Majka mówi, że jak opiszę na blogu
swoje „mądrości”, to będzie koniec. Nie chce jednak
doprecyzować co ma na myśli – koniec bloga, bo nikt nie będzie
chciał już czytać moich tekstów (teraz uważa, że parę osób
mnie jeszcze lubi), koniec naszego małżeństwa (bo publicznie
wypisuję bzdury), czy koniec pogotowia (kiedy nasz organizator
pieczy zastępczej w najlepszym razie zleci ponowne badanie
psychologiczne mojej osoby).
Trudno, zaryzykuję i zobaczymy co się
stanie.
Jak tylko sięgam pamięcią, z Majką
kłóciliśmy się tylko i wyłącznie w sferze wychowania dzieci.
Dobre i to, bo inaczej nasz związek byłby mdły, bez odrobiny
adrenaliny. Teraz, kiedy mamy już wnuki i do dyskusji włączają
się również nasze córki, to dopiero się dzieje. Podobnie jak w
kwestii naszych osobowości (Majka jest ekstrawertykiem, a ja
introwertykiem), tak i w tym przypadku jesteśmy z Majką skrajnymi
obozami (wręcz po dwóch stronach barykady). Nasze dzieci są gdzieś
tam pośrodku, co nie znaczy, że trzymają stronę któregoś z nas.
Ja jestem najbardziej zachowawczy.
Wszelkie nowinki przepuszczam przez filtr moich możliwości
poznawczych czy też intelektualnych. Muszę rozumieć sens takiego
czy innego mojego zachowania (zwłaszcza jeżeli mam dokonać jego
zmiany).
Majka jest najbardziej postępowa.
Chłonie wszelką wiedzę w tym temacie. Czyta książki, zapisuje
się na rozmaite szkolenia, słucha webinarów i robi z tego notatki.
Niedawno ostentacyjnie (ogłaszając wszem i wobec) wyrzuciła cały
zbiór książek o wychowaniu autorstwa Benjamina Spocka. Owszem,
były to jeszcze opracowania z lat dziewięćdziesiątych, a zawarte
w nich koncepcje tak stare jak sam Spock. Jednak na półce
prezentowały się całkiem przyzwoicie. Do tego były też pamiątką
po naszym sposobie wychowywania córek. Teraz Majka mówi, że tylko
częściowo z nich korzystała, eliminując elementy jej zdaniem mało
sensowne. Dla przykładu, nigdy nie pozwalaliśmy naszym dzieciom
„wyryczeć” się w łóżeczku przed snem (na zasadzie 5-10-15), aby nie wychować małych terrorystów i manipulantów.
Twierdzi, że zawsze uważała, iż malutkie dziecko nie potrafi
jeszcze manipulować, a płaczem tylko wyraża swoje potrzeby. Trudno
mi się do tego odnieść, bo zwyczajnie nie pamiętam co wtedy
uważała, nawet jeżeli mi o tym mówiła. Faktem jest, że nasze
dzieci nigdy nie płakały w samotności przed zaśnięciem, ale też
nigdy nie nosiliśmy ich godzinami na rękach, kiedy nie chciały
zasnąć. Podejrzewam, że obowiązywała taka sama zasada jak teraz,
czyli sekwencyjnej powtarzalności pewnych zdarzeń przed snem
nocnym. Każdego dnia dzieło wieńczyła kąpiel, dająca dziecku
sygnał, że zaczyna się noc. Tak samo robimy i teraz. Mieliśmy już
przecież w pieczy kilkadziesiąt niemowlaków i każdemu po kąpieli
wystarczała butelka z mlekiem i buziak na dobranoc. Nie do końca
jest to dla mnie logiczne, ale się sprawdza. Jest to dziwne
zwłaszcza teraz, gdy dzieci idą spać kiedy na dworze jest jeszcze
jasno. Nie musimy nawet opuszczać rolet i tworzyć sztucznej
ciemności. Czasami trzeba kilka razy jeszcze później podejść,
aby podać wypadnięty smoczek, poprawić kołderkę, czy tylko
pogłaskać i ponownie pożegnać się ciepłym słowem. Są to
jednak wyjątkowe sytuacje. I nawet awanturnik Marko z powodzeniem
wpisuje się w ten schemat. Zwłaszcza jego przypadek jakby
potwierdza, że rutyna może sterować potrzebami dziecka.
