Rodzice poszukujący swojego
największego szczęścia w życiu bardzo dbają, aby było ono w
wieku od zera do dwóch lat. I ani o miesiąc więcej. Dlaczego?
Argus jest dziewiątym dzieckiem swojej
mamy, moim szóstym. Żadne z nas go nie chciało. Żadne nie
planowało. Można powiedzieć – patologia. Ale jest. I
niespodziewanie stało się kimś ważnym zarówno dla swojej mamy,
jak i dla mnie. Jakiegoś rodzaju iskierką nadziei, wiary w sens
istnienia.
Mama chłopca powiedziała do Majki:
„Ja już nie będę miała więcej dzieci, bo ja teraz biorę
tabletki”. Eureka – w wieku prawie czterdziestu lat odkryła
antykoncepcję. Być może faktycznie Argon jest jej ostatnim
dzieckiem. Może rzeczywiście kobieta na stare lata stanie się
bardziej odpowiedzialna, a może zrobi to za nią biologia. W każdym
razie ze szczytnymi hasłami na ustach i obietnicami poprawy
zdecydowała, że będzie walczyć o chłopca do śmierci. To jej
ostatnie dziecko, więc musi mieszkać z nią, a ona stanie się dla
niego najcudowniejszą matką na świecie. Tym bardziej, że jej
starsze dzieci przebywające w pieczy zastępczej nie za bardzo
pałają chęcią spotykania się ze swoją mamą, co nawet sama
zauważa.
Ja nie byłem zachwycony perspektywą
zamieszkania Argona w naszym domu. Nie chodziło mi o to, że jest
noworodkiem, ale że noworodkiem płci męskiej. Malutcy chłopcy
jakoś nie zapisali się w mojej pamięci złotymi zgłoskami. Było
ich kilku, ale szybko odchodzili i nigdy nie zdążyło pojawić się
między nami coś więcej – coś co można nazwać bliskością,
więzią, miłością. Do tego było to dość dawno, kiedy często
wyjeżdżałem z domu i czas poświęcany dzieciom był nader
skromny. Powiedziałbym – ojcowski. Byłem dostępny dzieciom tylko
popołudniami i w weekendy. A często nawet nie tyle.
Później wszystko zaczęło się
zmieniać. Mój kontakt z klientami zaczął przybierać formę pracy
zdalnej, a przychodzące noworodki były dziewczynkami. Bycie ojcem
zaczęło przybierać zupełnie inną formę. Psycholożki
rozmawiające z nami przed oddaniem dziecka rodzinie adopcyjnej
zadawały nam pytanie: „Kto jest dla dziecka wiodącym opiekunem?”.
A my nie potrafiliśmy na to pytanie odpowiedzieć. A w zasadzie
odpowiadaliśmy, że jest nas dwoje, co zupełnie nie wpisywało się
w scenariusz ankiety psychologicznej. Odkryłem, że kluczową rolę
w rodzicielstwie (jakimkolwiek) odgrywa czas – ilość chwil
poświęcanych dziecku. Intensywność, czy też atrakcyjność bycia
z sobą ma o wiele mniejsze znaczenie.
Argus już po kilku dniach zaczął
zdobywać moje serce i zupełnie przestało mi przeszkadzać, że
między nogami ma siusiaka.
Bo z tymi siusiakami to jest tak, że
Majka zupełnie umywa ręce. Powiedziała, że siusiaków nie będzie
dotykać i tyle. Tak więc realizacja wszelkich zaleceń lekarskich w
tym względzie spoczywa na moich barkach. Ewentualna odpowiedzialność
– również. Bywa zatem, że Majka dzwoni do mnie od chirurga z
pytaniem: „To które jądro mu ucieka?”.
Niestety czas na jakąś dziewczynkę,
bo stulejek, załupków i znikających jajek zaczynam mieć powyżej
uszu.
Argus niedawno skończył dwa
miesiące. Uśmiecha się do mnie, szuka wzrokiem, a od niedawna
nawet zagaduje. Spędzamy z sobą mnóstwo czasu i coraz lepiej
poznajemy. Nawet tak małe dziecko potrafi w jasny sposób wyrażać
swoje potrzeby – zróżnicowaną tonacją głosu, mimiką twarzy
czy nawet zmiennością ruchów ciała. Mamy swoje sposoby na wspólne
spędzanie czasu i z całą odpowiedzialnością muszę stwierdzić,
że dziecku wcale nie zależy na ciągłym noszeniu na rękach i
potrząsaniu nim. Wręcz przeciwnie.
