|
Pudełko wspomnień Sasetki |
Sasetka
z Maludą są pierwszymi naszymi dziećmi zastępczymi, przy których
przedstawiliśmy rodzicom adopcyjnym pewną propozycję procesu
adopcyjnego.
Na
pierwszym spotkaniu (na którym byli również przedstawiciele
ośrodka adopcyjnego), przekazaliśmy im krótki opis, jak my to
widzimy... a w zasadzie jak podchodzą do tej sprawy psycholodzy. Nie
wymagaliśmy od rodziców żadnego komentarza tego pierwszego dnia.
Nie wymagaliśmy odniesienia się do tematu również na drugim
spotkaniu, trzecim i dziesiątym. Prawdę mówiąc, do samego końca
nie miałem pojęcia, jak postąpią.
W
dużym skrócie, chodzi o to, aby dziecko nie tylko przez dłuższy
okres spotykało się z rodzicami adopcyjnymi mieszkając jeszcze z
rodziną zastępczą, ale również aby nastąpiło kilka spotkań z
rodzicami zastępczymi w krótkim czasie po odejściu do nowej
rodziny. Jest to pewnego rodzaju odwrócenie początkowej sytuacji
(tym razem byli rodzice zastępczy odwiedzają dziecko). Zamierzeniem
jest dopełnienie całego procesu, w którym dziecko nie ma poczucia
nagłej straty, nagłego zerwania więzi. Daje mu to świadomość
tego, że rodzice zastępczy gdzieś tam nadal istnieją, że się
nim interesują.
W
tej chwili nie mam wątpliwości, że tak właśnie wszystko powinno
przebiegać.
Nie
spotkałem jeszcze psychologa, który miałby inne zdanie... chociaż
podobno tacy są. A już na pewno istnieją ośrodki adopcyjne (a
nawet sądy), które w swoim postanowieniu zalecają „nagłe
cięcie”. Nieskromnie stwierdzę, że mamy swój malutki wkład w
propagowaniu takiego procesu adopcyjnego. Wielokrotnie wspominałem o
Big Benie, człowieku wielkiego serca. Współpracuje on z ośrodkiem
adopcyjnym, poprzez który odchodzi od nas najwięcej dzieci. Z nim
również rozmawialiśmy na ten temat. Wszystko skończyło się na
tym, że będą prowadzone warsztaty dla pracowników ośrodka,
którzy zajmują się szkoleniem rodziców adopcyjnych.
I
to jest właśnie bardzo ważne... aby mówić jednym głosem. Do tej
pory, rodzice adopcyjni dopiero od nas dowiadywali się, że tak
warto robić (również rodzice Sasetki i Maludy). A kim my właściwie
jesteśmy? W oczach wielu... nikim – zwykłymi tymczasowymi
opiekunami. Często jesteśmy mniej ważni niż rodzice biologiczni,
którzy zasługują na miano „korzeni” (chociaż często byli
rodzicami przemocowymi, a czasami ich rola sprowadziła się tylko do
poczęcia i urodzenia).
Bywa
więc, że w momencie gdy dzieci zamieszkają z nowymi rodzicami,
ustają wszelkie kontakty (chociaż do rozprawy adopcyjnej jest
jeszcze daleko) z rodzicami zastępczymi.
I
tutaj widzę pewien paradoks. Opiekun prawny (którym najczęściej
jest rodzic zastępczy), jest proszony na takiej rozprawie o ocenę
funkcjonowania dziecka w nowej rodzinie. Jak ma to zrobić, gdy sąd
na wcześniejszej rozprawie o powierzenie pieczy, zakaże wszelkiej
styczności z dotychczasowymi rodzicami zastępczymi? Jak ma to
zrobić, gdy rodzice adopcyjni blokują wszelkie kontakty z
zastępczymi?
Rodzice
adopcyjni bardzo często obawiają się zbliżeń z poprzednią
rodziną. Wydaje im się, że dzieci nie potrafią kochać
jednocześnie wielu mam i ojców.
Owszem
potrafią. Tyle tylko, że ta pierwsza miłość z biegiem czasu
staje się coraz słabsza. Czasami na końcu pozostaną tylko
wspomnienia, mniej lub bardziej podtrzymywane przez rodziców
adopcyjnych.
Spotkaliśmy
niedawno rodzinę adopcyjną, która bardzo obawiała się wizyty
rodziców zastępczych. W tym przypadku dochodziło nawet do
bezpośredniego formułowania swoich potrzeb przez dziecko: „ja
tęsknię za ciocią”. Był smutek, okresy przygnębienia.
