sobota, 28 kwietnia 2018

--- Kiedyś pójdę siedzieć.

Dzisiejsze komentarze pod ostatnim postem, zmotywowały mnie do napisania kolejnego tekstu (chociaż siedzę nad wypełnianiem PIT-ów... no ale mam przecież całe dwa dni).
W skrócie opiszę jeszcze raz nasz mechanizm rozstawania się z dziećmi odchodzącymi do adopcji, ponieważ się do niego za chwilę odniosę.
Najpierw rodzice adopcyjni przychodzą w charakterze naszych znajomych. Tak zwyczajnie na kawę. Zauważyłem, że nieco stresujące dla dzieci jest pierwsze spotkanie, na którym jest również osoba z Ośrodka Adopcyjnego i wszystko być może ma zbyt oficjalną formę. Trudno jednak to zmienić, ponieważ dzieci wyczuwają, że nie jest to zwykłe spotkanie. Wydaje mi się, że najbardziej wyluzowany jest psycholog z ośrodka. Największe emocje są po stronie rodziców adopcyjnych, natomiast dzieci czują pewną niezwykłość tego spotkania, obserwując nas. Kolejne odwiedziny są już dużo łatwiejsze. Wszyscy zaczynają się poznawać (również my z nowymi rodzicami dziecka). Po kilku dniach takich spotkań, dzieci otrzymują jasny przekaz – lubimy się, akceptujemy się.
Kolejne przyjazdy rodziców adopcyjnych, to coraz większa ingerencja w codzienne rytuały dziecka, w to co dotychczas było zarezerwowane tylko dla nas. Rodzice adopcyjni wychodzą ze swoim dzieckiem na spacer, w pewnym momencie wyjeżdżają z nim na kilka godzin na plac zabaw, albo organizują inne przyjemności. Końcowym etapem są wspólnie spędzane dni i weekendy. Po mniej więcej miesięcznym okresie takiego nawiązywania więzi z nowymi rodzicami (a jednocześnie rozluźniania z nami) sąd wydaje postanowienie o powierzeniu pieczy (co jeszcze wcale nie jest formalnym przysposobieniem).
Od niedawna proponujemy rodzicom adopcyjnym jeszcze kilka spotkań w nowym domu dziecka. Chcemy poznać jego nowy pokój, nowe zabawki, a nawet nowych znajomych (bo ono tego chce).
W opinii psychologów, jest to najlepszy sposób na rozstanie, niezależnie od tego, czy nazwiemy to przekazaniem więzi, czy nawiązaniem nowych (zrywając dotychczasowe).
Niektórzy uważają, że psychologowie dzielą włos na czworo, inni że dotychczasowi rodzice zastępczy nie mogą pogodzić się z rozstaniem. Rodzice adopcyjni chcieliby, aby dziecko zamieszkało z nimi jak najszybciej. Czasami jest to słuszna droga, a czasami tylko wydaje się być słuszną.
W komentarzach, o których na początku wspomniałem, pojawiła się propozycja utworzenia pewnego rodzaju planu pracy na przyszłość. W tej chwili też coś takiego ma miejsce, tyle tylko, że są to ustalenia pomiędzy nami, a rodzicami adopcyjnymi. Do tej pory nigdy w ten sposób nie myślałem, ale zastanawiam się na ile narzucamy tym rodzicom swoją wolę? Gdy mówimy, że proponujemy wyżej przedstawiony schemat, a oni się z tym zgadzają, to czy myślą tak samo? Na ile potrafią wyrazić swój pogląd? A może bardziej, na ile potrafią o tym porozmawiać, przedstawić swoje argumenty i przyjąć nasze?
Aby taki plan stworzyć, faktycznie (tak jak to zostało przedstawione) potrzebny byłby zespół wielu osób, które dotychczas miały do czynienia z dzieckiem adopcyjnym, przy tym ja położyłbym główny nacisk na wysłuchanie opinii rodziców adopcyjnych. Nie znaczy to, że zaspokojenie ich potrzeb byłoby priorytetem. Należałoby wypracować wspólną drogę, która mogłaby (a nawet powinna) być modyfikowana. Nie chodziłoby też o to, aby dotychczasowi rodzice zastępczy musieli być obecni fizycznie w kolejnych latach życia dziecka, aby w jakikolwiek sposób ingerowali w to życie.
Wszystko zamykałoby się mniej więcej w trzech miesiącach (czasami dłużej, czasami krócej), czyli w czasie, w którym aktualnie dochodzi do rozprawy o przysposobienie (wcześniej jest najczęściej powierzenie pieczy nad dzieckiem). A później? Wszystko potoczyłoby się swoim życiem. Niedawno byliśmy w odwiedzinach u Hawranka. Rodzice przemycają (niby niechcący) pewne informacje o adopcji. Kupili nawet książeczki o tej tematyce, ale chłopiec nie jest zainteresowany. Jednak gdy wychodziliśmy, zadał pytanie: "Jak miał na imię ten pies, z którym kiedyś mieszkałem?" Jutro odwiedzi nas Iskierka (jest w wieku Hawranka). Ta to dopiero drąży temat. A ja doskonale wiem, do jakich zabawek dopadnie i będzie skłonna toczyć boje z Marudą (zjeżdżalnia i tor dla piłeczek). Na trampolinę nie wejdzie, chyba że najpierw pierwszy wejdzie tata. Trzy dni temu przyjechał Gacek z rodzicami. To też już zupełnie inne dziecko. W każdym z tych przypadków, w najlepszym razie mogę liczyć na "przybicie piątki". Jestem tylko osobą ze zdjęć, które być może czasami dzieci oglądają. Nie jestem już żadną konkurencją dla rodziców, ale w świadomości dziecka cały czas istnieję. Wielu z tych rodziców często zadaje pytanie, dlaczego na zdjęciach, które robiliśmy w trakcie pobytu u nas, my tak rzadko się pojawiamy. No właśnie... nasza świadomość też rośnie.
Wydaje mi się, że dla rodziców adopcyjnych, najtrudniejszy jest sam początek. Chociaż, jak napisała ostatnio jedna z komentujących mam adopcyjnych, ten okres wydaje się być po latach tylko chwilą, ale jak wiele dobrego może uczynić dziecku.  