Ostatnio Majka zapisała się na pewien
webinar dotyczący wychowania dziecka. Ten jeden był darmowy i
zapewne miał zachęcić do wykupienia całego cyklu spotkań. Koszt
wprawdzie nie był niski, ale zapewniał dożywotni dostęp do
wszelkich materiałów, a nawet dożywotnią możliwość konsultacji
ze specjalistami w przypadku wystąpienia konkretnych trudności z
jakimś dzieckiem. No i patrząc z tej perspektywy, to zachęcałem
Majkę do skorzystania z oferty, gdyż wydawała mi się atrakcyjna.
Chociaż biorąc pod uwagę nasze doświadczenia z teoriami Spocka,
to może nawet Majka miała rację, że poszczędziła (bo przecież
za kilka lat być może pewne metody znowu będą krytykowane). Notabene od lat nurtuje mnie pytanie, czy Bowlby zawsze będzie „żywy”.
W każdym razie Majka wykupiła sobie
miesięczny dostęp do audycji archiwalnych i teraz od trzech tygodni
słucha po kilka godzin dziennie jakiegoś Niemca, który po czasie
okazał się Brytyjczykiem. Facet mówi nawet ciekawie, a dodatkowego
smaczku dodaje osobliwy akcent. Majka cały czas coś notuje i
zapisała już trzy czwarte 60-stronicowego zeszytu. Gdy się z nim
zapoznam to dopiero będziemy mieli pole do dyskusji.
Na razie rozmawialiśmy tylko o
niektórych sprawach. Na przykład o tym, że do dziecka nie powinno
się mówić „nie”. Zdanie trzeba jakoś zamienić na „tak”,
a jak się nie da, to ewentualnie użyć słowa „stop”. Ja jakoś
nie jestem przeciwnikiem słowa „nie”. Skoro istnieje w języku
polskim, to po to, aby go używać. Zatem często mówię do dziecka
„nie”, a nawet „nie, nie, nie” – aby lepiej zrozumiało. Bo
niby jak mam inaczej powiedzieć: „Nie wchodź na parapet”.
Owszem, mogę użyć stwierdzenia: „Usiądź na kanapie”, albo
rzec: „Stop”. Ale jaki to odniesie skutek skoro dziecko właśnie
ma zamiar wejść na parapet. A po tym „stop” to jaki miałby być
ciąg dalszy bez słowa „nie”? Uważam, że „nie” jest
niezbędne w procesie wyznaczania granic, ale nie upieram
się jeżeli ktoś robi to innymi metodami.
Albo słowa „muszę” i „chcę”.
Nie powinno się zbyt często używać „muszę”. „Chcę” jest
słowem zdecydowanie bardziej motywującym – nawet dla nas
dorosłych. Ja mówię to co w danym momencie czuję. Jak muszę, to
nie mówię, że chcę bo to bez sensu. Nie widzę niczego złego w stwierdzeniu: „Luna, muszę cię
przewinąć”. Tym bardziej, że przecież ja wcale nie chcę jej przewinąć, ale muszę, gdy w
pobliżu nie ma Majki, która chce. Ona zawsze chce.
Majka w ogóle uważa, że źle
komunikuję się z naszymi maluchami. Używam niewłaściwych słów
i powinienem nad sobą popracować. W jej słowniku nie ma dla
przykładu słowa „ryczy”. Albo takie zdanie: „Ale się
zesrałeś po pachy!”. Majka w takim wypadku mówi: „Jaką piękną
kupę zrobiłeś, brawo!”. Twierdzi, że mój zwrot może
spowodować u dziecka przekonanie, że zrobiło coś złego. Zupełnie
się z tym nie zgadzam. Uważam, że moje określenie również może
skutkować dumą z dobrze wykonanej pracy. Płachtą na byka dla
Majki jest moje powiedzenie: „Jak będziesz dalej ryczał na
rękach, to wrócisz tam gdzie byłeś”. Zawsze to komentuje w
niewybredny sposób, wytykając moje błędy wychowawcze.
