sobota, 20 marca 2021

PAPROTKA 3

 

Paprotka nie przewraca się na schodach

Tylko kilkanaście dni dzieli mnie od momentu, w którym powinienem wejść do samolotu lecącego do Hurghady. Teraz mogę już powiedzieć, że powinienem... ale nie wejdę.

Wszystko zaczęło się ponad rok temu, gdy Majka stwierdziła, że z naszych ubiegłorocznych planów wakacyjnych nic nie wyjdzie. Optymistycznie założyła, że do kwietnia tego roku epidemia już wygaśnie, a oferta biura podróży była kusząca. Ponadto istniała możliwość przełożenia terminu wyjazdu o kolejne kilka miesięcy.

Wspominam o tym przy okazji opisywania losów Paprotki, aby pokazać jak bardzo ulotne jest planowanie czegokolwiek w naszej rodzinie. Gdy Majka snuła marzenia o zwiedzaniu piramid, Paprotki jeszcze z nami nie było, a cała pozostała piątka naszych dzieci zastępczych miała już do tego czasu mieszkać w nowych rodzinach.

Ptysie odeszły, Bliźniakom rzutem na taśmę by się udało, a Stokrotka niestety jeszcze trochę z nami pomieszka.

Gdy dziewięć lat temu uczestniczyłem w szkoleniu dla kandydatów do pełnienia funkcji rodziny zastępczej i pojawił się temat osób mogących być naszym wsparciem w trudnych chwilach, to pomyślałem sobie, że przecież mnie to nie dotyczy. Nasze córki były już na wylocie z rodzinnego gniazda, Majka miała wszystko rozpracowane w najmniejszych szczegółach, a ja... powiedzmy, że nauczyłem się funkcjonować w sytuacjach stresowych.

Nie potrzebowałem wsparcia. Nauczyłem się żyć ze świadomością, że muszę liczyć tylko na siebie. No właśnie... egoistycznie myślałem tylko o sobie.
Niedawno zostaliśmy trochę zaskoczeni pytaniem naszego organizatora pieczy zastępczej, czy mamy jakiś „plan B” na wypadek gdybyśmy razem (czyli Majka i ja) nagle znaleźli się na stadionie narodowym - oczywiście nie w charakterze obserwatora meczu naszej drużyny piłkarskiej. Okazuje się, że w czasach epidemii, powiedzenie „sięgaj, gdzie wzrok nie sięga”, może mieć zupełnie inne znaczenie. Niestety aż tak dalece idącego zabezpieczenia nie mamy. Jednak w ciągu tych kilku lat bycia rodziną zastępczą, nastąpiły pewnego rodzaju przetasowania w kręgu naszych znajomych. Pewnie po części jest to związane z tym, że niektórzy nie mają już ochoty ciągle słuchać Majki opowieści o naszych dzieciach zastępczych i barwnym życiu ich rodziców. Inni zapewne są poirytowani tym, że wciąż nie mamy czasu... albo bardziej, że nie jesteśmy już tak dyspozycyjni jak dawniej.
Pojawiły się jednak inne rodziny. Niektóre z nich są gotowe nam pomóc w przejęciu opieki nad naszymi dziećmi na krótki czas. Nie nad wszystkimi naraz... ale nad jednym, może dwójką, a może i trójką. To jest właśnie ta mityczna grupa wsparcia, o której słuchałem na szkoleniu. Ta, która jednym uchem wlatywała, a drugim wylatywała... bez odrobiny refleksji. Są to osoby, które przede wszystkim są znane naszym dzieciom. Są to rodziny, w których nasze dzieci czasami przebywają – nawet z pogwałceniem zasad obowiązującej nas umowy z organizatorem pieczy zastępczej, że zawsze będziemy nad nimi sprawować bezpośrednią opiekę. Gdy kiedyś moje dzieci biologiczne szły na noc do szwagierki, to było to uznawane jako podtrzymywanie więzi rodzinnych, a pomijając zbędną ideologię, było to coś zupełnie normalnego. Gdy teraz moje dzieci zastępcze wyjdą z tą samą szwagierką na spacer, to jest to już bezprawie. Na szczęście nikt tego nie ściga z urzędu... przynajmniej dopóki nie wydarzy się jakiś wypadek.

Wracam do naszego niedoszłego wyjazdu. Na czas nieobecności udało nam się zapewnić opiekę dla każdego z przebywających z nami dzieci zastępczych. Rodzicom adopcyjnym Bliźniaków powiedzieliśmy wprost... tego konkretnego dnia przejmujecie nad nimi opiekę niezależnie od sytuacji. Macie na to prawie dwa miesiące i musicie się jakoś ogarnąć ze wszystkim. Jak się nie uda, to chłopcy pójdą na dwa tygodnie do Marlenki, co akurat w tej sytuacji nie byłoby dobrym rozwiązaniem.

Ośrodek adopcyjny potrzebuje tydzień na ustalenie terminu spotkania, aby ostatecznie wszystko przyklepać i wspólnie z rodzicami napisać wniosek do sądu o powierzenie pieczy nad chłopcami. Sądowi w zasadzie też wystarczy tydzień, ale dla pewności dodaliśmy jeszcze tydzień w zapasie na ewentualne poślizgi. Ogólnie rzecz ujmując – mnóstwo czasu. Oczywiście zakładając, że Bliźniaki wyrażą zgodę na zamieszkanie w nowej rodzinie.
Paprotce zapewniliśmy miejsce u cioci Marlenki, a Stokrotce u cioci Katji, którą uwielbia, i z którą spędza sporo czasu. Calineczka i Blanka są jeszcze na tyle małe, że zadowalają się każdą chętną parą ramion do ukołysania, ale zarówno Marlenka jak i Katja zdecydowały się wziąć jeszcze po jednym dziecku, co powodowało, że nawet te najmłodsze miałyby wokół siebie znajome twarze.

Ja zacząłem oswajać się z myślą, że być może po przylocie do Egiptu zostanę na prawie dwa tygodnie umieszczony w pokoju hotelowym, bez możliwości opuszczania go, bez dostępu do internetu, za to z al-jazeerą albo inną stacją telewizyjną w oryginale. Okazało się bowiem, że testy na obecność wirusa wykonywane są po przylocie, a nie przed wylotem. Ze stoickim spokojem przyjąłem też to, że po powrocie będę musiał odsiedzieć kilka kolejnych dni na kwarantannie. Krótko mówiąc liczyłem się z miesiącem aresztu domowego. No ale czego się nie robi dla miłości.

I mniej więcej w takim momencie musieliśmy zmierzyć się z informacją, że Paprotka jest już wolna prawnie. Sąd odebrał mamie prawa rodzicielskie, a ta w ciągu tygodnia nie wykonała żadnego ruchu, co spowodowało, że decyzja się uprawomocniła. Właściwie spodziewaliśmy się, że mama Paprotki nie będzie się odwoływać, gdyż na ostatniej rozprawie ostentacyjnie opuściła salę przed odczytaniem uzasadnienia decyzji. Sędzia zapytał tylko, czy kogoś z pozostałych osób interesuje co ma do powiedzenia, a skoro nie było odzewu to szybko zakończył postępowanie.

Tak więc stanęliśmy przed ogromnym dylematem moralnym. Co robić? Jaki sens ma przekazanie Paprotki innej rodzinie (na czas naszego urlopu), gdy właśnie mogłaby zacząć spotykać się z rodzicami adopcyjnymi? A co po naszym powrocie? Kolejne mieszanie jej w głowie, czy opóźnianie procesu adopcyjnego? Nic się nie kleiło. Wszystko zatracało jakikolwiek sens.

