No to
jestem...
Pisząc
te trzy powyższe słowa przyszła mi na myśl krótka konwersacja
pomiędzy Majką, a mamą Stokrotki, która miała miejsce kilka dni
temu poprzez jeden z komunikatorów internetowych, a rozpoczęła się
chwilę przed ósmą, gdy Majka akurat wyjeżdżała z Bliźniakami
do przedszkola.
I
co tam?
Halo,
jest tam pani?
Teraz
nie mogę rozmawiać.
Co
u mojego aniołka, czekam już dwie godziny. [widocznie wstała
przed szóstą]
Wysyłam
pani zdjęcie.
To
czekam.
Ale
na co?
Proszę
o info.
Widziała
ją pani dwa dni temu, nic szczególnego przez ten czas się nie
wydarzyło.
Chcę
wiedzieć co u mojej córeczki.
Wszystko
dobrze, proszę zadać konkretne pytanie.
Co
u fizjoteterapeuty?
Dziękuję,
fizjoterapeuta również czuje się dobrze.
Po moim
ostatnim wpisie Majka miała dwa przemyślenia, którymi się ze mną
podzieliła. „Jednak zakończenia masz dobre”, powiedziała. „To
ostatnie było prawie jak koniec siódmego sezonu...” czegoś tam.
No i faktycznie odezwało się paru naszych znajomych: „co?
pogryziona przez matkę?”, „macie nowe dziecko?”, „to chyba
była jakaś metafora Pikusia?”, „kto to jest Blanka?”, „nie,
to niemożliwe”, „ludzie są ale popierdoleni”, „jak się
czuje ta pogryziona pięciolatka?”, i tak dalej.
Drugie
przemyślenie Majki znalazło swój upust w zadaniu mi kilku pytań,
które mógłbym sprowadzić do dwóch: „dlaczego robisz sobie
przerwę, przecież lubisz pisać?”, i „chciałeś usłyszeć, że
ktoś cię jeszcze lubi?”.
Prawdę
mówiąc byłem trochę zaskoczony reakcją wielu osób, które
próbowały mnie wesprzeć w niemocy pisania, doszukując się
rozmaitych przyczyn mojego zdołowanego stanu ducha. W wiadomościach
mailowych pojawiły się nawet propozycje porozmawiania. Wzbogaciłem
się więc o kilka numerów telefonu, i niewykluczone, że kiedyś z
któregoś z nich przyjdzie mi skorzystać. Za wszystkie dobre słowa,
chęć pomocy i wsparcie, serdecznie dziękuję.
Ale...
tak naprawdę nikt nie odgadł, co mi w duszy gra – nawet Majka.
Gdy opisuję rozmaite sytuacje i dzielę się różnymi
przemyśleniami, to staram się, aby to nie była bezsensowna
paplanina, która nie służy wyrażeniu jakiejś myśli (aczkolwiek
czasami to mi się oczywiście zdarza). Nawet gdy stosuję dygresję,
to coś chcę przez nią powiedzieć. Ostatnie zdanie poprzedniego
wpisu nie tylko miało pobudzić czyjąś ciekawość, chociaż
oczywiście też było to moim zamysłem. Podobno pozostawienie
odbiorcy z własnymi myślami, ma dużo większą siłę przekazu,
niż wyłożenie kawy na ławę – tego się niedawno dowiedziałem.
I pewnie coś w tym jest, skoro jednym z wniosków wynikających z
analizy tego jednego zdania było to, że Blanka ma pięć lat.
Początkowo
chciałem zostawić tylko czarny prostokąt (z początku wpisu) bez
jakiegokolwiek komentarza. Może wówczas byłbym lepiej zrozumiany.
Bo to miał być taki mój mały, prywatny sprzeciw przeciwko
ograniczaniu wolności słowa... oczywiście mojego słowa. Zacząłem
się zastanawiać jaki sens ma pisanie czegoś do połowy... tej
lepszej połowy. Chcąc opisywać pieczę zastępczą, nie wszystko
da się przemycić między wierszami, albo opowiedzieć dookoła.
Często najważniejsze są detale, rozmaite powiązania i zależności.
A to można pokazać tylko opisując konkretną historię,
przedstawiając losy tej, a nie jakiejś fikcyjnej rodziny...
historię tego dziecka, a nie jakiegoś przypadku. No i nie wszystko
jest różowe.