Ogólnie rzecz biorąc uważam, że do
dziecka trzeba mówić swoimi słowami, oczywiście nie nadużywając
wulgaryzmów. Przynajmniej jednym z pozytywów takiego postępowania
jest regulowanie własnych emocji. W końcu dziecko nie potrzebuje
sfrustrowanego ojca, który ciągle musi pamiętać, aby nie użyć
słowa „zesrał”.
Gdybym chciał tę tezę uogólnić, to
powiedziałbym, że rozwój języka powinien następować płynnie, w
długim czasie. Podobno obecnie całkiem poprawne jest zdanie:
„Otwarłem drzwi i wyszłem do ogrodu”. No ja bym tak nigdy nie
powiedział, ale skoro coraz więcej osób tak mówi, to pewnie po
jakimś czasie nawet mnie przestanie to drażnić. Podobnie rzecz się
ma z feminatywami. Generalnie nie mam z nimi problemu jak ktoś ich
używa. Nie lubię tylko być do czegoś przymuszany i poprawiany.
Nadal dla mnie dziwne jest zdanie: „Naszą gościnią jest ministra
Kowalska”. Z kolei chirurżkę i architektkę trudno wymówić,
literatka to zawsze była do wódki, a doktorka określeniem
potocznym. A teraz w jakimś kraju ktoś został premierką. A może
ktosia została premierką?
Kto chce, to niech tak sobie mówi –
ja potrzebuję czasu na przyzwyczajenie się. Myślę też, że
jeszcze długo będę jeździł na Ukrainę, skoro przecież jeżdżę
na Litwę, na Łotwę, a nawet na Węgry. Dziwnym trafem jeżdżę do
Wielkiej Brytanii, choć przecież to jest wyspa, co zdaniem
niektórych determinuje użycie słowa „na” i „do”.
Póki co, późną jesienią lecimy na
Sri Lankę. Jak widać Majka nie odpuszcza. Wykupiliśmy tylko
maksymalne ubezpieczenie, przewidujące również powrót w
plastikowym worku.
Wracam do wychowania dzieci – tematu,
w którym tak pięknie z Majką (i niektórymi innymi członkami
naszej rodziny) się różnimy.
Z całą naszą trójką niemowlaków
chodzimy na rehabilitację. Każde ma coś. A to wzmożone napięcie
mięśniowe, a to obniżone czy też asymetrię ułożeniową.
Marko, który jest w najlepszej formie, dostał nawet skierowanie „na
cito”. Jak sięgam pamięcią, to chyba wszystkie nasze niemowlaki
na jakimś etapie swojego życia były rehabilitowane. No i
zastanawiałem się kiedyś, co jest tego przyczyną, bo przecież
dawniej tak nie było. Zanieczyszczenie środowiska i chemia w
jedzeniu spożywanym przez mamę w ciąży? To raczej może być
jedynie przyczyną rozmaitych alergii. No to może ocieplenie
klimatu, albo zwiększająca się ilość CO2 w atmosferze? A może
moda?
Do końca nie znam odpowiedzi, ale
rehabilitantka Marko potwierdziła, że jeszcze kilkanaście lat temu
nikt nie wpadłby na pomysł, aby go do niej przysłać. Jest zbyt
dobry i w zasadzie chodzi teraz tylko o to, aby nie zepsuć tego co
jest. Być może jest więc tak, że lekarze kierują dzieci na
rehabilitację, aby nauczyć rodziców „obsługi” niemowlaka.
Najważniejsza jest bowiem codzienność – to w jaki sposób
dziecko przewijamy, podnosimy, nosimy oraz wrażliwość na sytuacje,
które powinny być niepokojące. Chodzenie na rehabilitację raz w
tygodniu, albo i rzadziej, mija się z celem jeżeli nie będzie
powtarzalności pewnych ruchów, których można się szybko nauczyć.
