W
skrócie opiszę jeszcze raz nasz mechanizm rozstawania się z dziećmi odchodzącymi do adopcji, ponieważ się do niego za chwilę odniosę.
Najpierw
rodzice adopcyjni przychodzą w charakterze naszych znajomych. Tak
zwyczajnie na kawę. Zauważyłem, że nieco stresujące dla dzieci
jest pierwsze spotkanie, na którym jest również osoba z Ośrodka
Adopcyjnego i wszystko być może ma zbyt oficjalną formę. Trudno
jednak to zmienić, ponieważ dzieci wyczuwają, że nie jest to
zwykłe spotkanie. Wydaje mi się, że najbardziej wyluzowany jest
psycholog z ośrodka. Największe emocje są po stronie rodziców
adopcyjnych, natomiast dzieci czują pewną niezwykłość tego
spotkania, obserwując nas. Kolejne odwiedziny są już dużo
łatwiejsze. Wszyscy zaczynają się poznawać (również my z nowymi rodzicami dziecka). Po kilku dniach takich spotkań, dzieci otrzymują
jasny przekaz – lubimy się, akceptujemy się.
Kolejne
przyjazdy rodziców adopcyjnych, to coraz większa ingerencja w
codzienne rytuały dziecka, w to co dotychczas było zarezerwowane tylko
dla nas. Rodzice adopcyjni wychodzą ze swoim dzieckiem na spacer, w
pewnym momencie wyjeżdżają z nim na kilka godzin na plac zabaw,
albo organizują inne przyjemności. Końcowym etapem są wspólnie
spędzane dni i weekendy. Po mniej więcej miesięcznym okresie
takiego nawiązywania więzi z nowymi rodzicami (a jednocześnie
rozluźniania z nami) sąd wydaje postanowienie o powierzeniu pieczy
(co jeszcze wcale nie jest formalnym przysposobieniem).
Od
niedawna proponujemy rodzicom adopcyjnym jeszcze kilka spotkań w
nowym domu dziecka. Chcemy poznać jego nowy pokój, nowe zabawki, a
nawet nowych znajomych (bo ono tego chce).
W opinii
psychologów, jest to najlepszy sposób na rozstanie, niezależnie od tego, czy
nazwiemy to przekazaniem więzi, czy nawiązaniem nowych (zrywając
dotychczasowe).
Niektórzy
uważają, że psychologowie dzielą włos na czworo, inni że
dotychczasowi rodzice zastępczy nie mogą pogodzić się z
rozstaniem. Rodzice adopcyjni chcieliby, aby dziecko zamieszkało z
nimi jak najszybciej. Czasami jest to słuszna droga, a czasami tylko
wydaje się być słuszną.
W komentarzach, o których na początku wspomniałem, pojawiła się propozycja utworzenia pewnego rodzaju planu pracy na przyszłość. W tej chwili też coś takiego ma miejsce, tyle tylko, że są to ustalenia pomiędzy nami, a rodzicami adopcyjnymi. Do tej pory nigdy w ten sposób nie myślałem, ale zastanawiam się na ile narzucamy tym rodzicom swoją wolę? Gdy mówimy, że proponujemy wyżej przedstawiony schemat, a oni się z tym zgadzają, to czy myślą tak samo? Na ile potrafią wyrazić swój pogląd? A może bardziej, na ile potrafią o tym porozmawiać, przedstawić swoje argumenty i przyjąć nasze?
Aby taki plan stworzyć, faktycznie (tak jak to zostało przedstawione) potrzebny byłby zespół wielu osób, które dotychczas miały do czynienia z dzieckiem adopcyjnym, przy tym ja położyłbym główny nacisk na wysłuchanie opinii rodziców adopcyjnych. Nie znaczy to, że zaspokojenie ich potrzeb byłoby priorytetem. Należałoby wypracować wspólną drogę, która mogłaby (a nawet powinna) być modyfikowana. Nie chodziłoby też o to, aby dotychczasowi rodzice zastępczy musieli być obecni fizycznie w kolejnych latach życia dziecka, aby w jakikolwiek sposób ingerowali w to życie.
