Czas
płynie, a wszystko jakby stało w miejscu. Przeczytałem poprzedni
tekst o Dagonie i Omenie, i to co tam było opisane, równie dobrze
mogło wydarzyć się miesiąc temu, a nawet wczoraj.
Osoby,
które do nas przychodzą, a widziały chłopców na samym początku,
uważają że bardzo się zmienili. Już są spokojni, przytulają
się, dużo mówią i to pełnymi zdaniami, a Dagon urósł i lepiej
wygląda.
Ale
nie do końca tak jest. Spokojni są tylko przy kimś. Przytulanie
się do każdego wcale nie jest pozytywnym zachowaniem, a te pełne
zdania są niezrozumiałe. Chłopcy ciągle powtarzają to samo i do
tego bez sensu. Jedyną zmianą jaką ja zauważyłem, jest wygląd
Dagona. Faktycznie urósł, ale w szerz. Jest tak gruby, że
przeszedł na dietę owocowo-warzywną. Przeszedł, bo nie miał
innego wyjścia. Gdyby mógł, to jadłby na okrągło, jedynie z
małymi przerwami na wzięcie oddechu. Nadal jest ciągle głodny i z
tego powodu potrafi robić niemałe afery. Ale chociaż (w
przeciwieństwie do swojego brata) nie tupie, nie rzuca się na
podłogę i nie wali pięściami. A jeżeli już kogoś wali, to
właśnie Omena. Fizycznie ma już nad nim tak dużą przewagę, że
gdybyśmy zostawili chłopców samych na dłuższy czas, to Omena
zbieralibyśmy ze ściany.
Niejedna
osoba pomyślałaby, że straszny z niego łobuz. Może tak, ale jego
zachowania są jeszcze w granicach normy. Przynajmniej dla Majki i
dla mnie.
Gorzej
jest z Omenem. Tak bardzo przytula się do wszystkich, że
przychodzącym gościom dajemy zakaz odpowiadania na te czułości.
Im oczywiście tłumaczymy dlaczego. Jednak przypadkowym osobom
spotkanym na ulicy trudno wszystko wyjaśniać, chociaż często są
zdziwione, a nawet zażenowane. Omen potrafi podejść do zupełnie
obcego człowieka, złapać go za rękę, przytulić się do jego
nogi i wpatrywać z miną zbolałego psa.
Z
uczeniem się nowych słów jest bardzo ciekawa sprawa. Te, które
znali przychodząc do nas, ciągle używają w tej pierwotnej
postaci. Niby wiedzą jak mają na imię, ale wciąż mówią na
siebie „pupu”. Gdy się przewrócą, to zrobili „bam”, a jak
siadają, mówią „apa”. Obaj mówią dokładnie tak samo, co
raczej oznacza, że ktoś w ten sposób z nimi rozmawiał. Nie
rozumiem jaki sens ma mówienie do dziecka (nawet malutkiego): „Chodź
pupu, zrobimy bibi”. Najbardziej złożone zdanie wypowiadane przez
chłopców ma nie więcej niż trzy słowa, a najsensowniejszym jakie
usłyszałem było: „Tata, ja jedzie”. Nieużywający przecinków
i kropek bliźniacy, rzeczywiście mogą sprawiać wrażenie
elokwentnych.
Ciekawa
sprawa jest ze zwrotami „ja chcę” i „nie chcę”. W obu
przypadkach brzmią one identycznie: „Je chce”. Wykorzystuję to
niemiłosiernie. Gdy wyciągam ich z wanny i krzyczą to swoje „je
chce”, odpowiadam z poważną miną: „Tak, wiem że chcesz już
iść do swojego łóżeczka”. Niech się starają. Skoro wychodzi
im „a ja” i „nie ma”, to „ja chcę” też jest w zakresie
ich możliwości. A poza tym, jest to moja słodka zemsta, za
dręczenie mnie rozmowami typu:
– Je
chce pić.
– To
pij.
– Je
chce pić.
– To
nie pij.
– Je
chce pić.
– Rób
co chcesz.
– Je
chce pić.
Albo:
– Tata
Mando.
– Co
Mango.
– Ten
Mando.
– Ale
co robi Mango?
– Tata
Mando.
Bywa
też, że czasami się dogadujemy:
– Je
ciocia? – pyta jeden.
– Je
ciocia – odpowiadam zrezygnowany.
– Je?
– na to drugi.
– Je
– powtarzam.
– Aha
– obaj.
Wprawdzie
cioci akurat nie było w domu, ale ważne, że zrozumieli.