Zresztą jak patrzę na nasze dzieci, to niezależnie od tego co im
jest, wszystkie są rehabilitowane w taki sam sposób. Nawet bym tego
nie nazywał rehabilitacją, ale nauką pewnych schematów i
wypracowaniem nawyków, których celem jest łatwiejsze i szybsze
rozpoczęcie raczkowania czy też chodzenia. Ale nie będę się
upierał. Niech będzie, że są rehabilitowane. Teraz to nawet
zwykłe zakroplenie oczu nazywa się zabiegiem.
Zrobię małą dygresję, bo akurat coś
mi się przypomniało. Pod poprzednim postem była sugestia, abym coś
napisał na temat dzieci, które już od nas odeszły. Więc tak nie
do końca mogę to zrobić, bo jakby nie patrzeć, nie są to już
moje dzieci. Ale mogę od czasu do czasu coś wtrącać, nie
pokazując palcem. Ostatnio odwiedziliśmy jedno z naszych byłych
dzieci. Jedno z pierwszych, które u nas mieszkały (czyli pokolenie,
które już rozpoczęło edukację szkolną). I okazało się, że ma
ono niewygaszone odruchy pierwotne. Dla mnie jest to termin, z którym
po raz pierwszy spotkałem się przy Omenie i Dagonie. Wydawało mi
się, że taki niewygaszony odruch Moro, mógł się przytrafić
jedynie Omenowi, bo to on miał wszelkie niechciane przypadłości
wieku dziecięcego. Teraz okazuje się, że prawie wszystkie dzieci
przebywające w pieczy zastępczej mają rozmaite odruchy
niepowygaszane i konieczna jest terapia. Skojarzyłem to sobie
opisując rehabilitację naszych dzieci, ponieważ te terapie mają
jedną wspólną rzecz. Spotkanie z terapeutą odbywa się rzadko –
nawet raz w miesiącu (w celu przeanalizowania postępów i zalecenia
kolejnych ćwiczeń, które trzeba prowadzić w domu). W przypadku
wygaszania odruchów jest to masaż ciała polegający głównie na
uciskaniu pewnych jego części. Jednym z elementów jest na przykład
uciskanie głowy, które mieliśmy zalecone przy Omenie i Dagonie.
Tak sobie myślę (to jedna z tych
„mądrości”, o których mówi Majka), że być może wiele
dzieci jest źle diagnozowanych i choćby pewne trudno wytłumaczalne
napady złości mogą być właśnie wynikiem niewygaszonych odruchów
pierwotnych. Albo jest to kolejna moda, podobnie jak ta, że prawie
każde dziecko ma jakieś spektrum autyzmu. Ja w każdym razie mam
duszę sceptyka. Nic mnie nie dziwi, nigdy nie mówię „nigdy” i
to co dzisiaj jest dobre, jutro może być złe. W każdym razie Majka stwierdziła, że będziemy musieli bliżej przyjrzeć
się tematowi i poszukać jakiegoś dobrego terapeuty wygaszającego
odruchy pierwotne.
Ponownie wracam do wychowania dzieci.
Zapytaliśmy naszą rehabilitantkę, jakie ma zdanie na temat
używania bujaczków. Odpowiedziała, że jako rehabilitantka musi
powiedzieć stanowczo „nie”. Natomiast jako matka – że sama
używa. Po pierwsze nie można przesadzać (dziecko nie może całymi
dniami się bujać), a po drugie bujaczek bujaczkowi nie równy.
Powiedziała, że sama często używa w domu fotelika samochodowego.
Wprawdzie on się nie buja, ale jest najczęściej dobrze
wyprofilowany i łatwy do przemieszczania. Stawia więc swoje dziecko
w foteliku samochodowym na blacie w kuchni i robi obiad.
Nasze wnuczki znają bujaczki tylko z
widzenia (widzą je u naszych dzieci). Ja nawet gdybym chciał, to
zajmując się z rana całą trójką, nie byłbym w stanie ich
wszystkich nosić. No to się bujają. Chociaż nie przez cały czas.