Spotkanie wyglądało mniej więcej tak, jak za chwilę opiszę to z
naszymi (już nie naszymi) dziećmi. Nie wiem jakie myśli przewijają
się przez głowę Sasetki, ale w przypadku który opisałem, dziecko
nagle zrozumiało, że nie istnieje żaden konflikt lojalnościowy,
że można kochać mamę i jednocześnie ciocię. Pragnęło tego,
ale nigdy nie dostało takiego przekazu od rodziców adopcyjnych.
Po
tym spotkaniu rodzice adopcyjni stwierdzili, że nastąpiło ono zbyt
późno.
Z
pewnością wielu rodziców powiedziałoby „ale ja chcę mieć
dziecko dla siebie”. Ostatnio nawet słyszałem komentarz „chciałem
adoptować chłopców, bo gdy mnie zabraknie to ktoś musi pracować
na roli” - można i tak. Pewnie niejeden z takich rodziców dziwi
się, że nie dostaje kwalifikacji do pełnienia funkcji rodzica
adopcyjnego. No to idzie do innego ośrodka – w którymś w końcu
dostanie.
Bycie
rodzicem adopcyjnym to zupełnie inna bajka, niż bycie rodzicem
biologicznym. A kwestie „genów”, są moim zdaniem na szarym
końcu, chociaż rodzice adopcyjni czasami podnoszą je do rangi
największego problemu.
Czas
przejść do Sasetki i Maludy.
Cały
proces zapoznawania się dzieci z rodzicami, był trochę inny niż
zazwyczaj. Optymalnym rozwiązaniem (w mojej ocenie) jest kilkanaście
spotkań i wszystko powinno się zamknąć w przeciągu miesiąca.
Słyszałem niedawno o przypadku, gdy rodzice już od jakiegoś czasu
spotykają się z dzieckiem, a rodzina zastępcza stwierdziła, że
nie ma mowy o odejściu prędzej niż w grudniu. To nie jest
normalne, nawet biorąc pod uwagę jakieś nietypowe potrzeby i
zachowania dziecka.
W
przypadku naszego rodzeństwa, wszystko trwało prawie dwa miesiące.
Po niecałym miesiącu było widać, że dziewczynka bardzo tęskni
do niemal codziennych spotkań i przebywania z rodzicami adopcyjnymi.
Był to moment, w którym dzieci powinny już nas opuścić.
Nie
wiem, czy powinienem oceniać ośrodek adopcyjny. Informacje, które
od niego otrzymujemy na temat rodziców adopcyjnych, są bardzo
zdawkowe. Zresztą bardzo dobrze, że nie jesteśmy informowani jaka
była ocena psychologiczna rodziców. Jest to tajemnicą, podobnie
jak szczegóły z życia, czy ewentualne zastrzeżenia do kompetencji
rodzicielskich.
Podam
więc tylko kilka faktów, które znamy od rodziców Sasetki i
Maludy, oraz pewne nasze subiektywne wnioski, będące następstwem
analizy naszej kilkutygodniowej znajomości.
Najczęściej
bywa tak, że rodzice tuż po pierwszym spotkaniu (w ciągu kilku,
czasami kilkunastu dni) składają wniosek do sądu o tymczasowe
powierzenie pieczy, co umożliwia im wspólne zamieszkanie z
dzieckiem (rozprawa o przysposobienie ma miejsce czasami nawet po
kilku miesiącach). Tym razem tak się nie stało – rodzice przez
długi czas nie składali wniosku o powierzenie im opieki nad
dziećmi. Ośrodek adopcyjny wszystko opóźniał. Doszukiwał się
pewnych nieprawidłowości w bezpieczeństwie domu, w którym mieli
zamieszkać Maluda i Sasetka. Dla mnie było to trochę „czepianie
się”. Dom nie jest jeszcze wykończony na zewnątrz, a prace wciąż
trwają. Trudno więc zabezpieczyć wszystkie elementy, które mogą
stanowić dla dziecka potencjalne niebezpieczeństwo. Do tego rodzice
sprawiali wrażenie bardzo odpowiedzialnych, a dzieci były karne.
Nie wyobrażam sobie, aby mogły być pozostawione same na placu
budowy. W wątpliwość zostało też poddane bezpieczeństwo
schodów.