Wszystko zamykałoby się mniej więcej w trzech miesiącach (czasami dłużej, czasami krócej), czyli w czasie, w którym aktualnie dochodzi do rozprawy o przysposobienie (wcześniej jest najczęściej powierzenie pieczy nad dzieckiem). A później? Wszystko potoczyłoby się swoim życiem. Niedawno byliśmy w odwiedzinach u Hawranka. Rodzice przemycają (niby niechcący) pewne informacje o adopcji. Kupili nawet książeczki o tej tematyce, ale chłopiec nie jest zainteresowany. Jednak gdy wychodziliśmy, zadał pytanie: "Jak miał na imię ten pies, z którym kiedyś mieszkałem?" Jutro odwiedzi nas Iskierka (jest w wieku Hawranka). Ta to dopiero drąży temat. A ja doskonale wiem, do jakich zabawek dopadnie i będzie skłonna toczyć boje z Marudą (zjeżdżalnia i tor dla piłeczek). Na trampolinę nie wejdzie, chyba że najpierw pierwszy wejdzie tata. Trzy dni temu przyjechał Gacek z rodzicami. To też już zupełnie inne dziecko. W każdym z tych przypadków, w najlepszym razie mogę liczyć na "przybicie piątki". Jestem tylko osobą ze zdjęć, które być może czasami dzieci oglądają. Nie jestem już żadną konkurencją dla rodziców, ale w świadomości dziecka cały czas istnieję. Wielu z tych rodziców często zadaje pytanie, dlaczego na zdjęciach, które robiliśmy w trakcie pobytu u nas, my tak rzadko się pojawiamy. No właśnie... nasza świadomość też rośnie.
Wydaje mi się, że dla rodziców adopcyjnych, najtrudniejszy jest sam początek. Chociaż, jak napisała ostatnio jedna z komentujących mam adopcyjnych, ten okres wydaje się być po latach tylko chwilą, ale jak wiele dobrego może uczynić dziecku.
Czy tworzenie takich zespołów jest możliwe? Osobiście uważam, że jest wręcz nieuniknione i wszystko ku temu zmierza. Przecież od niedawna ma to miejsce na etapie przebywania dziecka w pieczy zastępczej, o czym niedawno pisałem. Boję się tylko tego, że rodzice adopcyjni będą się czuli podobnie jak w tej chwili rodzice biologiczni. Będzie im się wydawało, że wszyscy są przeciw nim. Będą starali się zachowywać tak, jak będzie im się wydawało, że powinni się zachowywać - tak, jak oczekuje tego zespół.
Coraz bardziej obawiam się kolejnych rodziców adopcyjnych, którzy będą do nas przychodzić. A w zasadzie nie ich, tylko siebie. Dotychczas tekst był na przykład taki: "to co, jutro spacer, a pojutrze kąpiel i położenie małego spać?". Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że trauma związana z niemożnością posiadania własnego dziecka może być tak wielka, że niektórzy z tych rodziców w takiej sytuacji najchętniej daliby mi po pysku za samo decydowanie o tym, co mają teraz robić.
I dlatego uważam, że utworzenie takiego zespołu w procesie przysposobienia byłoby ogromnie ważne i świadomym rodzicom adopcyjnym dawałoby poczucie pewności, że nie trafią na niekompetentnych rodziców zastępczych.
W komentarzach, o których na początku wspomniałem, pojawiła się propozycja utworzenia pewnego rodzaju planu pracy na przyszłość. W tej chwili też coś takiego ma miejsce, tyle tylko, że są to ustalenia pomiędzy nami, a rodzicami adopcyjnymi. Do tej pory nigdy w ten sposób nie myślałem, ale zastanawiam się na ile narzucamy tym rodzicom swoją wolę? Gdy mówimy, że proponujemy wyżej przedstawiony schemat, a oni się z tym zgadzają, to czy myślą tak samo? Na ile potrafią wyrazić swój pogląd? A może bardziej, na ile potrafią o tym porozmawiać, przedstawić swoje argumenty i przyjąć nasze?