Jak pewnie już pisałem – zmieniam im punkt widzenia i to
wystarcza. Zresztą nie jestem do końca przekonany, że dziecko ma
nieodpartą potrzebę bujania się. Kiedy rok temu sam spędzałem z
Argusem całe dni, to często leżeliśmy obok
siebie na tapczanie. Chłopcu wystarczała moja obecność, rozmowa
(właściwie monolog) i rekwizyty, które mu podawałem. Nasze córki
(a przynajmniej jedna) uważają, że dziecko powinno się bujać, bo
bujało się w brzuchu mamy przez dziewięć miesięcy i jest
przyzwyczajone. Ale oczywiście nie w bujaczku, tylko na rękach. Ja
na to odpowiadam, że przez te dziewięć miesięcy przebywało w
środowisku wodnym i nagle musiało wyleźć na suchy ląd. I w
związku z tym, nikt nie wypełnia jego łóżeczka wodą. No i tak
sobie dyskutujemy.
Nie jestem też przekonany, czy częste
noszenie dziecka na rękach jest dla niego korzystne. Myślę tutaj o
aspekcie czysto fizycznym (ruchowym). Bo przecież nosić też trzeba
umieć. Ktoś wymyślił chusty – też trzeba umieć je zawiązać,
a i obiad z takim dzieckiem w chuście robi się chyba dość trudno.
|
Poranna gimnastyka (Anna robi ją nieprawidłowo) |
Zmierzam do tego, że moim zdaniem
każde dziecko potrzebuje rozmaitej aktywności ruchowej i nic w
nadmiarze nie jest dobre. A nawet jak ktoś o to zadba w okresie niemowlęcym, a potem
dziecko będzie spędzać większość czasu z nosem wlepionym w
telefon albo laptop, to skolioza gwarantowana. A w większości
przypadków tak będzie, bo jak obserwuję młode mamy w przestrzeni
publicznej, to prawie wszystkie „siedzą” w telefonie. A dziecko
się uczy i jedną z pierwszych umiejętności jest przesuwanie
paluchem po ekranie. Potem, w wieku szkolnym, będzie jeszcze gorzej.
Teraz wyjdzie ze mnie beton – kiedyś
(żeby nie napisać „ja w tym wieku”) to się chodziło po
drzewach, przechodziło przez płoty, grało w piłkę na podwórku,
skakało przez skakankę, a nawet wchodziło do kanałów. Pewnie, że
były skutki uboczne w postaci jakiejś wybitej szyby, albo przyjazdu
policji (wtedy jeszcze milicji). Ale mało kto potrzebował
rehabilitacji. Albo inaczej – każdy sam się rehabilitował.
Nadszedł czas na odkrycie mojej
„mądrości życiowej” i tym samym wyjaśnienie tytułu tego
wpisu.
Zdaniem wielu, pokolenie „zetek”
jest słabo przygotowane do życia w społeczeństwie. Nawet moje
córki zauważają jak ich rówieśnicy są mało ogarnięci. One
jakoś twardziej stąpają po ziemi – może dzięki temu, że
jednak Majka czytała tego Spocka. Podobno z dziećmi obecnie
będącymi w wieku szkolnym i mającymi wejść w dorosłość za
kilka lat (określanymi mianem pokolenia „alfa”), ma być jeszcze
gorzej. Pokolenie Luny, Anny, Marko i naszych wnuczek chyba nie
zostało jeszcze nazwane. Myślę jednak, że będzie to pokolenie
„beta”, chociaż może właściwsze będzie określenie „omega”.
Uważam, że granica między kształtowaniem poczucia własnej
wartości, a egocentryzmem jest bardzo cienka. Dzieci są teraz
wychowywane pod kloszem. Nie doznają porażek, uczy się je
umiejętności proszenia o pomoc. Nie będą potrafiły funkcjonować
w sytuacjach stresowych, a zderzenie z brutalną rzeczywistością
może nastąpić już w okresie szkolnym, a niemal na pewno przy
starcie w dorosłe życie – pójściem do pracy, chęcią założenia
rodziny. Wszystko zostanie spotęgowane przez wszechobecną już
sztuczną inteligencję, która spowoduje, że młody człowiek
poczuje się zbędny i nikomu niepotrzebny. Czy zadowoli się
dochodem gwarantowanym wypracowanym przez AI? Wątpię. Raczej
rozpoczną się problemy natury psychicznej i korzystanie z pomocy
psychologów, pewnie też w znacznej mierze przejętych przez
sztuczną inteligencję. Nie mam pojęcia co taki sztuczny psycholog
będzie polecał. Pewnie to co dzisiaj – zadbaj o siebie i naucz
się korzystać z pomocy. Na którym miejscu będzie potrzeba
założenia rodziny i posiadania dziecka? Obawiam się, że dalekim.