Gdy
mówię do nich ludzkim językiem, to ni w ząb. Mogę gadać i
gadać, tłumaczyć i tłumaczyć, a oni tylko się gapią i udają,
że rozumieją. Kiedy mówię: „Chcesz pić, to poszukaj swojego
kubka”, to nie wiedzą jak się zachować. Takie zdanie jest zbyt
trudne, bo nie kończy się pytaniem, na które można odpowiedzieć
„tak” lub „nie”. Zresztą odpowiedź wybierają dowolnie,
czyli która pierwsza przyjdzie na myśl. A jak już nie wiadomo jak
się zachować, to przecież wystarczy zamknąć rozmowę zwrotem,
który każdego dnia słyszę po kilkadziesiąt razy – „a ja?”.
Mimo,
że chłopcy bardzo wolno się uczą, to jest między nimi kolosalna
różnica w podejściu do uczenia się. Dagon się stara. Próbuje
powtarzać usłyszane słowa. Cieszy się, gdy mu coś wychodzi, albo
gdy widzi, że sprawił nam czymś przyjemność. Zwrot „proszę
pić” opanował w ciągu kilku dni. Teraz to nawet przesadza w
drugą stronę. Kiedyś postawiłem na stole gofry z bitą śmietaną.
Bliźniacy natychmiast zaczęli wykrzykiwać swoje „ja chcę”.
Chyba nie tak się mówi – powiedziałem. Na to Dagon bez namysłu
– proszę pić. Omen nie prosi. Nie wiem dlaczego. Być może nie
lubi pochwał.
Zarówno
Omen jak i Dagon, wciąż mówią do mnie „tata”, a na Majkę
„ciocia”. Nadal się zastanawiam, co może być tego przyczyną.
Przecież ja o sobie mówię „wujek” i Majka na mnie tak samo.
Być może czują jakąś wewnętrzną potrzebę zwracania się do
kogoś w ten sposób. Niedawno spotkali się ze swoim tatą u
psychologa, na tak zwanym badaniu więzi. Tym razem wiedzieliśmy, że
ojciec na pewno się pojawi. Nie miał wyjścia – zjawił się w
towarzystwie dwóch policjantów. Omen się z nim bawił, wchodził
mu na kolana, przytulał się. Dagon prawie nie opuszczał Majki.
Siedział obok niej i się przyglądał. Po powrocie Majka pokazała
Omenowi zdjęcie taty, pytając:
– Kto
to jest?
.
– Pan – odpowiedział.
– A
tata gdzie jest?
– Tutaj
– rzekł wskazując na mnie.
W
zasadzie nie mam problemów z tym, że w ten sposób chłopcy się do
mnie zwracają, chociaż bywają sytuacje, gdy czuję się trochę
nieswojo. Kilka dni temu odwiedziła nas Stokrotka. Ponieważ Majka
nie zdążyła przygotować obiadu, postanowiłem podjechać do
pobliskiej knajpki i przywieźć coś gotowego. Stokrotka bardzo
chciała mi towarzyszyć, więc szybko zaczęła się ubierać. Gdy
Omen zgłosił takie samo życzenie, postanowiłem że dam mu szansę.
W końcu oczekiwanie na danie dnia nie trwa tam dłużej niż
dziesięć minut. Zajechaliśmy, zamówiliśmy i czekamy.
– A
co to? – zapytał Omen wskazując na ścianę.
– Zegar
– odpowiedziałem.
– A
tyka? – zainteresowała się Stokrotka.
Pomyślałem,
jak wielka przepaść dzieli trzyletniego Omena od młodszej o ponad
rok dziewczynki. On nie ma pojęcia co to jest zegar, a ona wie, że jedne tykają, a inne nie. Niestety to pytanie było ostatnim, bo chłopiec
zaczął się nudzić. Wytrzymał na krześle jakieś dwie minuty. Potem zaczął biegać po całej sali, zupełnie nic sobie nie robiąc z
moich próśb, aby spokojnie usiadł. Ale i to mu się znudziło,
więc stwierdził, że chce pić. Gdy dowiedział się, że musi
poczekać aż wrócimy do domu, zaczął się wydzierać i tupać
nogami. Ale chociaż przestał biegać. Kolejne minuty były jednymi
z najdłuższych w moim życiu. Dobrze, że chociaż Stokrotka
dodawała mi otuchy, uśmiechając się raz po raz. W końcu
doczekaliśmy się obiadu i skierowaliśmy się do drzwi wyjściowych.
Stokrotka i ja, bo Omen w tym momencie stwierdził, że chce usiąść, krzycząc "ja apa".