Aby taki plan stworzyć, faktycznie (tak jak to zostało przedstawione) potrzebny byłby zespół wielu osób, które dotychczas miały do czynienia z dzieckiem adopcyjnym, przy tym ja położyłbym główny nacisk na wysłuchanie opinii rodziców adopcyjnych. Nie znaczy to, że zaspokojenie ich potrzeb byłoby priorytetem. Należałoby wypracować wspólną drogę, która mogłaby (a nawet powinna) być modyfikowana. Nie chodziłoby też o to, aby dotychczasowi rodzice zastępczy musieli być obecni fizycznie w kolejnych latach życia dziecka, aby w jakikolwiek sposób ingerowali w to życie.
Wszystko zamykałoby się mniej więcej w trzech miesiącach (czasami dłużej, czasami krócej), czyli w czasie, w którym aktualnie dochodzi do rozprawy o przysposobienie (wcześniej jest najczęściej powierzenie pieczy nad dzieckiem). A później? Wszystko potoczyłoby się swoim życiem. Niedawno byliśmy w odwiedzinach u Hawranka. Rodzice przemycają (niby niechcący) pewne informacje o adopcji. Kupili nawet książeczki o tej tematyce, ale chłopiec nie jest zainteresowany. Jednak gdy wychodziliśmy, zadał pytanie: "Jak miał na imię ten pies, z którym kiedyś mieszkałem?" Jutro odwiedzi nas Iskierka (jest w wieku Hawranka). Ta to dopiero drąży temat. A ja doskonale wiem, do jakich zabawek dopadnie i będzie skłonna toczyć boje z Marudą (zjeżdżalnia i tor dla piłeczek). Na trampolinę nie wejdzie, chyba że najpierw pierwszy wejdzie tata. Trzy dni temu przyjechał Gacek z rodzicami. To też już zupełnie inne dziecko. W każdym z tych przypadków, w najlepszym razie mogę liczyć na "przybicie piątki". Jestem tylko osobą ze zdjęć, które być może czasami dzieci oglądają. Nie jestem już żadną konkurencją dla rodziców, ale w świadomości dziecka cały czas istnieję. Wielu z tych rodziców często zadaje pytanie, dlaczego na zdjęciach, które robiliśmy w trakcie pobytu u nas, my tak rzadko się pojawiamy. No właśnie... nasza świadomość też rośnie.
Wydaje mi się, że dla rodziców adopcyjnych, najtrudniejszy jest sam początek. Chociaż, jak napisała ostatnio jedna z komentujących mam adopcyjnych, ten okres wydaje się być po latach tylko chwilą, ale jak wiele dobrego może uczynić dziecku.
Czy tworzenie takich zespołów jest możliwe? Osobiście uważam, że jest wręcz nieuniknione i wszystko ku temu zmierza. Przecież od niedawna ma to miejsce na etapie przebywania dziecka w pieczy zastępczej, o czym niedawno pisałem. Boję się tylko tego, że rodzice adopcyjni będą się czuli podobnie jak w tej chwili rodzice biologiczni. Będzie im się wydawało, że wszyscy są przeciw nim. Będą starali się zachowywać tak, jak będzie im się wydawało, że powinni się zachowywać - tak, jak oczekuje tego zespół.
Coraz bardziej obawiam się kolejnych rodziców adopcyjnych, którzy będą do nas przychodzić. A w zasadzie nie ich, tylko siebie. Dotychczas tekst był na przykład taki: "to co, jutro spacer, a pojutrze kąpiel i położenie małego spać?". Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że trauma związana z niemożnością posiadania własnego dziecka może być tak wielka, że niektórzy z tych rodziców w takiej sytuacji najchętniej daliby mi po pysku za samo decydowanie o tym, co mają teraz robić.
I dlatego uważam, że utworzenie takiego zespołu w procesie przysposobienia byłoby ogromnie ważne i świadomym rodzicom adopcyjnym dawałoby poczucie pewności, że nie trafią na niekompetentnych rodziców zastępczych.