Bycie z Argusem jest dla mnie jakimś
połączeniem magii, podróży w czasie i relaksu. Trudno to jakoś
sensownie opisać. Można to jedynie przeżyć.
Za to całkiem dobrze przychodzi mi
opisywanie moich odczuć związanych z pozostałą grupą chłopców.
Grupą niepokornych przedszkolaków, z których każdy jest
emocjonalnym samotnikiem. I nie tylko emocjonalnym.
Dzieci, które kilka pierwszych lat
swojego życia spędziły w świecie pozbawionym miłości, zaufania
i zainteresowania, prawdopodobnie nigdy nie będą zdolne do jakichś
głębszych uczuć i relacji z innymi ludźmi. Będą rozdarte między
chęcią i potrzebą emocjonalnego zaangażowania, a lękiem i
brakiem odpowiednich umiejętności.
Gdy przebywam z naszymi
przedszkolakami, nie czuję nic. Być może dlatego, że one niczego
ode mnie nie oczekują. Nie czują potrzeby bliskości, przytulania
się. Każde ich zachowanie nastawione jest na uzyskanie takiej czy
innej korzyści. Żaden z tych chłopców nie zrobi dla mnie nic
bezinteresownie – choćby dlatego, aby zobaczyć mój uśmiech.
Wręcz przeciwnie. Wciąż prowokują. Ciągle testują granice. Ich urok i wyjątkowość istnieją
tylko w sferze wyobrażeń rozmaitych osób odwiedzających naszą
rodzinę.
Wydawało mi się, że Jacek z
Plackiem są jakimś zaprzeczeniem moich spostrzeżeń, wyjątkiem
potwierdzającym regułę. Starszy z braci wydaje się być bardzo
empatycznym chłopcem. Jego aktywność w naszym domu sprowadza się
do tęsknienia za mamą. Po przyjściu z przedszkola siada w fotelu i
tęskni. Nie bawi się prawie niczym. Rzadko angażuje się w
jakąkolwiek aktywność z innymi dziećmi. Najczęściej tylko
siedzi i gapiąc się w telewizor wykrzykuje: „Zasłaniasz!”.
Nawet gdy jest on wyłączony.
Chłopiec niedawno był w szpitalu na
operacji i potem przez dwa tygodnie nie chodził do przedszkola. Siłą
rzeczy, trochę się do siebie zbliżyliśmy. Chociaż nie wiem czy
jest to właściwe określenie. Stałem się biernym odbiorcą jego
opowieści o rodzinie. Biernym dlatego, że Jacek wciąż opowiadał
to samo. Na końcu posługiwał się już tylko pojedynczymi słowami,
a nawet gestami. Wiedział, że doskonale znam ciąg dalszy.
Pokazywał mi na przykład dziesięć palców, a ja doskonale
wiedziałem, że Wojewódzki kupił na Sylwestra dziesięć petard,
które razem odpalili. Wojewódzkiego znam prawie tak dobrze jak mamę
chłopca. Przez długi czas nie miałem pojęcia o kim Jacek
opowiada. Pytałem: „To jest jakiś twój wujek?”, a on na to:
„Tak, Wojewódzki”. Po kilku tygodniach, po rozmowie z mamą
chłopca, okazało się, że „Wojewódzki” to wuja Łódzki.
Nawet mama nie pamięta, dlaczego wszyscy mówią na niego Łódzki.
Ale dla chłopca jest on kimś bardzo ważnym i w jego opowieściach
prezentuje się całkiem przyzwoicie.
Nie uważam jednak, aby Jacek był
dzieckiem zdrowym emocjonalnie. On zwyczajnie potrzebuje kogoś, kto
będzie dla niego ważny, jedyny i za którym będzie tęsknił.