Na szczęście (cały czas zanosząc się od płaczu) poczłapał za nami do
samochodu. W zasadzie przeszedłbym nad tym występkiem do porządku
dziennego. Ostatecznie nie wstydzę się swoich dzieci, a do tego
wciąż jeszcze mam w pamięci ośmioletniego Kapsla, który zabierał
z regałów sklepowych różne produkty i wkładał do nieswoich
wózków. Jednak podstawową różnicą między tymi dwiema
sytuacjami jest to, że Kapsel krzyczał „Wuja!”, a Omen drze się
„Tata!”.
Ale
jest jak jest i trzeba stawiać czoła przeciwnościom losu. Tyle
tylko, że nie mamy pomysłu na Omena, bo pole manewru jest bardzo
ograniczone. Rozpoczęliśmy z chłopcem zajęcia z integracji
sensorycznej i prawdopodobnie będziemy na nie uczęszczać do końca
naszych wspólnych chwil. Wstępną diagnozę wystawioną przez
terapeutkę można sprowadzić do jednego słowa – masakra. Omen w
najlepszym razie jest opóźniony o rok i być może właśnie
wchodzi w bunt dwulatka. Obecnie absolutnie nie nadaje się do
przedszkola. Nie współpracuje i nie potrafi się skupić nawet w
relacji jeden na jeden. Niczego się tam nie nauczy, a do tego
rozwali każdą przedszkolną grupę. Nawet nie planujemy go
zapisywać, choćby z tego powodu, że wciąż musimy mu zakładać
pieluchę. Przez prawie miesiąc próbowaliśmy zaznajomić go z
nocnikiem (Dagona też) i wysadzaliśmy regularnie co godzinę.
Opierając się na zwyczajnym rachunku prawdopodobieństwa,
przynajmniej kilka razy powinien odnieść sukces. Nic z tego. Robił
siku i kupę pomiędzy (Dagon też). Do tego zupełnie nie wie kiedy
mu się chce, ani czy już zrobił, czy jeszcze nie (Dagon też).
Nawet nie wie, gdy jest w trakcie tej czynności (Dagon też).
Potrafi uwalić kupę chodząc (Dagon nie). W związku z tym, na jakiś
czas odstawiliśmy nocnik do kąta. Jeszcze nie wiemy na jak długo.
Niepokojące jest też to, że kupa w jakiś sposób go fascynuje
(Dagona nie). Przyłapałem go kiedyś, jak wygrzebał sobie z
pieluchy i przymierzał się do wytarcia w fotel. Na szczęście
zdążyłem krzyknąć: „Ej!”, a on zareagował. Innym razem
zawołał mnie i pokazał kawałek kupy na podłodze. Też musiał ją
wygrzebać. Chociaż najgorsze są sytuacje, jak za przeproszeniem
zesra się do wody podczas kąpieli, albo rozbierze do naga w
łóżeczku. I jeszcze go to cieszy. Nie jest zatem przesadą
mówienie, że mamy zasraną robotę.
W
związku z brakiem konkretnych pomysłów na postępowanie z Omenem,
Majka postanowiła zapisać się na szkolenie TBRI. Niewiele jest do
poczytania o tej metodzie, ale w ogólnym zarysie chodzi o takie
podejście do dziecka, które jest oparte na zaufaniu i przywiązaniu.
Od innych terapii różni się tym, że terapeutą jest tutaj
rodzic. Oczywiście odpowiednio przygotowany. Obecnie Majka widnieje
na liście uczestników dwudniowego wykładu online i ciekawy jestem
czego się dowie. Początkowo miała na myśli zajęcia praktyczne,
ale nie byłem tym zachwycony. Na szczęście w najbliższych kilku
miesiącach nic nie jest planowane. Takie praktyki mają to do
siebie, że trwają kilka dni (nawet tydzień) i najlepsze efekty
uzyskuje się, gdy jedzie się razem z dzieckiem. I nie tylko z
dzieckiem. Dobrze by było, aby poza matką, na takim kursie stawiły
się również inne osoby bliskie dziecku, a więc ojciec,
rodzeństwo, babcie.
Tygodniowe
zajmowanie się dziećmi bez Majki jakoś bym przeżył. Moje
wątpliwości budziło to, że miałbym brać udział w terapii,
którą w naszej sytuacji wcale nie uważam za sensowną. Przede
wszystkim musiałbym chcieć, bo przecież robienie czegoś na siłę
zupełnie pozbawione jest logiki. Nie wydaje mi się też, aby Majki
i moje zaangażowanie w zdrowienie Omena, nie odbiło się na
pozostałych dzieciach. A jak już wielokrotnie pisałem, nie
zamierzam nigdy ratować jednego dziecka, kosztem wielu. Wystarczy,
że obecność bliźniaków już teraz negatywnie wpływa na Mopika,
który idzie w ślady chłopców w uporze, krzykach, darciu książek
i rzucaniu czym popadnie. Chociaż istnieje niewielkie
prawdopodobieństwo, że nie jest to naśladownictwo, tylko kolejny
etap rozwojowy.