Majka postanowiła, że skorzystamy z możliwości przełożenia wycieczki na nieco spokojniejszy czas... może na po wakacjach, albo choćby na po adopcji. Ja nie miałem z tym większego problemu, nawet zakładając że będę musiał przeżyć kilka dni ze zdołowaną Majką.
Rzeczywistość okazała się dużo bardziej skomplikowana. Albo Majka czegoś nie doczytała, albo zwyczajnie zapomniała postawić „ptaszka” przy opcji „ubezpieczenie od rezygnacji”. Okazało się, że musimy polecieć... a przynajmniej zapłacić (co zresztą już wcześniej uczyniliśmy). Przełożenie wycieczki nie wchodziło w grę. Kilka kolejnych dni upływało nam w minorowych nastrojach. W zasadzie skłanialiśmy się już ku temu, że jedziemy. Ale co to za wakacje, które nie cieszą?

Pewnie to dziwnie brzmi, ale naszym wybawieniem od podjęcia trudnej decyzji okazał się wzrost zachorowań na Covida. Nie udało się skompletować chętnych do wylotu dwoma samolotami. Zaproponowano nam przelot z Warszawy. Nawet dostaliśmy bonifikatę, która z nawiązką wystarczyłaby na dojazd i opłacenie parkingu. Ale tym razem, to nie my zmieniliśmy warunki umowy.

Szykujemy się zatem do kolejnej adopcji. Ale...

Tym „ale” jest fakt istnienia rodzeństwa Paprotki. PCPR poprosił nas o ustosunkowanie się do kilku kwestii. Ostatnie posiedzenie zespołu musi między innymi odpowiedzieć na pytanie o hipotetyczną adopcję zagraniczną. W przypadku Paprotki nie miałem wątpliwości, chociaż nie wykluczam, że przy jakimś kolejnym dziecku odpowiem twierdząco, mając świadomość, że jest to teraz jedna wielka fikcja.
Niestety siostra i bracia Paprotki są z krwi i kości. Nie znamy jeszcze opinii psychologów z OZSS, w której powinni odnieść się do możliwości rozdzielenia rodzeństwa i umieszczenia każdego z nich w odrębnych rodzinach. Dokument ten gdzieś utknął... prawdopodobnie w sądzie. Być może będzie tam napisane, że nie istnieją żadne więzi między rodzeństwem. Być może psycholodzy stwierdzą, że warto poszukać rodziny dla całej czwórki. A może zupełnie nie odniosą się do rodzeństwa jako całości.

Moja (i Majki oczywiście) opinia jest dla sądu tylko jedną z wielu. Do tego pewie ma on świadomość tego, że dbam tylko o Paprotkę... bo to ona jest moim dzieckiem. Nie interesuje mnie to, że być może jakaś rodzina skusi się na adopcję czwórki rodzeństwa tylko dlatego, że jedno z nich jest małe, zdrowe, mądre i poukładane emocjonalnie. Wolałbym, aby nikt taki się nie znalazł. Tak będzie lepiej dla każdego. W dziewiątym roku bycia rodzicem zastępczym przestaję żyć w świecie iluzji. Nie ma chętnych do adopcji czwórki dzieci jednocześnie. Do adopcji dzieci, o których wspólnie można powiedzieć: małe i duże, zdrowe i zaburzone, miłe i wredne, ujmujące za serce i odpychające. Ktoś mógłby powiedzieć, że każde z nich ma jedną wspólną cechę... potrzebę miłości, zainteresowania, bycia tym jedynym. Tak... ale tylko jako każde z osobna. Bo taka jest konstrukcja psychiczna rodziców adopcyjnych – chcę mieć dziecko dla siebie. To jedyne, wymarzone, najpiękniejsze i najmądrzejsze. Chyba to rozumiem. Nie wiem, czy mogę zdradzić ile było chętnych rodzin do przysposobienia dwójki dzieci do lat pięciu w naszym ośrodku. Pewnie nie mogę. Ale gdybym sobie urąbał siekierą dwa paluchy u ręki, to ta jedna dłoń by mi wystarczyła, aby ich wskazać. Ilu jest chętnych do adoptowania czwórki?

Gdyby ktoś mi powiedział „słuchaj... jest rodzina zastępcza, która zaopiekuje się całym rodzeństwem Paprotki”, to natychmiast przyjąłbym to za dobrą monetę. Bo takie rodziny są... a jednocześnie ich nie ma. Nie ma ich, ponieważ w naszym kraju nie ma rodzin zastępczych długoterminowych. Ten termin został usunięty z ustawy o pieczy zastępczej kilka lat temu. Teraz każda rodzina zastępcza funkcjonuje na zasadzie tymczasowości, co oznacza, że nasza Paprotka prędzej czy później zostałaby wyrwana z tego systemu. W najlepszym razie rodzice zastępczy zostaliby przymuszeni do jej adoptowania.
A może się mylę? Dlaczego zatraciłem wiarę w empatię sądów i ośrodków adopcyjnych? Bo oni wszyscy wierzą w to, że adopcja jest jedynym, niepodważalnym i największym dobrem, które może spotkać dziecko odebrane jego rodzicom biologicznym. Czy aby na pewno? 
Ale może ja jestem taki sam? Dlaczego właściwie zakładam, że nie znalazłaby się rodzina zastępcza dla czwórki trudnego rodzeństwa, w której mogłoby ono zamieszkać już na zawsze? Bo tak mówi nasz PCPR?
A może sąd powie inaczej? Może zna takie rodziny, albo ma czarodziejską różdżkę. Kiedyś pewna sędzina chciała pozostawić jakieś dzieci u nas na zawsze, bo nie do końca rozumiała jaka jest rola pogotowia rodzinnego. Inna sędzina nie chce umieścić dzieci w rodzinnym domu dziecka twierdząc, że to nie jest rodzina zastępcza. Czy ktokolwiek jeszcze czyta ustawę o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej? 
Tak więc na tę chwilę nie wiemy, co jest w opinii psychologów. Nie wiemy jakie zalecenia wyda zespół w swojej ocenie dla ośrodka adopcyjnego. Nie wiemy co zrobi ośrodek, ani co zrobi sąd.
Walczymy więc o Paprotkę tak jak potrafimy. Tak jak wydaje nam się, że będzie to słuszne... nie mając pewności, że jest to słuszne, ani że dziewczynka podzieli nasze zdanie za kilkanaście lat.

Paprotka (prawie 14 miesięcy).

Ocena dziecka na podstawie obserwacji opiekunów.

Sytuacja zdrowotna

Dziewczynka nadal jest okazem zdrowia. Ewentualne drobne przeziębienia nigdy nie wymagały leczenia antybiotykiem. Również nie zaszła konieczność konsultowania się ze specjalistami.