Na
mnie nowy dom dzieci zrobił niezwykłe wrażenie, chociaż nie jest
w moim stylu i chyba nie chciałbym w nim mieszkać. Jest w nim dużo
prostoty, przestrzeni i elementów marynistycznych. Jest nowoczesny i
albo maczał tam palce architekt wnętrz, albo właściciele mają
niezwykły zmysł tworzenia. Moją uwagę zwróciła otwarta
sypialnia rodziców na piętrze. Coś pięknego... Jednak być może
paniom z ośrodka nie przypadła ona do gustu. Majka też by się w
niej nie odnalazła, a jeżeli już, to sypiałaby w babcinej,
flanelowej koszuli nocnej, zapięta pod samą szyję.
Nie
chcę wchodzić dalej w szczegóły wystroju nowego domu Sasetki i
Maludy.
Nie
mogę się jednak oprzeć, aby jeszcze nie wspomnieć, że klamką do
drzwi od toalety jest wiosło od kajaka. Schody finalnie też zostały
zabezpieczone zgodnie z klimatem tego domu – siatką stylizowaną
na sieć rybacką.
Przedstawiłem
moje wrażenia z pobytu w tym domu, ponieważ wielu przyszłych
rodziców adopcyjnych bardzo obawia się tak zwanej wizytacji pań z
ośrodka adopcyjnego. Może tę funkcję powinni przejąć panowie?
A
mnie, to już pewnie żaden rodzic adopcyjny do siebie nie zaprosi.
Będziemy spotykać się tak jak my z rodzicami biologicznymi naszych
dzieci zastępczych - „na mieście”.
Początkowy
okres zapoznawania się Sasetki i Maludy z ich nowymi rodzicami,
przebiegał tak jak zazwyczaj. Najczęściej przyjeżdżał Sindbad
(czyli tata) z Piruzą (mamą), a jeżeli nie razem, to jedno z nich.
Wizyty miały miejsce prawie codziennie.
Dzieci
(a przynajmniej Sasetka) od pierwszego spotkania wiedziały, że są
to ich nowi rodzice – nowa mama i nowy tata. Taką świadomość
budowaliśmy już od kilku tygodni, chociaż było to obarczone
pewnym ryzykiem. To ryzyko niestety istniało aż do momentu
uprawomocnienia się wyroku adopcyjnego.
Wtrącę
małą dygresję. Moim zdaniem ogromnym błędem „systemu” jest
możliwość wykonania ruchu prawnego przez rodziców biologicznych,
gdy dziecko zostanie już skierowane przez sąd do adopcji (choćby
złożenie wniosku o przywrócenie praw rodzicielskich). Szlaban
zamyka się dopiero w momencie uprawomocnienia się wyroku o
przysposobienie, co następuje kilkanaście tygodni później. Jaki
to ma sens?
Sindbad,
w porównaniu do innych znanych nam ojców adopcyjnych, jest
specyficzny. Gdy sam przyjeżdżał do dzieci, albo odbierał Sasetkę
z przedszkola, to jego środkiem komunikacji był rower. Kupił
specjalną przyczepkę (dla dwójki dzieci), wyszukał trasy biegnące
przez lasy... i tak jeździł. Nie muszę chyba dodawać, że
dzieciakom bardzo to odpowiadało. Gdy któregoś dnia przyjechał
samochodem, to Kapsel (który jeszcze wówczas z nami mieszkał) ze
zdziwieniem stwierdził: „Wujek, ty potrafisz jeździć
samochodem?”.
Jednak
nie tylko to wyróżnia go spośród innych rodziców adopcyjnych. W
momencie gdy wszystko zaczęło się przedłużać i istniało
prawdopodobieństwo, że dzieci będą musiały pojechać z nami na
wakacje – samowolnie zaproponowaliśmy oddanie ich w tym czasie pod
opiekę nowym rodzicom. Był to czas, gdy dzieci nawiązywały coraz
silniejsze więzi z rodzicami adopcyjnymi. Wakacje z nami nie miały
już sensu, bo jest to okres szczególnej bliskości, a w tym
przypadku już nie o to chodziło. To my podejmowaliśmy ryzyko (z
prawnego punktu widzenia). Sindbad stwierdził, że nie weźmie na
siebie takiej odpowiedzialności i na ten układ się nie pisze.
Początkowo pomyślałem „o co mu chodzi, przecież za kilka
tygodni jego odpowiedzialność za dzieci będzie taka sama”.