Trzecim
ważnym powodem mojego sprzeciwu było to, że moim zdaniem byłaby
to próba połączenia wody z ogniem. Musielibyśmy skonfrontować
pogłębianie się więzi z koniecznością rozstania w bliżej
nieokreślonym czasie. Trudno przewidzieć co by było gdyby chłopcy
odeszli w początkowej fazie terapii. Nie wiadomo czy nowi rodzice
zechcieliby ją kontynuować oraz jak bliźniacy by na to
zareagowali.
Zawsze
słyszałem, że terapię rodzinną opartą na przywiązaniu należy
rozpoczynać w docelowej rodzinie, a przynajmniej takiej, w której
dziecko z dużym prawdopodobieństwem będzie przebywać długo. I
tego się trzymam.
Ponieważ
jednak nie mamy dobrego pomysłu, z pewnością pewne elementy TBRI
wykorzystamy. Teraz trochę eksperymentujemy, o czym może świadczyć
choćby nasze odmienne podejście do Omena. Majka wychodzi z
założenia, że dziecko po traumie musi być inaczej traktowane i z
tego względu nie możemy stosować schematów, które sprawdzały
się przy dotychczasowych dzieciach. W teorii się z nią zgadzam,
chociaż w praktyce jest to trudne do realizacji. W każdym razie,
gdy przyszli do nas na praktyki rodzice kończący szkolenie i
zaczęli przyglądać się chłopcom bliżej, powiedziałem: „Nawet
o tym nie myślcie”. Nie wiem, kto wyszedłby z tego bardziej
poraniony – ich starsza o dwa lata córka, czy nasi bliźniacy.
Oczywiście można gdybać, że wszystko zakończyłoby się
szczęśliwie, ale wydaje mi się, że nie warto kusić losu. Chłopcy
potrzebują rodziców, którzy będą mogli poświęcić się tylko
im.
Analizując
moje metody wychowawcze, sięgnąłem po Majki notatki z warsztatów
o krzywdzeniu dzieci oraz książkę „Dziecko – trauma, wsparcie
i rozwój – Drogowskaz”, Urszuli Bartnikowskiej i Hanny Dufner.
Drugą pozycję szczerze polecam. W przypadku pierwszej trzeba być
ekspertem w dziedzinie bazgrołologii i skrótologii, więc
niekoniecznie. Jednoznacznej odpowiedzi na moje wątpliwości nie
znalazłem. W zasadzie wiele zależy od tego, na jakim etapie rozwoju
chłopiec jest i dlaczego. Jeżeli przyjąć ocenę psycholożki, że
odstaje od rówieśników przynajmniej o rok, to równie dobrze może
być na poziomie piętnastomiesięcznego Mopika, a przecież w
stosunku do tej dziewczynki nawet bym nie próbował niektórych
rozwiązań. W przypadku Omena, moją czujność usypia to, że
chłopiec jest od niej dwa razy wyższy i trzy razy cięższy.
Zacznę
od naszego „wypadu”, czyli krótkotrwałego odseparowania
delikwenta od grupy. W łagodnej formie jest to posadzenie dziecka
przy osobnym stoliku, co z reguły wystarczało choćby przy
Romulusie. Najbardziej represyjną postacią jest wypad na schody lub
do przedsionka. W obu miejscach dziecko widzi i słyszy pozostałe
towarzystwo. Pytaliśmy kiedyś psychologa, czy takie postępowanie
jest dopuszczalne. Tak, ale w przypadku starszego dziecka. Majka
rozwrzeszczanego Omena zabiera do osobnego pokoju i siedzi tam z nim
średnio dziesięć minut. Mówi, że się przytulają. Nie wnikam,
zapewne tak jest. Ja tej metody stosować nie mogę, bo jak Majka
jest razem z nami to ona wychodzi, a jak jej nie ma, to przecież nie
zostawię pozostałych maluchów bez opieki. A poza tym, między
Omenem, a mną, nie ma takiej chemii, która pozwalałaby mi
przytulać rozwrzeszczanego chłopca, mając jednocześnie do niego
jakieś pozytywne uczucia. Ale zgadzam się z Majką, że wypad w
przypadku Omena zupełnie się nie sprawdza. Dagon analizując straty
i zyski, szybko zorientował się, co mu się bardziej opłaca. Teraz
gdy zaczyna szaleć, wystarczy, że powiem do niego: „Dagon, chcesz
wylecieć?”, aby przynajmniej na chwilę się uspokoił. Omen przy
próbie zwrócenia mu uwagi nawet w delikatnej formie, zupełnie
wyłącza myślenie. Po raz pierwszy zaobserwowałem to wiele tygodni
temu (prawie na samym początku), gdy Omen dostał wypad do
przedsionka. Siedział i krzyczał już dobrych kilka minut, więc
szukałem byle pretekstu, aby pozwolić mu wrócić do innych dzieci.