Zakończyły się problemy z wrażliwą skórą na pupie, co w pewien sposób wiążemy ze zmianą diety na coraz bardziej dorosłą. Paprotka w zasadzie je już wszystkie potrawy i trudno byłoby wskazać coś czego nie lubi. Może z wyjątkiem arbuza, którego natychmiast wyrzuca na podłogę. Być może ma w sobie zbyt dużo wody. Ze swojego dziecięcego jadłospisu preferuje dania mięsne. Uwielbia chleb z szyneczką, albo pasztetem. Lubi kiełbaskę zawiniętą w żółty ser i wszystkie obiadki (ale bez buraczków). Nie gardzi owocami i warzywami, a gdy zobaczy mleko, to rzuca w kąt wszystkie zabawki i z uśmiechem na twarzy biegnie w jego kierunku. Za ten napój byłaby gotowa sprzedać i ciocię, i wujka.
Szczepienia mamy lekko opóźnione, co wynika po części z panującej epidemii, a po części z braku karty szczepień, która kilka tygodni „szła” z jednej przychodni do drugiej. Mama biologiczna nie zrealizowała żadnego szczepienia. Jedynymi były te wykonane na oddziale noworodkowym.

Efekt porannej zabawy Paprotki
Rozwój dziecka

Paprotka właśnie miała przeprowadzoną ocenę rozwoju psychoruchowego w Fundacji ZERO-PIĘĆ, którą dołączam do opisu.

Pominę zatem jej zdolności w operowaniu przedmiotami, wkładaniu i wyjmowaniu z pojemników, czy odróżnianiu słonia od wiewiórki. W tym ostatnim zadaniu może nie za bardzo się sprawdziła, ale w wielu innych wykazywała umiejętności dziecka półtorarocznego, a nawet dwuletniego. Paprotka była bardzo chętna do współpracy, chociaż były też wyjątki. Nie chciała na przykład pokazać, że potrafi kopnąć piłkę, chociaż skutecznie kopała w stół, aby ją spod niego wyciągnąć. Jedno z ćwiczeń miało wykazać umiejętność wkładania małego przedmiotu do pojemnika z niewielką średnicą otworu. Dziewczynka dostała do ręki słoiczek z umieszczonym w nim czekoladowym płatkiem (takim, które dzieci jedzą z mlekiem). Paprotka miała go wyciągnąć (co zrobiła migiem), a następnie ponownie umieścić w pojemniku. Niestety w drugą umiejętność psycholożka musiała uwierzyć na słowo mamie zastępczej, gdyż Paprotka błyskawicznie zjadła narzędzie badawcze. Nie przeszkadzało jej, że płatek był stary, wysuszony, i przeszedł przez ręce wielu badanych dzieci.

Tutaj opiszę umiejętności (nie zawsze godne pochwały) i niektóre zachowania, które odróżniają Paprotkę od wielu innych dzieci w jej wieku.

  • Dziewczynka jest dzieckiem bardzo pogodnym i jednocześnie przewidywalnym. Jeżeli marudzi, to są tylko trzy możliwości (w kolejności od najbardziej prawdopodobnej): jest śpiąca, głodna, albo się czegoś boi. Gdy niedawno próbowaliśmy zmienić jej sypialnię, to zrobiła taką awanturę, że w środku nocy ewakuowaliśmy ją wraz z łóżeczkiem do dotychczasowego pokoju, w którym zasnęła niemal natychmiast. Być może ta tęsknota do poprzedniego pokoju wynikała z faktu, że dziewczynka ma go już rozpracowanego niemal do perfekcji. Nie potrafi wprawdzie jeszcze wyjść górą z łóżeczka, ale doszukała się w nim pustej przestrzeni między szczebelkami. Nie jest przeszkodą fakt, że to „wyjście” jest dosunięte do ściany, a drugą stronę blokuje zapora w postaci pudła z zabawkami. Jak chce i trochę pokombinuje... to wyjdzie. Może więc tylko nam się wydaje, że Paprotka śpi tak ładnie i długo. Czasami gdy z lekka zaniepokojeni, przedłużającą się ciszą około dziewiątej nad ranem, wchodzimy aby sprawdzić „czy jeszcze śpi”, naszym oczom ukazuje się pobojowisko, którego nie powstydziłaby się grupa pięciolatków – „zdemolowane” łóżko, rozrzucone zabawki, opróżnione szuflady i półki w garderobie... kupa na twarzy.

  • Zainteresowanie swoim ciałem nie jest być może jakieś niezwykłe w porównaniu do innych dzieci w jej wieku, ale dążenie do zrealizowania zamierzonych w tej materii planów, jest godne uwagi. Paprotka potrafi sporo czasu poświęcić na to, aby odpiąć guzik, a jeżeli się nie udaje, to wyciągnąć bez rozpinania rękę z rękawa, czy nogę z nogawki. Celem jest rozebranie się do naga. Przerabialiśmy już specjalne śpiwory dla dzieci, które Paprotka rozpracowywała w kilkanaście minut. Teraz staramy się utrudnić jej zadanie, zakładając piżamkę tyłem do przodu. Guziki i zamek błyskawiczny z tyłu, póki co jeszcze ją przerastają. Ale nie przeszkadza jej to w zdjęciu pieluchy bez rozebrania się z piżamki. Bywało więc, że znajdowaliśmy Paprotkę z pieluchą w nogawce, w stanie wskazującym na konieczność natychmiastowej kąpieli. Kilkanaście dni temu wpadliśmy na pomysł zastosowania pieluchomajtek. Brak rzepów, jak dotąd, jest pewnym utrudnieniem. No i tak się bawimy w to, kto kogo przechytrzy - bardzo rozwojowa zabawa... dla obu stron.

  • Paprotka mimo swojej wagi (prawie 13 kilogramów) jest niesamowicie sprawna. W dniu jej pierwszych urodzin, oficjalnie odtrąbiliśmy, że potrafi chodzić. Ja bym tę datę przesunął przynajmniej o dwa tygodnie wstecz, gdyż nie raz zdarzyło mi się zauważyć jak dziewczynka idąc ze swoim chodzikiem, nagle podnosiła go do góry, zmieniała kierunek przemieszczania się i robiła kilka kroków. Wydawało jej się, że jak się czegoś trzyma, to jest bezpieczna. Teraz nie tylko chodzi, ale nawet biega... zwłaszcza gdy ucieka z czymś skradzionym swojemu zastępczemu koledze.

  • Dziewczynka jest bardzo uczuciowa. Potrafi pogłaskać i przytulić dwie młodsze koleżanki, a ze swoją rówieśniczką nawet podzielić się zabawką (jedzeniem nigdy). Musimy tylko uważać na oczy... ale to jest część ciała, która najbardziej interesuje wszystkie dzieci.

  • Mam zwyczaj chodzić z naszymi najmłodszymi dziewczynkami (trzymając je na rękach) wokół kominka. Paprotka zakłada ręce do tyłu (niczym pan Dulski) i idzie za mną. Jest bardzo dobrym obserwatorem, i jeszcze lepszym naśladowcą.

  • Jej wyjątkowość polega też na braku zainteresowania telewizorem. Gdy inne dzieci oglądają bajkę (albo nawet wiadomości), Paprotka dopada do pudła z zabawkami. Niestety pudeł mamy kilka i są one głębokie. Dziewczynka sprawia wrażenie jakby poszukiwała czegoś, co leży na dnie tego ostatniego.

Kontakty z rodzicami biologicznymi

Od czasu umieszczenia dziewczynki w naszej rodzinie, mama miała z nią kontakt osobisty tylko jeden raz, podczas badań psychologicznych w OZSS. Poza tym kontaktowała się pięciokrotnie poprzez wiadomości SMS, z tego dwukrotnie miało to miejsce tuż przed rozprawą (...). Pozostałe sms-y zostały przysłane w dniach (…) oraz (...). Można więc przyjąć, że jest to mama świąteczna – piętnastego Paprotka obchodzi urodziny.