Agata tym razem też nie trafiła, sądząc że mogły mnie zaboleć niektóre
komentarze albo pytania. Wręcz przeciwnie... lubię gdy ktoś ma
odmienne zdanie. Pozwala mi to rozwinąć myśl, albo zrewidować
swoje poglądy. Bardzo lubię zdanie Majki kierowane do rodziców
biologicznych: „proszę zadać konkretne pytanie”. Trudne do
komentowania są zdania rzucone gdzieś na boku typu „czemu to ma
służyć?”, „taka forma do mnie nie przemawia”. Komuś może
się wydawać, że odstraszam potencjalnych rodziców zastępczych.
Ale może właśnie ktoś teraz podejmuje decyzję „zostać
rodzicem zastępczym, czy nie zostać”. Wydaje mi się, że mówię:
„zostań, ale miej świadomość z czym przyjdzie ci się
zmierzyć... chociaż być może twoje odczucia będą inne niż moje”.
Zapraszam więc do komentowania... ale tutaj.
Spróbuję
jednak w jakiś sposób odnieść się do zdań, które nie zostały
wprost wypowiedziane, i być może tkwią tylko w moich
wyobrażeniach. Spróbuję odnieść się do wątpliwości... również
moich.
Najmniej
zastrzeżeń wzbudzają opisy rodziców biologicznych. Tych mało kto
bierze w obronę, więc nikt nie mówi, że przesadziłem. Tym
bardziej, że raczej pokazuję ich jako osoby słabe, nieporadne,
niedostosowane... a nie złe. Mama Stokrotki, którą wspomniałem na
początku, wyprawiła dziewczynce roczek. Odbył się znany
„obrządek” wybierania przez dziecko różnych przedmiotów
ustawionych przed nim na stole. Pech chciał, że Stokrotka jako
pierwszy wybrała kieliszek. Następnego dnia mama Stokrotki wysłała
Majce kilkadziesiąt swoich złotych myśli związanych z tymże
kieliszkiem. Pisała, że to na pewno był sygnał z niebios, ale ona
nie dopuści, aby mała wpadła w alkoholizm. Jak tylko zauważy w
okresie dorastania, że Stokrotka sięgnie po jakikolwiek alkohol, to
natychmiast pójdzie z nią do lekarza, terapeuty, a nawet
psychiatry. Żadnego pobłażania dla jakichkolwiek trunków.
Zastanawiam się tylko, który inny wybór byłby lepszy. Różaniec?
Czy mama zaakceptowałaby Stokrotkę w zakonie? To może moneta...
ale przecież pieniądze szczęścia nie dają. Albo książka,
symbol wiedzy? Chociaż ta z kolei niekoniecznie daje pieniądze.
Wychodzi na to, że może jednak najlepiej się upić. Oczywiście
żartuję, jednak gdyby Majka wiedziała, jak ważny jest ten rytuał
dla mamy Stokrotki, to ten nieszczęsny kieliszek ustawiłaby jako
drugi od lewej. Nie byłby skrajny, a dziewczynka jako praworęczna z
dużo większym prawdopodobieństwem sięgnęłaby po przedmiot
pierwszy lub drugi od strony prawej. A tak... jednym niefrasobliwym
zachowaniem w wieku dwunastu miesięcy, Stokrotka zmarnowała sobie
życie.
Czasami
sobie myślę jak bardzo ta mama (jeżeli dostanie taką możliwość)
może zawładnąć życiem dziewczynki. Gdzie tu podążanie za
dzieckiem, dbanie o jego prawo do autonomii. Gdzie tu bycie mamą, a
nie strażnikiem.
Ale z
drugiej strony, gdy Stokrotka na wspólnym spacerze trzyma Majkę za
palec, a jej mama mówi, że ona też by tak kiedyś chciała, to
rozumiemy tę mamę i jest nam jej tak zwyczajnie, po ludzku, bardzo
żal.
Na
sędziach pewnie bez oporu mogę psy wieszać. Jest to grupa
zawodowa, chyba jak żadna inna, obyta z rozmaitą krytyką, której
zupełnie nie interesuje co jakiś tam Pikuś o niej myśli. A myśli
nawet nie najgorzej. Często czepiam się terminów wyznaczanych
rozpraw, ale przecież z pustego to i Salomon nie naleje. Ostatnio
sędzia Paprotki stwierdził, że zrobił co mógł, a ciąg dalszy
już od niego nie zależy. Trudno się z nim nie zgodzić. Zamknął
sprawę w osiem miesięcy.