Czy tworzenie takich zespołów jest możliwe? Osobiście uważam, że jest wręcz nieuniknione i wszystko ku temu zmierza. Przecież od niedawna ma to miejsce na etapie przebywania dziecka w pieczy zastępczej, o czym niedawno pisałem. Boję się tylko tego, że rodzice adopcyjni będą się czuli podobnie jak w tej chwili rodzice biologiczni. Będzie im się wydawało, że wszyscy są przeciw nim. Będą starali się zachowywać tak, jak będzie im się wydawało, że powinni się zachowywać - tak, jak oczekuje tego zespół.
Coraz bardziej obawiam się kolejnych rodziców adopcyjnych, którzy będą do nas przychodzić. A w zasadzie nie ich, tylko siebie. Dotychczas tekst był na przykład taki: "to co, jutro spacer, a pojutrze kąpiel i położenie małego spać?". Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że trauma związana z niemożnością posiadania własnego dziecka może być tak wielka, że niektórzy z tych rodziców w takiej sytuacji najchętniej daliby mi po pysku za samo decydowanie o tym, co mają teraz robić.
I dlatego uważam, że utworzenie takiego zespołu w procesie przysposobienia byłoby ogromnie ważne i świadomym rodzicom adopcyjnym dawałoby poczucie pewności, że nie trafią na niekompetentnych rodziców zastępczych.

Ale nie tylko to powinno być przedmiotem zmiany. Problem polega też na tym, że jako rodzic zastępczy, jestem zobowiązany do pełnienia osobistej opieki nad dzieckiem przez całą dobę.
I chociaż powyższej metodzie rozstania się z dzieckiem przyklaskują wszyscy (psychologowie, PCPR, sędziowie rodzinni), to będąc w zgodzie z obowiązującym prawem, wystarczyłoby oddać dziecko rodzicom adopcyjnym jak przysłowiową paczkę, bo jak niby ma ono nawiązać więź, będąc cały czas w obecności dotychczasowego opiekuna?
Jako rodzic zastępczy nie powinienem pozwolić nikomu na spacer bez mojej obecności. Nie powinienem pozwolić babci, cioci, opiekunce do dziecka, na zajmowanie się nim w przypadku, gdy nie ma mnie w pobliżu. Nie powinienem pozwolić dziecku na spędzenie nocy u koleżanki, a nawet pójście do niej na urodziny. W zasadzie powinienem być cały czas przy dziecku.

Nasz sędzia rodzinny podchodzi do sprawy w ten sposób, że należy traktować dziecko zastępcze tak jak swoje. Gdy nasze dzieci odbierała kiedyś z przedszkola sąsiadka, albo gdy szły one pobawić się z jej dziećmi, to nawet nie przyszło mi na myśl, że może to być niewłaściwe. Okazuje się, że w przypadku rodziców zastępczych – może.
Jeszcze do niedawna wychodziłem z założenia, że nawet w przypadku, gdyby podczas pobytu u przyszłych rodziców adopcyjnych doszło do jakiegoś wypadku, to nawet jeżeli to ja jestem w danym momencie odpowiedzialny i nie powinienem wyrazić zgody na taką wizytę, to sąd podejdzie do sprawy „po ludzku”.
Trochę drążymy ten temat w ostatnim czasie i okazuje się, że rodzice zastępczy wolą dmuchać na zimne. Jeżeli w procesie zaznajamiania dziecka nie można go zostawić sam na sam z przyszłymi rodzicami adopcyjnymi... to nie można. A prawo okazuje się być ślepe na pewne specyficzne przypadki. Podobno dzieci przebywające w domu dziecka, mogą być przewożone tylko samochodem będącym na wyposażeniu tej placówki. Niedawno miał miejsce przypadek, że pracownik domu dziecka chciał zawieźć jednego chłopca do szpitala. Samochodu służbowego akurat nie było, a oczekiwanie na karetkę pogotowia wydawało się być stratą czasu. Niestety w trakcie transportu prywatnym samochodem, miał miejsce wypadek i chłopiec doznał uszczerbku na zdrowiu. Jego rodzice biologiczni wytoczyli sprawę z powództwa cywilnego i ją wygrali. Wprawdzie rodzice zastępczy nie dostają samochodów służbowych (więc muszą posługiwać się prywatnymi), to jednak ten przypadek uzmysłowił mi, jak niewiele trzeba, aby działając w dobrej wierze, pozbyć się dorobku całego życia.
Nawet nie da się ubezpieczyć od odpowiedzialności cywilnej. Owszem można... od przypadku gdy dziecko zastępcze uszkodzi sąsiadowi samochód jadąc na rowerze. Jednak żadna polisa nie uwzględni przekroczenia prawa, a takim jest pozwolenie na spędzenie przez dziecko weekendu z przyszłą rodziną adopcyjną, albo pójście na plac zabaw z opiekunką, która nie jest oficjalną rodziną pomocową, albo choćby zarejestrowaną wolontariuszką.

Prawie codziennie przekraczamy prawo i chociaż wszyscy o tym wiedzą, to my będziemy odpowiedzialni w sytuacji, gdyby wydarzyło się jakieś nieszczęście. Nie mam z tym problemu. Czuję się jak Agent 007.
Zdaję sobie sprawę z tego, że niemal w każdej chwili mogę obniżyć loty o kilka pięter. Z wzorowego ojca zastępczego, mogę stać się kryminalistą. Mogę spaść na samo dno i wylądować w więzieniu. Ale co tam... wreszcie się wyśpię, nadrobię zaległości w czytaniu książek, a Państwo mnie nakarmi i zapewni rekreację ruchową.