Ale nie tylko to powinno być przedmiotem zmiany. Problem polega też na tym, że
jako rodzic zastępczy, jestem zobowiązany do pełnienia osobistej
opieki nad dzieckiem przez całą dobę.
I chociaż powyższej
metodzie rozstania się z dzieckiem przyklaskują wszyscy
(psychologowie, PCPR, sędziowie rodzinni), to będąc w zgodzie z
obowiązującym prawem, wystarczyłoby oddać dziecko rodzicom
adopcyjnym jak przysłowiową paczkę, bo jak niby ma ono nawiązać więź, będąc cały czas w obecności dotychczasowego opiekuna?
Jako
rodzic zastępczy nie powinienem pozwolić nikomu na spacer bez mojej
obecności. Nie powinienem pozwolić babci, cioci, opiekunce do
dziecka, na zajmowanie się nim w przypadku, gdy nie ma mnie w
pobliżu. Nie powinienem pozwolić dziecku na spędzenie nocy u
koleżanki, a nawet pójście do niej na urodziny. W zasadzie
powinienem być cały czas przy dziecku.
Nasz
sędzia rodzinny podchodzi do sprawy w ten sposób, że należy
traktować dziecko zastępcze tak jak swoje. Gdy nasze dzieci
odbierała kiedyś z przedszkola sąsiadka, albo gdy szły one
pobawić się z jej dziećmi, to nawet nie przyszło mi na myśl, że
może to być niewłaściwe. Okazuje się, że w przypadku rodziców
zastępczych – może.
Jeszcze
do niedawna wychodziłem z założenia, że nawet w przypadku, gdyby
podczas pobytu u przyszłych rodziców adopcyjnych doszło do
jakiegoś wypadku, to nawet jeżeli to ja jestem w danym momencie
odpowiedzialny i nie powinienem wyrazić zgody na taką wizytę, to
sąd podejdzie do sprawy „po ludzku”.
Trochę
drążymy ten temat w ostatnim czasie i okazuje się, że rodzice
zastępczy wolą dmuchać na zimne. Jeżeli w procesie zaznajamiania
dziecka nie można go zostawić sam na sam z przyszłymi rodzicami
adopcyjnymi... to nie można. A prawo okazuje się być ślepe na
pewne specyficzne przypadki. Podobno dzieci przebywające w domu
dziecka, mogą być przewożone tylko samochodem będącym na
wyposażeniu tej placówki. Niedawno miał miejsce przypadek, że
pracownik domu dziecka chciał zawieźć jednego chłopca do
szpitala. Samochodu służbowego akurat nie było, a oczekiwanie na
karetkę pogotowia wydawało się być stratą czasu. Niestety w
trakcie transportu prywatnym samochodem, miał miejsce wypadek i
chłopiec doznał uszczerbku na zdrowiu. Jego rodzice biologiczni
wytoczyli sprawę z powództwa cywilnego i ją wygrali. Wprawdzie
rodzice zastępczy nie dostają samochodów służbowych (więc muszą
posługiwać się prywatnymi), to jednak ten przypadek uzmysłowił
mi, jak niewiele trzeba, aby działając w dobrej wierze, pozbyć się
dorobku całego życia.
Nawet
nie da się ubezpieczyć od odpowiedzialności cywilnej. Owszem
można... od przypadku gdy dziecko zastępcze uszkodzi sąsiadowi
samochód jadąc na rowerze. Jednak żadna polisa nie uwzględni
przekroczenia prawa, a takim jest pozwolenie na spędzenie przez
dziecko weekendu z przyszłą rodziną adopcyjną, albo pójście na
plac zabaw z opiekunką, która nie jest oficjalną rodziną
pomocową, albo choćby zarejestrowaną wolontariuszką.
Prawie
codziennie przekraczamy prawo i chociaż wszyscy o tym wiedzą, to my
będziemy odpowiedzialni w sytuacji, gdyby wydarzyło się jakieś
nieszczęście. Nie mam z tym problemu. Czuję się jak Agent 007.