Na pierwszej rozprawie w sądzie (pod koniec listopada) została podjęta decyzja, że w czasie trwania drugiej fali epidemii nie będziemy realizować spotkań osobistych, a dniem informacyjnym został wyznaczony piątek. Żaden z powyżej podanych kontaktów nie miał miejsca w piątek, a poluzowanie obostrzeń związanych z pandemią nie zostało przez mamę wykorzystane w celu spotkania się ze swoją córką.

Uwagi rodziny zastępczej, potrzeby, oczekiwania

Jak najszybsze rozpoczęcie procesu adopcji.

Opinia o zasadności przysposobienia dziecka

Paprotka jest dzieckiem małym, zdrowym, z uregulowaną sytuacją prawną, nie mającym żadnych więzi ze swoją rodziną biologiczną (zarówno mamą, jak też trójką swojego rodzeństwa). Jej coraz silniejsze przywiązanie do naszej rodziny może powodować, że każdy dzień opóźnienia w procesie adopcji może być ze szkodą dla dziecka.

Rozważania dotyczące przysposobienia Paprotki można prowadzić w trzech aspektach: adopcja zagraniczna, nierozdzielanie rodzeństw i adopcja jednego dziecka. Pierwsza opcja w zasadzie nie podlega dyskusji, ponieważ jako taka praktycznie już nie istnieje nawet w przypadku dzieci z rozmaitymi deficytami i zaburzeniami. Nikt nie ma wątpliwości, że po dziecko pokroju Paprotki jest ustawiona bardzo długa kolejka rodzin adopcyjnych w naszym kraju.
Pozostaje zatem pytanie o wyższość więzów krwi nad możliwością szybkiego i bezproblemowego umieszczenia dziewczynki w stabilnej i bezpiecznej rodzinie, dającej możliwość szybkiego dalszego rozwoju... bo przecież Paprotka ma jeszcze siostrę i dwóch braci. Zasadnym wydaje się więc pytanie o hipotetyczne skutki wynikające z próby umieszczenia całej czwórki dzieci w jednej rodzinie.
Przede wszystkim trudno założyć, że istnieje kolejka chętnych do adoptowania czwórki dzieci (części starszych, części z rozmaitymi deficytami). Tutaj każde z nich ma inne potrzeby, inne oczekiwania. I każde potrzebuje skupienia uwagi na sobie. Rodzeństwo od ponad roku jest rozdzielone (mieszka w innych rodzinach zastępczych), co powoduje, że byłaby to adopcja jeszcze trudniejsza do realizacji. Byłaby to bowiem próba połączenia adopcji trójki dzieci (co samo w sobie jest bardzo trudne) z jednoczesną adopcją dziecka „obcego”... bo takim dzieckiem w tym przypadku byłaby Paprotka. Można zatem powiedzieć, że byłyby to dwie odrębne adopcje toczące się w tej samej rodzinie, w tym samym czasie.
Czy więzy krwi są na tyle ważne, aby odbierać Paprotce szansę na szczęśliwe dzieciństwo w rodzinie adopcyjnej? Czy są na tyle ważne, aby marnować kolejne miesiące na poszukiwanie rodziny, która być może nie istnieje? Czy warto szukać rodziny, która być może za jakiś czas stwierdzi, że czworo dzieci to poczwórne problemy, które ją przerastają? Naszym zdaniem Paprotka powinna zostać zaadoptowana sama, z pominięciem bagażu w postaci swojego rodzeństwa.
Mama biologiczna całej czwórki jest bardzo młodą osobą. Być może będzie miała jeszcze inne dzieci, a każde z nich niewiele będzie się różniło od naszej dziewczynki. Wszystkie będą miały jedną wspólną cechę. Gdy dorosną, będą wiedziały, że gdzieś mieszka ich rodzeństwo. Może lepiej zadbać o tę wiedzę.

Nie jesteśmy jeszcze opiekunami prawnymi Paprotki, ale tuż po uprawomocnieniu się wyroku wystąpimy z takim wnioskiem... i taka będzie nasza ocena tej sytuacji.







niedziela, 7 marca 2021

BLANKA


 

No to jestem...

Pisząc te trzy powyższe słowa przyszła mi na myśl krótka konwersacja pomiędzy Majką, a mamą Stokrotki, która miała miejsce kilka dni temu poprzez jeden z komunikatorów internetowych, a rozpoczęła się chwilę przed ósmą, gdy Majka akurat wyjeżdżała z Bliźniakami do przedszkola.

  • I co tam?

  • Halo, jest tam pani?
  • Teraz nie mogę rozmawiać.
  • Co u mojego aniołka, czekam już dwie godziny. [widocznie wstała przed szóstą]
  • Wysyłam pani zdjęcie.
  • To czekam.
  • Ale na co?
  • Proszę o info.
  • Widziała ją pani dwa dni temu, nic szczególnego przez ten czas się nie wydarzyło.
  • Chcę wiedzieć co u mojej córeczki.
  • Wszystko dobrze, proszę zadać konkretne pytanie.
  • Co u fizjoteterapeuty?
  • Dziękuję, fizjoterapeuta również czuje się dobrze.

Po moim ostatnim wpisie Majka miała dwa przemyślenia, którymi się ze mną podzieliła. „Jednak zakończenia masz dobre”, powiedziała. „To ostatnie było prawie jak koniec siódmego sezonu...” czegoś tam. No i faktycznie odezwało się paru naszych znajomych: „co? pogryziona przez matkę?”, „macie nowe dziecko?”, „to chyba była jakaś metafora Pikusia?”, „kto to jest Blanka?”, „nie, to niemożliwe”, „ludzie są ale popierdoleni”, „jak się czuje ta pogryziona pięciolatka?”, i tak dalej.

Drugie przemyślenie Majki znalazło swój upust w zadaniu mi kilku pytań, które mógłbym sprowadzić do dwóch: „dlaczego robisz sobie przerwę, przecież lubisz pisać?”, i „chciałeś usłyszeć, że ktoś cię jeszcze lubi?”.

Prawdę mówiąc byłem trochę zaskoczony reakcją wielu osób, które próbowały mnie wesprzeć w niemocy pisania, doszukując się rozmaitych przyczyn mojego zdołowanego stanu ducha. W wiadomościach mailowych pojawiły się nawet propozycje porozmawiania. Wzbogaciłem się więc o kilka numerów telefonu, i niewykluczone, że kiedyś z któregoś z nich przyjdzie mi skorzystać. Za wszystkie dobre słowa, chęć pomocy i wsparcie, serdecznie dziękuję.
Ale... tak naprawdę nikt nie odgadł, co mi w duszy gra – nawet Majka. Gdy opisuję rozmaite sytuacje i dzielę się różnymi przemyśleniami, to staram się, aby to nie była bezsensowna paplanina, która nie służy wyrażeniu jakiejś myśli (aczkolwiek czasami to mi się oczywiście zdarza). Nawet gdy stosuję dygresję, to coś chcę przez nią powiedzieć. Ostatnie zdanie poprzedniego wpisu nie tylko miało pobudzić czyjąś ciekawość, chociaż oczywiście też było to moim zamysłem. Podobno pozostawienie odbiorcy z własnymi myślami, ma dużo większą siłę przekazu, niż wyłożenie kawy na ławę – tego się niedawno dowiedziałem. I pewnie coś w tym jest, skoro jednym z wniosków wynikających z analizy tego jednego zdania było to, że Blanka ma pięć lat.