Jednak
poznawaliśmy się coraz bardziej. Myślę nawet, że głównie
poprzez zachowania dzieci. Sindbad okazał się człowiekiem, który
bardzo wiele zawdzięcza sobie. Swojej pracy, swojej determinacji w
osiąganiu celów. Bynajmniej nie myślę tutaj o dobrach
materialnych. W dużej mierze przypomina mnie sprzed dobrych
kilkunastu lat. I mniej więcej taka jest między nami różnica
wieku. Łączy nas to, że mamy zasady, których się trzymamy. Nie
są to wspólne zasady, ale przecież nie musimy się zgadzać,
możemy się nawet różnić. Maluda też zaczął się tego uczyć.
Myślę, że w przyszłości nie będzie zmuszany do głoszenia
poglądów swojego ojca, ale nauczy się bronić swojego zdania.
Pierwszym
przykładem jest odkładanie szczoteczki po myciu zębów. Przez rok
chłopak oddawał mi ją do ręki. Nagle stwierdził, że musi ona
leżeć „tu, tu, nie tu... tu”.
Piruza
też jest dziewczyną sprawiającą wrażenie osoby, która wie czego
chce i wszystko ma pod kontrolą. Bardzo przypomina mi Majkę,
chociaż dużo mniej mówi, co powoduje, że jest bardziej
enigmatyczna. Jednak Sasetce przypadła do gustu od pierwszego dnia.
Sporo czasu już minęło od momentu, gdy dzieci odeszły z naszej
rodziny. Jednak najbardziej utkwił mi w pamięci obraz Sasetki
tulącej się do Piruzy.
Zanim
dzieci opuściły naszą rodzinę, często zastanawiałem się, jaką
decyzję podejmą rodzice w kwestii utrzymywania z nami kontaktów.
Już trzeciego albo czwartego dnia, Sasetka zadzwoniła do Majki.
Później wyjechaliśmy z naszymi innymi dziećmi zastępczymi nad morze. Po
powrocie, rodzice adopcyjni zapytali Majkę, czy mogłaby spędzić z
dziećmi cały dzień i noc w ich domu. Jechali na wesele. Uznali, że
zabranie dzieciaków z sobą nie byłoby dla nich korzystne. Nawet
nie z obawy o ich reakcję, ale z obawy o zachowanie dorosłych,
którzy mogliby potraktować dzieci w sposób niekoniecznie właściwy
(co wcale nie wynikałoby z ich złej woli). Bycie maskotką
towarzystwa, zwłaszcza na tak wczesnym etapie mieszkania z rodziną
adopcyjną, jest dość ryzykownym i wątpliwym pomysłem.
Było
nam bardzo miło, że Piruza i Sindbad uznali, iż dla dzieci
najlepszym rozwiązaniem będzie spędzenie tego weekendu z Majką.
Zwłaszcza
Sasetkę to spotkanie bardzo ucieszyło. Wszystko toczyło się
zgodnie z opiniami psychologów. Nie było łez i tulenia się do
cioci, jak można by przypuszczać... a dokładniej, jak wyobrażają
to sobie często rodzice adopcyjni. Dziewczynka starała się
pokazać, że jest gospodynią w swoim domu. Sprawiało jej ogromną
przyjemność, gdy mogła podać Majce talerz albo szklankę, wskazać
w której szafce może znaleźć nożyczki lub choćby gdzie może
skorzystać z toalety. Był to też dzień, w którym po raz pierwszy
porozmawiałem przez telefon z Sasetką, ale też przede wszystkim
Maludą. Nigdy dotychczas tego nie robiliśmy, bo nie było takiej
potrzeby. Nie mogłem wyjść z zachwytu, jaki to rezolutny chłopiec.
Minęło zaledwie kilkanaście dni od naszego rozstania, więc
niemożliwe aby nagle nauczył się mówić pełnymi zdaniami. Po
prostu prędzej tego nie zauważałem.
Twarzą
w twarz, spotkałem się z dziećmi po dwóch miesiącach.
Pojechaliśmy tam razem z Ploteczką, i w zasadzie to ona była dla
Sasetki i Maludy największą atrakcją. Chłopiec początkowo łypał
na mnie prawym okiem, chociaż miał specyficzny dla siebie uśmiech
zadowolenia. Z pewnością mnie pamiętał, pobawiliśmy się
wyklejankami w książeczce. Sasetka pokazała mi swój pokój.
Bardzo chciała, abym położył się w jej łóżku. Aby choć w
części spełnić jej życzenie, położyłem w nim Plotkę.
Wyraźnie było widać radość w jej oczach.