Opiekun podstawowy? Gdy do nas przyszedł, cały czas tęsknił za
wujkiem z poprzedniej rodziny zastępczej. Ale wtedy nie spotykał
się ze swoją rodziną. Potem tęsknił za panią w przedszkolu, a
od kilku miesięcy już tylko za mamą. Przerzuca te swoje emocje w
zależności od sytuacji. A jeżeli komuś nie podoba się słowo
„przerzuca”, to mogę powiedzieć, że likwiduje wszelkie relacje
z jednym, aby z całą mocą poświęcić się komuś drugiemu. To,
że teraz jest to mama – jest zwykłym zrządzeniem losu.
Ale czeka i tęskni. A sąd jakby
głuchy i ślepy. Niewrażliwy na wszelkie opinie. Wydaje zgodę na
urlopowanie na święta na ostatnią chwilę albo zgadza się na
spędzenie ferii z rodziną, gdy te już się zaczęły. Dlaczego w
jednym postanowieniu nie zgodził się na urlopowanie na weekendy?
Czego jeszcze potrzebuje, aby zgodzić się na powrót chłopców do
mamy na stałe? Dlaczego dokonuje wtórnej traumatyzacji dzieci?
Od niedawna mamy już nawet pozytywną
opinię biegłych psychologów. Po raz kolejny w swojej historii
zacząłem więc odliczanie. Na zbyt wiele nie liczę, bo myślę, że
wiem o co chodzi. Ważniejsi są rozwodnicy i alimenciarze, bo ci
mają swoich prawników. Ważniejsze są zażalenia, bo trzeba się
do nich odnieść w określonym w prawie czasie. Jacek z Plackiem
mogą poczekać. Mają tylko Majkę. Ale ona przecież jest nikim.
Omenowi i Dagonowi też zacząłem
odliczanie. Właściwie nie im, tylko również ich sędziemu. Nie
będę za bardzo owijał w bawełnę, bo nie ma takiej potrzeby. Mama
chłopców już się tutaj nie odnajdzie. Przynajmniej nie ta mama.
Mogę napisać tak, jak uważa
większość osób nie mających większego pojęcia o pieczy
zastępczej. Omen z Dagonem są już biednymi sierotkami. Nie wiem
ile czasu potrzebuje sędzia, aby wydać decyzję nie mając już
żadnych alternatyw i nie musząc wyznaczać jakiegokolwiek terminu
rozprawy. Tydzień, dwa? Minęło już więcej, a zegar adopcyjny
tyka coraz szybciej. Ja już nawet słyszę sygnał ciągły.
Sajgon jest dla mnie najbardziej
obojętny emocjonalnie spośród całej piątki starszaków. Może dlatego, że jest najtrudniejszy. Nie mam na niego żadnego pomysłu.
Duże nadzieje pokładałem w nowej mamie, ale nadaktywność taty
chłopca sprawia, że raczej jeszcze przez długi czas nic się nie
zmieni.
A tata ma duże szanse na odzyskanie
syna. A przynajmniej „jakieś”. Spotyka się z chłopcem. Nawet
rozmawia z nim przez internet. Opowiada mu, jak ratuje życie innym ludziom.
Ktoś mógłby pomyśleć, że jest strażakiem albo ratownikiem
medycznym. Albo chociaż policjantem. Tata potrafi przez długi czas
opowiadać chłopcu o swojej pracy, a ten słucha z z mniejszym lub
większym (w zasadzie mniejszym) zainteresowaniem, przerywając mu co
jakiś czas swoim „eszesze”. Być może są to dla Sajgona
ciekawe opowieści. Dla taty są. Nie raz usłyszał w swoim życiu
słowa: „Uratował mi pan życie” – gdy naprawił komuś
lodówkę w środku lata. Być może Sajgon będzie potrafił kiedyś
naprawić niejeden sprzęt, może nawet samochód. Ale czy będzie
potrafił kogoś przytulić?
Czy dziwię się, że rodziny
poszukują dzieci od zera do dwóch lat?
Wcale. Nawet doskonale wiem, że takich
rodzin jest całkiem sporo. Do tego dokładają warunek, że
rodzina biologiczna nie powinna być zbyt aktywna, a dzieci w miarę
zdrowe – bez większych chorób i zaburzeń.
Nadal jednak stawiam pytanie, co z
dziećmi pokroju naszych przedszkolaków?
