Odebrałem Majkę ze szpitala. Po
prawie czterech miesiącach. Do pełnej sprawności jeszcze długa
droga, ale to ma mniejsze znaczenie. Wreszcie jest w domu i mam się
do kogo odezwać. Dotychczas rozmawiałem z sześciomiesięcznym
Argusem, ale on zupełnie mnie nie rozumiał.
Majka przeszła bardzo długą i
wyboistą drogę. Zaczęło się od tego, że przestała ruszać
rękami i nogami. Miała trudności z oddychaniem i przełykaniem. W
nosie miała rurkę z tlenem, a w szyję wbitą drugą rurkę do
podawania leków. Przeszła zapalenie płuc. Gdy pierwszy raz
odwiedziłem ją w szpitalu to jej nie poznałem. Gdybym nie
wiedział, że leży po prawej stronie pod oknem, to bym przeszedł
obok niej. Była jakaś wielka, napuchnięta. Mówiła niewyraźnie.
Jej życie wisiało na włosku. W
każdej chwili mogła zostać podłączona do respiratora. Pewnym
szczęściem w nieszczęściu było to, że na oddziale intensywnej
terapii walczono z jakąś bakterią. Lekarze odkładali więc w
czasie ten respirator, bo ta bakteria mogłaby ją dobić.
Bezpośrednią przyczyną stanu, w
którym Majka się znalazła, był jakiś wirus. Najprawdopodobniej
wirus opryszczki, bo jedynie taki został w jej krwi znaleziony.
Jednak pośrednią przyczyną był stres, który spowodował, że
organizm Majki był osłabiony i nie potrafił sobie z tym wirusem
poradzić. Jej przeciwciała zamiast próbować go zniszczyć,
zaczęły atakować ośrodkowy układ nerwowy. Jakby zgłupiały i
chciały zniszczyć własny organizm.
Leczenie polegało na wykonywaniu
zabiegów plazmaferezy. Prosto mówiąc, jest to oddzielanie osocza
od pozostałych składników krwi i filtrowanie go w celu usunięcia
tych ogłupiałych przeciwciał. A potem próbowano jakoś te
przeciwciała odbudować, bo przecież bez nich nie da się żyć.
Ostatecznie, chorobę Majki nazwano
polineuropatią pozapalną z zespołem Guillain-Barre. Ostatnie
określenie dawało dużą nadzieję, ponieważ chociaż początkowy
stan jest bardzo ciężki, to stosunkowo szybko następuje poprawa. I
choć te cztery miesiące wydają się być długim okresem, to z
medycznego punktu widzenia można mówić o bardzo szybkim
zdrowieniu. Z Majką na sali leżała trzydziestoletnia dziewczyna,
która przyszła wcześniej i do dzisiaj nie rusza nogami. Nadal
przebywa w szpitalu i lekarze wciąż nie są w stanie określić,
jak długo tam pozostanie. A miała dokładnie to samo – zwariowane
przeciwciała.
U Majki dość szybko następowała
poprawa. Najpierw odzyskała czucie w rękach i jak ktoś położył
przed nią telefon, to w pół godziny była w stanie napisać
krótkiego sms-a. Później kiwnęła palcem u nogi, co dawało jej
nadzieję, że będzie coraz lepiej. Po dwóch tygodniach zacząłem
ją rozpoznawać. Po miesiącu zabrano jej tlen i wyjęto rurkę z
szyi. Potrafiła już się sama najeść.
Na dwa tygodnie wróciła do domu, ale
wciąż w stanie leżącym. Nie potrafiła przekręcić się z
jednego boku na drugi. Jeśli chodzi o kwestie fizjologiczne, to była
masakra. Nie będę tego opisywał.
Po okresie pobytu w domu, pojechała do
szpitala rehabilitacyjnego. A tam czekała ją ciężka praca.
Zajęcia zaczynały się o dziewiątej i z przerwą na obiad trwały
do szesnastej. Najpierw udało jej się siedzieć, gdy ktoś ją
posadził. Później sama zaczęła siadać, a w dalszej kolejności
przemieszczać z łóżka na wózek inwalidzki i z powrotem. Po kilku
tygodniach potrafiła wstać i zrobić kilka kroków w obecności
rehabilitanta.
