niedziela, 27 lutego 2022

BLANKA 2

 


Blanka spędziła w naszej rodzinie mniej więcej rok. Raczej mniej, ale pewny nie jestem. W każdym razie roczek miała wyprawiony jeszcze w naszym domu, chociaż byli już obecni jej rodzice adopcyjni. Teraz mieszka już z nimi i był to najdłuższy proces adopcyjny jaki nam się trafił. Dziewczynka przez długi czas nie była gotowa na odejście. Na szczęście jej nowi rodzice doskonale rozumieli, że pośpiech w tym przypadku jest złym doradcą. Przyjeżdżali często, chociaż nie było im łatwo. Wprawdzie nie mieszkamy zbyt daleko od siebie, jednak brak samochodu sprawiał, że musieli przyjeżdżać do nas pociągiem i do tego z przesiadką pośrodku. Nigdy nie powiedzieli, że jest im trudno, albo że nie mogą doczekać się zabrania dziewczynki na stałe. Owszem, czekali na ten dzień z utęsknieniem, ale zdali się na nasze doświadczenie i stosowali się do wszelki naszych propozycji. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie mieli wyjścia. Mieli. Każdy rodzic adopcyjny na etapie zapoznawania się z dzieckiem może proponować swoje rozwiązania. Może też mówić, że częste przyjazdy mu nie pasują, bo przecież jest praca i inne obowiązki, albo kwestionować sens spotkania się z dzieckiem przez dwie godziny, skoro przejazd w obie strony zajmuje trzy razy więcej czasu. Może też się wydawać, że przy tak małym dziecku, a do tego tak dobrze reagującym na nowych rodziców, przedłużanie wszystkiego jest niepotrzebne. A jednak nigdy tak nie powiedzieli. Nie mówią też tak teraz, chociaż jest już dawno po rozprawie o przysposobienie.

Tort od rodziców

Od momentu gdy wspólnie z ośrodkiem adopcyjnym stwierdziliśmy, że nadszedł już ten czas, wszystko nabrało takiego tempa, że po trzech tygodniach Blanka miała już nowe nazwisko. Sędzia z naszego sądu rodzinnego przyzwyczaiła nas już do tego, że postanowienie o powierzeniu pieczy wydaje w ciągu kilku dni. Jednak na ostateczną rozprawę rodzice adopcyjni często muszą czekać kilka miesięcy. Tym razem odbyła się ona tak szybko, że nawet ośrodek adopcyjny był zaskoczony. Chociaż właściwsze byłoby stwierdzenie, że nie za bardzo był zadowolony. Zwyczajnie nie miał kiedy odwiedzić dziecka w nowej rodzinie. Zazwyczaj robi to dwa razy w odstępach kilku tygodni, aby zobaczyć jak dziecko funkcjonuje w nowym miejscu. W przypadku Blanki, musiał zdać się na naszą opinię. A ta oczywiście była pozytywna. Ostatecznie Majka odwiedziła Blankę kilka razy w jej domu i widziała jak dziewczynka się tam zachowuje. Do tego okoliczności towarzyszące tej adopcji były inne niż zazwyczaj. Nie tylko chodzi o to, że rodzice cały ten czas podporządkowali konieczności spotykania się z Blanką, ale mieli też pełną akceptację i wsparcie swoich pracodawców, a adopcją żyli nie tylko współpracownicy, lecz również prawie połowa mieszkańców miasteczka.

Właśnie sobie uświadomiłem, że teraz nie powinienem już zbyt wiele pisać o przypadku Blanki. Wraz z rozprawą adopcyjną oddaliśmy nie tylko dziewczynkę, ale zostaliśmy też pozbawieni opieki prawnej nad dzieckiem. A to zdecydowanie zmienia postać rzeczy.

Ale trudno – zaryzykuję. W końcu przez cały miniony rok poświęciłem jej tak mało opisów, jak żadnemu innemu dziecku. Może dlatego, że Blanka była dość nietypowa. Mógłbym krótko stwierdzić, że nie miała parcia na szkło. Doszedłem do takiego wniosku, gdy przygotowywałem zdjęcia z jej pobytu w naszym domu. Nie mogłem uwierzyć, że niemal na każdym był Mopik, Mopik i jeszcze raz Mopik. Bo Mopik jest wszędzie – nawet tam, gdzie być nie powinien. Blanka nie była dzieckiem przebojowym. Znalazłem tylko kilkanaście zdjęć (pomijając ujęcia nieudane i powtarzające się). Dziewczynka była pewnego rodzaju obserwatorem naszego życia rodzinnego. Najchętniej siedziała w swoim leżaczku i przyglądała się wszystkiemu co się działo wokół. Nie domagała się nawet brania na ręce. To my musieliśmy o tym pamiętać. Płakała bardzo rzadko, a jeżeli już, to była bardzo przewidywalna. Albo chciała jeść, albo spać, albo miała brudną pieluchę. Na inne dzieci patrzyła z pewnym dystansem i nie przeszkadzało jej, że któreś wpadało w nią z siłą tornada. Nigdy nigdzie się nie spieszyła. Dotyczyło to również spraw rozwojowych. Później niż inne dzieci zaczynała przewracać się na boki, a potem pełzać i siadać. Trzymaliśmy kciuki, aby przed poznaniem rodziców adopcyjnych zaczęła raczkować. Udało się rzutem na taśmę. Ale wszystko było w normie. Blanka od urodzenia była pod opieką fizjoterapeutki, a ze względu na to, że w pierwszych miesiącach życia podejrzewano nadprodukcję płynu mózgowo-rdzeniowego (a co za tym idzie, rozwinięcie się wodogłowia), co kilka tygodni konsultowaliśmy ją z neurologiem i neurochirurgiem. Trochę się martwiliśmy tym, że Blanka lubiła spać. Ale to też było w normie. Chociaż trochę utrudniało spotkania z rodzicami adopcyjnymi. Przyjeżdżali do niej o dziesiątej. Wtedy istniało duże prawdopodobieństwo, że już się obudziła z nocnego snu i przynajmniej przez dwie godziny będzie aktywna. Przyjazdy w innych godzinach były obarczone dużym ryzykiem, ponieważ zdarzało się, że Blanka budziła się z popołudniowego snu po osiemnastej, zjadała kolację, kąpała się i znowu szła spać.

I tak sobie płynęło leniwie nasze wspólne życie, aż do momentu, gdy zaczęli pojawiać się rodzice adopcyjni. Nagle przestałem być tylko obiektem obserwacji. Blanka zaczynała płakać, gdy wychodziłem z pokoju, a gdy tylko pojawiałem się w jego progu, próbowała dostać się do mnie wszelkimi sposobami. Nie wiem dlaczego wybrała sobie akurat mnie, a nie Majkę. Nie ma to zresztą większego znaczenia. Chodzi o to, że Blanka zaczęła przejawiać zachowania, które kiedyś były ukryte, które się nie ujawniały, gdyż jej potrzeby poczucia bezpieczeństwa chroniło zwyczajne bycie z nami. Teraz poczuła się zagrożona. Pewnie niejeden rodzic adopcyjny wyciągnąłby z tego wniosek, że takiej sytuacji nie można dłużej aprobować, gdyż prowadzi ona do niepotrzebnego zacieśniania więzi, które w tym momencie powinny być rozluźniane. Może nawet zgodziłby się z taką koncepcją niejeden psycholog. Mieliśmy jednak odmienne zdanie, chociaż pewnie mogło to być przykre dla rodziców adopcyjnych. Przecież to oni przychodzili do dziewczynki z sercem na dłoni. To oni od samego początku obdarzyli ją bezgraniczną miłością, co przecież wcale nie jest rzeczą oczywistą (jak się niejednemu wydaje). Nie wiem, co w takiej sytuacji czuje rodzic, bo sam nigdy nie musiałem dzielić miłości mojego dziecka z kimś innym. Ale pewnie nie jest to łatwe. Każdy rodzic chciałby być upewniany w tym, że jest dla dziecka osobą najważniejszą. W przypadku adopcji trzeba na taki stan trochę poczekać. Paradoksalnie im dłużej, tym lepiej. Pamiętam sytuację, gdy Blanka przyjechała do nas przed rozprawą o przysposobienie. Właściwie to przyjechała do mnie, bo przecież poza rodzicami, Majka musiała na nią również pojechać. Po powrocie, tata dziewczynki zapytał: „Jak było, szukała mamy?”. Odpowiedziałem, że nie wiem, bo Blanka się w tej kwestii nie opowiedziała. Chociaż było tak jak dawniej. Tak, jakby dziewczynka wciąż z nami mieszkała. Cieszyło ją towarzystwo moje i innych dzieci. Ani razu nie zapłakała. I to było dobre.