Po
raz pierwszy wdrożyliśmy w życie „pudełko wspomnień”.
Nie
przypuszczałem, że zwyczajna drewniana skrzynka zawierająca parę
zdjęć i trochę szpargałów z przeszłości, może być atrakcyjna
już dla tak małych dzieci. Raczej sądziłem, że spojrzą na nią
i jej zawartość zimnym okiem, po czym szybko odłożą do kąta. A
jednak było zupełnie inaczej. Chociaż może chodziło o
gawędziarskie umiejętności Majki – bo przecież nie skończyło
się tylko na zwykłym „proszę i dziękuję”.
Gdy
się żegnaliśmy, Sasetka zapytała, czy będziemy się jeszcze
spotykać. Teraz czekamy na rewizytę. Jej rodzice są otwarci, my
również.
Dzisiaj
odwiedził nas Białesek ze swoją mamą, za kilka dni ma wpaść
Gacek z rodzicami. Ale to już są weterani i ich rodzice wiedzą, że
takie spotkania nie powodują jakichś negatywnych emocji. Czy niosą
one z sobą jakieś korzyści? Wierzę, że tak, chociaż pewnie
teraz się tego jeszcze nie dowiemy.
Rodzice
Sasetki i Maludy podjęli decyzję, że nie będą w sposób nagły
odcinać się od przeszłości swoich dzieci. Czas pokaże, jak
potoczą się dalsze losy.
Słyszałem
wiele opinii, że opieka nad rodzinami adopcyjnymi nie jest
doskonała. Jednym z zarzutów jest brak pomocy (psychologicznej,
prawnej) i jednocześnie jakiejkolwiek kontroli rodziny, począwszy
od dnia uprawomocnienia się wyroku o przysposobienie. Prawdę
mówiąc, nie mam w tym względzie jednoznacznie wyrobionego zdania.
Pewnie gdybym adoptował dziecko, to nie chciałbym, aby ktokolwiek
mieszał się w sprawy mojej rodziny (jak ma to miejsce w przypadku
pieczy zastępczej). Gdybym był dzieckiem, to być może chciałbym,
aby ktoś czuwał nad moim bezpieczeństwem i w pewien sposób
monitorował wszystko co się ze mną dzieje. Często jest tak, że
rodzice adopcyjni znają dzieci (w sensie rodzicielstwa) tylko w
teorii. Jak sobie dalej radzą? Czy wiedzą, gdzie mogą skorzystać
z jakiejkolwiek pomocy? Czy w ogóle chcą z takiej pomocy
skorzystać?
Dlatego
Piruza i Sindbad są bardzo budującym przykładem. I nawet nie
interesuje mnie to, czy kierują się rozumem, uczuciem czy intuicją.
Ważne jest, że nie palą za sobą mostów. My nie znamy odpowiedzi
na wiele pytań, ale często wiemy do których drzwi trzeba zapukać.
Podobnie zresztą jak Basia – nasza logopedka, która cały czas
spotyka się na zajęciach z Sasetką. Dla dziewczynki jest to pewnie
też pewnego rodzaju pomost pomiędzy teraźniejszością a
przeszłością. Z kolei dla rodziców adopcyjnych, wszystko to jest
zasobem, z którego mogą skorzystać lub nie.
Rodzice
adopcyjni (nie tylko ci konkretni) mogą pogodzić się z faktem, że
są obiektem zainteresowania, że ktoś zna ich historię, ale też w
trudnych chwilach liczyć na wsparcie. Mogą też o wszystkim
zapomnieć... stając się obiektem zainteresowania osób zupełnie
nie będących w temacie.
Odniosę
tę sytuację do mojego przypadku. Jakiś czas temu napisałem post
na temat depresji (Cover). Okazało się, że wzbudził on pewien
niepokój w PCPR – nawet zebrało się dwuosobowe konsylium.