Początkowo chciałem zostawić tylko czarny prostokąt (z początku wpisu) bez jakiegokolwiek komentarza. Może wówczas byłbym lepiej zrozumiany.

Bo to miał być taki mój mały, prywatny sprzeciw przeciwko ograniczaniu wolności słowa... oczywiście mojego słowa. Zacząłem się zastanawiać jaki sens ma pisanie czegoś do połowy... tej lepszej połowy. Chcąc opisywać pieczę zastępczą, nie wszystko da się przemycić między wierszami, albo opowiedzieć dookoła. Często najważniejsze są detale, rozmaite powiązania i zależności. A to można pokazać tylko opisując konkretną historię, przedstawiając losy tej, a nie jakiejś fikcyjnej rodziny... historię tego dziecka, a nie jakiegoś przypadku. No i nie wszystko jest różowe.

Agata tym razem też nie trafiła, sądząc że mogły mnie zaboleć niektóre komentarze albo pytania. Wręcz przeciwnie... lubię gdy ktoś ma odmienne zdanie. Pozwala mi to rozwinąć myśl, albo zrewidować swoje poglądy. Bardzo lubię zdanie Majki kierowane do rodziców biologicznych: „proszę zadać konkretne pytanie”. Trudne do komentowania są zdania rzucone gdzieś na boku typu „czemu to ma służyć?”, „taka forma do mnie nie przemawia”. Komuś może się wydawać, że odstraszam potencjalnych rodziców zastępczych. Ale może właśnie ktoś teraz podejmuje decyzję „zostać rodzicem zastępczym, czy nie zostać”. Wydaje mi się, że mówię: „zostań, ale miej świadomość z czym przyjdzie ci się zmierzyć... chociaż być może twoje odczucia będą inne niż moje”. Zapraszam więc do komentowania... ale tutaj.

Spróbuję jednak w jakiś sposób odnieść się do zdań, które nie zostały wprost wypowiedziane, i być może tkwią tylko w moich wyobrażeniach. Spróbuję odnieść się do wątpliwości... również moich.

Najmniej zastrzeżeń wzbudzają opisy rodziców biologicznych. Tych mało kto bierze w obronę, więc nikt nie mówi, że przesadziłem. Tym bardziej, że raczej pokazuję ich jako osoby słabe, nieporadne, niedostosowane... a nie złe. Mama Stokrotki, którą wspomniałem na początku, wyprawiła dziewczynce roczek. Odbył się znany „obrządek” wybierania przez dziecko różnych przedmiotów ustawionych przed nim na stole. Pech chciał, że Stokrotka jako pierwszy wybrała kieliszek. Następnego dnia mama Stokrotki wysłała Majce kilkadziesiąt swoich złotych myśli związanych z tymże kieliszkiem. Pisała, że to na pewno był sygnał z niebios, ale ona nie dopuści, aby mała wpadła w alkoholizm. Jak tylko zauważy w okresie dorastania, że Stokrotka sięgnie po jakikolwiek alkohol, to natychmiast pójdzie z nią do lekarza, terapeuty, a nawet psychiatry. Żadnego pobłażania dla jakichkolwiek trunków. Zastanawiam się tylko, który inny wybór byłby lepszy. Różaniec? Czy mama zaakceptowałaby Stokrotkę w zakonie? To może moneta... ale przecież pieniądze szczęścia nie dają. Albo książka, symbol wiedzy? Chociaż ta z kolei niekoniecznie daje pieniądze. Wychodzi na to, że może jednak najlepiej się upić. Oczywiście żartuję, jednak gdyby Majka wiedziała, jak ważny jest ten rytuał dla mamy Stokrotki, to ten nieszczęsny kieliszek ustawiłaby jako drugi od lewej. Nie byłby skrajny, a dziewczynka jako praworęczna z dużo większym prawdopodobieństwem sięgnęłaby po przedmiot pierwszy lub drugi od strony prawej. A tak... jednym niefrasobliwym zachowaniem w wieku dwunastu miesięcy, Stokrotka zmarnowała sobie życie.

Czasami sobie myślę jak bardzo ta mama (jeżeli dostanie taką możliwość) może zawładnąć życiem dziewczynki. Gdzie tu podążanie za dzieckiem, dbanie o jego prawo do autonomii. Gdzie tu bycie mamą, a nie strażnikiem.
Ale z drugiej strony, gdy Stokrotka na wspólnym spacerze trzyma Majkę za palec, a jej mama mówi, że ona też by tak kiedyś chciała, to rozumiemy tę mamę i jest nam jej tak zwyczajnie, po ludzku, bardzo żal.

Na sędziach pewnie bez oporu mogę psy wieszać. Jest to grupa zawodowa, chyba jak żadna inna, obyta z rozmaitą krytyką, której zupełnie nie interesuje co jakiś tam Pikuś o niej myśli. A myśli nawet nie najgorzej. Często czepiam się terminów wyznaczanych rozpraw, ale przecież z pustego to i Salomon nie naleje. Ostatnio sędzia Paprotki stwierdził, że zrobił co mógł, a ciąg dalszy już od niego nie zależy. Trudno się z nim nie zgodzić. Zamknął sprawę w osiem miesięcy.

Potrafię nawet zrozumieć wielokrotne dawanie szans rodzicom biologicznym. Sędzia jest jedynie osobą, której decyzja jest wypadkową rozmaitych opinii... często skrajnych. Rodziców widzi tylko na rozprawie przez kilkanaście minut. Co on tak naprawdę o nich wie?
Chociaż z drugiej strony, nie jest skrępowany w jakiś znaczący sposób przepisami prawa. Czasami się zastanawiam, dlaczego po umieszczeniu dziecka w naszej rodzinie, nie wezwie do siebie rodziców biologicznych i nie powie czego od nich oczekuje, i czego będzie wymagał na pierwszej rozprawie. Być może się mylę, ale nie znam zapisu w ustawie o pieczy zastępczej, który zabraniałby zwołania posiedzenia z rodzicami z pominięciem wyznaczonego terminu rozprawy. Przypuszczam, że znowu chodzi o czas. Takie spotkanie mogłoby trwać dłużej niż rozprawa. Zatem można przyjąć, że średnio pierwsze cztery miesiące są zupełnie zmarnowane. Rodzice nie robią nic, lub prawie nic. A potem wszystko zależy od przekonań sędziego, bo brak jest precyzyjnych zapisów, które zmuszałyby go do podjęcia konkretnej decyzji w określonym czasie.

Korzystając z okazji, opiszę aktualną sytuację Białaska. Tak Beza... minęły już cztery lata.

