwilę, więc nawet nie było okazji dokładnie go przeczytać. Obelix okazał się niepełnosprawnym umysłowo i agresywnym siedmiolatkiem, który nijak nie pasuje do naszej rodziny – choćby z racji tego, że podlega już obowiązkowi szkolnemu. Na szczęście będziemy mogli go odraczać i pozostawić w przedszkolu, bo jego ocena gotowości szkolnej to 16 punktów na 118. Żal tylko naszych przedszkolnych pań wychowawczyń. Ale za to zdobędą niezwyczajne doświadczenie.
Chłopiec już w szpitalu zaatakował fizycznie Majkę krzycząc do niej: „zostaw mnie babo”. Na szczęście skończyło się na trzech siniakach. Cała akcja wyglądała jak w superprodukcji Marvela, gdy personel błyskawicznie podbiega, aplikując agresorowi jakiś specyfik unieszkodliwiający go w ułamku sekundy. Dało to Majce możliwość złapania chłopca za rękę i przeprowadzenia dyscyplinującej rozmowy, z której pewnie każdy psycholog byłby zadowolony.
Chłopiec został przebadany pod kątem rozmaitych nieprawidłowości. Poza licznymi siniakami i zadrapaniami, fizycznie nie było zastrzeżeń. Dostaliśmy tylko skierowanie do psychiatry. Na razie tylko dla niego. Więcej szczegółów nie powinienem chyba zdradzać, więc tylko dodam, że Obelix wygląda jak jakaś upiorna, zmodyfikowana genetycznie postać Kapsla. Jego historia też jest podobna. Różnica jest tylko taka, że tam był wujek mamy, a tutaj jest wujek taty – chociaż nie w takim układzie jak tam. Proste.
Poznawczo chłopiec jest na etapie dziecka trzyletniego. Obelix nie zna kolorów, nie potrafi liczyć, z biedą narysuje koślawe koło. Emocjonalnie mamy do czynienia z absolutnym zerem. Chłopiec zna tylko złość. Podobno jeszcze smutek, chociaż nie udało mi się tego zauważyć. Empatia jest mu zupełnie obca, a ironiczny uśmiech psychopaty, gdy kogoś skrzywdzi albo coś zepsuje, może śnić się po nocach.
Wielokrotnie strofowany przez rozmaite osoby już pamiętam, że w każdym dziecku powinienem poszukiwać czegoś dobrego. Mocnych stron, które można wspierać. Często wracam do historii Kapsla. W nim też poszukiwałem dobra. I nie mogłem znaleźć. Jednak tamten chłopiec bardzo chciał, tylko mu nie wychodziło. Obelix nie chce. Od pierwszego dnia obiecuje, że mi zbije szybę i zniszczy laptopa. Z uśmiechem na ustach oznajmia, że usiądzie psu na łapę, bo chce mu ją złamać.
W ciągu kilku godzin rozwalił wszystko, co udało nam się budować tygodniami. Po jednym wspólnym popołudniu Placek zaczął przeklinać w przedszkolu, a Jacek przestał mówić. Sajgon gryzie teraz każdego kto pojawi się w jego pobliżu, a z Omena i Dagona wychodzą demony uśpione od miesięcy. Obelix jest agresywny i sprzeciwia się wszystkiemu. Te bardziej zdrowe emocjonalnie i psychicznie dzieci próbują się bronić, otaczając pancerzem izolowania się. Te mniej zdrowe, garściami czerpią wzorce do naśladowania.
W takich okolicznościach nie miałem zbyt wielkiego wyboru. Wprowadziłem coś na kształt stanu wojennego. Wydaję polecenia, upewniam się, że zostały zrozumiane i z zimną krwią egzekwuję ich realizację – wszelkimi dostępnymi metodami. Niektórym dzieciom dało to poczucie nieco większego bezpieczeństwa.
Obelix jeszcze nie próbował mnie uderzyć. Przygląda się i ocenia swoje szanse. A mi cały czas chodzi po głowie myśl, że to jest dopiero miesiąc miodowy. Bo na pewno jest – zawsze jest. Nasze wspólne relacje najtrafniej ilustruje pewna moja wymiana zdań z chłopcem:
      
             – No to podwieczorku nie będzie.
             – No i chuj.