Niedawno toczyła się ciekawa dyskusja (tutaj) na temat interwencjonizmu Państwa w życie rodziny. Nie wziąłem w niej udziału z prostej przyczyny – nie mam w tej kwestii wyrobionego zdania (trafiają do mnie argumenty każdej ze stron)
W ostatnią sobotę stwierdziliśmy z Majką, że trzeba obciąć dzieciom włosy, bo trochę zarosły. Ponieważ mama Kapsla zawsze uważa, że chłopiec ma zbyt długie włosy, postanowiliśmy obciąć go „na jeżyka”, tak jak był cięty będąc pod jej opieką. Przeprowadzenie tej operacji wziąłem na siebie, ponieważ mam odpowiedni sprzęt (golarkę z rozmaitymi akcesoriami, kontrolą prędkości i długości włosa). Niestety kolejne próby doprowadzenia do doskonałości spowodowały, że chłopak wygląda tak jak ja – przysłowiowy dwudniowy zarost. Tyle tylko, że on ma go na głowie.
Kapsel cały czas się przewraca, albo na coś wpada. Ma więc mnóstwo guzów i siniaków. Wczoraj spadając z roweru, przejechał pięknie klatką piersiową po bruku, zdzierając sobie skórę. Gdyby to było moje dziecko, to zwyczajnie bym je przytulił i pocieszył. W przypadku Kapsla zrobiłem dokładnie tak samo. Jednak dodatkowo gdzieś tam w duszy się cieszyłem, że wreszcie jest to otarcie, a nie siniak.
Kilka tygodni temu miała miejsce nietypowa sytuacja, gdy odbierałem Kapsla z przedszkola. Chłopak ni stąd, ni zowąd zadał mi pytanie: „wujek piłeś piwo?” Zaskoczyło mnie to nie dlatego, że jestem abstynentem (bo nie jestem), ale bardziej dlatego, że Kapsel nigdy nie używał tego terminu. Do tego z piwem widział mnie kilka razy w życiu, przy okazji jakiegoś grilla albo spotkania towarzyskiego. Wszystko działo się przy obecności pani przedszkolanki. Czy powinna zadzwonić w tym momencie na policję, aby ta sprawdziła mnie alkomatem?
Innego dnia Majka odebrała telefon z przedszkola, że Kapsel od kilkunastu minut bez przerwy chodzi w kółko mówiąc: „kur...mać”. Majka natychmiast mnie przesłuchała, czy przypadkiem nie jest to moja „zasługa”, zwłaszcza że poprzedniego dnia chłopak zrobił „ostrą jazdę” a jej przy tym nie było. I tutaj znowu nie chciałbym się upierać, że takie słowa są mi zupełnie obce, ale przy dzieciach jestem w stanie nad sobą panować. Wprawdzie Kapsel po dłuższej rozmowie stwierdził, że usłyszał to słowo rano od swojego kolegi, jednak wszystko przypominało wymuszenie zeznań, więc na dobrą sprawę nic nie wiadomo. Pewne jest tylko to, że ja usłyszawszy tekst: „w naszym przedszkolu nie tolerujemy takich zachowań”, po skończeniu rozmowy zakląłem siarczyście, bo przecież w podtekście było, że my takie zachowania tolerujemy. Zastanawiam się, czy o całym zdarzeniu nie wystarczyło wspomnieć przy odbieraniu Kapsla z przedszkola? Bo niby co miałem zrobić w danym momencie? Przyjechać po niego, albo przeprowadzić przez telefon rozmowę dyscyplinującą? Z Kapslem? Na szczęście był to tylko incydent, który już więcej się nie powtórzył.
Kolejna sytuacja – chłopcy pokazywali sobie „siusiaki”. Znowu telefon z przedszkola, niemal przesłuchanie. Czasami zadaję sobie pytanie, kto jest nienormalny?

Nie chciałem nigdy poruszać tematu seksualności dzieci. Choćby dlatego, że może kiedyś, któreś z nich wejdzie na tego bloga i uzna, że uważałem go za małego zboczeńca. Zmieniłem jednak zdanie, ponieważ pewne zachowania są zupełnie normalne, a nawet nie jest normalne, gdy się nie pojawią. O ile mogą one budzić zgorszenie w pewnych kręgach, to tak naprawdę nie ma się czego wstydzić. Może niech każdy poszuka w swoich wspomnieniach? W zrozumieniu problemu, w dużej mierze pomógł mi cykl wykładów, w których bierze udział Majka, a prowadzonych przez seksuologa dziecięcego. Nigdy nie widziałem na oczy osoby prowadzącej te zajęcia, ale godzinne spotkanie, Majka referuje mi przez przynajmniej półtorej godziny, dodając swoje uwagi i innych osób biorących udział w wykładzie.