Białasek nadal mieszka ze swoją mamą na zasadzie dziecka zastępczego. Od wielu lat niewiele się zmienia. Sędzina najwyżej koryguje warunki spotykania się chłopca z mamą biologiczną... chyba coraz mniej się nią przejmując. Aktualnie mama biologiczna może spotykać się z Białaskiem raz na dwa tygodnie. Na dobrą sprawę nie ma większego znaczenia, czy mama może przyjechać raz w tygodniu, czy raz na dwa tygodnie. Pewnie raz w miesiącu też byłoby dobrze. Zawsze po paru przyjazdach następuje kilkumiesięczny okres ciszy. Mama się nie odzywa, chłopiec o nią nie dopytuje. Sędzinie pewnie się wydaje, że postępuje właściwie. Sądzę, że na jej miejscu myślałbym dokładnie tak samo. Chłopiec jest zabezpieczony, zna swoją rodzinę biologiczną, z którą może się spotykać. A do tego mama zastępcza dostaje pieniądze na jego utrzymanie. Czego chcieć więcej? Pewnie nic się nie zmieni w przeciągu kilku najbliższych lat. Tyle tylko, że mama zastępcza nie może argumetować wniosku o odebranie władzy rodzicielskiej tym, że nie na to się pisała. Nie może powiedzieć, że piecza zastępcza była dla niej być może jedyną drogą do przysposobienia dziecka. Nie może też powiedzieć, że wszystko jest okej. Chociaż może nawet jest okej, ale tak długo, dopóki pani sędzina nie przejdzie na emeryturę, albo nie poszuka sobie innej pracy. Bo przecież może przyjść jakiś młody sędzia przesycony ideą o wyższości rodziny biologicznej nad jakąkolwiek inną. Czym dla niego będzie pięć, sześć, a może i dziesięć lat pobytu w rodzinie zastępczej?

Czasami bawię się z Bliźniakami w łączenie w zbiory. Sam z sobą też się w to bawię. W mojej zabawie, jednym z takich zbiorów są urzędnicy... począwszy od pracowników socjalnych ośrodków pomocy społecznej, poprzez kuratorów, pracowników organizatora pieczy zastępczej, a na osobach pracujących w ośrodkach adopcyjnych skończywszy. Wszyscy oni mają taki sam cel, ale jak różnie rozumiany. Staram się ten zbiór pomijać w swoich blogowych rozważaniach w sensie oceny zachowań, ponieważ wzorzec prawidłowych postaw widziany oczami rodzica zastępczego, czasami może znacząco odbiegać od wzorca obowiązującego dla danego elementu zbioru. Moja pochwała może być naganą i na odwrót. Póki co, nie mam złych doświadczeń, które chciałbym wykrzyczeć. Nie wiem jak się zachowam, gdy do takiej sytuacji dojdzie. Mam nadzieję, że przyzwoicie.

Rodzice zastępczy i adopcyjni...

Grupa najbardziej mi bliska, chociaż często bardzo różnie rozumiejąca rodzicielstwo. No i tutaj protest o ograniczanie wolności słowa najbardziej kieruję do siebie. Bo to ja jestem cenzorem tego co wypada powiedzieć, a czego nie wypada. Powoduje to, że czasami staję w rozkroku. Powiedziałem już za dużo, ale nie mam odwagi pójść o jeden krok dalej. O krok, który mógłby rzucić zupełnie inne światło na daną sytuację.

Kiedyś wspomniałem o rodzeństwie naszej Calineczki. Jej bracia od wielu miesięcy (a może nawet lat) mają uregulowaną sytuację prawną i decyzją sądu powinni zostać umieszczeni w rodzinie zastępczej. Właściwie już na zawsze, gdyż o powrocie do rodziny biologicznej raczej nie ma mowy. W adopcję to nawet sąd już nie wierzy, skoro tylko ograniczył władzę rodzicielską. No i jakiś czas temu znalazła się rodzina zastępcza gotowa przyjąć dzieci pod swój dach. Chłopcy spędzili z nią kilka miesięcy. Niestety tylko kilka, bo szybko wrócili do pogotowia rodzinnego, w którym nadal czekają na kolejną rodzinę.

Całe zdarzenie zostało okrzyknięte jako haniebne, a w moim umyśle pozostał tylko przekaz „dzieci nie spełniły oczekiwań rodziców”. W tym momencie chciałbym tylko wspomnieć, że od jakiegoś czasu moją ulubioną frazą jest „etnografia fikcyjna”, znacząca tylko tyle, że wszystko co opisuję jest prawdą, ale niekoniecznie wydarzyło się w tym czasie, i niekoniecznie dotyczy tych dzieci, lub tych rodziców.
No to lecę dalej... Rodzice zastępczy braci Calineczki mieli dobre intencje. Ukończyli szkolenie, uzyskując kwalifikację do pozostania rodzicem zastępczym. Mieli nawet przygotowanie pedagogiczne... ale przede wszystkim ogromną chęć niesienia pomocy. Co się stało, skoro nawet relacje z dziećmi nie były złe?
Rodzina, w której chłopcy wcześniej przebywali, nie ukrywała, że dzieci są trudne, że w nowej rodzinie najprawdopodobniej pozostaną już do dorosłości. To nie były tylko sugestie, mówienie nie wprost. To był jasny przekaz – szukamy rodziny na zawsze. Dlaczego rodzice myśleli, że to będzie tylko na chwilę? Dlaczego byli przekonani, że chłopcy jednak wrócą do mamy? Może dlatego, że mama biologiczna była już w ciąży z Calineczką. Może to była jakaś podświadoma wiara w to, że mama dostanie drugą szansę, albo że Calineczka pójdzie do adopcji i pociągnie za sobą starszych o kilka lat braci?
A może szukam tylko jakiegoś wytłumaczenia... Przecież rodzice na początku planowali rozpoczęcie terapii indywidualnej i rodzinnej. Czyż nie wiedzieli, że w perspektywie kilku, czy nawet kilkunastu miesięcy (zakładając, że dzieci odejdą), rozpoczynanie takiej terapii nie ma najmniejszego sensu?
Może więc było to tylko brutalne zderzenie teorii z codziennym życiem. Może nad pierwotnym wmawianiem sobie „przecież ja dam radę”, wzięła górę bezsilność, dojście do wniosku, że na dłuższą metę ta sytuacja wszystkich przerośnie. Ale przecież to nie było umieszczenie chłopców na zasadzie zabezpieczenia, kiedy dziecko nagle przestępuje próg domu i ktoś mówi „poznajcie się... to są twoi nowi rodzice, to jest wasze dziecko”. Przez kilka tygodni miały miejsce spotkania, wspólne spędzanie czasu - zwyczajne bycie z sobą.
Miesiąc miodowy... termin który kiedyś wprowadziła do naszego życia Majka w kontekście pieczy zastępczej czy adopcji, a który zaczyna dla mnie przybierać coraz ciemniejsze barwy. Teoretycznie jest to kilka początkowych tygodni, gdy odchodzące dzieci i ich nowi rodzice mają się poznać. Jest to czas, w którym mają się tworzyć jakieś relacje, mają zawiązywać się więzi. Ma to być okres radości, beztroski, ale też wypracowania wspólnie jakichś zasad, określenia przez obie strony granic.
Ale może jest tak, że każda ze stron myśli „ja tylko wyciągam rękę, ale to on musi się dostosować”. Czy możliwe jest, że dziecko mówi do siebie „biorę co daje mi los, bo za chwilę wszystko się skończy”? A może podświadomie czuje, że za chwilę znowu do nas wróci, gdyż są to tylko wakacje?
Dawniej, gdy ktoś mówił, że w pieczy zastępczej nie ma zdrowych dzieci, byłem gotowy sprzeciwiać się takim poglądom, pokazując przykłady tych, które od nas odeszły i świetnie funkcjonują w nowych rodzinach. Ale może wcale nie miałem racji. Może każde odebranie dziecka rodzicom biologicznym jest tak głęboką rysą na jego zdrowiu psychicznym, że łagodny i długotrwały proces przejścia do nowej rodziny jest zaledwie niewielkim fragmentem pracy czekającej całą nową rodzinę.