Zdaję sobie sprawę z tego, że niemal w każdej chwili mogę
obniżyć loty o kilka pięter. Z wzorowego ojca zastępczego, mogę
stać się kryminalistą. Mogę spaść na samo dno i wylądować w
więzieniu. Ale co tam... wreszcie się wyśpię, nadrobię
zaległości w czytaniu książek, a Państwo mnie nakarmi i zapewni
rekreację ruchową.
Niedawno
toczyła się ciekawa dyskusja (tutaj) na temat interwencjonizmu
Państwa w życie rodziny. Nie wziąłem w niej udziału z prostej
przyczyny – nie mam w tej kwestii wyrobionego zdania (trafiają do mnie argumenty każdej ze stron)
W
ostatnią sobotę stwierdziliśmy z Majką, że trzeba obciąć
dzieciom włosy, bo trochę zarosły. Ponieważ mama Kapsla zawsze
uważa, że chłopiec ma zbyt długie włosy, postanowiliśmy obciąć
go „na jeżyka”, tak jak był cięty będąc pod jej opieką.
Przeprowadzenie tej operacji wziąłem na siebie, ponieważ mam
odpowiedni sprzęt (golarkę z rozmaitymi akcesoriami, kontrolą
prędkości i długości włosa). Niestety kolejne próby
doprowadzenia do doskonałości spowodowały, że chłopak wygląda
tak jak ja – przysłowiowy dwudniowy zarost. Tyle tylko, że on ma
go na głowie.
Kapsel
cały czas się przewraca, albo na coś wpada. Ma więc mnóstwo
guzów i siniaków. Wczoraj spadając z roweru, przejechał pięknie
klatką piersiową po bruku, zdzierając sobie skórę. Gdyby to było
moje dziecko, to zwyczajnie bym je przytulił i pocieszył. W
przypadku Kapsla zrobiłem dokładnie tak samo. Jednak dodatkowo gdzieś tam w
duszy się cieszyłem, że wreszcie jest to otarcie, a nie siniak.
Kilka
tygodni temu miała miejsce nietypowa sytuacja, gdy odbierałem
Kapsla z przedszkola. Chłopak ni stąd, ni zowąd zadał mi pytanie:
„wujek piłeś piwo?” Zaskoczyło mnie to nie dlatego, że
jestem abstynentem (bo nie jestem), ale bardziej dlatego, że Kapsel
nigdy nie używał tego terminu. Do tego z piwem widział mnie kilka
razy w życiu, przy okazji jakiegoś grilla albo spotkania
towarzyskiego. Wszystko działo się przy obecności pani
przedszkolanki. Czy powinna zadzwonić w tym momencie na policję,
aby ta sprawdziła mnie alkomatem?
Innego
dnia Majka odebrała telefon z przedszkola, że Kapsel od kilkunastu
minut bez przerwy chodzi w kółko mówiąc: „kur...mać”. Majka
natychmiast mnie przesłuchała, czy przypadkiem nie jest to moja
„zasługa”, zwłaszcza że poprzedniego dnia chłopak zrobił
„ostrą jazdę” a jej przy tym nie było. I tutaj znowu nie
chciałbym się upierać, że takie słowa są mi zupełnie obce, ale
przy dzieciach jestem w stanie nad sobą panować. Wprawdzie Kapsel
po dłuższej rozmowie stwierdził, że usłyszał to słowo rano od
swojego kolegi, jednak wszystko przypominało wymuszenie zeznań,
więc na dobrą sprawę nic nie wiadomo. Pewne jest tylko to, że ja
usłyszawszy tekst: „w naszym przedszkolu nie tolerujemy takich
zachowań”, po skończeniu rozmowy zakląłem siarczyście, bo
przecież w podtekście było, że my takie zachowania tolerujemy.