Wspomnę jeszcze o mamie biologicznej Blanki. Nie wiem, jak w przyszłości oceni ją dziewczynka. Z jednej strony, nie była dla niej dobrą matką, a później zupełnie się nią nie interesowała – można powiedzieć, że ją porzuciła. Ale przecież nie ukrywała, że nie potrafi zajmować się swoją córką. Nie udawała, że jej zależy – że chce ją odzyskać. Na ostatniej rozprawie zrzekła się praw do Blanki, co natychmiast zakończyło dotychczasowe postępowanie. Sąd nie miał już żadnego powodu, aby dawać jej kolejne szanse na poprawienie kompetencji rodzicielskich. Ona zwyczajnie tego nie chciała. Najciekawsze jest to, że (jak stwierdziła) nie miała pojęcia, że tak można. Nikt jej nie powiedział, że może zrzec się praw rodzicielskich. Gdyby wiedziała, zrobiłaby to już dawno. Ale tak właśnie działa ten system. Rodzicowi nie można niczego sugerować, bo można samemu stanąć przed sądem. Nie można kwestionować podstawowego celu pieczy zastępczej, jakim jest powrót dziecka do rodziny biologicznej. A przecież wystarczyłoby powiedzieć takiej matce, a zwłaszcza ojcu, że istnieje coś takiego jak zgoda blankietowa, po której dziecko szybko zostanie skierowane do adopcji skutkującej tym, że nie będzie już na nich ciążył obowiązek alimentacyjny. Oni zwyczajnie o tym nie wiedzą. Oni nawet nie wiedzą, że powinni płacić na utrzymanie swojego dziecka, gdyż rzadko kiedy ktoś występuje do sądu z takim wnioskiem. W każdym razie, mama wyraziła zgodę na przysposobienie swojego dziecka bez wskazania osoby przysposabiającej, podpisała odpowiednie dokumenty, a bieżące postępowanie zostało natychmiast umorzone.

Po rozprawie Majka podeszła do dziewczyny. Chciała z nią porozmawiać, powiedzieć że postąpiła słusznie i że taka decyzja jest wyrazem jej miłości do Blanki. Zaproponowała, że prześle jej kilka zdjęć dziewczynki. W odpowiedzi usłyszała: „Może pani wysłać. Mi nie zależy, ale moja mama na pewno się ucieszy”.

Dawno nie zamieszczałem opisów dzieci, które sporządzam dla PCPR-u na posiedzenia zespołu. Niewiele jest w nich informacji – tak samo mało, jak zdjęć przekazanych rodzicom adopcyjnym. Tym razem się nie postaraliśmy.

Ale są w nich również rzeczy, o których dawno zapomniałem.

Ocena dziecka na podstawie obserwacji opiekunów (4 miesiące)

Sytuacja zdrowotna

Blanka jeszcze nigdy nie miała poważniejszej choroby. Dotychczas tylko raz była lekko zasmarkana, ale wyszła z opresji po kilkukrotnym posmarowaniu maścią majerankową pod nosem i Depulolem na klatce piersiowej.
Nieco bardziej nas niepokoi jej głowa. Na pierwszym badaniu w poradni neonatologicznej uwagę zwróciły nieco powiększone puste przestrzenie wewnątrz czaszki. Lekarka odrzuciła możliwość wystąpienia wodogłowia, ale jesteśmy umówieni na kolejną wizytę.
Szczepienia obowiązkowe wykonujemy zgodnie z planem. Dziewczynka znosi je bardzo dzielnie i nie ma żadnych odczynów poszczepiennych, ani choćby złego humoru.
Blankę raz w tygodniu odwiedza studentka fizjoterapii, która pod kontrolą naszej zaprzyjaźnionej fizjoterapeutki, prowadzi z nią zajęcia. Mają one nieco usprawnić pozycję startową w kierunku przewracania się z pleców na brzuch, a w dalszej kolejności przejście do podparcia, pełzania i raczkowania. Dziewczynka ma też lekki przykurcz mięśni szyi powodujący niewielkie spłaszczenie głowy. Mamy nadzieję, że rehabilitacja poprzez masowanie i rozciąganie będzie wystarczająca i nie wystąpi w przyszłości konieczność dokonania zabiegu chirurgicznego. Dziewczynka aktualnie przekręca się na boki, a motywuje ją do tego starszy o trzy miesiące Mopik.
Blanka ma łojotokowe zapalenie skóry. Po konsultacji z lekarzem, smarujemy ją Latopic-kiem, który jest kremem o właściwościach nie tylko pielęgnacyjnych, ale również leczniczych. Raz jest lepiej, raz gorzej (jeżeli chodzi o chropowatość skóry), chociaż wizualnie trudno cokolwiek zauważyć.

Funkcjonowanie dziecka w domu.

Blanka jest dzieckiem bardzo pogodnym - do czasu. Gdy ma jakąś potrzebę, to domaga się natychmiastowego spełnienia swoich żądań. Nigdy nie zamierza czekać na swoją kolejkę, w czym pomaga jej donośne brzmienie głosu. Bywa, że nie wystarcza jej wzięcie na rękę, ani spoglądanie na świat z poziomu metra pięćdziesiąt. Czasami wręcz żąda spacerowania z nią wokół kominka – dotychczas ta metoda sprawdza się zawsze. Na spacerach wózkiem jest na ogół spokojna, chociaż musi być najedzona. Oglądanie błękitnego nieba nie jest dla niej substytutem picia mleka, więc butelkę zawsze musimy mieć pod ręką. Dziewczynka rozpoznaje wszystkich domowników. Zdecydowanie odróżnia ich od osób, które widzi tylko raz na jakiś czas, albo po raz pierwszy. Jednak póki co za bardzo nie wybrzydza. Jeżeli ktoś ma ochotę z nią pospacerować, to zawsze jest mile widziany. Blanka lubić bawić się swoimi rączkami i zabawkami, wciąż doskonaląc technikę chwytu. Nie potrafi ich jeszcze przekładać z jednej rączki do drugiej. Za to często okazuje radość, głośno się śmiejąc. Często też sprawia wrażenie jakby bawiła się swoim głosem. Piszczy, mruczy, parska... w każdym razie bywa, że jest „rozgadana”.
Położona na brzuchu, wysoko unosi głowę i wykonuje ruchy jakby chciała się przemieścić. Na razie jeszcze nic z tego nie wychodzi.