Miało być o Argusie.
Chyba już nie będzie. Może tylko
trochę.
Ale myślę, że ciąg dalszy może
być godny mistrza powieści grozy. Zaskakujący i przerażający.
Wspomniałem na początku, że Argus jest moją iskierką. Na kilka
dni ta iskierka niemal zgasła. Tliła się, ale wydawało mi się,
że szanse na ponowne jej rozpalenie są prawie zerowe. Argus był z
nami, ale jakby go już nie było.
Dostaliśmy informację, że jest do
umieszczenia w trybie interwencyjnym pięciolatek krzywdzony przez
jakiegoś wujka i wszelkie próby znalezienia dla niego rodziny
zastępczej spaliły na panewce. Można powiedzieć, że nic
niezwykłego. Rzesza rodzin zastępczych tkwiąca w spisie
powszechnym czeka przecież na dziecko tylko do lat dwóch. Majka też
ma już jasno sprecyzowaną politykę przyjmowania dzieci, więc
wiadomo, że drugi raz na siódme dziecko nabrać się nie da. I
dokładnie taka była jej odpowiedź. Ostatecznie już Argusa
wzięliśmy do siebie z założeniem, że dziewczyna zainteresowana
Sajgonem zostanie potraktowana priorytetowo względem otrzymania
(bądź nie) kwalifikacji do pełnienia dla niego funkcji mamy
zastępczej. I w zasadzie dostała.
Ostatecznie zgodziliśmy się przyjąć
zabiedzonego, niespełna pięcioletniego Obelixa. Drugą stroną tej
transakcji było przyspieszenie prac zmierzających do powrotu do
mamy Jacka i Placka. Nie będę precyzował na czym miało ono
polegać.
Ale nie tylko o to chodziło. Również
Argus miał odejść do rodziny. Takiej, w której byłby drugim
dzieckiem, co dawałoby gwarancję poświęcania mu dużej ilości
czasu, a przede wszystkim przebywania w ciszy i brakiem ryzyka, że
jakaś zabawka poruszająca się niekontrolowanym lotem, wpadnie do
jego łóżeczka. Oczywiście Majka najpierw zadzwoniła do mnie z
pytaniem: „Co o tym myślisz?”. A ja jak zwykle odpowiedziałem:
„Rób co chcesz”. Taka rutynowa wymiana zdań daje Majce
hipotetyczną możliwość wygarnięcia mi w przyszłości, że
przecież się zgodziłem, a mi powiedzenia: „Sama tego chciałaś”.
Oboje jednak wiemy, że decyzja jest wspólna i skoro nie ma
zdecydowanego sprzeciwu żadnej ze stron, to znaczy, że
kontrargumenty nie są znaczące.
Gdy Obelix stanął w progu, od razu
wiedziałem, że coś tu jest nie tak. Wcale nie wyglądał jak
zaniedbany rówieśnik naszego Jacka. Był jakiś nadmuchany. Niemal
dwa razy wyższy i dwa razy grubszy niż zakładałem. Z ciekawości
go zważyłem, bo wydawało mi się niemożliwe, aby miał tylko 26
kilogramów (tak było napisane w wypisie ze szpitala). Ale miał.
Musi więc być pusty w środku.
Postanowienie sądu konieczne do
odebrania chłopca ze szpitala dostaliśmy na ostatnią chwilę, więc
nawet nie było okazji dokładnie go przeczytać. Obelix okazał się
niepełnosprawnym umysłowo i agresywnym siedmiolatkiem, który nijak
nie pasuje do naszej rodziny – choćby z racji tego, że podlega
już obowiązkowi szkolnemu. Na szczęście będziemy mogli go
odraczać i pozostawić w przedszkolu, bo jego ocena gotowości
szkolnej to 16 punktów na 118. Żal tylko naszych przedszkolnych pań
wychowawczyń. Ale za to zdobędą niezwyczajne doświadczenie.