Potrafię
nawet zrozumieć wielokrotne dawanie szans rodzicom biologicznym.
Sędzia jest jedynie osobą, której decyzja jest wypadkową
rozmaitych opinii... często skrajnych. Rodziców widzi tylko na
rozprawie przez kilkanaście minut. Co on tak naprawdę o nich wie?
Chociaż
z drugiej strony, nie jest skrępowany w jakiś znaczący sposób
przepisami prawa. Czasami się zastanawiam, dlaczego po umieszczeniu
dziecka w naszej rodzinie, nie wezwie do siebie rodziców
biologicznych i nie powie czego od nich oczekuje, i czego będzie
wymagał na pierwszej rozprawie. Być może się mylę, ale nie znam
zapisu w ustawie o pieczy zastępczej, który zabraniałby zwołania
posiedzenia z rodzicami z pominięciem wyznaczonego terminu rozprawy.
Przypuszczam, że znowu chodzi o czas. Takie spotkanie mogłoby trwać
dłużej niż rozprawa. Zatem można przyjąć, że średnio pierwsze
cztery miesiące są zupełnie zmarnowane. Rodzice nie robią nic,
lub prawie nic. A potem wszystko zależy od przekonań sędziego, bo
brak jest precyzyjnych zapisów, które zmuszałyby go do podjęcia
konkretnej decyzji w określonym czasie.
Korzystając
z okazji, opiszę aktualną sytuację Białaska. Tak Beza... minęły
już cztery lata.
Białasek nadal mieszka ze swoją mamą na zasadzie dziecka zastępczego. Od wielu lat niewiele się zmienia. Sędzina najwyżej koryguje warunki spotykania się chłopca z mamą biologiczną... chyba coraz mniej się nią przejmując. Aktualnie mama biologiczna może spotykać się z Białaskiem raz na dwa tygodnie. Na dobrą sprawę nie ma większego znaczenia, czy mama może przyjechać raz w tygodniu, czy raz na dwa tygodnie. Pewnie raz w miesiącu też byłoby dobrze. Zawsze po paru przyjazdach następuje kilkumiesięczny okres ciszy. Mama się nie odzywa, chłopiec o nią nie dopytuje. Sędzinie pewnie się wydaje, że postępuje właściwie. Sądzę, że na jej miejscu myślałbym dokładnie tak samo. Chłopiec jest zabezpieczony, zna swoją rodzinę biologiczną, z którą może się spotykać. A do tego mama zastępcza dostaje pieniądze na jego utrzymanie. Czego chcieć więcej? Pewnie nic się nie zmieni w przeciągu kilku najbliższych lat. Tyle tylko, że mama zastępcza nie może argumetować wniosku o odebranie władzy rodzicielskiej tym, że nie na to się pisała. Nie może powiedzieć, że piecza zastępcza była dla niej być może jedyną drogą do przysposobienia dziecka. Nie może też powiedzieć, że wszystko jest okej. Chociaż może nawet jest okej, ale tak długo, dopóki pani sędzina nie przejdzie na emeryturę, albo nie poszuka sobie innej pracy. Bo przecież może przyjść jakiś młody sędzia przesycony ideą o wyższości rodziny biologicznej nad jakąkolwiek inną. Czym dla niego będzie pięć, sześć, a może i dziesięć lat pobytu w rodzinie zastępczej?
Czasami
bawię się z Bliźniakami w łączenie w zbiory. Sam z sobą też
się w to bawię. W mojej zabawie, jednym z takich zbiorów są
urzędnicy... począwszy od pracowników socjalnych ośrodków pomocy
społecznej, poprzez kuratorów, pracowników organizatora pieczy
zastępczej, a na osobach pracujących w ośrodkach adopcyjnych
skończywszy. Wszyscy oni mają taki sam cel, ale jak różnie
rozumiany. Staram się ten zbiór pomijać w swoich blogowych
rozważaniach w sensie oceny zachowań, ponieważ wzorzec
prawidłowych postaw widziany oczami rodzica zastępczego, czasami
może znacząco odbiegać od wzorca obowiązującego dla danego
elementu zbioru. Moja pochwała może być naganą i na odwrót. Póki
co, nie mam złych doświadczeń, które chciałbym wykrzyczeć. Nie
wiem jak się zachowam, gdy do takiej sytuacji dojdzie. Mam nadzieję,
że przyzwoicie.