Teraz mamy szóstkę dzieci... jest ciężko. Tylko szóstkę i żadnych dzieci biologicznych. Zapewne wiele rodzin zastępczych by mnie wyśmiało, bo może same mają dziesiątkę, albo i więcej... a do tego jeszcze trójkę własnych i dwójkę adoptowanych. No i czują się szczęśliwe, spełnione w tym co robią. Znam takie rodziny. Wiem, że nie udają.

W tej materii mogę pisać tylko o sobie, nie oceniając co jest dobre, a co złe. Każdy ma inną tolerancję akceptacji różnych zachowań, inne rozumienie potrzeb dzieci i postrzeganie ich dobra.
Blanka przyszła do nas na zakładkę, gdy wszyscy wiedzieli, że odejście Bliźniaków jest już tylko kwestią tygodni. Zawsze tak się dzieje, a nam to nawet pasuje. Przez jakiś czas będzie trudniej, ale w pewien sposób blokujemy hipotetyczne zapędy przed umieszczeniem u nas choćby ośmiolatka, który nijak nie pasuje do naszej rodziny. Po odejściu chłopców, zdecydowanie by nie pasował.
Każde przyjście nowego dziecka wymaga dokonania jakichś zmian. Tak też było tym razem. Zdecydowaliśmy, że Paprotka zostanie przeniesiona do pokoju, w którym śpię ze Stokrotką, a Majka wraz z Blanką i Calineczką zamieszka w naszej sypialni, którą dotychczas samodzielnie okupowała Paprotka. Po czterech miesiącach salon miał znowu pełnić tylko rolę salonu... a w zasadzie bawialni.
Po dwóch godzinach daliśmy sobie spokój i niemal w środku nocy ewakuowaliśmy Paprotkę do dotychczasowego pokoju. Baliśmy się nie tylko o jej zdrowie psychiczne, ale nawet fizyczne, gdyż krzycząc, zapowietrzała się nawet na kilkanaście sekund. Nie wystarczyło jej, że spała w swoim łóżeczku, że miała zapalone światło i widziała mnie i Stokrotkę. Inny był tylko pokój. Mam nadzieję, że jest to tylko jakiś chwilowy etap rozwojowy, bo inaczej kiepsko widzę jej aklimatyzację w nowym domu.
Myślę, że o życiu dziecka w pogotowiu rodzinnym nieco bardziej się rozpiszę podsumowując proces adopcji Bliźniaków. Już nie mogę się doczekać tego momentu. Póki co, mam cztery strony notatek... a to dopiero początek.

Teraz może napiszę coś o misyjnej roli rodzin zastępczych. Wielu rodzicom, takie poczucie posłannictwa, poświęcania się dziecku, ratowania każdego z nich - daje siły do działania, nadaje sens życiu.

Mi nie daje...
A piszę o tym dlatego, gdyż każdy kto zamierza zmierzyć się z pieczą zastępczą zawodową (bo tylko o takiej myślę... w której następuje ciągła rotacja dzieci), musi sam siebie w tym świecie jakoś określić. Musi odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki chce być. Co będzie go cieszyć, jakie są granice pójścia na kompromis. Nie tylko w konfrontacji z takim czy innym urzędem, ale na kompromis emocjonalny z samym sobą. Dróg jest wiele, i nie tylko jedna właściwa.

Od momentu przyjęcia Blanki trwały w naszym powiecie poszukiwania rodziny dla dwójki niemowlaków (każdego z osobna). Nikt do nas nie zadzwonił. I słusznie... może dlatego, że jasno określiliśmy nasze granice, a może z zupełnie innych powodów.

Zamieszkanie Blanki w naszym domu spowodowało, że mam mniej czasu, a nawet cierpliwości, dla Romulusa. Dla Remusa też, ale on się nie upomni... bo on zaczyna wchodzić w rolę dorosłego (a przecież wciąż jest dzieckiem). Na szczęście nasze zadania przejmuje Janek i Małgosia (rodzice adopcyjni).
Bez zmrużenia oka jestem gotowy odpowiedzieć „nie przyjmę kolejnego dziecka”, nawet jeżeli alternatywą jest placówka. Patrzę na każdą parę oczu. Ale tylko tę, która ze mną mieszka, czegoś oczekuje, a ja jestem w stanie sprostać tym oczekiwaniom. No i do tego nie czuję się mesjaszem. Nie chcę popaść w depresję, alkoholizm, a w najlepszym razie trzasnąć drzwiami i stwierdzić jak niektóre nasze mamy biologiczne „walcie się wszyscy”. Ktoś mógłby powiedzieć „przecież warunki lokalowe masz świetne”. Niby tak. Mógłbym odgruzować dwa pokoje, które robią za magazyn, wstawić łóżeczko do swojej pracowni, a nawet do dwóch całkiem sporych łazienek... nie mówiąc o zmuszeniu Paprotki do przyjęcia w swoim pokoju przynajmniej trzech nowych lokatorów. Ale tego nie chcę.
Jeżeli więc sięgam w swoich opisach do jakichś rodzin zastępczych, to nie dlatego aby je krytykować, ale dlatego żeby pokazać swój punkt widzenia.
Bo tak na dobrą sprawę, to trudno powiedzieć jaki jest właściwy model rodzica zastępczego. Coś takiego chyba nie istnieje. A nawet jeżeli, to jest on uzależniony od konkretnej instytucji, rodziny, a nawet osoby, która próbuje taki model stworzyć.
Majka kiedyś usłyszała, że jest nieprofesjonalna, gdy nie wyraziła zgody na umieszczenie jednego z naszych dzieci w DPS-ie oddalonym od nas o trzysta kilometrów. Ja też jestem nieprofesjonalny, gdyż mój cel nie do końca jest zgodny z celem stawianym rodzinom zastępczym. Dla każdego z naszych dzieci pragnę wspaniałej rodziny... ale niekoniecznie powrotu do rodziny biologicznej, a nawet niekoniecznie jakiejkolwiek rodziny, która tylko nie będzie placówką.
Dzisiaj tuż po siódmej odezwała się mama Stokrotki: „chciałam zadzwonić później, ale strasznie się denerwuję – proszę mi powiedzieć, czy ona jeszcze żyje?”.
Ja, prawie jak co dzień obudziłem się nieco przed szóstą. I prawie jak co dzień zobaczyłem uśmiechniętą twarz Stokrotki, która siedziała w swoim łóżeczku i wpatrywała się we mnie swoimi niebieskimi ślepkami. Powiedziałem do niej „śpij jeszcze”, a ona kręcąc głową: „nie, nie, nie”. Chcąc nie chcąc, rozpoczęliśmy niedzielny poranek. Nie daje mi spokoju myśl, że sąd podejmie decyzję o umieszczeniu dziewczynki w rodzinie jej babci. Osoby schorowanej, która nie daje żadnej gwarancji prawidłowego wychowania i bezpiecznego rozwoju dziewczynki. Co się stanie, gdy za parę lat trafi na dłużej do szpitala, albo brzydko mówiąc – kopnie w kalendarz? Ale na tę chwilę, lekarz rodzinny nie widzi przeciwwskazań do bycia rodzicem zastępczym. Plan jest taki, że po zamieszkaniu Stokrotki z babcią, jej mama rzuca swojego podstarzałego partnera i wprowadza się do niej. Już widzę tę sielankę. Cała nadzieja w opinii biegłych i mądrości sądu. Ja nie będę miał już nic do powiedzenia, z czym najtrudniej jest mi się pogodzić. Ale może źle na to patrzę?
Tak czy inaczej, to jest moja pięta achillesowa, przez którą pewnie kiedyś polegnę... ku chwale ojczyzny, oddając dziecko w ręce rodziny biologicznej.