Zacznę od czteroletniej Sasetki. Ostatnio, raz na jakiś czas, lubi się rozbierać (do naga) przed obcymi chłopcami, mówiąc „zobacz, ja nie mam majtek”. Z „braku laku” tym obcym czasami jest Kapsel... ale nigdy jej brat Maruda. Z Kapslem bardzo lubi się bawić „w doktora”. Słyszałem więc tekst Majki skierowany do dziewczynki: „Sasetka, pupa nie służy do zabawy”. Nigdy też obiektem zainteresowania nie jestem ja, chociaż psycholog specjalizujący się w seksualności dzieci uważa, że w opinii Sasetki, jest ona zwyciężczynią w konkurowaniu z Majką o moje względy. Do czasu, gdy w naszym domu nie zamieszkała Plotka, Majka spała razem ze mną i każda próba przyjścia Sasetki do naszego łóżka przed świtem kończyła się niepowodzeniem (dziewczynka zostawała odprowadzana do swojego łóżeczka). Teraz jest w zasadzie tak samo (o ile uda mi się zauważyć moment przyjścia Sasetki do mnie) , ale nie ma już cioci. Być może dziewczynka uważa, że jej się pozbyła? Nie miałem pojęcia, że okres między trzecim a szóstym rokiem życia jest aż tak bardzo przesycony seksualnością. Kapsel mimo swojego wieku, też kwalifikuje się do tej kategorii. Jego radość w trakcie mycia swojego przyrodzenia jest tak duża, że na tą chwilę sobie podarowałem przypominanie mu o umyciu najważniejszych części ciała. Do tego dochodzi trzyletni Maruda, który... można powiedzieć, że masturbuje się mimo posiadania pieluchy. Albo może łagodniej - wykonuje ruchy frykcyjne i czerpie z tego przyjemność. Zasięgaliśmy porady psychologów, którzy nie widzą w tym niczego niezwykłego. Należy próbować w takich momentach odwrócić uwagę dziecka, zająć go czymś innym. I faktycznie to się sprawdza. Jednak gdy czasami o piątej nad ranem Maruda przychodzi do mojego łózka, wchodzi mi na plecy i rozpoczyna swoją zabawę, to zwyczajnie nie mam siły i ochoty, aby zabawiać go czymś innym. Tym bardziej, że psychologowie mówią, że w momencie gdy dziecko ma już maślane oczy i przyspieszony oddech, to należy go zostawić samemu sobie. Gdy się budzę, to często tak już właśnie jest. Zastanawiam się jednak, kto kogo w takim przypadku molestuje? Marudy nikt za to nie skaże, ale może to ja powinienem się obawiać jakichś konsekwencji prawnych?
Gdzie leży granica? Choćby pytanie, od jakiego wieku dziecko powinno kąpać się samo?
W przypadku własnych dzieci, sprawa jest dużo bardziej prosta. Można dać dzieciom większą swobodę. Nawet jeżeli się nie domyją, to trudno. Nawet gdybym w takim przypadku spotkał się z jakimiś uwagami ze strony nauczycielek w przedszkolu, to nawet nie próbowałbym się specjalnie tłumaczyć.
Uwagi kierowane w stronę rodzica zastępczego mają nieco większą wagę. Chociaż może to ja przesadzam?
Skończę jednak myśl związaną z seksualnością dzieci. Majka zapewne nie rozwinie tematu, ale w przedszkolu też sobie „pokazywała” z Krzysiem. Ja specjalnie dla Marudy, Sasetki i Kapsla (gdyby tutaj weszli za kilka lat i poczuli się urażeni), przedstawię moją historię z wczesnego dzieciństwa.
Miałem jakieś pięć lat, gdy spędzałem z rodzicami wakacje u babci na wsi. Do sąsiadów przyjechały dwie dziewczynki. Były nieco starsze, ale niewiele (może z rok). Polubiliśmy się i fajnie razem bawiliśmy. Po kilku dniach zaproponowały mi właśnie, że sobie pokażemy to co mamy najcenniejsze. One pierwsze się rozebrały i dla mnie był to pierwszy kontakt z nagością. Po kilku minutach przyszła kolej na mnie. Opuściłem spodenki, jednak po mniej więcej 5 sekundach, gdy zobaczyłem ich wielkie oczy... wziąłem nogi za pas. Niestety „dałem dupy” na całej linii. Nie dość, że nie wywiązałem się z umowy, to jeszcze pobiegłem do mamy i o wszystkim jej opowiedziałem. Ta podzieliła się tą informacją z babcią dziewczynek. Na domiar złego, inna z sąsiadek wszystko obserwowała przez płot, więc cała wieś już wiedziała, że Kasia i Basia mi pokazywały. Mój pięciosekundowy występ nie został zauważony. To one były na językach, jako te rozwiązłe (a przecież miały tylko sześć lat). Nikt nie zwrócił uwagi na to, że gdybyśmy uważali całą sytuację za coś złego, to poszlibyśmy do lasu albo w pole pszenicy. Było to prawie pięćdziesiąt lat temu, ale mam wrażenie, że postrzeganie takich zachowań niewiele się zmieniło. Nie chodzi mi o propagowanie nagości, ale nie robienie z takich sytuacji wielkiej sensacji.

Ostatnio pisałem, że obawiam się, że tata Sasetki i Marudy złoży wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich na etapie, gdy rozpocznie się już procedura adopcyjna. Kilka dni temu dostaliśmy pismo z sądu, które nas powaliło. Brat babci dzieci złożył wniosek o ustanowienie go rodziną zastępczą i została określona data rozprawy. Temat nie jest nowy, jednak już wiele miesięcy temu wszystko poszło w zapomnienie. Rodzina nie dostała wówczas kwalifikacji do bycia rodzicami zastępczymi. Teraz cała procedura adopcyjna została wstrzymana do czasu tej rozprawy. Nie znam tych ludzi (spotkaliśmy się tylko kiedyś na schodach w sądzie). Być może są sympatyczni. Ale są w moim wieku i z jakiegoś powodu nie otrzymali kwalifikacji. A może teraz otrzymali?
Nie wiem... może jesteśmy nieobiektywni. A może złośliwi? Dzieci mają szansę zamieszkać z kochającą je rodziną adopcyjną. Wiem... nie mogę stwierdzić, że brat babci dzieci, nie będzie kochał Sasetki i Marudy. Coś jednak o tej rodzinie wiemy i coś mi w niej „nie gra”. Gdy widzę roześmiane oczy Marudy, to... nie chciałbym, aby tam odszedł. Znam też Majkę. Wiem, że na rozprawie będzie potrafiła spojrzeć tym osobom prosto w oczy i powiedzieć, że jej zdaniem nie jest to dobry pomysł. Bardzo ją za to cenię, bo mnie stać tylko na napisanie krótkiej notki.