Rodzice
zastępczy i adopcyjni...
Grupa
najbardziej mi bliska, chociaż często bardzo różnie rozumiejąca
rodzicielstwo. No i tutaj protest o ograniczanie wolności słowa
najbardziej kieruję do siebie. Bo to ja jestem cenzorem tego co
wypada powiedzieć, a czego nie wypada. Powoduje to, że czasami
staję w rozkroku. Powiedziałem już za dużo, ale nie mam odwagi
pójść o jeden krok dalej. O krok, który mógłby rzucić zupełnie
inne światło na daną sytuację.
Kiedyś
wspomniałem o rodzeństwie naszej Calineczki. Jej bracia od wielu
miesięcy (a może nawet lat) mają uregulowaną sytuację prawną i
decyzją sądu powinni zostać umieszczeni w rodzinie zastępczej.
Właściwie już na zawsze, gdyż o powrocie do rodziny biologicznej
raczej nie ma mowy. W adopcję to nawet sąd już nie wierzy, skoro
tylko ograniczył władzę rodzicielską. No i jakiś czas temu
znalazła się rodzina zastępcza gotowa przyjąć dzieci pod swój
dach. Chłopcy spędzili z nią kilka miesięcy. Niestety tylko
kilka, bo szybko wrócili do pogotowia rodzinnego, w którym nadal
czekają na kolejną rodzinę.
Całe
zdarzenie zostało okrzyknięte jako haniebne, a w moim umyśle
pozostał tylko przekaz „dzieci nie spełniły oczekiwań
rodziców”. W tym momencie chciałbym tylko wspomnieć, że od
jakiegoś czasu moją ulubioną frazą jest „etnografia fikcyjna”,
znacząca tylko tyle, że wszystko co opisuję jest prawdą, ale
niekoniecznie wydarzyło się w tym czasie, i niekoniecznie
dotyczy tych dzieci, lub tych rodziców.
No to
lecę dalej... Rodzice zastępczy braci Calineczki mieli dobre
intencje. Ukończyli szkolenie, uzyskując kwalifikację do
pozostania rodzicem zastępczym. Mieli nawet przygotowanie
pedagogiczne... ale przede wszystkim ogromną chęć niesienia
pomocy. Co się stało, skoro nawet relacje z dziećmi nie były złe?
Rodzina,
w której chłopcy wcześniej przebywali, nie ukrywała, że dzieci
są trudne, że w nowej rodzinie najprawdopodobniej pozostaną już
do dorosłości. To nie były tylko sugestie, mówienie nie wprost.
To był jasny przekaz – szukamy rodziny na zawsze. Dlaczego rodzice
myśleli, że to będzie tylko na chwilę? Dlaczego byli przekonani,
że chłopcy jednak wrócą do mamy? Może dlatego, że mama
biologiczna była już w ciąży z Calineczką. Może to była jakaś
podświadoma wiara w to, że mama dostanie drugą szansę, albo że
Calineczka pójdzie do adopcji i pociągnie za sobą starszych o
kilka lat braci?
A może
szukam tylko jakiegoś wytłumaczenia... Przecież rodzice na
początku planowali rozpoczęcie terapii indywidualnej i rodzinnej.
Czyż nie wiedzieli, że w perspektywie kilku, czy nawet kilkunastu
miesięcy (zakładając, że dzieci odejdą), rozpoczynanie takiej
terapii nie ma najmniejszego sensu?
Może
więc było to tylko brutalne zderzenie teorii z codziennym życiem.
Może nad pierwotnym wmawianiem sobie „przecież ja dam radę”,
wzięła górę bezsilność, dojście do wniosku, że na dłuższą
metę ta sytuacja wszystkich przerośnie. Ale przecież to nie było
umieszczenie chłopców na zasadzie zabezpieczenia, kiedy dziecko
nagle przestępuje próg domu i ktoś mówi „poznajcie się... to
są twoi nowi rodzice, to jest wasze dziecko”. Przez kilka tygodni
miały miejsce spotkania, wspólne spędzanie czasu - zwyczajne bycie
z sobą.