Na koniec zostawiłem sobie mój stosunek do opisów przebywających u nas dzieci. Nie będę sięgał do zamierzchłych czasów, gdy nazwałem Bliźniaki gamoniami i znalazł się ich samozwańczy adwokat. Każdy na pewnym etapie swojego rozwoju jest gamoniem... Ty czytelniku też nim kiedyś byłeś.

Uważam, że w wystarczający sposób anonimizuję opisywane dzieci, a osoby które nas znają, w większym lub mniejszym zakresie tę wiedzę posiadają (niezależnie od zaglądania na bloga). Natomiast często się zastanawiam, jaka może być reakcja dzieci, gdy kiedyś być może przeczytają o sobie. Czy rodzina, w której będą mieszkać zdecyduje się udostępnić im te informacje? Być może w wielu przypadkach będzie to jeden z najlepiej udokumentowanych okresów ich historii... jakże trudnej historii. W moich opisach, dzieci nie zawsze są uśmiechnięte jak na rodzinnej fotografii. Ocieram się o fragmenty życia, które często przez rodziców adopcyjnych najchętniej zostałyby opatrzone klauzulą „top secret”. Pojawiają się rodzice biologiczni, którzy niekoniecznie muszą zostać odebrani jednoznacznie. Ale to już nie moje zmartwienie.



Po tym przydługim wstępie, czas na krótkie rozwinięcie. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie dość, że był on przydługi, to jeszcze nie na temat i wielowątkowy.

Ale z drugiej strony, jak dobrym byłby on wprowadzeniem, gdyby kiedyś się okazało, że jest to pierwszy opis, który przeczyta o sobie Blanka.

Dziewczynka nie ma pięciu lat. Dopiero kilka dni temu przestała być noworodkiem, czyli stuknął jej pierwszy miesiąc życia. Mając kilkanaście dni trafiła do szpitala z licznymi śladami otarć i siniaków będących na różnym etapie gojenia. W wielu miejscach było widać wyraźne ślady zębów, więc nikt nie miał wątpliwości, że dziewczynka była gryziona. Prawdopodobnie przez mamę, gdyż w żadnym dokumencie nie pojawiają się opisy jakichkolwiek osób trzecich, a ślady choćby psich zębów wyglądają zupełnie inaczej. Przez kilka pierwszych dni w szpitalu, Blanka bała się każdego zbliżającego się do niej człowieka. Krzyczała nawet będąc na rękach. Uspokajała się tylko w samotności. Gdy do nas przyszła, było już dużo lepiej. Lubiła być noszona, polubiła się przytulać. Gorzej było z kąpielą. Już na etapie rozbierania stawała się niespokojna, a przy kontakcie z wodą zaczynała krzyczeć na całe gardło. Krótkimi kroczkami (codziennie wydłużając czas kąpieli) doszliśmy do etapu, w którym jest to przyjemny element poprzedzający nocny sen.

Można powiedzieć, że fizycznie Blance już nic nie dolega. Ślady na jej ciele się zagoiły. Trudno jednak powiedzieć, co siedzi w jej umyśle. Jak bardzo traumatyczne mogą być te pierwsze dni jej życia? Dziewczynka cały czas jest bardzo lękliwa. Wzdryga się na głośny dźwięk, czy nagły upadek zabawki na podłogę. Boi się nawet swojej własnej czkawki.

Nie sposób nie zastanowić się, jak mogło do tego dojść, i jak tragicznie wszystko mogło się zakończyć. Właściwie, to niewiele jeszcze wiemy, a uzyskane informacje przechodzą pocztą pantoflową pomiędzy rozmaitymi osobami mającymi jakikolwiek wgląd w sprawę. Nawet sąd był tym razem wyjątkowo skąpy w swoim opisie. Czasami otrzymujemy kilkustronicowe postanowienie, które pozwala mieć dość duży pogląd na sprawę. Tym razem była to tylko jedna strona. Gdyby odjąć wszystkie standardowe formuły, nagłówki, podpisy i pieczątki na końcu, to byłyby to tylko dwa zdania. Blanka została umieszczona w naszej rodzinie w trybie zabezpieczenia, a matka biologiczna ma zakaz kontaktów z nami i zbliżania się do dziecka. No i dostaliśmy rozszerzone uprawnienia w zakresie podejmowania decyzji w sprawach medycznych. Szkoda tylko, że sąd (idąc swoim tokiem myślenia) nie zdecydował się (o co PCPR wnioskował) na nieumieszczenie naszego adresu w postanowieniu. Czy możemy zatem spodziewać się nagłego nalotu mamy?

Właściwie to nie wiemy kim ona jest. Biorąc pod uwagę pewne wspólne cechy naszych mam biologicznych, można powiedzieć, że jest starą matką (sporo po trzydziestce), a ciąża pierwsza. Moją początkową myślą było „jakim cudem tak długo się uchowała?”. Nadal się nad tym zastanawiam, bo wciąż nie znam szczegółów. Chociaż może nikt mi już nic nie mówi, bo wszystko wygadam.

Po interwencyjnym odebraniu dziecka, spędziła 48 godzin w areszcie i miały jej zostać postawione zarzuty karne. Nie zostały, bo okazało się, że jest upośledzona umysłowo. Ale co, jak i dlaczego? Cisza.

Ja mam jednak w związku z tą sytuacją jeszcze inną refleksję, a właściwie pytanie. Kto pozwolił mamie (wraz z dzieckiem) opuścić porodówkę? Już na oddziale wzbudzała niepokój personelu, co skutkowało zaleceniem dla położnej, aby w miarę często odwiedzała mamę i miała „oko” na wszystko. Nikt tej dziewczyny nie odebrał ze szpitala, nikt nie wiedział czy z kimkolwiek mieszka. Pewnie czasami trudno jest przy powierzchownym kontakcie stwierdzić, czy ktoś ma jakieś zaburzenia psychiczne. Ale coś jednak personel zaniepokoiło. Może podejrzenie depresji poporodowej? Ale czy w takim stanie można wypisać matkę ze szpitala?

Ostatecznie policję powiadomiła położna... po prawie dwóch tygodniach. Bywała u mamy co dwa-trzy dni. Niby częściej niż zazwyczaj ma to miejsce... ale czy wystarczająco często? Pierwsze trzy wizyty opatrzyła adnotacją „stan ogólny dziecka dobry”. Przy czwartej napisała „zasinienie całego ciała”. Chyba tak napisała, bo nawet Majka, która potrafi rozszyfrować lekarskie hieroglify, nie była pewna tego zdania. Nie potrafię jednak nie zauważyć pewnej sprzeczności podsumowań trzech pierwszych wizyt ze stwierdzeniem lekarza o urazach na różnym etapie gojenia. Po przywiezieniu Blanki do szpitala stwierdzono zagrożenie życia związane z niedożywieniem i brakiem należytej higieny, oraz zespół dziecka maltretowanego. Co jeszcze w przeciągu tych kilkunastu dni mogło się wydarzyć? Można sobie samemu dopowiedzieć.