Zastanawiam się, czy o całym zdarzeniu nie wystarczyło wspomnieć
przy odbieraniu Kapsla z przedszkola? Bo niby co miałem zrobić w
danym momencie? Przyjechać po niego, albo przeprowadzić przez
telefon rozmowę dyscyplinującą? Z Kapslem? Na szczęście był to
tylko incydent, który już więcej się nie powtórzył.
Kolejna
sytuacja – chłopcy pokazywali sobie „siusiaki”. Znowu telefon
z przedszkola, niemal przesłuchanie. Czasami zadaję sobie pytanie,
kto jest nienormalny?
Nie
chciałem nigdy poruszać tematu seksualności dzieci. Choćby
dlatego, że może kiedyś, któreś z nich wejdzie na tego bloga i
uzna, że uważałem go za małego zboczeńca. Zmieniłem jednak
zdanie, ponieważ pewne zachowania są zupełnie normalne, a nawet nie jest normalne, gdy się nie pojawią. O ile mogą
one budzić zgorszenie w pewnych kręgach, to tak naprawdę nie ma
się czego wstydzić. Może niech każdy poszuka w swoich wspomnieniach? W zrozumieniu problemu, w dużej mierze pomógł mi cykl
wykładów, w których bierze udział Majka, a prowadzonych przez
seksuologa dziecięcego. Nigdy nie widziałem na oczy osoby
prowadzącej te zajęcia, ale godzinne spotkanie, Majka referuje mi
przez przynajmniej półtorej godziny, dodając swoje uwagi i innych
osób biorących udział w wykładzie.
Zacznę
od czteroletniej Sasetki. Ostatnio, raz na jakiś czas, lubi się
rozbierać (do naga) przed obcymi chłopcami, mówiąc „zobacz, ja
nie mam majtek”. Z „braku laku” tym obcym czasami jest
Kapsel... ale nigdy jej brat Maruda. Z Kapslem bardzo lubi się bawić
„w doktora”. Słyszałem więc tekst Majki skierowany do
dziewczynki: „Sasetka, pupa nie służy do zabawy”. Nigdy też
obiektem zainteresowania nie jestem ja, chociaż psycholog
specjalizujący się w seksualności dzieci uważa, że w opinii
Sasetki, jest ona zwyciężczynią w konkurowaniu z Majką o moje
względy. Do czasu, gdy w naszym domu nie zamieszkała Plotka, Majka
spała razem ze mną i każda próba przyjścia Sasetki do naszego
łóżka przed świtem kończyła się niepowodzeniem (dziewczynka
zostawała odprowadzana do swojego łóżeczka). Teraz jest w zasadzie
tak samo (o ile uda mi się zauważyć moment przyjścia Sasetki do
mnie) , ale nie ma już cioci. Być może dziewczynka uważa, że jej
się pozbyła? Nie miałem pojęcia, że okres między trzecim a
szóstym rokiem życia jest aż tak bardzo przesycony seksualnością.
Kapsel mimo swojego wieku, też kwalifikuje się do tej kategorii.
Jego radość w trakcie mycia swojego przyrodzenia jest tak duża, że na tą chwilę sobie podarowałem przypominanie
mu o umyciu najważniejszych części ciała. Do tego dochodzi
trzyletni Maruda, który... można powiedzieć, że masturbuje się mimo posiadania pieluchy. Albo może łagodniej - wykonuje ruchy frykcyjne i czerpie z tego przyjemność. Zasięgaliśmy porady psychologów, którzy nie widzą w tym niczego
niezwykłego. Należy próbować w takich momentach odwrócić uwagę
dziecka, zająć go czymś innym. I faktycznie to się sprawdza.
Jednak gdy czasami o piątej nad ranem Maruda przychodzi do mojego
łózka, wchodzi mi na plecy i rozpoczyna swoją zabawę, to
zwyczajnie nie mam siły i ochoty, aby zabawiać go czymś innym. Tym
bardziej, że psychologowie mówią, że w momencie gdy dziecko ma
już maślane oczy i przyspieszony oddech, to należy go zostawić
samemu sobie. Gdy się budzę, to często tak już właśnie jest.