Wykorzystałem chwilę, gdy zrobił sobie małą przerwę na wzięcie
oddechu i powiedziałem: „Dobrze Omen, uspokoiłeś się, więc
możesz do nas wrócić”. Na to chłopak trzasnął drzwiami z
całych sił (odcinając się od wszystkich) i wrzeszczał dalej. Ten
incydent uzmysłowił mi, że dalsze izolowanie go od pozostałych, nic nie daje. Tym bardziej, że gdybym upierał się przy
skuteczności tej metody, to Omen miałby kilka wypadów dziennie, bo
wciąż z byle powodu wpada w szał. Czasami nawet bez widocznej dla
wszystkich przyczyny. Zresztą mam wrażenie, że Omen poza snem i
jawą doświadcza jeszcze jakichś stanów z pogranicza. Zdarza się
to tylko w sytuacjach gdy nie ma innych dzieci, na przykład w czasie
ich popołudniowej drzemki. Gdy chłopiec ogląda bajki, albo układa
puzzle (bo tylko to potrafi zająć go na dłuższy czas), nagle, bez
żadnej przyczyny zrywa się z krzesła, podbiega do jakiejś zabawki
i krzyczy: „To jest moje!”, albo coś podobnego, na przykład "Aaaaaaaa". Zdarza mu się
to również w nocy, co oznacza, że jego umysł wciąż pracuje w
tle i nigdy nie odpoczywa.
Jak
wcześniej wspomniałem, Omen w przeciwieństwie do Dagona, nawet nie
próbuje uczyć się nowych słów. Majka stawia na powtarzanie, a ja
na ignorowanie. Nie uważam się za dręczyciela choćby dlatego, że
Omen jeśli chce, mówi dużo wyraźniej niż Dagon. Gdy wykrzykuje
„pić', albo „je chce pić”, to nie reaguję. Zresztą od
trzech miesięcy po kilka razy dziennie go informuję, że tak będę
robił, bo należy dodawać słowo „proszę”. Podobnie się
zachowuję gdy chłopiec cokolwiek ode mnie chce. W tym wypadku już
się nie upieram przy słowie „proszę”, ale żeby wygęgał o co
właściwie mu chodzi. Wygląda to mniej więcej tak:
– Tata,
to!
– Ale
co?
– Tata,
yyyy!
– Nie
rozumiem co chcesz. Musisz mi powiedzieć.
Odpowiedzią
chłopca jest albo krzyk i wściekanie się, albo rezygnacja bez
słowa. Rzadko próbuje zwerbalizować swoją potrzebę, a jeżeli
już, to na wszystko mówi tak samo: „hyche”. Do tego drugi człon
w zdaniu „Tata, hyche”, wypowiada ciszej. Jakby się wstydził,
albo próbował zachować twarz czując się pokonanym.
Są
jednak punkty wspólne w podejściu Majki i moim do wychowywania
trudniejszego chłopca. Omen musi na przykład ponosić konsekwencje
swoich zachowań. Gdy ostatnio dostał kubek z wodą i ostentacyjnie
wylał jego zawartość na podłogę, upajając się tym widokiem,
następnego nie dostał, chociaż wydzierał się kilka minut, że
chce pić.
Trudno
mu również zrozumieć, że zanim dostanie kolejną układankę,
najpierw musi posprzątać do pudełka tę, którą się do tej pory
bawił. Nie ma taryfy ulgowej, chociaż jest to kolejny powód do
wszczęcia awantury.
Staramy
się też uczyć chłopców, że trzeba brać odpowiedzialność za
wypowiadane słowa i ponosić konsekwencje bezsensownej paplaniny.
– Jesz
jeszcze?
– Nie.
– Mogę
zabrać talerz?
– Tak.
No
to zabieramy, na co w odpowiedzi słyszymy: „Je chce aaaaam!”.
Ale odwrotu już nie ma.
Skupiłem
się głównie na przedstawieniu Omena, chociaż Dagon nie jest dużo
łatwiejszy wychowawczo. Tyle, że on się stara. On rozumie nasze
emocje i wiem, że jak przychodzi się przytulić, to jest to szczere
i w naturalny sposób wynika z jego potrzeby akceptacji. Omen wciąż
się skrada i świdruje mnie swoim wzrokiem, albo rzuca się na mnie
w przypływie miłości nie zważając na nic. Nie mam najmniejszego
pojęcia, jakie myśli chodzą mu wówczas po głowie.