Z Kapslem też mamy problemy. Nie wchodząc w szczegóły, PCPR dość sceptycznie podchodzi do kwestii umieszczenia go w Domu Pomocy Społecznej (tylko nasza koordynatorka nas rozumie i wspiera). Każdemu wydaje się, że tam przebywają tylko „roślinki”. Rodziców zastępczych, którzy chcieliby się nim zaopiekować – nie ma. Istniałaby pewna szansa na specjalistyczną rodzinę zastępczą. Tyle tylko, że Kapsel musiałby mieć orzeczenie o niepełnosprawności. Warunkiem koniecznym (chociaż niekoniecznie wystarczającym) jest stwierdzenie upośledzenia w stopniu umiarkowanym (a Kapsel ma tylko lekkie). Chłopcu takie orzeczenie dawałoby wiele możliwości. Jeżeli sąd zdecydowałby o powrocie do mamy biologicznej, to gmina w której mieszka byłaby zobowiązana do zawożenia go do szkoły specjalnej. W przeciwnym wypadku mama musiałaby go dowozić sama. Nie zrobi tego. Ona nie potrafi ogarnąć samej siebie.
Specjalistyczna rodzina zastępcza byłaby rozwiązaniem optymalnym. Walczymy więc o stwierdzenie upośledzenia umiarkowanego. Chłopiec jest na pograniczu. W ostatnich testach uzyskał 59 punktów. Od 55 jest upośledzenie umiarkowane. Jest więc za dobry o 4 punkty. Pani psycholog z poradni stwierdziła nawet, że ma inne testy, w których Kapsel zdecydowanie wypadłby gorzej i „zasłużyłby” na upośledzenie umiarkowane. Ma jednak dylemat moralny, bo przecież dzieci zawsze się podciąga, aby dać im szansę. Uważa, że Majka wzbudza w niej poczucie winy. Ale Maja nie odpuszcza, chociaż kosztem jest strata dobrego imienia naszej rodziny i być może w przyszłości nie będziemy mogli już liczyć na jakiekolwiek preferencje. Jeżeli będzie wyrok za nękanie, to ja go odsiedzę... trochę odpocznę. Żartuję oczywiście, ale możliwość umieszczenia Kapsla w domu dziecka, mnie przeraża. I nie ma tutaj znaczenia fakt, że mam już dosyć jego obecności w naszej rodzinie, że źle wpływa na inne nasze dzieci. Niedawno byłem z Kapslem na placu zabaw. Został zaproszony do gry w piłkę. Robił z siebie idiotę. Chłopcy w jego wieku mieli niezły ubaw.
Jeżeli trafi do domu dziecka, to będzie masakra. Kapsel zrobi wszystko, aby być w centrum uwagi. Jak każą ukraść, to ukradnie. Czy zabije? Mam nadzieję, że nie.
Chyba już o tym pisałem, ale bardzo się boję, że prędzej czy później popadnie w konflikt z prawem. Ja, jak pójdę siedzieć za bycie ojcem zastępczym, to chociaż świadomie.
Niektóre osoby, które znają naszą rodzinę, często mówią mi: „kochasz tego chłopca”. Nie, nie kocham go, ale zależy mi na nim. Dlatego nie chcę biernie czekać, aż przyjdzie czas na umieszczenie go w domu dziecka. Dopiero wówczas, to ja będę miał poczucie winy.

niedziela, 15 kwietnia 2018

--- Czasami jest ciężko.


Trudno mi w ostatnim czasie sklecić sensownie choćby dwa zdania. Brak weny, brak czasu... a może to, że ostatnio chadzam spać przyzwoicie (przed północą), a przecież najlepiej myślę w nocy.
Spróbuję jednak dokonać pewnego rodzaju analizy psychologicznej samego siebie, w kontekście bycia rodzicem zastępczym.
Zdaję sobie sprawę z tego, że w którymś momencie dojdę do ściany, której nie będę w stanie pokonać. To jeszcze nie ten etap, chociaż być może tak to w przyszłości będzie wyglądało. Często się zastanawiam, co powoduje, że póki co, bycie rodzicem zastępczym daje mi radość, poczucie satysfakcji? Być może rację mają ci, którzy uważają, że trzeba mieć umysł psychopaty.

Na początek dodam też, że wczoraj byliśmy z Majką na warsztatach poświęconych więziom, przeznaczonych tylko dla pogotowi rodzinnych. Jest to może o tyle istotne, że kilka razy się do nich odniosę.