Kontakty z rodzicami biologicznymi

Brak

Ocena dziecka na podstawie obserwacji opiekunów (6 miesięcy)

Sytuacja zdrowotna

Jesteśmy po pierwszej wizycie u neurochirurga a kolejna jest zaplanowana na 2-go sierpnia. Badanie USG głowy wykazało pewne zmiany, o których lekarka powiedziała: „Nie jest to aktywne wodogłowie”. W chwili obecnej dalsze postępowanie skupia się na dokonywaniu pomiarów obwodu głowy i obserwacji czy puste komory wewnątrz czaszki będą się wypełniać rozwijającym się mózgiem, czy płynem. Lekarka jest dobrej myśli twierdząc, że jakakolwiek operacja raczej nie będzie potrzebna, a produkowany płyn mózgowo-rdzeniowy będzie samoistnie wchłaniany tak jak ma to miejsce u każdego zdrowego dziecka.
W chwili obecnej, jedynym dającym się zaobserwować objawem zewnętrznym jest zwiększony rozmiar głowy. Nie jest to jednak coś co rzuca się od razu w oczy i wiele osób, które pierwszy raz widzi Blankę, nawet tego nie zauważa. Daje się to odczuć zwłaszcza ubierając dziewczynkę w ubranka wciągane przez głowę. Nie występują pojawiające się często objawy wodogłowia jak ospałość, wymioty, mdłości, bóle głowy czy opóźniony rozwój.
Problemy skórne są już opanowane. Po łojotokowym zapaleniu skóry zostało tylko wspomnienie.
Cały czas dziewczynkę odwiedza studentka fizjoterapii, która pod kontrolą naszej znajomej fizjoterapeutki realizuje odpowiedni program ćwiczeń. Z pewnością przyspieszyło to rozwój ruchowy Blanki, która bez większych problemów przewraca się już z pleców na brzuch i odwrotnie. Nie lubi jednak przez dłuższy czas leżeć na brzuchu, co być może sprawia, że jeszcze się nawet nie przymierza do raczkowania, czy nawet pełzania. Kiedyś, gdy kładliśmy ją na brzuchu, wydawało nam się, że ma ochotę się przemieścić. Okazuje się, że chyba były to wówczas nieudolne próby przewrócenia się na plecy. Zajęcia fizjoterapeutyczne mają głównie niwelować lekki przykurcz mięśni szyi.
Blanka w swoim dotychczasowym życiu miała dwie infekcje dróg oddechowych, które zostały wyleczone lekami sterydowymi w formie wziewów.
Apetyt jej dopisuje, chociaż wciąż podstawą diety jest mleko modyfikowane Bebilon Pepti DHA 1 (z coraz większą domieszką kolejnej postaci – czyli dwójki). Obiadki, deserki oraz miękkie owoce i warzywa je bardzo chętnie. Dziewczynka jest bardzo zgrabna, chociaż dość duża waga (7800 g.) mogłaby sugerować coś innego. Czasami tylko niektórym (rzadko nas odwiedzającym) osobom, próbującym wziąć ją na rękę, wymsknie się przypadkiem: „O Boże!”.

Funkcjonowanie dziecka w domu

Usposobienie Blanki od wielu miesięcy się nie zmienia. Jest bardzo pogodna, o ile spełniamy jej zachcianki. A te sprowadzają się głównie do noszenia na rękach. Bywa, że nie wystarcza zwyczajne trzymanie na kolanach. Próbujemy te jej potrzeby nieco „obchodzić” poprzez częste zmiany sytuacji. Na szczęście przynosi to odpowiedni skutek, mimo że dziewczynka nie jest zodiakalnym „bliźniakiem”. Tak więc potrafi chwilę poleżeć w bujaczku, chwilę na macie. Bywa że zainteresuje się czymś co robią inne dzieci, albo jej uwagę przykują jakieś zabawki. Potrafi je już przekładać z jednej ręki do drugiej, przyglądać się im, a te grające stara się uruchomić.
Niezawodną metodą poprawiającą humor jest też spacer w wózku. Jest to dla niej pewnego rodzaju zamiennik noszenia na rękach. Czasami mamy wrażenie, że Blanka proponuje nam go również w nocy, budząc się kilka razy w odstępach co kilkadziesiąt minut. Sukcesem jest, gdy prześpi bez przerwy dwie godziny. W zasadzie nie jest wówczas wymagająca. Wystarczy podać jej butelkę z mlekiem, albo smoczek. No ale wstać trzeba. Próby spania z nią w jednym łóżku spełzły na niczym, ponieważ Blanka i tak budziła się w takich samych przedziałach czasu, a do tego ciągłym wierceniem się i obracaniem wokół własnej osi, potrafiła skutecznie „wykopać” śpiącą z nią osobę na skraj łóżka. Z utęsknieniem więc czekamy aż trochę podrośnie i będzie przesypiać noce... a jeszcze bardziej na nowych rodziców, dla których wstawanie do swojego dziecka będzie czystą przyjemnością.
No ale narzekać nie ma co, bo gdy od nas odejdzie to zapewne z nostalgią będziemy wspominać: „Jaka to ona była fajna”.

Kontakty z rodzicami biologicznymi

Brak

Ocena dziecka na podstawie obserwacji opiekunów (9 miesięcy)


Sytuacja zdrowotna
Dziewczynka cały czas jest pod opieką neurochirurga, a w przyszłym miesiącu jesteśmy umówieni na wizytę u neurologa. Regularnie dokonujemy pomiarów obwodu głowy. Wszystko jest już w najlepszym porządku, co potwierdzają wizyty kontrolne u lekarza.

Prawdopodobieństwo rozwoju wodogłowia spadło zatem niemal do zera. Komory w głowie już się nie powiększają i nie wypełniają płynem. Blanka jest ślicznym i pogodnym dzieckiem, a duża głowa ma też swoje zalety, gdyż zawsze wystaje gdy dziewczynka próbuje schować się pod szafą [To był kiepski żart – przyp. aut.].

Mimo, że ze skórą Blanki nie ma już większych problemów, to jednak okresowo pojawia się chropowatość na przegubach stóp. Niby nie jest to nic wielkiego i nie powoduje zauważalnego swędzenia, to jednak bez smarowania kremem i różnymi maściami nie chce zniknąć.
Z Blanką nadal prowadzone są zajęcia rehabilitacyjne (jeden raz w tygodniu), mające ją zmotywować do pełzania, raczkowania, czy siadania. Od kilku miesięcy dziewczynka przewraca się z pleców na brzuch (i odwrotnie), oraz będąc w podporze przodem obraca wokół własnej osi. Takie ruchy umożliwiają jej poruszanie się po całym pokoju, chociaż miejsce docelowe jest częściej przypadkowe niż zamierzone. Od dwóch tygodni próbuje podnosić pupę i przyciągać pod siebie nogi, ale na tym się kończy. Być może sprawę nieco utrudnia dość duża masa ciała (9500 g), chociaż dziewczynka wcale nie jest otyła. Jest bardzo zgrabna i trudno jednoznacznie stwierdzić, gdzie mieszczą się te wszystkie kilogramy.