Przez
długi czas miałem wątpliwości, czy przyczyną tak marnych
postępów obu chłopców nie jest to, że oni wciąż nie czują się
u nas bezpieczni. Nadal nie odrzucam takiej możliwości, chociaż
dokładniejsza analiza Majki notatek ze szkolenia oraz tez zawartych
we wspomnianej wcześniej książce spowodowała, że raczej
skłaniam się ku innej hipotezie. Okazuje się, że dużo ludzi
(jeżeli nie większość) nie zdaje sobie sprawy z krzywd
wynikających z zaniedbania. Bo przecież to tylko „niezapewnianie
odpowiednich warunków do rozwoju dziecka w sferze zdrowotnej,
edukacyjnej i emocjonalnej”. Ale takie zaniedbanie nie skutkuje
tylko mniejszym przyrostem masy ciała, nienawiązywaniem kontaktu
wzrokowego, czy wycofaniem emocjonalnym. To co za chwilę opiszę,
jest doskonałym argumentem obalającym twierdzenie, że niewydolnym
wychowawczo rodzicom trzeba pomagać tylko dlatego, że są
rodzicami.
Zaniedbywanie
dziecka we wczesnym okresie jego rozwoju powoduje, że jego życiem
rządzi stres, co przekłada się na funkcjonowanie w stanie ciągłej
walki. Majka zapisała to w sposób obrazowy: „Jego mózg wciąż
zalewany jest przez kortyzol”. W takim przypadku, dziecko nie
potrafi regulować swoich emocji. Na wszystko reaguje agresją,
nagłymi wybuchami złości, albo ucieczką. Nadmiar kortyzolu
powoduje, że przestaje myśleć i nie uczy się. Zaburzony jest
również jego rozwój społeczny. Mózg skoncentrowany jest tylko na
przeżyciu. Najgorsze jest to, że im dłużej taki stan trwa, tym
trudniej jest odwrócić proces prowadzący do nieodwracalnych zmian
w mózgu. Badania wykazują, że zmianie ulega również struktura
mózgu, ale nie będę się w to teraz wgłębiał – można
poczytać. Z pozoru niegroźne zaniedbywanie może skutkować w
przyszłości stanami depresyjnymi, strachem przed podejmowaniem
nowych wyzwań, brakiem chęci do nauki, pojawianiem się rozmaitych
fobii, a nawet dolegliwościami zdrowotnymi. Mogą zatem pojawić się
zaburzenia w postrzeganiu samego siebie i zaburzenia relacyjne.
Podam
pewien przykład, który moim zdaniem dobrze obrazuje to, o czym
napisałem powyżej. Chłopcy bardzo lubią układać puzzle. Wcale
mnie nie dziwi, bo przecież ich mamą zastępczą jest Majka. Po
skończonej zabawie, często sami zbierają wszystkie elementy i
odnoszą na swoje miejsce. Bywa jednak, że nie mają na to ochoty i
daję im ultimatum: „Nie wydam podwieczorku, dopóki nie
posprzątacie”, albo: „Chcecie klocki, to najpierw posprzątajcie
puzzle”. Niby nic wielkiego. Zwyczajne egzekwowanie zasady
obowiązującej w naszym domu. W tym momencie, stres nasila się do
tego stopnia, że chłopcy zupełnie tracą umiejętność logicznego
myślenia. Zaczynają zbierać poszczególne kawałki, a potem dzieją
się bardzo dziwne rzeczy. Nagle zabierają się za ponowne
wyciąganie ich z pudełka, rozrzucanie po całym pokoju i znowu
rozpoczynają układanie. Sprzątanie się zapętla i bez naszej
pomocy trwałoby w nieskończoność. Chłopcy sprawiają wrażenie,
że chcą, ale ta prosta czynność zwyczajnie ich przerasta.
Nawiasem
mówiąc, muszę przyznać, że nie rozumiem wyjątkowego daru Omena
do układania puzzli. Gdy do nas przyszedł, to z ledwością łączył
układanki dwuelementowe. Teraz nie przerażają go 24-elementowe, na
których jest napisane 3+. Być może będzie to jakąś wskazówką
dla psycholożki z zajęć integracji sensorycznej.
Dagon
jest w tej kwestii takim samym beztalenciem jak ja. Ale chociaż
próbuje. Ja nie.