Większość ludzi, którzy poznają naszą rodzinę, największe trudności upatruje w konieczności rozstawania się z dziećmi przebywającymi z nami przez kilka, kilkanaście miesięcy, a czasami kilka lat. Najczęściej jest to stwierdzenie typu: „podziwiam waszą pracę, ale ja bym tak nie mogła, jestem zbyt uczuciowa”. Przyzwyczaiłem się już do tego, że niechcący i wcale nie w złej wierze, ktoś mówi mi, że jestem zwykłą zimną kanalią. Bo w końcu dla mnie, faktycznie rozstania są stosunkowo łatwe. Podchodzę jednak do tego tak, jak do własnych dzieci. Ostatecznie spędzają one z rodzicem tylko jedną trzecią jego życia (czasami jeszcze mniej). Dzieci nie są dla rodziców, to rodzice są dla nich. W pewnym momencie trzeba pozwolić im odejść i żyć własnym życiem, bo we wzorcowym modelu rodziny, one tego właśnie chcą. Wczoraj się dowiedziałem, że przywiązanie powinno być terminem dotyczącym tylko dzieci, ponieważ jego celem jest zapewnienie sobie poczucia bezpieczeństwa. Więzi między rodzicem a dzieckiem powinny więc polegać na umożliwieniu przywiązania się dziecka do rodzica, natomiast rodzice powinni mieć tylko potrzeby opiekuńcze. Niestety w rodzinach dysfunkcyjnych często jest odwrotnie. To rodzic szuka poczucia bezpieczeństwa w dziecku, które siłą rzeczy, takiego ciężaru nie jest w stanie udźwignąć. Rodzicielstwo zastępcze (zwłaszcza w wersji pogotowia rodzinnego) jest dla mnie prostym przełożeniem zasad z rodziny biologicznej, tyle tylko, że wszystko odbywa się dużo szybciej. Tak więc nie było dla mnie trudnym, pożegnanie Smerfetki (która mieszkała z nami od urodzenia, przez ponad dwa lata). Problemem stało się to, że wszelkie kontakty z rodziną adopcyjną dziewczynki zostały zerwane. Nie dostajemy żadnego zdjęcia, żadnej informacji, nawet odpowiedzi na życzenia świąteczne. Być może zostaniemy wykreśleni z jej historii... być może z tej historii zostaną również wykreśleni jej rodzice biologiczni.
Niestety istnieje duży stopień prawdopodobieństwa, że to kiedyś wróci. Rodzice adopcyjni nigdy nie będą mieli statusu rodziców biologicznych. Czy tego chcą czy nie, czy to zaakceptują czy nie, dziecko adopcyjne ma swoją historię. Niedawno zadzwoniła do nas mama Iskierki. Dziewczynka ma już cztery lata (a może tylko cztery) i zadaje mnóstwo pytań związanych ze swoją historią, ze swoimi korzeniami. Iskierka zanim do nas przyszła, przebywała w innym pogotowiu rodzinnym. Teraz interesuje się tym, kim była ta rodzina. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby zaproponowała swoim rodzicom odwiedziny w tym pogotowiu. Mógłbym położyć na szali duże pieniądze, obstawiając że ani rodzice, ani pierwsza rodzina zastępcza, nie mieliby nic przeciw takiemu rozwiązaniu.
Wrócę jednak jeszcze na chwilę do przypadku Smerfetki. Wczorajsze warsztaty były zorganizowane przez Ośrodek Adopcyjny, poprzez który odchodzi od nas zdecydowana większość dzieci. Mogliśmy więc podzielić się własnymi doświadczeniami dotyczącymi relacji z tym ośrodkiem. Podobno prowadzący szkolenia dla rodziców adopcyjnych sugerują rodzicom, aby pierwsze spotkanie dziecka z jego byłą rodziną zastępczą nie następowało prędzej niż po upływie sześciu miesięcy. Spojrzałem więc wczoraj na rodziców Smerfetki nieco inaczej. Dla nich przekaz był jasny... kontakty z nami trzeba ograniczyć, a najlepiej uciąć. Rodzice adopcyjni są bardzo różni. Jedni są pewni siebie, inni zmagają się z własną traumą związaną z niemożnością posiadania dziecka. Niezależnie od tego, niewielu z nich czuje potrzebę mówienia na ten temat. Do tego, dzieci też mają rozmaite deficyty, co powoduje kolejne obciążenie psychiki. Kiedyś nie zdawałem sobie z tego sprawy. W tej chwili, z każdym miesiącem coraz bardziej wsiąkam w tematykę adopcji i rodzicielstwa zastępczego i zastanawiam się, jak niewielką świadomość miałem kończąc kurs i uzyskując kwalifikację.
Zapewne podobnie jest w przypadku rodziców adopcyjnych po ukończeniu szkolenia. Komu mają zawierzyć? Ja pewnie też bardziej zaufałbym osobie szkolącej, niż rodzinie zastępczej. Tli się we mnie jeszcze jakaś iskierka nadziei, że jednak coś zostało przeinaczone, że może rodzice adopcyjni nie tak interpretują przekazywaną wiedzę, że może coś należy powiedzieć wprost. Za kilka dni pojawią się u nas rodzice adopcyjni dla Sasetki i Marudy. Na pierwszym spotkaniu zawsze jest również przedstawiciel ośrodka (najczęściej psycholog), więc nie omieszkam poruszyć tego tematu. W każdym razie osoba prowadząca warsztaty, była kolejną, która potwierdziła potrzebę odbycia kilku odwiedzin dziecka (w krótkim czasie po odejściu do rodziny adopcyjnej) w jego nowym domu.

Wspomnę też krótko, co w naszym ośrodku jest najczęstszą przyczyną braku uzyskania kwalifikacji do pozostania rodziną adopcyjną. Wprawdzie informacje te nie są nigdzie publikowane, to raczej nie stanowią tajemnicy, ponieważ ta wiedza raczej nie przyda się rodzicom, którzy chcieliby zafałszować swoje prawdziwe motywacje. Najwyżej może im pomóc w podjęciu pierwszego kroku... chociaż może bardziej w rezygnacji z tego kroku.
Najtrudniejsze są przypadki, gdy jeden z małżonków jest przekonany do adopcji i bardzo chce, a drugi decyduje się na ten czyn z miłości. Nie do dziecka, ale do żony lub męża.
Próbując dokonać oceny samego siebie, dochodzę do wniosku, że gdybym kilka, czy kilkanaście lat temu, podjął decyzję o adopcji, to najprawdopodobniej bym ją uzyskał. W tej chwili... raczej nie. Moje przekonania strasznie ewoluują. Czuję się niemal jak nastolatek, w którym buzują hormony. W tej chwili, do granic możliwości „ciągnąłbym” in-vitro (za każde pieniądze). Adopcja? Dziecko jak najmłodsze. Najlepiej noworodek, nawet ryzykując dość duże ryzyko zaburzeń, czy też fakt, że istnieje możliwość zmiany decyzji przez mamę w ciągu 6 tygodni.