Funkcjonowanie dziecka w domu

Blanka uwielbia kąpiele. Od momentu gdy awansowała do mycia w dużej wannie, stanowią one dla niej nie lada atrakcję. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że dziewczynka sama siebie tym sposobem rehabilituje. Leży na plecach, macha rączkami niczym motylek, kopie w wodę jak sarenka i wygina całe ciało udając węża. Umożliwiamy jej takie zabawy każdego dnia, nawet po kilkanaście minut, gdyż jest to jedna z niewielu sytuacji, w których Blanka wprost kipi radością, śmiejąc się w głos.
Na co dzień jest bowiem dzieckiem zrównoważonym, które ze stoickim spokojem przygląda się wszystkiemu co dzieje się dookoła. Leży w swoim foteliku, albo na brzuchu na macie i przygląda się temu co robią inne dzieci. Nie wdaje się w żadne zwady i nie wszczyna awantur z byle powodu. Na „złodzieja”, który kradnie jej zabawkę, patrzy jedynie z pobłażliwością. Nie lubi tylko jak ktoś zabiera jej ulubionego arbuza albo parówkę. Nie przepada też, gdy inne dzieci próbują jej zrobić „ajka-ajka”, a zwłaszcza gdy pokazują gdzie ma oko.
Dziewczynka śpi bardzo ładnie i długo. Wyrosła już z okresu, gdy w nocy sprawdzała naszą obecność co kilkadziesiąt minut domagając się smoczka albo mleka. Teraz budzi się tylko jeden raz. Dostaje butelkę z mlekiem, którą już sama sobie trzyma i dalej przesypia mniej więcej do ósmej nad ranem. Dodatkowo śpi dwa razy w ciągu dnia, średnio po dwie godziny. Smoczka już nie używa – sama go sobie odstawiła.
Apetyt jej dopisuje. Niestety jedyne dwa dolne zęby sprawiają, że niewiele potraw zjada w czystej postaci, tylko w formie przemielonej papki lub bardzo małych kawałków, które może połknąć. Z twardszych rzeczy nie pogardzi tylko ciastkiem, które tak długo „memla”, aż samo się rozpuści.
Niestety (tutaj bijemy się w piersi) w pewien sposób uzależniła się od telewizji. Staramy się nie nadużywać telewizora w roli zabawki, mając pełną świadomość tego, że wypłaszcza on dziecku mózg, ale czasami (gdy robi się ogólny jazgot) włączamy jakieś bajki, aby mieć chociaż chwilę spokoju. Blanka, w przeciwieństwie do innych dzieci, patrzy w niego jak zahipnotyzowana i nic nie mówi.
Zresztą dziewczynka niewiele mówi... a przynajmniej nic konkretnego. Czasami nawet mam wrażenie, że pominęła etap głużenia i gaworzenia, i nie zdziwię się gdy któregoś dnia zacznie mówić pełnymi zdaniami. Póki co, przynajmniej sprawia wrażenie intelektualistki, która cichaczem intensywnie się uczy.
Analizując etapy rozwoju dziecka, można by się przyczepić, że Blanka jest nieco w tyle. Jednak na tę chwilę, żaden specjalista, z którym miała do czynienia, a który widział niejednego niemowlaka, jeszcze nie miał większych uwag. My też uważamy, że każde dziecko rozwija się w swoim tempie. Blanka po prostu jest flegmatykiem w każdej sferze swojego krótkiego życia.

Kontakty z rodzicami biologicznymi

Brak







poniedziałek, 14 lutego 2022

OMEN i DAGON 3

 


Czas płynie, a wszystko jakby stało w miejscu. Przeczytałem poprzedni tekst o Dagonie i Omenie, i to co tam było opisane, równie dobrze mogło wydarzyć się miesiąc temu, a nawet wczoraj.

Osoby, które do nas przychodzą, a widziały chłopców na samym początku, uważają że bardzo się zmienili. Już są spokojni, przytulają się, dużo mówią i to pełnymi zdaniami, a Dagon urósł i lepiej wygląda.
Ale nie do końca tak jest. Spokojni są tylko przy kimś. Przytulanie się do każdego wcale nie jest pozytywnym zachowaniem, a te pełne zdania są niezrozumiałe. Chłopcy ciągle powtarzają to samo i do tego bez sensu. Jedyną zmianą jaką ja zauważyłem, jest wygląd Dagona. Faktycznie urósł, ale w szerz. Jest tak gruby, że przeszedł na dietę owocowo-warzywną. Przeszedł, bo nie miał innego wyjścia. Gdyby mógł, to jadłby na okrągło, jedynie z małymi przerwami na wzięcie oddechu. Nadal jest ciągle głodny i z tego powodu potrafi robić niemałe afery. Ale chociaż (w przeciwieństwie do swojego brata) nie tupie, nie rzuca się na podłogę i nie wali pięściami. A jeżeli już kogoś wali, to właśnie Omena. Fizycznie ma już nad nim tak dużą przewagę, że gdybyśmy zostawili chłopców samych na dłuższy czas, to Omena zbieralibyśmy ze ściany.
Niejedna osoba pomyślałaby, że straszny z niego łobuz. Może tak, ale jego zachowania są jeszcze w granicach normy. Przynajmniej dla Majki i dla mnie.
Gorzej jest z Omenem. Tak bardzo przytula się do wszystkich, że przychodzącym gościom dajemy zakaz odpowiadania na te czułości. Im oczywiście tłumaczymy dlaczego. Jednak przypadkowym osobom spotkanym na ulicy trudno wszystko wyjaśniać, chociaż często są zdziwione, a nawet zażenowane. Omen potrafi podejść do zupełnie obcego człowieka, złapać go za rękę, przytulić się do jego nogi i wpatrywać z miną zbolałego psa.

Z uczeniem się nowych słów jest bardzo ciekawa sprawa. Te, które znali przychodząc do nas, ciągle używają w tej pierwotnej postaci. Niby wiedzą jak mają na imię, ale wciąż mówią na siebie „pupu”. Gdy się przewrócą, to zrobili „bam”, a jak siadają, mówią „apa”. Obaj mówią dokładnie tak samo, co raczej oznacza, że ktoś w ten sposób z nimi rozmawiał. Nie rozumiem jaki sens ma mówienie do dziecka (nawet malutkiego): „Chodź pupu, zrobimy bibi”. Najbardziej złożone zdanie wypowiadane przez chłopców ma nie więcej niż trzy słowa, a najsensowniejszym jakie usłyszałem było: „Tata, ja jedzie”. Nieużywający przecinków i kropek bliźniacy, rzeczywiście mogą sprawiać wrażenie elokwentnych.

Ciekawa sprawa jest ze zwrotami „ja chcę” i „nie chcę”. W obu przypadkach brzmią one identycznie: „Je chce”. Wykorzystuję to niemiłosiernie. Gdy wyciągam ich z wanny i krzyczą to swoje „je chce”, odpowiadam z poważną miną: „Tak, wiem że chcesz już iść do swojego łóżeczka”. Niech się starają. Skoro wychodzi im „a ja” i „nie ma”, to „ja chcę” też jest w zakresie ich możliwości. A poza tym, jest to moja słodka zemsta, za dręczenie mnie rozmowami typu:

Je chce pić.

To pij.
Je chce pić.
To nie pij.
Je chce pić.
Rób co chcesz.
Je chce pić.

Albo:

Tata Mando.

Co Mango.
Ten Mando.
Ale co robi Mango?
Tata Mando.

Bywa też, że czasami się dogadujemy:

Je ciocia? – pyta jeden.

Je ciocia – odpowiadam zrezygnowany.
Je? – na to drugi.
Je – powtarzam.
Aha – obaj.

Wprawdzie cioci akurat nie było w domu, ale ważne, że zrozumieli.