Mógłbym to odebrać jako nieupoważnioną ingerencję w moje życie
prywatne – bo przecież to mój blog (a nie blog PCPR-u). A jednak
było to dla mnie bardzo pozytywne doświadczenie. W mojej ocenie
było wyrazem troski o moje zdrowie psychiczne, a przede wszystkim
nie odbyło się za moimi plecami. Póki co, podobno jestem zdrowy
psychicznie, przynajmniej w miarę. I właśnie o to mi chodzi, aby
ktoś kiedyś zwrócił mi uwagę na to, czego sam już nie będę w
stanie zauważyć... a nie zauważa się wielu rzeczy. Niedawno gdy
pojechałem z bliźniakami na zebranie zespołu (aby dzieci mogły przy
okazji spotkać się z mamą), podeszła do mnie dziewczyna, która
kilka lat temu wprowadzała nas w świat rodzicielstwa zastępczego...
ktoś mógłby powiedzieć, że jej zadaniem było kontrolowanie
naszej pracy. Powiedziała do mnie „ogromny szacunek dla was, za
wszystko”. W tym momencie zabrakło mi „języka w gębie” (co
akurat mnie nie zdziwiło), więc powiedziałem tylko „dziękuję”
- i do teraz nie mam pojęcia co miała na myśli. Przeniosę jednak
tę sytuację na naszych ostatnich rodziców adopcyjnych (Piruzę i
Sindbada). Też mogę napisać, że mam dla nich ogromny szacunek...
i też nie rozwinę tematu.
Chociaż
wspomnę niedawną sms-ową wymianę zdań pomiędzy Basią
(logopedką) i Majką:
Wyczytałam
na blogu, że Maruda ma teraz na imię Maluda. Czy to prawda?
Tak.
A
ja ciągle mówię o nim Maruda i mnie nie poprawiają.
Być
może nie wymawiasz „r”.
Nikt
nie jest doskonały. Doblanoc.
Hmmm.
Nie wiem, czy nawet Majka będzie wiedziała co chciałem teraz
powiedzieć.
Ale
to nie ma znaczenia – ogromny szacunek dla rodziców.
Sasetka
w tej chwili „gada jak najęta”, prawie dorównuje Majce. Potrafi
wymienić wszystkie składniki i czynności, które wykonuje robiąc
z tatą obiad. I pomyśleć, że jeszcze nieco ponad rok temu mówiła
tylko „ti-ti”, „pa-pa”, „am” i tym podobne słowa. Do
tego mechanizmem obronnym była postawa na baczność i uśmiech (tak
na wszelki wypadek).
A
Maluda? Maluda ciągle się śmieje... ale jest to zupełnie inny
rodzaj uśmiechu. Jest to uśmiech dziecka szczęśliwego.
PS
Niedawno
byłem na szkoleniu. Ostatnimi czasy niebywale często (jak na mnie)
bywam na takich psychologicznych imprezach. W zasadzie była to
superwizja grupowa, przeznaczona tylko dla kilku pogotowi
rodzinnych. Pierwsze spotkanie było bardzo luźne i poza tym, że
nieco lepiej się poznaliśmy (a dokładniej rozmaite przypadki, z
którymi mieliśmy do czynienia), to niczego nowego się nie
dowiedziałem. Najwyżej poznałem nieco inny punkt widzenia innych
rodzin. Chociaż i tak najwięcej mówiła Majka. Na szczęście była
wyluzowana, bo w stresie gada jeszcze więcej.
Drugie
spotkanie miało dotyczyć tematu spadania dzieci zastępczych w
hierarchii ważności. Również biologicznych – gdy na przykład
przychodzi starsze dziecko.
Jednak
w tego rodzaju spotkaniach, nie ma sztywnych ram i prawdę mówiąc,
coraz bardziej mi się to podoba. Został więc rozważony niemniej
ciekawy temat, dotyczący potrzeb i radzenia sobie z sobą przez
rodziców zastępczych. Tak trochę pod kątem mojej hipotetycznej
depresji.
Mam
nadzieję, że na ostatnim spotkaniu nie wypłynie inny równie
ciekawy temat, bo będziemy chyba musieli poprosić PCPR o spotkanie
dodatkowe. Raz już tak było.
Jednak
chciałem teraz napisać o zmianie imienia dzieciom adopcyjnym,
ponieważ ten temat też został poruszony. To tak w związku z tym,
że Maruda jest teraz Maludą. Akurat psycholożka prowadząca tę
superwizję, nie przykładała do tej sprawy zbyt wielkiej wagi.
Pewnie, że bezpieczniejsze jest pozostawienie dotychczasowego
imienia, a w przypadku starszych dzieci, wręcz niezbędne. Jednak
najczęściej jest tak, że dziecko, które zaakceptuje nowe imię we
wczesnym dzieciństwie, nie robi o to afer dorastając. Trzeba jednak
przygotować sobie jakąś wiarygodną teorię (tłumaczącą tę
decyzję) i najlepiej nie czekać, gdy dziecko samo to odkryje. No i
dobrym argumentem raczej nie jest: „bo mi się nie podobało”.