Bo czy adoptując dziecko starsze można być czegokolwiek pewnym?
Sasetka i Maruda od jakiegoś czasu są wolni prawnie. Sprawa wydawała się prosta. Rodzice zostali pozbawieni praw rodzicielskich. Mama stwierdziła, że jest zbyt młoda i jeszcze nie dorosła do bycia matką, zamieszkała ze swoją mamą, poznała nowego chłopaka. Tata wprawdzie cały czas deklarował chęć walki o dzieci, to jednak wszystko kończyło się tylko na słowach (a przecież wystarczyło odwołać się od wyroku). Cała potrzebna dokumentacja znalazła się w ośrodku adopcyjnym. Rozpoczęliśmy rozmowy ze starszą Sasetką (bo Maruda jeszcze niewiele rozumie) na temat nowej mamy i taty. Być może zbyt wcześnie, chociaż wykorzystaliśmy rozmowę z Kapslem dotyczącą dzieci odchodzących z naszej rodziny zastępczej. W tej chwili, Sasetka prawie codziennie wraca do tematu nowej mamy. Jej tata w przeciągu prawie roku, odwiedził ją tylko raz. Natomiast często dzwoni. Rozmowa nie trwa zbyt długo, bo żadna ze stron nie za bardzo wie, o czym chciałaby porozmawiać.
Niestety niedawno mama wróciła do taty, zaszła w kolejną ciążę (podobno z nim) i teraz razem deklarują chęć odzyskania starszego rodzeństwa. W moim umyśle pojawił się bardzo duży konflikt lojalnościowy. Nie da się być uczciwym wobec wszystkich.
Rodzice biologiczni w zasadzie interesują mnie najmniej. W końcu nie odbiera się praw rodzicielskich z byle powodu. Nie przywykłem jednak do okłamywania kogokolwiek. Nawet pomijanie pewnych faktów, budzi we mnie pewien sprzeciw. Wszyscy zalecają nam zaprzestanie jakichkolwiek kontaktów z rodzicami biologicznymi pod byle jakim pretekstem.
Ostatnio miała miejsce rozmowa telefoniczna Sasetki z tatą:
  • Ty jesteś stary.
  • Tak, ja jestem twój stary.
W końcu ojciec się zorientuje, że ani matka nie jest jej starą, ani on jej starym, tylko chodzi o nową mamę i nowego tatę... zwłaszcza gdy rozpoczną się spotkania z rodzicami adopcyjnymi. Niestety to może uaktywnić rodziców biologicznych i mogą złożyć wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich.
Co mówić rodzicom adopcyjnym? Uczciwość nakazuje, aby poinformować ich o planach rodziców biologicznych. Niestety złożenie wniosku o przywrócenie praw rodzicielskich (nawet gdyby było już powierzenie pieczy i dzieci mieszkałyby z nowymi rodzicami), spowoduje że wszystko zostanie zawieszone w próżni. Dzieci wprawdzie nadal będą mieszkać z przyszłymi rodzicami adopcyjnymi, ale rozpocznie się procedura związana z rozpatrzeniem wniosku rodziców biologicznych. To może trwać miesiącami, a nawet latami. Czy rodzice adopcyjni są na to gotowi emocjonalnie?

Chodzi mi po głowie pewien plan.
Utniemy wszelkie kontakty dzieci z tatą. Tutaj chyba nie trzeba wymyślać czegoś nadzwyczajnego. Wystarczy powiedzieć, że zmieniły się przepisy i musi złożyć do sądu wniosek o uregulowanie widzeń. Myślę, że to łyknie.
Sam nie za bardzo wie jak to zrobić, więc wystąpi z wnioskiem o przyznanie asystenta rodziny. To też możemy w jakiejś mierze opóźnić. Rodziców adopcyjnych o niczym nie informujemy, żeby ich nie denerwować.
Wykorzystujemy dobre układy z sądem rodzinnym, aby maksymalnie przyspieszyć rozprawę o przysposobienie.
Plan doskonały?
Pytanie tylko, co na to dzieci. One kiedyś dorosną i zapytają, jakim prawem wymyśliłem taki plan. Najciekawsze jest to, że gdybym zaczął wspierać rodziców biologicznych i dzieci by do nich wróciły, to pewnie większych dylematów by nie miały. Żyłyby na zasiłkach, jak ich rodzice, bez marzeń, ambicji, planów na przyszłość.

Dobrze, że to Majka podejmuje ostateczną decyzję.
Kolejną będzie musiała podjąć w przypadku Kapsla. Ostatnio rozmawialiśmy z Jowitą (naszą koordynatorką z PCPR-u) na temat umieszczenia go w Domu Pomocy Społecznej.
Ja wręcz zasugerowałem, czy warto na siłę poszukiwać rodziny zastępczej? Przecież chłopiec może ją skrzywdzić.
Zdaję sobie sprawę z tego, że mogło to mieć niewłaściwy wydźwięk. Ostatecznie to, że chłopak przerósł mnie (a nawet Majkę), nie oznacza, że nie istnieje rodzina, która potrafiłaby z nim świetnie funkcjonować. Uważam jednak, że musiałby to być ktoś, kto miał już kontakt z takimi dziećmi. Musiałby to być ktoś, kto zaakceptuje fakt, że chłopiec być może za dziesięć lat, nadal nie będzie znał dni tygodnia, albo miesięcy, czy pór roku. Ktoś, kto zaakceptuje możliwość, że chłopak w wieku 18 lat spakuje swój plecak i przeprowadzi się do mamy. Nie mam pojęcia jak Kapsel postrzega swoją mamę, ale tam jest zawsze jedzenie, które jest lekiem na wszystko, również dla dwumiesięcznej siostry chłopca. Powoli zaczyna do mnie docierać teoria, że jedzenie może być mamą.
Wszyscy uważają, że Kapsel nie powinien wrócić do mamy. Nawet na wczorajszych warsztatach, które przecież dotyczyły więzi, powrót do mamy jawił się jako coś, co nie powinno się zrealizować. W tej chwili Kapsel ma 8 lat, a funkcjonuje jak czterolatek. Przyjdzie jednak taki moment, gdy emocjonalnie stanie się 15-latkiem. Wówczas może być zagrożeniem przede wszystkim dla swojej siostry, ale również dla mamy i samego siebie.
Inna sprawa, że gdy oddamy go do DPS-u, to jego mama z pewnością się na nas obrazi. Ona nadal uważa, że chłopiec jest zupełnie normalny i powinien chodzić do zwyczajnej szkoły. Myślę też, że nas przerosło upośledzenie chłopca, a dokładniej to, że jest on z pogranicza – pewnego rodzaju koktajl głupoty i mądrości. Gdyby się spokojnie zastanowić, to chłopiec nie jest aż taki zły. Potrafi być posłuszny, tyle że co chwilę trzeba mu przypominać, jak ma się zachowywać. Do wścibstwa też pewnie można się przyzwyczaić. Ostatnio znalazł w łazience dwa pająki. Inne dziecko pewnie by je rozdeptało. Kapsel zaczął je chronić. Zamykał drzwi, żeby miały ciepło i nikomu nie pozwalał się do nich zbliżyć. Jestem przekonany, że w Domu Pomocy Społecznej, byłby wspaniałym pomocnikiem i opiekunem młodszych i słabszych. Mógłby też bez ograniczeń spotykać się z mamą. Niestety, chociaż rozumowo to ogarniam, to jednak sam fakt oddania dziecka do DPS-u, trochę mnie przeraża. Nie potrafię sobie wyobrazić dnia, w którym będziemy musieli go odwieźć do placówki. Tym bardziej, że chłopcu chyba podoba się mieszkanie z nami. Ostatnio w przedszkolu dzieci opowiadały kim chciałyby być w przyszłości. Jeden chciał być strażakiem, inny lekarzem, kolejny policjantem. A Kapsel? Byłem przekonany, że powiedział iż chce zostać koparką. Widocznie jakiś czas temu zmienił zdanie. Teraz chce zostać Ciocią Majką.