Gdy mówię do nich ludzkim językiem, to ni w ząb. Mogę gadać i gadać, tłumaczyć i tłumaczyć, a oni tylko się gapią i udają, że rozumieją. Kiedy mówię: „Chcesz pić, to poszukaj swojego kubka”, to nie wiedzą jak się zachować. Takie zdanie jest zbyt trudne, bo nie kończy się pytaniem, na które można odpowiedzieć „tak” lub „nie”. Zresztą odpowiedź wybierają dowolnie, czyli która pierwsza przyjdzie na myśl. A jak już nie wiadomo jak się zachować, to przecież wystarczy zamknąć rozmowę zwrotem, który każdego dnia słyszę po kilkadziesiąt razy – „a ja?”.
Mimo, że chłopcy bardzo wolno się uczą, to jest między nimi kolosalna różnica w podejściu do uczenia się. Dagon się stara. Próbuje powtarzać usłyszane słowa. Cieszy się, gdy mu coś wychodzi, albo gdy widzi, że sprawił nam czymś przyjemność. Zwrot „proszę pić” opanował w ciągu kilku dni. Teraz to nawet przesadza w drugą stronę. Kiedyś postawiłem na stole gofry z bitą śmietaną. Bliźniacy natychmiast zaczęli wykrzykiwać swoje „ja chcę”. Chyba nie tak się mówi – powiedziałem. Na to Dagon bez namysłu – proszę pić. Omen nie prosi. Nie wiem dlaczego. Być może nie lubi pochwał.

Zarówno Omen jak i Dagon, wciąż mówią do mnie „tata”, a na Majkę „ciocia”. Nadal się zastanawiam, co może być tego przyczyną. Przecież ja o sobie mówię „wujek” i Majka na mnie tak samo. Być może czują jakąś wewnętrzną potrzebę zwracania się do kogoś w ten sposób. Niedawno spotkali się ze swoim tatą u psychologa, na tak zwanym badaniu więzi. Tym razem wiedzieliśmy, że ojciec na pewno się pojawi. Nie miał wyjścia – zjawił się w towarzystwie dwóch policjantów. Omen się z nim bawił, wchodził mu na kolana, przytulał się. Dagon prawie nie opuszczał Majki. Siedział obok niej i się przyglądał. Po powrocie Majka pokazała Omenowi zdjęcie taty, pytając:

  – Kto to jest?

. – Pan – odpowiedział.
  – A tata gdzie jest?
  – Tutaj – rzekł wskazując na mnie.

W zasadzie nie mam problemów z tym, że w ten sposób chłopcy się do mnie zwracają, chociaż bywają sytuacje, gdy czuję się trochę nieswojo. Kilka dni temu odwiedziła nas Stokrotka. Ponieważ Majka nie zdążyła przygotować obiadu, postanowiłem podjechać do pobliskiej knajpki i przywieźć coś gotowego. Stokrotka bardzo chciała mi towarzyszyć, więc szybko zaczęła się ubierać. Gdy Omen zgłosił takie samo życzenie, postanowiłem że dam mu szansę. W końcu oczekiwanie na danie dnia nie trwa tam dłużej niż dziesięć minut. Zajechaliśmy, zamówiliśmy i czekamy.

A co to? – zapytał Omen wskazując na ścianę.

Zegar – odpowiedziałem.
A tyka? – zainteresowała się Stokrotka.

Pomyślałem, jak wielka przepaść dzieli trzyletniego Omena od młodszej o ponad rok dziewczynki. On nie ma pojęcia co to jest zegar, a ona wie, że jedne tykają, a inne nie.  Niestety to pytanie było ostatnim, bo chłopiec zaczął się nudzić. Wytrzymał na krześle jakieś dwie minuty. Potem zaczął biegać po całej sali, zupełnie nic sobie nie robiąc z moich próśb, aby spokojnie usiadł. Ale i to mu się znudziło, więc stwierdził, że chce pić. Gdy dowiedział się, że musi poczekać aż wrócimy do domu, zaczął się wydzierać i tupać nogami. Ale chociaż przestał biegać. Kolejne minuty były jednymi z najdłuższych w moim życiu. Dobrze, że chociaż Stokrotka dodawała mi otuchy, uśmiechając się raz po raz. W końcu doczekaliśmy się obiadu i skierowaliśmy się do drzwi wyjściowych. Stokrotka i ja, bo Omen w tym momencie stwierdził, że chce usiąść, krzycząc "ja apa". Na szczęście (cały czas zanosząc się od płaczu) poczłapał za nami do samochodu. W zasadzie przeszedłbym nad tym występkiem do porządku dziennego. Ostatecznie nie wstydzę się swoich dzieci, a do tego wciąż jeszcze mam w pamięci ośmioletniego Kapsla, który zabierał z regałów sklepowych różne produkty i wkładał do nieswoich wózków. Jednak podstawową różnicą między tymi dwiema sytuacjami jest to, że Kapsel krzyczał „Wuja!”, a Omen drze się „Tata!”.

Ale jest jak jest i trzeba stawiać czoła przeciwnościom losu. Tyle tylko, że nie mamy pomysłu na Omena, bo pole manewru jest bardzo ograniczone. Rozpoczęliśmy z chłopcem zajęcia z integracji sensorycznej i prawdopodobnie będziemy na nie uczęszczać do końca naszych wspólnych chwil. Wstępną diagnozę wystawioną przez terapeutkę można sprowadzić do jednego słowa – masakra. Omen w najlepszym razie jest opóźniony o rok i być może właśnie wchodzi w bunt dwulatka. Obecnie absolutnie nie nadaje się do przedszkola. Nie współpracuje i nie potrafi się skupić nawet w relacji jeden na jeden. Niczego się tam nie nauczy, a do tego rozwali każdą przedszkolną grupę. Nawet nie planujemy go zapisywać, choćby z tego powodu, że wciąż musimy mu zakładać pieluchę. Przez prawie miesiąc próbowaliśmy zaznajomić go z nocnikiem (Dagona też) i wysadzaliśmy regularnie co godzinę. Opierając się na zwyczajnym rachunku prawdopodobieństwa, przynajmniej kilka razy powinien odnieść sukces. Nic z tego. Robił siku i kupę pomiędzy (Dagon też). Do tego zupełnie nie wie kiedy mu się chce, ani czy już zrobił, czy jeszcze nie (Dagon też). Nawet nie wie, gdy jest w trakcie tej czynności (Dagon też). Potrafi uwalić kupę chodząc (Dagon nie). W związku z tym, na jakiś czas odstawiliśmy nocnik do kąta. Jeszcze nie wiemy na jak długo. Niepokojące jest też to, że kupa w jakiś sposób go fascynuje (Dagona nie). Przyłapałem go kiedyś, jak wygrzebał sobie z pieluchy i przymierzał się do wytarcia w fotel. Na szczęście zdążyłem krzyknąć: „Ej!”, a on zareagował. Innym razem zawołał mnie i pokazał kawałek kupy na podłodze. Też musiał ją wygrzebać. Chociaż najgorsze są sytuacje, jak za przeproszeniem zesra się do wody podczas kąpieli, albo rozbierze do naga w łóżeczku. I jeszcze go to cieszy. Nie jest zatem przesadą mówienie, że mamy zasraną robotę.

W związku z brakiem konkretnych pomysłów na postępowanie z Omenem, Majka postanowiła zapisać się na szkolenie TBRI. Niewiele jest do poczytania o tej metodzie, ale w ogólnym zarysie chodzi o takie podejście do dziecka, które jest oparte na zaufaniu i przywiązaniu. Od innych terapii różni się tym, że terapeutą jest tutaj rodzic. Oczywiście odpowiednio przygotowany. Obecnie Majka widnieje na liście uczestników dwudniowego wykładu online i ciekawy jestem czego się dowie. Początkowo miała na myśli zajęcia praktyczne, ale nie byłem tym zachwycony. Na szczęście w najbliższych kilku miesiącach nic nie jest planowane. Takie praktyki mają to do siebie, że trwają kilka dni (nawet tydzień) i najlepsze efekty uzyskuje się, gdy jedzie się razem z dzieckiem. I nie tylko z dzieckiem. Dobrze by było, aby poza matką, na takim kursie stawiły się również inne osoby bliskie dziecku, a więc ojciec, rodzeństwo, babcie.