Istnieje
pewne prawdopodobieństwo, że dla Omena i Dagona (a być może tylko
Omena) jest już za późno. Że już nigdy nie dogonią swoich
rówieśników, którzy wychowywali się w atmosferze uczucia i
wrażliwości na swoje potrzeby, i w dorosłym życiu nie będą
zdrowymi emocjonalnie i społecznie ludźmi.
Chłopcy
przez trzy lata przebywali z mamą, która (jak sama przyznaje)
prawie się nimi nie zajmowała i niewydolną wychowawczo babcią.
Wychowywali się w ciszy i wzajemnej agresji. Czy ich mózg zalewa
kortyzol? Będziemy robić badania, a potem być może reagować
środkami farmakologicznymi. Co do Omena, to właściwie jesteśmy
pewni, że ma podwyższony poziom tego hormonu stresu. On ma inny
zapach. Zapach strachu. Podobną woń czuliśmy kiedyś od Balbiny,
ale wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy o czym to może świadczyć.
Zanim jednak pójdziemy do lekarza, będziemy próbować działać
własnym przykładem, zainteresowaniem potrzebami chłopców i
wspieraniem ich w budowaniu swojej autonomii – oczywiście na ile
jest to możliwe w ich przypadku. No i duże nadzieje pokładamy we
wspomnianym wcześniej szkoleniu TBRI. Nie wiem tylko co z tego
wyjdzie, bo to że wiemy co zrobić, nie znaczy, że wiemy jak. Weźmy
choćby takie więzi. Wiadomo, że chłopcy muszą nauczyć się je
nawiązywać. Ale jak nadrobić trzy stracone lata? Może cofając
się do początku. Wracając do pieluch, karmienia butelką, czy
noszenia na rękach. Nam byłoby o tyle łatwiej, że z pieluch
chłopcy jeszcze nie wyrośli. Być może spowodowałoby to, że
poczuliby się zadbani, chciani i kochani. Słyszałem o takiej
metodzie.
To
może próba utożsamiania się z uczuciami dziecka. Zważywszy na
to, że układ nerwowy dzieci krzywdzonych może działać
niestandardowo, chęć dostrojenia się się do dziecka nie jest
rzeczą prostą. A przynajmniej tak prostą jak w przypadku
niemowlaków, które twarzą i głosem przekazują swój stan emocji,
a przyglądając się twarzy i zachowaniom rodzica, w sposób
naturalny otrzymują informacje zwrotne. Nasi chłopcy nie nauczyli
się odczytywać emocji. Dagon potrzebuje trochę czasu, aby mnie rozszyfrować – ale mu się
w końcu udaje. Omen nie ma pojęcia, czy w danym momencie jestem
zły, czy zadowolony. Czy za chwilę krzyknę, czy może się
roześmieję. Pewnie dlatego tak bardzo się we mnie wpatruje i
skrada. A gdy się na mnie rzuca w przypływie radości, to może źle
odczytał stan moich aktualnych uczuć. Gdy próbuję w jakiś sposób
odwzorować zachowania i mimikę Dagona, to zaczynam rozumieć co on
może myśleć i co czuć. Gdy wchodzę w jego ciało i widzę Omena,
który próbuje mi odebrać rzecz, która właśnie pochłania mnie
bez reszty, to też narasta we mnie agresja. Inaczej jest z Omenem.
Utożsamiając się z chłopcem poprzez takie jak jego gesty, słowa
i taką samą mimikę twarzy, nie odczuwam zupełnie nic. Nie
rozumiem sam siebie. Chociaż może on właśnie czuje to samo.
Tylko
co z tego wynika? Co daje mi taka wiedza?
Jest
takie ćwiczenie z dziećmi polegające na zabawie w lustro. Dziecko
naśladując rodzica też powinno zacząć rozumieć jego nastrój
i emocje. Spróbowałem tego z chłopcami. Zabawa skończyła się
zanim się rozpoczęła. Nie potrafiłem im wytłumaczyć, co to jest
lustro. Dagon się ze mnie śmiał, a Omen patrzył jak na idiotę.
Chyba musimy wrócić do zabawy lustrem, czyli poziomu dziecka
półrocznego.