Opiszę jeszcze dwumiesięczną Plotkę. Sprawa wydawała się prosta. Niestety mama (mimo swojego upośledzenia w stopniu umiarkowanym) została już widocznie przez kogoś odpowiednio poinstruowana. Zdaje sobie sprawę z tego, że sąd najprawdopodobniej odbierze jej prawa rodzicielskie. Jednak już teraz zaznacza, że natychmiast odwoła się od wyroku, a jeżeli to nie pomoże, to pójdzie do mediów. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że Plotka będzie kolejną Smerfetką. A przecież jej mama, przez cały czas bycia w ciąży, była pod opieką Pomocy Społecznej. Wszyscy od dawna wiedzą, że nie ma możliwości, aby Plotka z nią zamieszkała. Prawo chroni rodziców biologicznych, dając im szansę aby się naprawili. Zastanawiam się, dlaczego to samo prawo nie chroni dziecka, dając mu szansę na normalne życie.
Mama Plotki już doskonale wie, czego oczekuje od niej system. Nawet posługuje się pewną specyficzną terminologią. Ostatnio do nas zadzwoniła, że ma nowego partnera, który akceptuje jej córkę, i niedługo wyprowadzi się od mamy. Zwyczajna dwudziestoletnia dziewczyna powiedziałaby, że poznała chłopaka.
Problem w mojej ocenie polega na tym, że ten system określa pewne warunki konieczne, które muszą zostać spełnione i które w jakiś wymierny sposób da się zbadać (praca, mieszkanie). Jak jednak sprawdzić, czy mama zapewnia dziecku poczucie bezpieczeństwa w sensie emocjonalnym?
Majka na ostatnim zespole próbowała wytłumaczyć mamie, że miłość do dziecka, to niekoniecznie walka o jego odzyskanie. Czasami trzeba pozwolić mu odejść, aby stało się szczęśliwym człowiekiem. Nic nie dotarło. Jej wnioskiem końcowym było stwierdzenie: „będę walczyć”. Dowiozłem na to spotkanie dziewczynkę, aby mama mogła się z nią spotkać. W planach była godzina wspólnego pobytu. Spotkanie zostało zakończone po 15 minutach. Nie polała się ani jedna łza. Dla mamy najważniejsze było robienie zdjęć. Zupełnie zapominała, że dziewczynka nie trzyma jeszcze sama głowy, więc wokół niej stało troje osób, które tej głowy pilnowało. Na koniec stwierdziła, że Plotka chyba nie ma najlepiej w naszej rodzinie, bo ma zbyt duże rajstopy. Dobrze, że ubrałem dziewczynkę w rzeczy wcześniej przygotowane przez Majkę, bo gdybym sam wszystko wybierał z szafy, to dopiero by było.
Ostatnio po kąpieli założyłem Sasetce piżamkę i skarpetki. Przyjrzała im się przez dłuższą chwilę, po czym ze zdziwieniem stwierdziła: „obydwie takie same?”. A jednak wydaje mi się, że na obecnym etapie jestem dla niej najważniejszą osobą.

Piszę dzisiaj o trudnościach. Dotychczas skupiłem się tylko na problemach natury emocjonalnej. Wypada też wspomnieć o sprawach typowo fizycznych.
Maruda i Sasetka są pierwszymi naszymi „dziećmi wędrującymi”. Wychodzą w nocy ze swoich łóżeczek (Maruda sam jeszcze nie potrafi wyjść, więc krzyczy aby go wyciągnąć) i przychodzą do mojego łóżka. Umówiłem się z Sasetką, że może przyjść do mnie dopiero wówczas, gdy będzie jasno za oknem. Zmieniło się tylko tyle, że klepie mnie w środku nocy w ramię i zadaje pytanie: „wujek, jest już jasno?”. Czasami zdarza się to dwa, a nawet trzy razy w ciągu jednej nocy.
Czekam więc z niecierpliwością na rodziców adopcyjnych. Niech ich (tych rodziców) dzieci uszczęśliwiają swoją czułością. A mają w tym względzie ogromne potrzeby. Nad ranem czuję się jak orzełek ze złotówki, z przyklejonymi do obu ramion dziećmi. Do tego jestem symetrycznie podzielony na dwie strefy wpływów. Biada temu, który zarzuci mi rękę na szyję, przechodząc oś symetrii. Wszystko to powoduje, że mam „bezsenne noce, senne dnie”. Ostatnio, do Jeleniej Góry udało mi się dojechać na dwóch red-bullach... aby nie zasnąć. Trasy do stu kilometrów pokonuję na jednej puszcze.
Oczywiście trochę żartuję, jednak w takich przypadkach zastanawiam się nad pogotowiami rodzinnymi, które mają pod opieką czasami nawet dziesiątkę dzieci. Z jednej strony podziwiam takie rodziny (że dają radę), ale z drugiej zastanawiam się jak nad wszystkim panują (zwłaszcza w godzinach nocnych). Podejrzewam, że gdybym zostawił Sasetkę z Marudą w osobnym pokoju i do nich nie zaglądał, to w pewnym momencie doszliby do wniosku, że nie ma sensu krzyczeć i trzeba liczyć tylko na siebie. Ale czy o to chodzi?