Zastanawiam się jednak, kto kogo w takim przypadku molestuje? Marudy
nikt za to nie skaże, ale może to ja powinienem się obawiać
jakichś konsekwencji prawnych?
Gdzie
leży granica? Choćby pytanie, od jakiego wieku dziecko powinno
kąpać się samo?
W
przypadku własnych dzieci, sprawa jest dużo bardziej prosta. Można
dać dzieciom większą swobodę. Nawet jeżeli się nie domyją, to
trudno. Nawet gdybym w takim przypadku spotkał się z jakimiś
uwagami ze strony nauczycielek w przedszkolu, to nawet nie
próbowałbym się specjalnie tłumaczyć.
Uwagi
kierowane w stronę rodzica zastępczego mają nieco większą wagę.
Chociaż może to ja przesadzam?
Skończę
jednak myśl związaną z seksualnością dzieci. Majka zapewne nie
rozwinie tematu, ale w przedszkolu też sobie „pokazywała” z
Krzysiem. Ja specjalnie dla Marudy, Sasetki i Kapsla (gdyby tutaj weszli za kilka lat i poczuli się urażeni), przedstawię
moją historię z wczesnego dzieciństwa.
Miałem
jakieś pięć lat, gdy spędzałem z rodzicami wakacje u babci na
wsi. Do sąsiadów przyjechały dwie dziewczynki. Były nieco
starsze, ale niewiele (może z rok). Polubiliśmy się i fajnie razem
bawiliśmy. Po kilku dniach zaproponowały mi właśnie, że sobie
pokażemy to co mamy najcenniejsze. One pierwsze się rozebrały i
dla mnie był to pierwszy kontakt z nagością. Po kilku minutach
przyszła kolej na mnie. Opuściłem spodenki, jednak po mniej więcej
5 sekundach, gdy zobaczyłem ich wielkie oczy... wziąłem nogi za
pas. Niestety „dałem dupy” na całej linii. Nie dość, że nie
wywiązałem się z umowy, to jeszcze pobiegłem do mamy i o
wszystkim jej opowiedziałem. Ta podzieliła się tą informacją z
babcią dziewczynek. Na domiar złego, inna z sąsiadek wszystko
obserwowała przez płot, więc cała wieś już wiedziała, że
Kasia i Basia mi pokazywały. Mój pięciosekundowy występ nie
został zauważony. To one były na językach, jako te rozwiązłe (a
przecież miały tylko sześć lat). Nikt nie zwrócił uwagi na to,
że gdybyśmy uważali całą sytuację za coś złego, to
poszlibyśmy do lasu albo w pole pszenicy. Było to prawie
pięćdziesiąt lat temu, ale mam wrażenie, że postrzeganie takich
zachowań niewiele się zmieniło. Nie chodzi mi o propagowanie
nagości, ale nie robienie z takich sytuacji wielkiej sensacji.
Ostatnio
pisałem, że obawiam się, że tata Sasetki i Marudy złoży wniosek
o przywrócenie praw rodzicielskich na etapie, gdy rozpocznie się
już procedura adopcyjna. Kilka dni temu dostaliśmy pismo z sądu,
które nas powaliło. Brat babci dzieci złożył wniosek o
ustanowienie go rodziną zastępczą i została określona data
rozprawy. Temat nie jest nowy, jednak już wiele miesięcy temu
wszystko poszło w zapomnienie. Rodzina nie dostała wówczas
kwalifikacji do bycia rodzicami zastępczymi. Teraz cała procedura
adopcyjna została wstrzymana do czasu tej rozprawy. Nie znam tych
ludzi (spotkaliśmy się tylko kiedyś na schodach w sądzie). Być
może są sympatyczni. Ale są w moim wieku i z jakiegoś powodu nie
otrzymali kwalifikacji. A może teraz otrzymali?
Nie
wiem... może jesteśmy nieobiektywni. A może złośliwi? Dzieci
mają szansę zamieszkać z kochającą je rodziną adopcyjną.