Tygodniowe zajmowanie się dziećmi bez Majki jakoś bym przeżył. Moje wątpliwości budziło to, że miałbym brać udział w terapii, którą w naszej sytuacji wcale nie uważam za sensowną. Przede wszystkim musiałbym chcieć, bo przecież robienie czegoś na siłę zupełnie pozbawione jest logiki. Nie wydaje mi się też, aby Majki i moje zaangażowanie w zdrowienie Omena, nie odbiło się na pozostałych dzieciach. A jak już wielokrotnie pisałem, nie zamierzam nigdy ratować jednego dziecka, kosztem wielu. Wystarczy, że obecność bliźniaków już teraz negatywnie wpływa na Mopika, który idzie w ślady chłopców w uporze, krzykach, darciu książek i rzucaniu czym popadnie. Chociaż istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że nie jest to naśladownictwo, tylko kolejny etap rozwojowy.
Trzecim ważnym powodem mojego sprzeciwu było to, że moim zdaniem byłaby to próba połączenia wody z ogniem. Musielibyśmy skonfrontować pogłębianie się więzi z koniecznością rozstania w bliżej nieokreślonym czasie. Trudno przewidzieć co by było gdyby chłopcy odeszli w początkowej fazie terapii. Nie wiadomo czy nowi rodzice zechcieliby ją kontynuować oraz jak bliźniacy by na to zareagowali.
Zawsze słyszałem, że terapię rodzinną opartą na przywiązaniu należy rozpoczynać w docelowej rodzinie, a przynajmniej takiej, w której dziecko z dużym prawdopodobieństwem będzie przebywać długo. I tego się trzymam.
Ponieważ jednak nie mamy dobrego pomysłu, z pewnością pewne elementy TBRI wykorzystamy. Teraz trochę eksperymentujemy, o czym może świadczyć choćby nasze odmienne podejście do Omena. Majka wychodzi z założenia, że dziecko po traumie musi być inaczej traktowane i z tego względu nie możemy stosować schematów, które sprawdzały się przy dotychczasowych dzieciach. W teorii się z nią zgadzam, chociaż w praktyce jest to trudne do realizacji. W każdym razie, gdy przyszli do nas na praktyki rodzice kończący szkolenie i zaczęli przyglądać się chłopcom bliżej, powiedziałem: „Nawet o tym nie myślcie”. Nie wiem, kto wyszedłby z tego bardziej poraniony – ich starsza o dwa lata córka, czy nasi bliźniacy. Oczywiście można gdybać, że wszystko zakończyłoby się szczęśliwie, ale wydaje mi się, że nie warto kusić losu. Chłopcy potrzebują rodziców, którzy będą mogli poświęcić się tylko im.
Analizując moje metody wychowawcze, sięgnąłem po Majki notatki z warsztatów o krzywdzeniu dzieci oraz książkę „Dziecko – trauma, wsparcie i rozwój – Drogowskaz”, Urszuli Bartnikowskiej i Hanny Dufner. Drugą pozycję szczerze polecam. W przypadku pierwszej trzeba być ekspertem w dziedzinie bazgrołologii i skrótologii, więc niekoniecznie. Jednoznacznej odpowiedzi na moje wątpliwości nie znalazłem. W zasadzie wiele zależy od tego, na jakim etapie rozwoju chłopiec jest i dlaczego. Jeżeli przyjąć ocenę psycholożki, że odstaje od rówieśników przynajmniej o rok, to równie dobrze może być na poziomie piętnastomiesięcznego Mopika, a przecież w stosunku do tej dziewczynki nawet bym nie próbował niektórych rozwiązań. W przypadku Omena, moją czujność usypia to, że chłopiec jest od niej dwa razy wyższy i trzy razy cięższy.

Zacznę od naszego „wypadu”, czyli krótkotrwałego odseparowania delikwenta od grupy. W łagodnej formie jest to posadzenie dziecka przy osobnym stoliku, co z reguły wystarczało choćby przy Romulusie. Najbardziej represyjną postacią jest wypad na schody lub do przedsionka. W obu miejscach dziecko widzi i słyszy pozostałe towarzystwo. Pytaliśmy kiedyś psychologa, czy takie postępowanie jest dopuszczalne. Tak, ale w przypadku starszego dziecka. Majka rozwrzeszczanego Omena zabiera do osobnego pokoju i siedzi tam z nim średnio dziesięć minut. Mówi, że się przytulają. Nie wnikam, zapewne tak jest. Ja tej metody stosować nie mogę, bo jak Majka jest razem z nami to ona wychodzi, a jak jej nie ma, to przecież nie zostawię pozostałych maluchów bez opieki. A poza tym, między Omenem, a mną, nie ma takiej chemii, która pozwalałaby mi przytulać rozwrzeszczanego chłopca, mając jednocześnie do niego jakieś pozytywne uczucia. Ale zgadzam się z Majką, że wypad w przypadku Omena zupełnie się nie sprawdza. Dagon analizując straty i zyski, szybko zorientował się, co mu się bardziej opłaca. Teraz gdy zaczyna szaleć, wystarczy, że powiem do niego: „Dagon, chcesz wylecieć?”, aby przynajmniej na chwilę się uspokoił. Omen przy próbie zwrócenia mu uwagi nawet w delikatnej formie, zupełnie wyłącza myślenie. Po raz pierwszy zaobserwowałem to wiele tygodni temu (prawie na samym początku), gdy Omen dostał wypad do przedsionka. Siedział i krzyczał już dobrych kilka minut, więc szukałem byle pretekstu, aby pozwolić mu wrócić do innych dzieci. Wykorzystałem chwilę, gdy zrobił sobie małą przerwę na wzięcie oddechu i powiedziałem: „Dobrze Omen, uspokoiłeś się, więc możesz do nas wrócić”. Na to chłopak trzasnął drzwiami z całych sił (odcinając się od wszystkich) i wrzeszczał dalej. Ten incydent uzmysłowił mi, że dalsze izolowanie go od pozostałych, nic nie daje. Tym bardziej, że gdybym upierał się przy skuteczności tej metody, to Omen miałby kilka wypadów dziennie, bo wciąż z byle powodu wpada w szał. Czasami nawet bez widocznej dla wszystkich przyczyny. Zresztą mam wrażenie, że Omen poza snem i jawą doświadcza jeszcze jakichś stanów z pogranicza. Zdarza się to tylko w sytuacjach gdy nie ma innych dzieci, na przykład w czasie ich popołudniowej drzemki. Gdy chłopiec ogląda bajki, albo układa puzzle (bo tylko to potrafi zająć go na dłuższy czas), nagle, bez żadnej przyczyny zrywa się z krzesła, podbiega do jakiejś zabawki i krzyczy: „To jest moje!”, albo coś podobnego, na przykład "Aaaaaaaa". Zdarza mu się to również w nocy, co oznacza, że jego umysł wciąż pracuje w tle i nigdy nie odpoczywa.

Jak wcześniej wspomniałem, Omen w przeciwieństwie do Dagona, nawet nie próbuje uczyć się nowych słów. Majka stawia na powtarzanie, a ja na ignorowanie. Nie uważam się za dręczyciela choćby dlatego, że Omen jeśli chce, mówi dużo wyraźniej niż Dagon. Gdy wykrzykuje „pić', albo „je chce pić”, to nie reaguję. Zresztą od trzech miesięcy po kilka razy dziennie go informuję, że tak będę robił, bo należy dodawać słowo „proszę”. Podobnie się zachowuję gdy chłopiec cokolwiek ode mnie chce. W tym wypadku już się nie upieram przy słowie „proszę”, ale żeby wygęgał o co właściwie mu chodzi. Wygląda to mniej więcej tak:

Tata, to!