Teraz już chodzi. Wprawdzie jak
Frankenstein, bo jeszcze nie ma czucia w stopach, ale można
powiedzieć, że jest samodzielna. Szybko się męczy. Jednego dnia
spróbowała wyjść z Argusem na spacer. Za cel postawiła sobie
pójście na plac zabaw oddalony od naszego domu o jakieś trzysta
metrów. W jedną stronę szła ponad pół godziny, ale udało się.
Wierzymy, że będzie coraz lepiej. W planach jest rehabilitacja. Po
części prywatna, po części na NFZ. Podobnie sanatorium.
Dla mnie był to najtrudniejszy okres w
życiu. Zarówno emocjonalnie, jak też fizycznie. Przez cały czas
miałem pod opieką Argusa, a Sajgon, Omen i Dagon raz byli, raz ich
nie było. Rodziny pomocowe, do których chłopcy poszli, nie mogły
się zdecydować na pozostanie rodziną zastępczą na stałe.
Walczyły pomiędzy miłością do dzieci, a lękiem przed rodzicami
biologicznymi. Ale nie tylko ciągłe wątpliwości powodowały, że chłopcy do mnie wracali. Duże znaczenie miała nagłość sytuacji. Przecież nie każdy może sobie pozwolić na wzięcie kilkumiesięcznego urlopu, a łączenie opieki nad dziećmi z pracą zawodową często jest bardzo trudne. Bywało, że ja dzieci odwoziłem do przedszkola, a mamy je odbierały i przywoziły na kolację. Chłopcy żyli na dwa domy i cały proces przejścia do nowej rodziny trwał bardzo długo, co z punktu widzenia dobra dziecka było bardzo dobre. Jednak taka sytuacja była trudna dla tych rodzin. Tęsknota powodowała, że po krótkim czasie znowu stawały się rodziną pomocową i chłopcy ode mnie odchodzili. Na szczęście tak się złożyło, że nigdy nie miałem pod opieką
czwórki dzieci – najwyżej trójkę.
Nie miałem czasu na nic, więc nawet
nie zaglądałem na bloga. Argus budził się w nocy średnio siedem
razy, więc w ciągu dnia chodziłem śnięty. A przecież musiałem
ogarniać przedszkole, terapie, rodziców biologicznych i sprawy urzędowe. Do tego nie mogłem wziąć czteromiesięcznego urlopu od moich klientów,
chociaż strasznie ich zaniedbywałem. Wypadało też odwiedzać
Majkę w szpitalu, a to nie było logistycznie łatwe zadanie.
Najpierw musiałem odwieźć dzieci do moich córek, potem skoczyć
choć na godzinkę do Majki i zdążyć je tak odebrać, żeby wrócić
na wieczorną kąpiel. W szpitalu rehabilitacyjnym było już dużo
lepiej. Był tam duży park, więc mogłem jeździć razem z dziećmi.
Niektórzy jeździli tam nawet z psami – wystarczyło niezauważonym
przejechać dyżurkę.
Dużą sztuką było dla mnie panowanie
nad tym co działo się w przedszkolu. Musiałem pamiętać o
wszystkich wycieczkach, strojach galowych i tym co w odpowiednim
czasie trzeba przynieść na jakieś zajęcia. Chociaż w przedszkolu najbardziej gubiły się obce dzieci. Nasze nadzwyczaj dobrze odnajdywały się w zaistniałej sytuacji. Cała trójka chłopców
była w jednej grupie, a ja raz odbierałem Omena i Dagona, a Sajgon
zostawał i czekał na swoją ciocię, by za jakiś czas sytuacja się
odwróciła i to Omen z Dagonem zostawali, a Sajgon wracał ze mną.
Jednego dnia jakaś dziewczynka mnie zapytała: „Wujek, dzisiaj
odbierasz Omena i Dagona?” (bo wszystkie dzieci nazywały mnie
wujkiem Pikusiem), a ja na to: „A nie. Dzisiaj odbieram Sajgona”.
Na szczęście Obelixa miałem tylko
kilka dni – później wyjechał do psychiatryka, w którym spędził
dwa miesiące. Włos zjeżył mi się na głowie, gdy się
dowiedziałem, że wraca. I tutaj chwała naszemu PCPR-owi, który do
tego nie dopuścił. W ciągu kilku dni znaleziono dla niego rodzinę
pomocową. W zasadzie mogę być wdzięczny naszej koordynatorce
Jowicie, która dodatkowo zawiozła i odebrała Obelixa z tego
szpitala. Dla mnie byłoby to trudne logistycznie, gdyż szpital
psychiatryczny był oddalony ode mnie o prawie trzysta kilometrów.