Miesiąc
miodowy... termin który kiedyś wprowadziła do naszego życia Majka
w kontekście pieczy zastępczej czy adopcji, a który zaczyna dla
mnie przybierać coraz ciemniejsze barwy. Teoretycznie jest to kilka
początkowych tygodni, gdy odchodzące dzieci i ich nowi rodzice mają
się poznać. Jest to czas, w którym mają się tworzyć jakieś
relacje, mają zawiązywać się więzi. Ma to być okres radości,
beztroski, ale też wypracowania wspólnie jakichś zasad, określenia
przez obie strony granic.
Ale może jest tak, że każda ze stron
myśli „ja tylko wyciągam rękę, ale to on musi się dostosować”.
Czy możliwe jest, że dziecko mówi do siebie „biorę co daje mi
los, bo za chwilę wszystko się skończy”? A może podświadomie
czuje, że za chwilę znowu do nas wróci, gdyż są to tylko
wakacje?
Dawniej,
gdy ktoś mówił, że w pieczy zastępczej nie ma zdrowych dzieci,
byłem gotowy sprzeciwiać się takim poglądom, pokazując przykłady tych, które od nas odeszły i świetnie funkcjonują w nowych
rodzinach. Ale może wcale nie miałem racji. Może każde odebranie
dziecka rodzicom biologicznym jest tak głęboką rysą na jego
zdrowiu psychicznym, że łagodny i długotrwały proces przejścia
do nowej rodziny jest zaledwie niewielkim fragmentem pracy czekającej
całą nową rodzinę.
Teraz
mamy szóstkę dzieci... jest ciężko. Tylko szóstkę i żadnych
dzieci biologicznych. Zapewne wiele rodzin zastępczych by mnie
wyśmiało, bo może same mają dziesiątkę, albo i więcej... a do
tego jeszcze trójkę własnych i dwójkę adoptowanych. No i czują
się szczęśliwe, spełnione w tym co robią. Znam takie rodziny.
Wiem, że nie udają.
W tej
materii mogę pisać tylko o sobie, nie oceniając co jest dobre, a
co złe. Każdy ma inną tolerancję akceptacji różnych zachowań,
inne rozumienie potrzeb dzieci i postrzeganie ich dobra.
Blanka
przyszła do nas na zakładkę, gdy wszyscy wiedzieli, że odejście
Bliźniaków jest już tylko kwestią tygodni. Zawsze tak się
dzieje, a nam to nawet pasuje. Przez jakiś czas będzie trudniej,
ale w pewien sposób blokujemy hipotetyczne zapędy przed
umieszczeniem u nas choćby ośmiolatka, który nijak nie pasuje do
naszej rodziny. Po odejściu chłopców, zdecydowanie by nie pasował.
Każde
przyjście nowego dziecka wymaga dokonania jakichś zmian. Tak też
było tym razem. Zdecydowaliśmy, że Paprotka zostanie przeniesiona
do pokoju, w którym śpię ze Stokrotką, a Majka wraz z Blanką i
Calineczką zamieszka w naszej sypialni, którą dotychczas
samodzielnie okupowała Paprotka. Po czterech miesiącach salon miał
znowu pełnić tylko rolę salonu... a w zasadzie bawialni.
Po dwóch
godzinach daliśmy sobie spokój i niemal w środku nocy
ewakuowaliśmy Paprotkę do dotychczasowego pokoju. Baliśmy się nie
tylko o jej zdrowie psychiczne, ale nawet fizyczne, gdyż krzycząc,
zapowietrzała się nawet na kilkanaście sekund. Nie wystarczyło
jej, że spała w swoim łóżeczku, że miała zapalone światło i
widziała mnie i Stokrotkę. Inny był tylko pokój. Mam nadzieję,
że jest to tylko jakiś chwilowy etap rozwojowy, bo inaczej kiepsko
widzę jej aklimatyzację w nowym domu.
Myślę,
że o życiu dziecka w pogotowiu rodzinnym nieco bardziej się
rozpiszę podsumowując proces adopcji Bliźniaków. Już nie mogę
się doczekać tego momentu. Póki co, mam cztery strony notatek... a
to dopiero początek.