Ale co?
Tata, yyyy!
Nie rozumiem co chcesz. Musisz mi powiedzieć.

Odpowiedzią chłopca jest albo krzyk i wściekanie się, albo rezygnacja bez słowa. Rzadko próbuje zwerbalizować swoją potrzebę, a jeżeli już, to na wszystko mówi tak samo: „hyche”. Do tego drugi człon w zdaniu „Tata, hyche”, wypowiada ciszej. Jakby się wstydził, albo próbował zachować twarz czując się pokonanym.

Są jednak punkty wspólne w podejściu Majki i moim do wychowywania trudniejszego chłopca. Omen musi na przykład ponosić konsekwencje swoich zachowań. Gdy ostatnio dostał kubek z wodą i ostentacyjnie wylał jego zawartość na podłogę, upajając się tym widokiem, następnego nie dostał, chociaż wydzierał się kilka minut, że chce pić.

Trudno mu również zrozumieć, że zanim dostanie kolejną układankę, najpierw musi posprzątać do pudełka tę, którą się do tej pory bawił. Nie ma taryfy ulgowej, chociaż jest to kolejny powód do wszczęcia awantury.
Staramy się też uczyć chłopców, że trzeba brać odpowiedzialność za wypowiadane słowa i ponosić konsekwencje bezsensownej paplaniny.

Jesz jeszcze?

Nie.
Mogę zabrać talerz?
Tak.

No to zabieramy, na co w odpowiedzi słyszymy: „Je chce aaaaam!”. Ale odwrotu już nie ma.

Skupiłem się głównie na przedstawieniu Omena, chociaż Dagon nie jest dużo łatwiejszy wychowawczo. Tyle, że on się stara. On rozumie nasze emocje i wiem, że jak przychodzi się przytulić, to jest to szczere i w naturalny sposób wynika z jego potrzeby akceptacji. Omen wciąż się skrada i świdruje mnie swoim wzrokiem, albo rzuca się na mnie w przypływie miłości nie zważając na nic. Nie mam najmniejszego pojęcia, jakie myśli chodzą mu wówczas po głowie.

Przez długi czas miałem wątpliwości, czy przyczyną tak marnych postępów obu chłopców nie jest to, że oni wciąż nie czują się u nas bezpieczni. Nadal nie odrzucam takiej możliwości, chociaż dokładniejsza analiza Majki notatek ze szkolenia oraz tez zawartych we wspomnianej wcześniej książce spowodowała, że raczej skłaniam się ku innej hipotezie. Okazuje się, że dużo ludzi (jeżeli nie większość) nie zdaje sobie sprawy z krzywd wynikających z zaniedbania. Bo przecież to tylko „niezapewnianie odpowiednich warunków do rozwoju dziecka w sferze zdrowotnej, edukacyjnej i emocjonalnej”. Ale takie zaniedbanie nie skutkuje tylko mniejszym przyrostem masy ciała, nienawiązywaniem kontaktu wzrokowego, czy wycofaniem emocjonalnym. To co za chwilę opiszę, jest doskonałym argumentem obalającym twierdzenie, że niewydolnym wychowawczo rodzicom trzeba pomagać tylko dlatego, że są rodzicami.

Zaniedbywanie dziecka we wczesnym okresie jego rozwoju powoduje, że jego życiem rządzi stres, co przekłada się na funkcjonowanie w stanie ciągłej walki. Majka zapisała to w sposób obrazowy: „Jego mózg wciąż zalewany jest przez kortyzol”. W takim przypadku, dziecko nie potrafi regulować swoich emocji. Na wszystko reaguje agresją, nagłymi wybuchami złości, albo ucieczką. Nadmiar kortyzolu powoduje, że przestaje myśleć i nie uczy się. Zaburzony jest również jego rozwój społeczny. Mózg skoncentrowany jest tylko na przeżyciu. Najgorsze jest to, że im dłużej taki stan trwa, tym trudniej jest odwrócić proces prowadzący do nieodwracalnych zmian w mózgu. Badania wykazują, że zmianie ulega również struktura mózgu, ale nie będę się w to teraz wgłębiał – można poczytać. Z pozoru niegroźne zaniedbywanie może skutkować w przyszłości stanami depresyjnymi, strachem przed podejmowaniem nowych wyzwań, brakiem chęci do nauki, pojawianiem się rozmaitych fobii, a nawet dolegliwościami zdrowotnymi. Mogą zatem pojawić się zaburzenia w postrzeganiu samego siebie i zaburzenia relacyjne.

Podam pewien przykład, który moim zdaniem dobrze obrazuje to, o czym napisałem powyżej. Chłopcy bardzo lubią układać puzzle. Wcale mnie nie dziwi, bo przecież ich mamą zastępczą jest Majka. Po skończonej zabawie, często sami zbierają wszystkie elementy i odnoszą na swoje miejsce. Bywa jednak, że nie mają na to ochoty i daję im ultimatum: „Nie wydam podwieczorku, dopóki nie posprzątacie”, albo: „Chcecie klocki, to najpierw posprzątajcie puzzle”. Niby nic wielkiego. Zwyczajne egzekwowanie zasady obowiązującej w naszym domu. W tym momencie, stres nasila się do tego stopnia, że chłopcy zupełnie tracą umiejętność logicznego myślenia. Zaczynają zbierać poszczególne kawałki, a potem dzieją się bardzo dziwne rzeczy. Nagle zabierają się za ponowne wyciąganie ich z pudełka, rozrzucanie po całym pokoju i znowu rozpoczynają układanie. Sprzątanie się zapętla i bez naszej pomocy trwałoby w nieskończoność. Chłopcy sprawiają wrażenie, że chcą, ale ta prosta czynność zwyczajnie ich przerasta.

Nawiasem mówiąc, muszę przyznać, że nie rozumiem wyjątkowego daru Omena do układania puzzli. Gdy do nas przyszedł, to z ledwością łączył układanki dwuelementowe. Teraz nie przerażają go 24-elementowe, na których jest napisane 3+. Być może będzie to jakąś wskazówką dla psycholożki z zajęć integracji sensorycznej.
Dagon jest w tej kwestii takim samym beztalenciem jak ja. Ale chociaż próbuje. Ja nie.

Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że dla Omena i Dagona (a być może tylko Omena) jest już za późno. Że już nigdy nie dogonią swoich rówieśników, którzy wychowywali się w atmosferze uczucia i wrażliwości na swoje potrzeby, i w dorosłym życiu nie będą zdrowymi emocjonalnie i społecznie ludźmi.

Chłopcy przez trzy lata przebywali z mamą, która (jak sama przyznaje) prawie się nimi nie zajmowała i niewydolną wychowawczo babcią. Wychowywali się w ciszy i wzajemnej agresji. Czy ich mózg zalewa kortyzol? Będziemy robić badania, a potem być może reagować środkami farmakologicznymi. Co do Omena, to właściwie jesteśmy pewni, że ma podwyższony poziom tego hormonu stresu. On ma inny zapach. Zapach strachu. Podobną woń czuliśmy kiedyś od Balbiny, ale wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy o czym to może świadczyć. Zanim jednak pójdziemy do lekarza, będziemy próbować działać własnym przykładem, zainteresowaniem potrzebami chłopców i wspieraniem ich w budowaniu swojej autonomii – oczywiście na ile jest to możliwe w ich przypadku. No i duże nadzieje pokładamy we wspomnianym wcześniej szkoleniu TBRI. Nie wiem tylko co z tego wyjdzie, bo to że wiemy co zrobić, nie znaczy, że wiemy jak. Weźmy choćby takie więzi. Wiadomo, że chłopcy muszą nauczyć się je nawiązywać. Ale jak nadrobić trzy stracone lata? Może cofając się do początku. Wracając do pieluch, karmienia butelką, czy noszenia na rękach. Nam byłoby o tyle łatwiej, że z pieluch chłopcy jeszcze nie wyrośli. Być może spowodowałoby to, że poczuliby się zadbani, chciani i kochani. Słyszałem o takiej metodzie.