Wyjątkowo nie miałem najmniejszych problemów z przyjęciem roli złego policjanta. Wszystkie rozwiązania natury psychologicznej poszły w...
Obelix nie zna żadnych zasad. Z upodobaniem dłubie w nosie i zjada babole, albo grzebie w odbycie upajając się przenoszoną na palcach wonią. I niestety są to najmniej obrzydliwe jego zachowania. I najmniej deprawujące inne dzieci. Nie zamierza też zmienić swoich przyzwyczajeń, bo przecież tak samo robi jego tata, wujek i dziadek.
Jest maniakiem trzaskania drzwiami i wyrywania klamek (również w samochodzie). Panie w przedszkolu zamykają drzwi na klucz, bo ucieka. W przestrzeni publicznej trzeba go wciąż trzymać za rękę (albo za cokolwiek), gdyż wciąż się wyrywa. Gdy mu się to uda, to biegnie przed siebie na oślep – na ulicę, pod samochód.
Trudno się z nim porozumieć, bo inteligencją odbiega od trzyletniego Placka. W którejś jego opinii przeczytałem, że jest na poziomie dwuipółrocznego dziecka. Teraz się z tym zgadzam.
Nie jest zatem wesoło. Majka działa metodami psychologicznymi, a ja chronię inne dzieci. Dobro tego chłopca nie jest moim priorytetem. Przychodzi mi to z łatwością, bo go zwyczajnie nie lubię.

Ostatnio czekaliśmy w samochodzie na Majkę.

     – Jedź – krzyczy do mnie.

     – Uspokój się, czekamy na ciocię – odpowiadam.
     – Jedź wreszcie.
     – (…) – nie reaguję.
     – Jedź. Czy ty kurwa rozumiesz co do ciebie mówię?

Obelix byłby świetnym materiałem badawczym do pracy naukowej. Szkoda tylko, że trafił na nasze dzieci, które cofnął emocjonalnie o kilka miesięcy.

W zasadzie można powiedzieć, że przecież taki chłopiec to nic niezwykłego. Wielokrotnie właśnie tak prezentują się dzieci przywożone z interwencji. Nawet zawyżenie wieku traktuję jak zwyczajną pomyłkę, chociaż miała ona decydujący wpływ na podjętą przez nas decyzję.

Jest jednak w całej tej historii coś, co mnie dziwi, chociaż myślałem, że widziałem już wszystko. Wiele miesięcy temu sąd rodzinny zamknął sprawę Obelixa, ograniczając rodzicom władzę sprawowania opieki nad chłopcem i nakazując znalezienie dla niego rodziny zastępczej. Tyle tylko, że nikogo o tym nie poinformował, a chłopak nadal mieszkał z ojcem, dziadkiem i wujkiem. Mama gdzieś się wyniosła i tyle o niej wiemy. Nawet tata nie wiedział, że ograniczono mu władzę.
Co więc sąd zrobił teraz? Nie mógł umieścić chłopca u nas na czas trwania postępowania, bo przecież żadne postępowanie już nie trwa. Umieścił więc go na stałe. Zrobił zatem coś co jest sprzeczne z prawem. Nie zna pojęcia „pogotowie rodzinne”? Nie wiem jak to się wszystko zakończy, ale nie zamierzam męczyć się z Obelixem przez najbliższe trzy lata, aby potem oddać go do domu dziecka. Ale na szczęście rozwiązań jest przynajmniej kilka. Czyli trzy, chociaż patrząc realistycznie – dwa.

Najważniejsze, że Argon został. Nie wiem czy „dzięki mnie”, czy „przeze mnie”. W każdym razie do mnie należało decydujące zdanie. Zobowiązałem się, że przejmę nad nim nocną opiekę i nieco zwolnię Majkę. W ciągu dnia też w większości chłopiec jest ze mną, bo Majka krąży po przedszkolach, terapiach, lekarzach, sądach i spotkaniach z rodzicami biologicznymi. Chronię Argusa jak mogę przed naszym rodzinnym DPS-em.

Zapewne można zadać pytanie: „Dlaczego?”. Przecież chłopiec mógł zamieszkać w rodzinie, w której miałby spokój, ciszę i byłby noszony na rękach.
Być może jestem przewrażliwiony na punkcie wagi pierwszych miesięcy życia dziecka. Być może dwumiesięczny Argon nawet by nie zauważył, że nagle zaczął zasypiać przy innej osobie, w innym łóżeczku. Być może wystarczyłoby zawieźć go do nowego domu i tak pozostawić (bo tylko taka opcja wchodziła w grę). Zbyt dużo jest tych „być może”. Zbyt mało konkretów. Dla chłopca byłaby to kolejna przejściowa rodzina – typowo zastępcza, na krótko.