Wiem... nie mogę stwierdzić, że brat babci dzieci, nie będzie
kochał Sasetki i Marudy. Coś jednak o tej rodzinie wiemy i coś mi
w niej „nie gra”. Gdy widzę roześmiane oczy Marudy, to... nie
chciałbym, aby tam odszedł. Znam też Majkę. Wiem, że na rozprawie będzie potrafiła spojrzeć tym osobom prosto w oczy i powiedzieć, że jej zdaniem nie
jest to dobry pomysł. Bardzo ją za to cenię, bo mnie stać tylko
na napisanie krótkiej notki.
Z
Kapslem też mamy problemy. Nie wchodząc w szczegóły, PCPR dość
sceptycznie podchodzi do kwestii umieszczenia go w Domu Pomocy
Społecznej (tylko nasza koordynatorka nas rozumie i wspiera). Każdemu wydaje się, że tam przebywają tylko
„roślinki”. Rodziców zastępczych, którzy chcieliby się nim
zaopiekować – nie ma. Istniałaby pewna szansa na specjalistyczną
rodzinę zastępczą. Tyle tylko, że Kapsel musiałby mieć
orzeczenie o niepełnosprawności. Warunkiem koniecznym (chociaż
niekoniecznie wystarczającym) jest stwierdzenie upośledzenia w
stopniu umiarkowanym (a Kapsel ma tylko lekkie). Chłopcu takie
orzeczenie dawałoby wiele możliwości. Jeżeli sąd zdecydowałby o
powrocie do mamy biologicznej, to gmina w której mieszka byłaby
zobowiązana do zawożenia go do szkoły specjalnej. W przeciwnym
wypadku mama musiałaby go dowozić sama. Nie zrobi tego. Ona nie
potrafi ogarnąć samej siebie.
Specjalistyczna
rodzina zastępcza byłaby rozwiązaniem optymalnym. Walczymy więc o
stwierdzenie upośledzenia umiarkowanego. Chłopiec jest na
pograniczu. W ostatnich testach uzyskał 59 punktów. Od 55 jest
upośledzenie umiarkowane. Jest więc za dobry o 4 punkty. Pani
psycholog z poradni stwierdziła nawet, że ma inne testy, w których
Kapsel zdecydowanie wypadłby gorzej i „zasłużyłby” na
upośledzenie umiarkowane. Ma jednak dylemat moralny, bo przecież
dzieci zawsze się podciąga, aby dać im szansę. Uważa, że Majka
wzbudza w niej poczucie winy. Ale Maja nie odpuszcza, chociaż
kosztem jest strata dobrego imienia naszej rodziny i być może w
przyszłości nie będziemy mogli już liczyć na jakiekolwiek
preferencje. Jeżeli będzie wyrok za nękanie, to ja go odsiedzę...
trochę odpocznę. Żartuję oczywiście, ale możliwość
umieszczenia Kapsla w domu dziecka, mnie przeraża. I nie ma tutaj
znaczenia fakt, że mam już dosyć jego obecności w naszej
rodzinie, że źle wpływa na inne nasze dzieci. Niedawno byłem z
Kapslem na placu zabaw. Został zaproszony do gry w piłkę. Robił z
siebie idiotę. Chłopcy w jego wieku mieli niezły ubaw.
Jeżeli
trafi do domu dziecka, to będzie masakra. Kapsel zrobi wszystko, aby
być w centrum uwagi. Jak każą ukraść, to ukradnie. Czy zabije?
Mam nadzieję, że nie.
Chyba
już o tym pisałem, ale bardzo się boję, że prędzej czy później
popadnie w konflikt z prawem. Ja, jak pójdę siedzieć za bycie
ojcem zastępczym, to chociaż świadomie.
Niektóre
osoby, które znają naszą rodzinę, często mówią mi: „kochasz
tego chłopca”. Nie, nie kocham go, ale zależy mi na nim. Dlatego
nie chcę biernie czekać, aż przyjdzie czas na umieszczenie go w
domu dziecka. Dopiero wówczas, to ja będę miał poczucie winy.