Teraz
może napiszę coś o misyjnej roli rodzin zastępczych. Wielu
rodzicom, takie poczucie posłannictwa, poświęcania się dziecku,
ratowania każdego z nich - daje siły do działania, nadaje sens
życiu.
Mi nie
daje...
A piszę
o tym dlatego, gdyż każdy kto zamierza zmierzyć się z pieczą
zastępczą zawodową (bo tylko o takiej myślę... w której
następuje ciągła rotacja dzieci), musi sam siebie w tym świecie
jakoś określić. Musi odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki chce
być. Co będzie go cieszyć, jakie są granice pójścia na
kompromis. Nie tylko w konfrontacji z takim czy innym urzędem, ale
na kompromis emocjonalny z samym sobą. Dróg jest wiele, i nie tylko
jedna właściwa.
Od
momentu przyjęcia Blanki trwały w naszym powiecie poszukiwania
rodziny dla dwójki niemowlaków (każdego z osobna). Nikt do nas nie
zadzwonił. I słusznie... może dlatego, że jasno określiliśmy
nasze granice, a może z zupełnie innych powodów.
Zamieszkanie
Blanki w naszym domu spowodowało, że mam mniej czasu, a nawet
cierpliwości, dla Romulusa. Dla Remusa też, ale on się nie
upomni... bo on zaczyna wchodzić w rolę dorosłego (a przecież
wciąż jest dzieckiem). Na szczęście nasze zadania przejmuje Janek
i Małgosia (rodzice adopcyjni).
Bez
zmrużenia oka jestem gotowy odpowiedzieć „nie przyjmę kolejnego
dziecka”, nawet jeżeli alternatywą jest placówka. Patrzę na
każdą parę oczu. Ale tylko tę, która ze mną mieszka, czegoś
oczekuje, a ja jestem w stanie sprostać tym oczekiwaniom. No i do
tego nie czuję się mesjaszem. Nie chcę popaść w depresję,
alkoholizm, a w najlepszym razie trzasnąć drzwiami i stwierdzić
jak niektóre nasze mamy biologiczne „walcie się wszyscy”. Ktoś
mógłby powiedzieć „przecież warunki lokalowe masz świetne”.
Niby tak. Mógłbym odgruzować dwa pokoje, które robią za magazyn,
wstawić łóżeczko do swojej pracowni, a nawet do dwóch całkiem
sporych łazienek... nie mówiąc o zmuszeniu Paprotki do przyjęcia
w swoim pokoju przynajmniej trzech nowych lokatorów. Ale tego nie
chcę.
Jeżeli
więc sięgam w swoich opisach do jakichś rodzin zastępczych, to
nie dlatego aby je krytykować, ale dlatego żeby pokazać swój
punkt widzenia.
Bo tak
na dobrą sprawę, to trudno powiedzieć jaki jest właściwy model
rodzica zastępczego. Coś takiego chyba nie istnieje. A nawet
jeżeli, to jest on uzależniony od konkretnej instytucji, rodziny, a
nawet osoby, która próbuje taki model stworzyć.
Majka
kiedyś usłyszała, że jest nieprofesjonalna, gdy nie wyraziła
zgody na umieszczenie jednego z naszych dzieci w DPS-ie oddalonym od
nas o trzysta kilometrów. Ja też jestem nieprofesjonalny, gdyż mój
cel nie do końca jest zgodny z celem stawianym rodzinom zastępczym.
Dla każdego z naszych dzieci pragnę wspaniałej rodziny... ale
niekoniecznie powrotu do rodziny biologicznej, a nawet niekoniecznie
jakiejkolwiek rodziny, która tylko nie będzie placówką.
Dzisiaj
tuż po siódmej odezwała się mama Stokrotki: „chciałam
zadzwonić później, ale strasznie się denerwuję – proszę mi
powiedzieć, czy ona jeszcze żyje?”.