Pokolenie beta z dużym prawdopodobieństwem dojdzie do wniosku, że
dziecko jest zbyt dużym obciążeniem i w imię przedłużenia
gatunku nie warto się poświęcać.
Stare pokolenia funkcjonują inaczej.
Gdyby Majka dosłownie potraktowała zalecenia psychologa i zadbała
tylko o swoje potrzeby, to raczej do pieczy zastępczej byśmy nie
wrócili. Zwyciężyła jednak odpowiedzialność i wierność dawnym
ideałom. Chociaż może za tych dwadzieścia parę lat koncepcja się
zmieni i wróci tak bardzo krytykowana cecha mojego pokolenia, które
nauczyło się radzić sobie samemu. Poczekamy, zobaczymy.
Oczywiście nie można wszystkiego
uogólniać. W przyszłości będą przecież zawody, których
robotom nie uda się przejąć. Załóżmy więc, że nasz dzisiejszy
czteromiesięczny Marko zostanie cenionym specjalistą w jakiejś
dziedzinie. Będzie go zatem stać na dużo więcej niż przeciętnego
rówieśnika. O jakiej dziewczynie zamarzy? Już teraz istnieją
roboty humanoidalne, a nawet prototypy wyposażone w sztuczną i
ciepłą skórę. Czy taka sztuczna dziewczyna nie będzie bardziej
atrakcyjna? Zawsze zgodna, zawsze wspierająca, zawsze chętna. A
jeżeli komuś będzie mało gderania, to zapewne będzie ją można
przełączyć w tryb konwersacji. Albo przeciwnie w tryb milczenia.
Dla wymagających może będzie istniał tryb spierania się, a nawet
tryb ludzki. I w takim ludzkim trybie sztuczna dziewczyna będzie
nieprzewidywalna i będzie zaskakiwać. Na przykład tak jak Majka.
Ostatnio byliśmy z dziećmi u lekarza. Wielki szpital, jeszcze
większy parking, mnóstwo pustych miejsc. Niestety jedna kobieta
zdecydowała się zaparkować obok nas. I niestety nie ucelowała,
lekko przycierając nam samochód. Mówi się trudno, takie rzeczy
się zdarzają. Wieczorem Majka wzięła mój telefon, bo chciała
sobie obejrzeć zdjęcia, które zrobiłem dla ubezpieczyciela. No i
działając w trybie nieprzewidywalności, przypadkowo utworzyła na
FB moją relację i przypadkowo zadzwoniła do kobiety, która
uszkodziła nam samochód. A ja się rano dziwiłem skąd wszyscy
wiedzą o zdarzeniu i czego ta kobieta jeszcze ode mnie chce, że
oddzwania.
Tak więc jeżeli Marko będzie chciał
w przyszłości mieć takie atrakcje, to tylko wybierze odpowiedni
przycisk w swojej aplikacji. Jako domorosły jasnowidz przewiduję,
że modele sztucznych kobiet nie będą ceną odbiegały od średniej
klasy samochodu. No i pewnie będzie też istniał rynek egzemplarzy
używanych.
Cieszę się, że nie żyję w takim
świecie, bo nie jestem przekonany, czy Majka nie wybrałaby zamiast
mnie jakiejś męskiej wersji robota. Bystrzejszej i bardziej
elokwentnej. Takiej, która natychmiast wywierci dziurę w ścianie,
przemebluje pokój, ugotuje obiad i jeszcze zajmie się dziećmi. I
wszystko bez zbędnego narzekania.