To może próba utożsamiania się z uczuciami dziecka. Zważywszy na to, że układ nerwowy dzieci krzywdzonych może działać niestandardowo, chęć dostrojenia się się do dziecka nie jest rzeczą prostą. A przynajmniej tak prostą jak w przypadku niemowlaków, które twarzą i głosem przekazują swój stan emocji, a przyglądając się twarzy i zachowaniom rodzica, w sposób naturalny otrzymują informacje zwrotne. Nasi chłopcy nie nauczyli się odczytywać emocji.  Dagon potrzebuje trochę czasu, aby mnie rozszyfrować – ale mu się w końcu udaje. Omen nie ma pojęcia, czy w danym momencie jestem zły, czy zadowolony. Czy za chwilę krzyknę, czy może się roześmieję. Pewnie dlatego tak bardzo się we mnie wpatruje i skrada. A gdy się na mnie rzuca w przypływie radości, to może źle odczytał stan moich aktualnych uczuć. Gdy próbuję w jakiś sposób odwzorować zachowania i mimikę Dagona, to zaczynam rozumieć co on może myśleć i co czuć. Gdy wchodzę w jego ciało i widzę Omena, który próbuje mi odebrać rzecz, która właśnie pochłania mnie bez reszty, to też narasta we mnie agresja. Inaczej jest z Omenem. Utożsamiając się z chłopcem poprzez takie jak jego gesty, słowa i taką samą mimikę twarzy, nie odczuwam zupełnie nic. Nie rozumiem sam siebie. Chociaż może on właśnie czuje to samo.

Tylko co z tego wynika? Co daje mi taka wiedza?
Jest takie ćwiczenie z dziećmi polegające na zabawie w lustro. Dziecko naśladując rodzica też powinno zacząć rozumieć jego nastrój i emocje. Spróbowałem tego z chłopcami. Zabawa skończyła się zanim się rozpoczęła. Nie potrafiłem im wytłumaczyć, co to jest lustro. Dagon się ze mnie śmiał, a Omen patrzył jak na idiotę. Chyba musimy wrócić do zabawy lustrem, czyli poziomu dziecka półrocznego.

Często mówię, że w naszej rodzinie najważniejsza jest rutyna, codzienne powtarzanie tych samych czynności o tej samej porze dnia. Zauważyłem to na przykładzie kąpieli. Czasami się zdarza, że któreś dziecko jest tak zmęczone, że kładziemy je spać około osiemnastej. Zwyczajnie tak się wydziera i trze oczy, że przetrzymywanie choćby do dziewiętnastej (o której rozpoczynamy przygotowania dzieci do snu) nie ma żadnego sensu. Nie wiem skąd dzieci wiedzą, że nie jest to jeszcze sen nocny i budzą się po godzinie, a po kolejnym, półgodzinnym okresie aktywności zakończonym kąpielą, zasypiają natychmiast i śpią do rana. Zauważyłem więc skutek, nie rozumiejąc działania tego mechanizmu. Okazuje się, że zdarzenia stresujące (a takimi mogą być również sytuacje nowe, zaskakujące) odbierane są przez dziecko jako chaotyczne i niebezpieczne. Strategią obronną w dążeniu do przewidywalności i uporządkowania wewnętrznego chaosu jest właśnie rytm i rutyna. A takich powtarzalności w naszym dniu codziennym jest więcej. Może to dziwnie brzmi, ale dzieci nie wyobrażają sobie kolacji bez arbuza. Chleba może zabraknąć i nikt nie będzie miał z tym problemu. Ale arbuza nigdy.

Kolejną bardzo ważną rzeczą jest obecność. Z jednej strony fizyczne bycie przy dziecku, a z drugiej psychiczne towarzyszenie mu, sprowadzające się do zaspokajania jego potrzeb, wspólnego wykonywania rozmaitych czynności, czy przeżywania razem emocji. W tej kwestii, jak niektórzy mawiają, jest dobrze, ale nie beznadziejnie. Majka dręczy Omena puzzlami, a ja przeżywam razem z nim wyjazdy do restauracji po obiad.

Zostały jeszcze granice. Coś, co jest ustalane od pierwszego dnia pobytu dziecka w naszym domu i wprowadzane w czyn z precyzją zegarmistrza. Doskonale wiadomo, że każde dziecko musi mieć postawione granice, aby czuło się bezpiecznie. Jednak w przypadku Omena i Dagona, nie do końca tak powinno być. Chyba, że przyjmiemy, że zrobiliśmy to dla bezpieczeństwa dzieci, bo przecież skacząc po tapczanie mogą się odbić i upaść na głowę. Podobnie wchodząc na parapet, a biegając mogą zdepnąć mniejsze dziecko. Ale tak czy inaczej, powinniśmy to zrobić na zasadzie gotującej się żaby, a nam wyszło zbyt szybko i bez zgody chłopców. Oczywiście zgody nie wyrażonej w sposób werbalny, ale jako akceptację poprzez swoje doświadczenia. Chodzi o to, że dzieci po traumach wielokrotnie w swoim życiu miały przekraczane własne granice przez dorosłych i dlatego najpierw powinny one dobrze je poznać. Dla opiekunów może to być trudne, ponieważ niekoniecznie muszą być one zgodne z normami obowiązującymi w świecie dorosłych. Jednak w niektórych przypadkach postąpiliśmy prawidłowo. Dla przykładu, nie zmuszaliśmy Omena do obcięcia włosów, które wchodziły mu do oczu. W końcu przyszedł sam, chociaż mam wrażenie, że nie do końca wiedział czego się domaga. Głowę umyłem mu dotychczas zaledwie dwa razy, bo na samo wspomnienie wpada w szał. A te dwa razy były koniecznością, gdyż upaprał sobie włosy kupą wygrzebaną z pieluchy. Mogę się usprawiedliwiać tym, że przekroczyłem jego granicę dla dobra ogółu. Cieszy mnie też, że wyręczają mnie Mopik i Dagon. Zupełnie niczym się nie przejmując, wylewają Omenowi na głowę wodę z kubków podczas kąpieli. Oczywiście, że się wydziera. Ale do mnie pretensji mieć nie może.

Podsumowując, z dziećmi w pieczy zastępczej należy postępować bardzo ostrożnie. A tym o czym należy pamiętać są: dostrojenie, rutyna, obecność i granice. Dlaczego to wszystko działa, można przeczytać w książce, o której wspomniałem. Dla mnie ważne jest to, że działa. A dokładniej, że powinno zadziałać, bo jak do tej pory skuteczności nie możemy potwierdzić. Chociaż – jakieś nieśmiałe postępy przywiązaniowe się pojawiają. Omen będąc na zajęciach z integracji sensorycznej, wciąż pyta o ciocię, a Dagon bez przerwy dopytuje o tatę. Czyli o mnie.

Jednak z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że nie jest źle. Całkiem dobrze znosimy podwójne uderzenie w postaci ciągłego „a co to?”, „a ja?” i „je chce”. Nie wspominając nawet o „nie!”

Nie wiem co będzie dalej, bo na horyzoncie pojawiło się wsparcie. Niestety nie dla nas.