Nie ryzykowałbym, że uda mi się obrócić w godzinach
funkcjonowania przedszkola, więc pewnie jechałbym z trójką
dzieci, bo akurat w tym czasie był ze mną Omen i Dagon.
Nie mogę narzekać na wsparcie, które
widziałem na każdym kroku. Nawet przedszkole stało się przychylne
pod względem obowiązujących w nim zasad. Dotychczas było tak, że
jak jakieś dziecko trochę się spociło, to miało mierzoną
temperaturę. No i jak chiński termometr pokazał 37,5 to trzeba je
było odebrać. Po powrocie do domu dziecko nieco ochłonęło i
nagle temperatura spadała do 36,6.
W czasie nieobecności Majki nie
musiałem odebrać przedwcześnie żadnego dziecka. Być może na
wszelki wypadek żadnemu temperatury nie zmierzono.
O wsparciu ze strony moich córek nie
muszę chyba nikogo przekonywać. Przyjeżdżały do mnie żeby
odgruzować chatę, albo opiekowały się przez jakiś czas dziećmi
w swoich mieszkaniach. Mogłem też liczyć na sąsiadów, którzy
służyli swoją pomocą. Zwłaszcza sąsiadka Ela była nieoceniona.
Wychodziła z Argusem na spacery, a jak musiałem gdzieś wyjechać
to zabierała chłopca do swojego ogrodu.
Wiele osób do mnie dzwoniło, pisało
sms-y. Też chciało pomóc, chociaż paradoksalnie powodowało to,
że miałem jeszcze mniej czasu.
Obecnie przebywa z nami tylko półroczny
Argus. Ale jego dni są już policzone. Od ponad miesiąca spotyka
się z rodziną, w której ma zamieszkać na stałe. Rozstanie będzie
smutne. Zwłaszcza dla chłopca, dla którego przez cztery miesiące
byłem jedyną osobą, którą widział o każdej porze dnia i nocy.
Ale nowych rodziców zaakceptował. Być może dlatego, że ma
pogodną naturę i śmieje się do każdego. Może z wyjątkiem
swojej mamy, która często nie wytrzymuje godzinnego spotkania i
dwadzieścia minut przed czasem wraca z Argusem do samochodu, bo mały
„ryczy”. Ja jej zawsze mówię, że ma go włożyć do wózka i
pospacerować, to się uspokoi. A ona z uporem maniaka siedzi na tej
ławce, robi sobie selfie, rozmawia przez telefon i potrząsa
chłopcem. Dopiero jak zamierza wrócić do samochodu, to robi rundę
wokół skweru. Może dlatego, żeby Argus taki zaryczany nie
przyjechał.
Pozostali chłopcy teoretycznie wciąż
są nasi, chociaż już z nami nie mieszkają. Przynajmniej z punktu
widzenia prawa. A to oznacza, że ciągle musimy być w gotowości,
ponieważ są sytuacje, w których rodzina pomocowa nie może
podejmować decyzji. Ostatnio byłem z Obelixem w Poradni
Psychologiczno-Pedagogicznej na badaniach. Mama, z którą chłopiec
teraz mieszka też oczywiście była, bo to ona zna zachowania
Obelixa i coś może na ten temat powiedzieć. Mnie chłopiec nawet
nie poznał. No ale musiałem przejechać się te kilkadziesiąt
kilometrów by złożyć podpis.
Musiałem też pójść na badanie
więzi dotyczące Sajgona. Na zespoły do PCPR-u też muszę jeździć,
chociaż teraz mam niewiele do powiedzenia. Będę też musiał
przejechać się do sądu w sprawie odrzucenia spadku.
Najgorsze jest to, że nie wiem jak
długo taki stan potrwa. Na tę chwilę tylko mama Omena i Dagona
złożyła wniosek do sądu o ustanowienie jej rodziną zastępczą.