Dla rozrzedzenia gęstniejącej
atmosfery (bo już widzę minę Majki na tym etapie tekstu), opiszę
jeszcze aktualną sytuację dzieci.
Rosną i rozwijają się prawidłowo.
Teoretycznie nieco opóźniona jest średnia (pod względem wieku)
Anna, a poalkoholowa Luna zupełnie w normie. Przed szereg wychodzi
najmłodszy Marko, chociaż pozostała dwójka powtarza jego
umiejętności w odstępie kilku dni. Tak było choćby z
przewracaniem się na brzuch. Teraz już cała trójka przewraca się
niemal w mgnieniu oka, a potem wrzeszczy, bo w drugą stronę ta
sztuka im nie wychodzi – przeszkadza ręka. Zdaniem rehabilitantki
tak może jeszcze być przez dłuższy czas, bo podobno jest to
trudna sztuka.
Marko, który był najtrudniejszym
maluchem w naszej historii, nagle stał się niemal idealny. Przestał
się awanturować i domagać ciągłego noszenia. Początkowo była
to dla mnie zagadka, bo przecież odbieraliśmy go prosto z
porodówki, na której raczej nie był przesadnie noszony. Trudno
zatem mówić o jakimś przyzwyczajeniu. Teraz mam wrażenie, że
wynikało to z braku jakichkolwiek umiejętności. Chłopiec czegoś
chciał, ale nie wiedział czego. Majka mówi, że miał potrzebę bliskości, a naszym zadaniem było tę potrzebę zaspokoić. Pewnie ma rację (Majka zawsze ma rację). Ale jednak Luna i Anna zaspokajały swoją potrzebę bez konieczności chodzenia wokół kominka. Wystarczało im bycie na rękach. Ale rozumiem, że dzieci są różne, a dyskusja z Majką zawsze zmierza do tego, że jestem niekompetentny i niedouczony. W każdym razie teraz Marko potrafi już zająć
ręce zabawkami i samodzielnie się przesuwać (albo bardziej obracać
w kółko), jest dużo spokojniejszy. Często zadowala się wnikliwą
obserwacją tego, co dzieje się wokół niego. Ulubionym zajęciem
jest uśmiechanie się do Anny, podawanie jej rąk i wkładanie
palców do oka. Luny jakoś tak nie adoruje. Gdy kładziemy ich na
macie na podłodze, to musimy zachować odpowiedni dystans, żeby za
szybko do niej nie dopadł. Powoli przygotowujemy się do rozstania.
Jego nowymi rodzicami będzie para, która była u nas na praktykach
dla rodzin zastępczych. Przyszli i się zakochali – tak
zwyczajnie. W przypadku chłopca sytuacja jest bardzo prosta. Rodzice
biologiczni gdzieś wyjechali i ślad po nich zaginął, sędzia się
nie spieszy i nawet jeszcze nie wyznaczył terminu rozprawy, a
ośrodek adopcyjny twierdzi, że dla tak obciążonego dziecka
(stanem umysłowym jego rodziców) nie ma na swojej liście rodzin
chętnych do adopcji. Marko spędza już weekendy w nowej rodzinie i
czekamy tylko na podpis sędziego pod decyzją o przeniesieniu
chłopca w trybie zabezpieczenia. Docelowo zostanie adoptowany, a ja
chętnie przyjmę wyzwanie w dyskusji dotyczącej tematu obchodzenia
adopcji poprzez pieczę zastępczą. Argumentów mam teraz aż nadto.
Za to z Luną sytuacja jest tak
skomplikowana, że rozważam większe zaangażowanie się w
procesie powrotu dziewczynki do mamy. Wcale nie dlatego, że stała
się ona matką roku, ale może to być najbardziej optymalne
rozwiązanie. Mama Luny cały czas twierdzi, że przyszła do porodu
pijana, bo taka u nich tradycja i trzeba samemu się znieczulić. A
tak poza tym, to w ciąży nie piła. Nie potrafi tylko wyjaśnić,
jak w ciągu paru godzin pojawiły się u dziewczynki cechy
dysmorficzne twarzy i dlaczego jest taka malutka (teraz waży tyle
ile nasza wnuczka przy porodzie). Chociaż przypomniała sobie, że
długo nie wiedziała, że jest w ciąży i wtedy okazyjnie coś
wypiła.