Chłopiec już w szpitalu zaatakował
fizycznie Majkę krzycząc do niej: „zostaw mnie babo”. Na
szczęście skończyło się na trzech siniakach. Cała akcja
wyglądała jak w superprodukcji Marvela, gdy personel błyskawicznie
podbiega, aplikując agresorowi jakiś specyfik unieszkodliwiający
go w ułamku sekundy. Dało to Majce możliwość złapania chłopca
za rękę i przeprowadzenia dyscyplinującej rozmowy, z której
pewnie każdy psycholog byłby zadowolony.
Chłopiec został przebadany pod kątem
rozmaitych nieprawidłowości. Poza licznymi siniakami i
zadrapaniami, fizycznie nie było zastrzeżeń. Dostaliśmy tylko
skierowanie do psychiatry. Na razie tylko dla niego. Więcej
szczegółów nie powinienem chyba zdradzać, więc tylko dodam, że
Obelix wygląda jak jakaś upiorna, zmodyfikowana genetycznie postać
Kapsla. Jego historia też jest podobna. Różnica jest tylko taka,
że tam był wujek mamy, a tutaj jest wujek taty – chociaż nie w
takim układzie jak tam. Proste.
Poznawczo chłopiec jest na etapie
dziecka trzyletniego. Obelix nie zna kolorów, nie potrafi liczyć, z
biedą narysuje koślawe koło. Emocjonalnie mamy do czynienia z
absolutnym zerem. Chłopiec zna tylko złość. Podobno jeszcze
smutek, chociaż nie udało mi się tego zauważyć. Empatia jest mu
zupełnie obca, a ironiczny uśmiech psychopaty, gdy kogoś skrzywdzi
albo coś zepsuje, może śnić się po nocach.
Wielokrotnie strofowany przez rozmaite
osoby już pamiętam, że w każdym dziecku powinienem poszukiwać
czegoś dobrego. Mocnych stron, które można wspierać. Często
wracam do historii Kapsla. W nim też poszukiwałem dobra. I nie
mogłem znaleźć. Jednak tamten chłopiec bardzo chciał, tylko mu
nie wychodziło. Obelix nie chce. Od pierwszego dnia obiecuje, że mi
zbije szybę i zniszczy laptopa. Z uśmiechem na ustach oznajmia, że
usiądzie psu na łapę, bo chce mu ją złamać.
W ciągu kilku godzin rozwalił
wszystko, co udało nam się budować tygodniami. Po jednym wspólnym
popołudniu Placek zaczął przeklinać w przedszkolu, a Jacek
przestał mówić. Sajgon gryzie teraz każdego kto pojawi się w
jego pobliżu, a z Omena i Dagona wychodzą demony uśpione od
miesięcy. Obelix jest agresywny i sprzeciwia się wszystkiemu. Te
bardziej zdrowe emocjonalnie i psychicznie dzieci próbują się
bronić, otaczając pancerzem izolowania się. Te mniej zdrowe,
garściami czerpią wzorce do naśladowania.
W takich okolicznościach nie miałem
zbyt wielkiego wyboru. Wprowadziłem coś na kształt stanu
wojennego. Wydaję polecenia, upewniam się, że zostały zrozumiane
i z zimną krwią egzekwuję ich realizację – wszelkimi dostępnymi
metodami. Niektórym dzieciom dało to poczucie nieco większego
bezpieczeństwa.
Obelix jeszcze nie próbował mnie
uderzyć. Przygląda się i ocenia swoje szanse. A mi cały czas
chodzi po głowie myśl, że to jest dopiero miesiąc miodowy. Bo na
pewno jest – zawsze jest. Nasze wspólne relacje najtrafniej
ilustruje pewna moja wymiana zdań z chłopcem:
– No to podwieczorku nie będzie.
– No i chuj.
Wyjątkowo nie miałem najmniejszych
problemów z przyjęciem roli złego policjanta. Wszystkie
rozwiązania natury psychologicznej poszły w...
Obelix nie zna żadnych zasad. Z
upodobaniem dłubie w nosie i zjada babole, albo grzebie w odbycie
upajając się przenoszoną na palcach wonią. I niestety są to
najmniej obrzydliwe jego zachowania. I najmniej deprawujące inne
dzieci. Nie zamierza też zmienić swoich przyzwyczajeń, bo przecież
tak samo robi jego tata, wujek i dziadek.