Mama Sajgona wciąż nie może podjąć tej decyzji, a rodzina
Obelixa jest wielkim znakiem zapytania. Ta ostatnia, na zespole
twierdziła, że chłopiec jest cudownym dzieckiem. Na badaniu
psychologicznym już mówiła, że ma trudne zachowania. Oby szybko
złożyła ten wniosek, zanim stwierdzi, że ma go dość. Bo moim
zdaniem, zachowania Obelixa niewiele się zmieniły. Uderzył swoją
nową mamę i zarechotał. Wyrwał siedzenie z samochodu, którym się
bawił i też go to rozbawiło. Podobno już mało przeklina i nie
rozbiera się do naga. Może dopiero się rozkręca.
Za to Dagon zrobił ogromne postępy.
Gdy go widziałem kilka dni temu, to nie mogłem wyjść z podziwu.
Tak ładnie i tak mądrze mówi. Używa sformułowań, które
dotychczas były mu obce. W tym względzie zdecydowanie przegonił
Omena, chociaż do tej pory było odwrotnie. Przestał też wreszcie
używać pieluchy i załatwia swoje potrzeby nawet nie na nocnik,
tylko do ubikacji. Omen jakby niewiele się zmienił. Jest taką gapą
jaką był. Widocznie jego potencjał rozwoju był mniejszy. O
przepraszam – nauczył się robić siku na stojąco. Chociaż dla
mnie jest to mało znacząca umiejętność, a nawet mieszkających z
nami chłopców zawsze starałem się tego oduczyć. Nie uważam, że
jest to męskie, bo co męskiego jest w osikanej klapie, podłodze i
ścianie. Nowa mama twierdzi, że jest zmęczona, ale ma ogromną
satysfakcję z postępów dzieci. Początkowo chciała się im
całkowicie poświęcić i przez bodajże rok podarować sobie
posyłanie chłopców do przedszkola. Teraz zmieniła zdanie. I
dobrze, bo obaj bardzo lubili chodzić do przedszkola, a dla niej
będzie to kilka godzin wytchnienia.
Sajgon też bardzo się rozwinął.
Wprawdzie nadal nie wypowiada zrozumiałych słów, ale nie mówi już
„eszesze”, tylko posługuje się sylabami. Ma wycięty migdałek.
Nie wiem jak nowa mama tego dokonała w tak krótkim czasie, ale
chwała jej za to. Prawdopodobnie teraz chłopiec zaczął dobrze
słyszeć i powinien zacząć mówić. Mama bardzo się cieszy, bo
Sajgon mówi „mama”. Dla mnie to jest raczej „amam”, ale co
tam. Niech każdy słyszy co chce. Nie mogę tylko zrozumieć
dlaczego wciąż nie może podjąć decyzji o pozostaniu mamą
zastępczą. W zasadzie wiem dlaczego, ale nie mogę zrozumieć.
Przecież sąd bez problemu przyzna jej możliwość decydowania w
sprawach medycznych i edukacyjnych, a jeżeli tata biologiczny
chłopca będzie agresywny na spotkaniach, to wyda tacie zakaz
kontaktowania się z synem. Ostatnio, gdy obecna mama pomocowa i mama
biologiczna były już z chłopcem w szpitalu, on strasznie się
pieklił, że nie zgadza się na wycięcie tego migdałka. Tak dla
zasady – bo ma do tego prawo. Na szczęście zgoda mamy
biologicznej wystarczyła.
Nowi rodzice Argusa nie mają problemu
z akceptacją rodziców biologicznych. Ale jeszcze nie mieli z
nimi nic do czynienia, więc może się to zmienić.
Tak więc już niedługo będziemy
sami, bez żadnego dziecka.
Długo rozmawialiśmy z Majką o naszej
przyszłości. Ostatecznie podjęliśmy decyzję, że nie rezygnujemy
z pieczy zastępczej. Jakoś się do niej przywiązaliśmy. Ale teraz
odpoczywamy. Przynajmniej do końca roku. Potem zobaczymy jak Majka
będzie się czuła i będziemy przyjmować tylko trójkę dzieci –
w przelocie czwórkę. Teraz w przelocie mieliśmy siódemkę i
pewnie dlatego tak to się skończyło.
A to oznacza, że nie będę miał już
o czym pisać. Może raz na jakiś czas wrzucę jakiś tekst o
postępach Majki.
Zatem nie żegnam się, tylko mówię
do widzenia.