Ale za to w przeciwieństwie do mamy
Anny, potrafi się dzieckiem zająć. Jest czuła, bierze dziewczynkę
na ręce, przewija ją i do jej uspokojenia nie potrzebuje nawet
grzechotki. Warunki mieszkaniowe rodzice mają nawet bardzo dobre, bo
tata zarabia całkiem niezłą kasę na budowie.
Ale nie to powoduje, że chciałbym rodziców wspierać w procesie odzyskania córki. Problemem jest
obywatelstwo Luny. Z Ukrainą nie mamy podpisanych żadnych umów w
temacie dzieci. Owszem, możemy odebrać mamie władzę rodzicielską
(bo to umożliwia nam nasze prawo), ale nie możemy żadnego dziecka
adoptować – zwłaszcza dopóki trwa wojna. A potem z dużym
(wręcz ogromnym) prawdopodobieństwem ktoś przyjedzie po swoją
obywatelkę, umieści w swoim sierocińcu i będzie czekał, aż
zacznie rodzić nowych poborowych. Majka ma w tym względzie zupełnie inne zdanie. Mówi, że trzeba umieścić
Lunę w docelowej rodzinie zastępczej, a potem powołać się na
silne więzi. Jak to nie pomoże, to odwoła się do rzecznika praw
dziecka, samego prezydenta, albo w ramach protestu przykuje łańcuchem
do mostu. Ja jestem już stary, sceptyczny, a nawet cyniczny. Nikt
dupy nie ruszy. Nikt nie kiwnie nawet palcem, aby w imię pomocy
małej Ukraince stawiać na szali nadwątlone już relacje
międzypaństwowe. Dlatego już teraz dmucham na zimne i staram się
zapobiec temu co może się stać. Może powrót do mamy (która
zamierza na stałe mieszkać w Polsce) jest tylko lepszym złem. Ale
chociaż nie tragedią.
To tak samo jak z tym naszym klimatem
(wracając do moich mądrości). Nie warto walczyć z jego
ociepleniem. Niezależnie od tego czy jego przyczyna jest
antropogeniczna, czy nie – cały proces jest już nie do
zatrzymania. A już z pewnością zbawicielem świata nie będzie
sama Europa. Trzeba przygotować się na to, że poziom oceanów się
podniesie – będzie taniej.
Jeszcze ostatnie słowo o Lunie. Ona ma
jeszcze całkiem sensownego tatę, którego najczęściej nie mają
inne nasze dzieci. Facet nie dość, że zarabia na życie, to
jeszcze interesuje się swoją córką. Przyjeżdża na spotkania,
mówi całkiem dobrze po polsku, a nawet złapał jakąś nić
porozumienia z Majką. Przynajmniej w zakresie odczuwania zjawisk
humorystycznych. To samo ich śmieszy, bawią ich te same teksty i
sytuacje. Jeszcze trochę i będę zazdrosny.
No i ostatnia Anna. Osobiście
przeczuwam szybkie rozstanie i oby intuicja mnie nie zawiodła. Może
jeszcze nie będzie odebrania władzy, ale przynajmniej jej
ograniczenie i umieszczenie dziewczynki w docelowej rodzinie
zastępczej. Mama nadal nie pracuje. Nadal przymierza się do
jakiegoś szkolenia podnoszącego kompetencje wychowawcze. Nadal na
spotkaniu z dziewczynką potrafi tylko grzechotać grzechotką. W
chacie ma „burdel” nawet podczas umówionego spotkania z
pracownikiem socjalnym. Do tego jakaś sprawa w sądzie karnym. Nie
jest ciekawie.
Tata zapytany na rozprawie, czy widział
swoją córkę, odpowiedział: „Oczywiście... na zdjęciu”.
I na tym bym zakończył. Nie wiem czy
jest to koniec o jakim myślała Majka, ale jest.