Jest maniakiem trzaskania drzwiami i
wyrywania klamek (również w samochodzie). Panie w przedszkolu
zamykają drzwi na klucz, bo ucieka. W przestrzeni publicznej trzeba
go wciąż trzymać za rękę (albo za cokolwiek), gdyż wciąż się
wyrywa. Gdy mu się to uda, to biegnie przed siebie na oślep – na
ulicę, pod samochód.
Trudno się z nim porozumieć, bo
inteligencją odbiega od trzyletniego Placka. W którejś jego opinii
przeczytałem, że jest na poziomie dwuipółrocznego dziecka. Teraz
się z tym zgadzam.
Nie jest zatem wesoło. Majka działa
metodami psychologicznymi, a ja chronię inne dzieci. Dobro tego
chłopca nie jest moim priorytetem. Przychodzi mi to z łatwością,
bo go zwyczajnie nie lubię.
Ostatnio czekaliśmy w samochodzie na
Majkę.
– Jedź – krzyczy do mnie.
– Uspokój się, czekamy na ciocię –
odpowiadam.
– Jedź wreszcie.
– (…) – nie reaguję.
– Jedź. Czy ty kurwa rozumiesz co do
ciebie mówię?
Obelix byłby świetnym materiałem
badawczym do pracy naukowej. Szkoda tylko, że trafił na nasze
dzieci, które cofnął emocjonalnie o kilka miesięcy.
W zasadzie można powiedzieć, że
przecież taki chłopiec to nic niezwykłego. Wielokrotnie właśnie
tak prezentują się dzieci przywożone z interwencji. Nawet
zawyżenie wieku traktuję jak zwyczajną pomyłkę, chociaż miała
ona decydujący wpływ na podjętą przez nas decyzję.
Jest jednak w całej tej historii coś,
co mnie dziwi, chociaż myślałem, że widziałem już wszystko.
Wiele miesięcy temu sąd rodzinny zamknął sprawę Obelixa,
ograniczając rodzicom władzę sprawowania opieki nad chłopcem i
nakazując znalezienie dla niego rodziny zastępczej. Tyle tylko, że
nikogo o tym nie poinformował, a chłopak nadal mieszkał z ojcem,
dziadkiem i wujkiem. Mama gdzieś się wyniosła i tyle o niej wiemy.
Nawet tata nie wiedział, że ograniczono mu władzę.
Co więc sąd zrobił teraz? Nie mógł
umieścić chłopca u nas na czas trwania postępowania, bo przecież
żadne postępowanie już nie trwa. Umieścił więc go na stałe.
Zrobił zatem coś co jest sprzeczne z prawem. Nie zna pojęcia
„pogotowie rodzinne”? Nie wiem jak to się wszystko zakończy,
ale nie zamierzam męczyć się z Obelixem przez najbliższe trzy
lata, aby potem oddać go do domu dziecka. Ale na szczęście
rozwiązań jest przynajmniej kilka. Czyli trzy, chociaż patrząc
realistycznie – dwa.
Najważniejsze, że Argon został. Nie
wiem czy „dzięki mnie”, czy „przeze mnie”. W każdym razie
do mnie należało decydujące zdanie. Zobowiązałem się, że
przejmę nad nim nocną opiekę i nieco zwolnię Majkę. W ciągu
dnia też w większości chłopiec jest ze mną, bo Majka krąży po
przedszkolach, terapiach, lekarzach, sądach i spotkaniach z
rodzicami biologicznymi. Chronię Argusa jak mogę przed naszym
rodzinnym DPS-em.
Zapewne można zadać pytanie:
„Dlaczego?”. Przecież chłopiec mógł zamieszkać w rodzinie, w
której miałby spokój, ciszę i byłby noszony na rękach.
Być może jestem przewrażliwiony na
punkcie wagi pierwszych miesięcy życia dziecka. Być może
dwumiesięczny Argon nawet by nie zauważył, że nagle zaczął
zasypiać przy innej osobie, w innym łóżeczku. Być może
wystarczyłoby zawieźć go do nowego domu i tak pozostawić (bo
tylko taka opcja wchodziła w grę). Zbyt dużo jest tych „być
może”. Zbyt mało konkretów. Dla chłopca byłaby to kolejna
przejściowa rodzina – typowo zastępcza, na krótko.