Często
mówię, że w naszej rodzinie najważniejsza jest rutyna, codzienne
powtarzanie tych samych czynności o tej samej porze dnia. Zauważyłem
to na przykładzie kąpieli. Czasami się zdarza, że któreś
dziecko jest tak zmęczone, że kładziemy je spać około
osiemnastej. Zwyczajnie tak się wydziera i trze oczy, że
przetrzymywanie choćby do dziewiętnastej (o której rozpoczynamy
przygotowania dzieci do snu) nie ma żadnego sensu. Nie wiem skąd
dzieci wiedzą, że nie jest to jeszcze sen nocny i budzą się po
godzinie, a po kolejnym, półgodzinnym okresie aktywności zakończonym
kąpielą, zasypiają natychmiast i śpią do rana. Zauważyłem więc skutek, nie
rozumiejąc działania tego mechanizmu. Okazuje się, że zdarzenia
stresujące (a takimi mogą być również sytuacje nowe,
zaskakujące) odbierane są przez dziecko jako chaotyczne i
niebezpieczne. Strategią obronną w dążeniu do przewidywalności i
uporządkowania wewnętrznego chaosu jest właśnie rytm i rutyna. A
takich powtarzalności w naszym dniu codziennym jest więcej. Może
to dziwnie brzmi, ale dzieci nie wyobrażają sobie kolacji bez
arbuza. Chleba może zabraknąć i nikt nie będzie miał z tym
problemu. Ale arbuza nigdy.
Kolejną
bardzo ważną rzeczą jest obecność. Z jednej strony fizyczne
bycie przy dziecku, a z drugiej psychiczne towarzyszenie mu,
sprowadzające się do zaspokajania jego potrzeb, wspólnego
wykonywania rozmaitych czynności, czy przeżywania razem emocji. W
tej kwestii, jak niektórzy mawiają, jest dobrze, ale nie
beznadziejnie. Majka dręczy Omena puzzlami, a ja przeżywam razem z
nim wyjazdy do restauracji po obiad.
Zostały
jeszcze granice. Coś, co jest ustalane od pierwszego dnia pobytu
dziecka w naszym domu i wprowadzane w czyn z precyzją zegarmistrza.
Doskonale wiadomo, że każde dziecko musi mieć postawione granice,
aby czuło się bezpiecznie. Jednak w przypadku Omena i Dagona, nie
do końca tak powinno być. Chyba, że przyjmiemy, że zrobiliśmy to
dla bezpieczeństwa dzieci, bo przecież skacząc po tapczanie mogą
się odbić i upaść na głowę. Podobnie wchodząc na parapet, a
biegając mogą zdepnąć mniejsze dziecko. Ale tak czy inaczej,
powinniśmy to zrobić na zasadzie gotującej się żaby, a nam
wyszło zbyt szybko i bez zgody chłopców. Oczywiście zgody nie
wyrażonej w sposób werbalny, ale jako akceptację poprzez swoje
doświadczenia. Chodzi o to, że dzieci po traumach wielokrotnie w
swoim życiu miały przekraczane własne granice przez dorosłych i
dlatego najpierw powinny one dobrze je poznać. Dla opiekunów może
to być trudne, ponieważ niekoniecznie muszą być one zgodne z
normami obowiązującymi w świecie dorosłych. Jednak w niektórych
przypadkach postąpiliśmy prawidłowo. Dla przykładu, nie
zmuszaliśmy Omena do obcięcia włosów, które wchodziły mu do
oczu. W końcu przyszedł sam, chociaż mam wrażenie, że nie do
końca wiedział czego się domaga. Głowę umyłem mu dotychczas
zaledwie dwa razy, bo na samo wspomnienie wpada w szał. A te dwa
razy były koniecznością, gdyż upaprał sobie włosy kupą
wygrzebaną z pieluchy. Mogę się usprawiedliwiać tym, że
przekroczyłem jego granicę dla dobra ogółu. Cieszy mnie też, że wyręczają mnie Mopik i Dagon. Zupełnie niczym się nie przejmując, wylewają Omenowi na głowę wodę z kubków podczas kąpieli. Oczywiście, że się wydziera. Ale do mnie pretensji mieć nie może.
Podsumowując,
z dziećmi w pieczy zastępczej należy postępować bardzo
ostrożnie. A tym o czym należy pamiętać są: dostrojenie, rutyna,
obecność i granice. Dlaczego to wszystko działa, można
przeczytać w książce, o której wspomniałem. Dla mnie ważne jest
to, że działa. A dokładniej, że powinno zadziałać, bo jak do
tej pory skuteczności nie możemy potwierdzić. Chociaż – jakieś
nieśmiałe postępy przywiązaniowe się pojawiają. Omen będąc na
zajęciach z integracji sensorycznej, wciąż pyta o ciocię, a Dagon
bez przerwy dopytuje o tatę. Czyli o mnie.
Jednak
z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że nie jest źle.
Całkiem dobrze znosimy podwójne uderzenie w postaci ciągłego „a
co to?”, „a ja?” i „je chce”. Nie wspominając nawet o
„nie!”
Nie
wiem co będzie dalej, bo na horyzoncie pojawiło się wsparcie.
Niestety nie dla nas.