Ja,
prawie jak co dzień obudziłem się nieco przed szóstą. I prawie
jak co dzień zobaczyłem uśmiechniętą twarz Stokrotki, która
siedziała w swoim łóżeczku i wpatrywała się we mnie swoimi
niebieskimi ślepkami. Powiedziałem do niej „śpij jeszcze”, a
ona kręcąc głową: „nie, nie, nie”. Chcąc nie chcąc,
rozpoczęliśmy niedzielny poranek. Nie daje mi spokoju myśl, że
sąd podejmie decyzję o umieszczeniu dziewczynki w rodzinie jej
babci. Osoby schorowanej, która nie daje żadnej gwarancji
prawidłowego wychowania i bezpiecznego rozwoju dziewczynki. Co się
stanie, gdy za parę lat trafi na dłużej do szpitala, albo brzydko
mówiąc – kopnie w kalendarz? Ale na tę chwilę, lekarz rodzinny
nie widzi przeciwwskazań do bycia rodzicem zastępczym. Plan jest
taki, że po zamieszkaniu Stokrotki z babcią, jej mama rzuca swojego
podstarzałego partnera i wprowadza się do niej. Już widzę tę
sielankę. Cała nadzieja w opinii biegłych i mądrości sądu. Ja
nie będę miał już nic do powiedzenia, z czym najtrudniej jest mi
się pogodzić. Ale może źle na to patrzę?
Tak czy
inaczej, to jest moja pięta achillesowa, przez którą pewnie kiedyś
polegnę... ku chwale ojczyzny, oddając dziecko w ręce rodziny
biologicznej.
Na
koniec zostawiłem sobie mój stosunek do opisów przebywających u
nas dzieci. Nie będę sięgał do zamierzchłych czasów, gdy
nazwałem Bliźniaki gamoniami i znalazł się ich samozwańczy
adwokat. Każdy na pewnym etapie swojego rozwoju jest gamoniem... Ty
czytelniku też nim kiedyś byłeś.
Uważam,
że w wystarczający sposób anonimizuję opisywane dzieci, a osoby
które nas znają, w większym lub mniejszym zakresie tę wiedzę
posiadają (niezależnie od zaglądania na bloga). Natomiast często
się zastanawiam, jaka może być reakcja dzieci, gdy kiedyś być
może przeczytają o sobie. Czy rodzina, w której będą mieszkać
zdecyduje się udostępnić im te informacje? Być może w wielu
przypadkach będzie to jeden z najlepiej udokumentowanych okresów
ich historii... jakże trudnej historii. W moich opisach, dzieci nie
zawsze są uśmiechnięte jak na rodzinnej fotografii. Ocieram się o
fragmenty życia, które często przez rodziców adopcyjnych
najchętniej zostałyby opatrzone klauzulą „top secret”.
Pojawiają się rodzice biologiczni, którzy niekoniecznie muszą
zostać odebrani jednoznacznie. Ale to już nie moje zmartwienie.
Po tym
przydługim wstępie, czas na krótkie rozwinięcie. Ktoś mógłby
powiedzieć, że nie dość, że był on przydługi, to jeszcze nie
na temat i wielowątkowy.
Ale z
drugiej strony, jak dobrym byłby on wprowadzeniem, gdyby kiedyś się
okazało, że jest to pierwszy opis, który przeczyta o sobie Blanka.
Dziewczynka
nie ma pięciu lat. Dopiero kilka dni temu przestała być
noworodkiem, czyli stuknął jej pierwszy miesiąc życia. Mając
kilkanaście dni trafiła do szpitala z licznymi śladami otarć i
siniaków będących na różnym etapie gojenia. W wielu miejscach
było widać wyraźne ślady zębów, więc nikt nie miał
wątpliwości, że dziewczynka była gryziona. Prawdopodobnie przez
mamę, gdyż w żadnym dokumencie nie pojawiają się opisy
jakichkolwiek osób trzecich, a ślady choćby psich zębów
wyglądają zupełnie inaczej. Przez kilka pierwszych dni w szpitalu,
Blanka bała się każdego zbliżającego się do niej człowieka.
Krzyczała nawet będąc na rękach. Uspokajała się tylko w
samotności. Gdy do nas przyszła, było już dużo lepiej. Lubiła
być noszona, polubiła się przytulać. Gorzej było z kąpielą.
Już na etapie rozbierania stawała się niespokojna, a przy
kontakcie z wodą zaczynała krzyczeć na całe gardło. Krótkimi
kroczkami (codziennie wydłużając czas kąpieli) doszliśmy do
etapu, w którym jest to przyjemny element poprzedzający nocny sen.
Można
powiedzieć, że fizycznie Blance już nic nie dolega. Ślady na jej
ciele się zagoiły. Trudno jednak powiedzieć, co siedzi w jej
umyśle. Jak bardzo traumatyczne mogą być te pierwsze dni jej
życia? Dziewczynka cały czas jest bardzo lękliwa. Wzdryga się na
głośny dźwięk, czy nagły upadek zabawki na podłogę. Boi się
nawet swojej własnej czkawki.
Nie
sposób nie zastanowić się, jak mogło do tego dojść, i jak
tragicznie wszystko mogło się zakończyć. Właściwie, to niewiele
jeszcze wiemy, a uzyskane informacje przechodzą pocztą pantoflową
pomiędzy rozmaitymi osobami mającymi jakikolwiek wgląd w sprawę.
Nawet sąd był tym razem wyjątkowo skąpy w swoim opisie. Czasami
otrzymujemy kilkustronicowe postanowienie, które pozwala mieć dość
duży pogląd na sprawę. Tym razem była to tylko jedna strona.
Gdyby odjąć wszystkie standardowe formuły, nagłówki, podpisy i
pieczątki na końcu, to byłyby to tylko dwa zdania. Blanka została
umieszczona w naszej rodzinie w trybie zabezpieczenia, a matka
biologiczna ma zakaz kontaktów z nami i zbliżania się do dziecka.
No i dostaliśmy rozszerzone uprawnienia w zakresie podejmowania
decyzji w sprawach medycznych. Szkoda tylko, że sąd (idąc swoim
tokiem myślenia) nie zdecydował się (o co PCPR wnioskował) na
nieumieszczenie naszego adresu w postanowieniu. Czy możemy zatem
spodziewać się nagłego nalotu mamy?
Właściwie
to nie wiemy kim ona jest. Biorąc pod uwagę pewne wspólne cechy
naszych mam biologicznych, można powiedzieć, że jest starą matką
(sporo po trzydziestce), a ciąża pierwsza. Moją początkową myślą
było „jakim cudem tak długo się uchowała?”. Nadal się nad
tym zastanawiam, bo wciąż nie znam szczegółów. Chociaż może
nikt mi już nic nie mówi, bo wszystko wygadam.
Po
interwencyjnym odebraniu dziecka, spędziła 48 godzin w areszcie i
miały jej zostać postawione zarzuty karne. Nie zostały, bo okazało
się, że jest upośledzona umysłowo. Ale co, jak i dlaczego? Cisza.
Ja mam
jednak w związku z tą sytuacją jeszcze inną refleksję, a
właściwie pytanie. Kto pozwolił mamie (wraz z dzieckiem) opuścić
porodówkę? Już na oddziale wzbudzała niepokój personelu, co
skutkowało zaleceniem dla położnej, aby w miarę często
odwiedzała mamę i miała „oko” na wszystko. Nikt tej dziewczyny
nie odebrał ze szpitala, nikt nie wiedział czy z kimkolwiek
mieszka. Pewnie czasami trudno jest przy powierzchownym kontakcie
stwierdzić, czy ktoś ma jakieś zaburzenia psychiczne. Ale coś
jednak personel zaniepokoiło. Może podejrzenie depresji
poporodowej? Ale czy w takim stanie można wypisać matkę ze
szpitala?
Ostatecznie
policję powiadomiła położna... po prawie dwóch tygodniach.
Bywała u mamy co dwa-trzy dni. Niby częściej niż zazwyczaj ma to
miejsce... ale czy wystarczająco często? Pierwsze trzy wizyty
opatrzyła adnotacją „stan ogólny dziecka dobry”. Przy czwartej
napisała „zasinienie całego ciała”. Chyba tak napisała, bo
nawet Majka, która potrafi rozszyfrować lekarskie hieroglify, nie
była pewna tego zdania. Nie potrafię jednak nie zauważyć pewnej
sprzeczności podsumowań trzech pierwszych wizyt ze stwierdzeniem
lekarza o urazach na różnym etapie gojenia. Po przywiezieniu
Blanki do szpitala stwierdzono zagrożenie życia związane z
niedożywieniem i brakiem należytej higieny, oraz zespół dziecka
maltretowanego. Co jeszcze w przeciągu tych kilkunastu dni mogło się wydarzyć? Można sobie samemu dopowiedzieć.