Odkryłem Azję.
Nie pojadę już więcej do Afryki.
Czy wrócę jeszcze kiedyś do Wietnamu? Być może. Na tym
południowo-wschodnim skrawku azjatyckiej ziemi poczułem się jak u
siebie. A nawet więcej – jakbym odkrył swoje korzenie. Zresztą
być może coś w tym jest, bo gdy patrzę w lustro, to widzę
starego Wietnamczyka. I nie tylko ja. Dzień przed wyjazdem
dostaliśmy informację z naszego biura podróży, przypominającą o
konieczności zabrania z sobą zdjęcia na wizę. Niby o tym
wiedzieliśmy, ale planowaliśmy wziąć zdjęcia paszportowe, które
robiliśmy kilka lat temu. Okazało się jednak, że w Wietnamie jest
inny format, więc woleliśmy dmuchać na zimne i pojechaliśmy do
fotografa. Pani robiąca mi zdjęcie popatrzyła na mnie, zrobiła
jedno ujęcie, potem drugie. W końcu stwierdziła: „Proszę
szerzej otworzyć oczy, bo ma pan je dziwnie wąskie i skośne”.
Nie wiedziała, że ja po prostu dobrze przygotowałem się do
podróży.
Chociaż tym razem, z przygotowaniami
było dużo gorzej niż zazwyczaj. Niemal do ostatniej chwili nie
wiedzieliśmy co będzie z naszymi dziećmi. Najprościej poszło z
Kori. Mieliśmy prawie miesiąc na przekazanie jej nowym rodzicom.
Dla pięciomiesięcznej dziewczynki było to nawet zbyt wiele czasu.
Dwa tygodnie przed rozpoczęciem Majki
urlopu dowiedzieliśmy się, że wujek Marian (u którego Omen z
Dagonem spędzili poprzednie dwa tygodnie wakacji) się odmyślił.
Wydawało nam się, że przyjęcie dzieci nie będzie dla niego
większym problemem, bo przecież ostatnio mówił, że jakoś daje
się z chłopcami wytrzymać. Wiedzieliśmy, że dwa tygodnie są
bardzo krótkim czasem na znalezienie nowej rodziny, nie mówiąc już
o zorganizowaniu kilku spotkań zapoznawczych. Kolejne znane nam
rodziny zastępcze odmawiały. Dobro przebywających u nich dzieci
było najważniejsze. Widocznie nasi chłopcy nie zapracowali sobie
na zbyt dobrą opinię. Coraz wyraźniej majaczyły na horyzoncie
dwie możliwości – rezygnacja z wakacji albo umieszczenie
bliźniaków w placówce. Obie nie do zaakceptowania. Został już
tylko tydzień do naszego wylotu, gdy PCPR kogoś znalazł. Tyle
tylko, że chłopcy w połowie musieliby zmienić rodzinę, a do tego
mieliby być rozdzieleni. I w takim momencie, zupełnie
nieoczekiwanie, pojawili się rodzice adopcyjni Blanki (dziewczynki,
która niecały rok temu od nas odeszła). Przyjechali z małą w
odwiedziny. Znali naszych chłopców, a co ważniejsze, Blanka
również ich pamiętała. Dlaczego nie – powiedzieli – damy
radę. Nie było żadnych problemów proceduralnych, ponieważ
rodzice po szkoleniu adopcyjnym mają prawo zostać rodziną
pomocową. Tak więc, rzutem na taśmę, udało się. Do tego z
jeszcze lepszym skutkiem, niż pierwotnie planowaliśmy.
Trochę stresu było też z Jackiem i
Plackiem. Niby chłopcy są z nami jeszcze bardzo krótko i trudno
tutaj mówić o jakichś silniejszych więziach – ale jednak.
Zwłaszcza Jacek dość ciężko zniósł przeprowadzkę do nas.
Teraz znowu miał zmienić miejsce zamieszkania. Nieoczekiwanie z
pomocą przyszedł sąd, co mnie wyjątkowo mile zaskoczyło. Chłopcy
wprawdzie u nas są od niedawna, ale do systemu pieczy zastępczej
trafili już ponad rok temu. Ich mama biologiczna miała więc sporo
czasu na poukładanie swojego życia. Gdy dowiedziała się, że
dzieci znowu będą miały pójść do nieznanej sobie rodziny
zastępczej, postanowiła złożyć do sądu wniosek o ich
urlopowanie. Miała dobre opinie u osób, z którymi pracowała w
ciągu ostatniego roku, więc jej wniosek został przez nie poparty.
Wszyscy zgodnie stwierdzili, że istnieje duże prawdopodobieństwo
powrotu dzieci do domu, a dwutygodniowy urlop może być dla mamy
życiową szansą. Krótko mówiąc - teraz albo nigdy. Stanie na
wysokości zadania albo może zapomnieć o dzieciach. Sąd długo się
nie wahał. Wyraził zgodę na urlop, chociaż w gotowość postawił
wszystkie służby. Dwie godziny po odwiezieniu chłopców przez
Majkę, mamę odwiedzili pracownicy pomocy społecznej, a dziewczyna
chyba faktycznie się przejęła. Zdawała relacje z pobytu dzieci
wszystkim świętym. Nawet pisała do Majki. A że internet w
Wietnamie działał bez zarzutu, więc prawie codziennie byliśmy
informowani co się u chłopców dzieje.
Ja jeszcze nie mam wyrobionego zdania,
chociaż raczej przychylam się do głosu większości. Historia
Jacka i Placka jest bliźniaczo podobna do historii Romulusa i
Remusa. Różni się zaledwie mało znaczącymi szczegółami. A
jednak tutaj myślę zupełnie inaczej. Za kilka lat, a może już za
kilka miesięcy, okaże się, przy którym z tych dwóch przypadków
się myliłem. Nie ma takiej możliwości, abym w obu miał rację.
Ale nie czas teraz na takie wywody.
Wracam zatem myślami do Wietnamu,
który to kraj tak bardzo mi się spodobał. Muszę jednak zaznaczyć,
że sporo osób nie podzielało mojego zdania.
W Wietnamie najbardziej w oczy rzuca
się brak znajomości języków obcych. Wietnamczycy mówią tylko po
wietnamsku i często trudno się z nimi porozumieć nawet na migi. Mi
to zupełnie nie przeszkadzało, a nawet miało swój urok. Chociaż
być może chodziło o to, że w swojej świadomości byłem tam
równie skuteczny, co poliglota władający biegle kilkoma językami.
Nie miało też większego znaczenia czy znajdowałem się w wielkim
Sajgonie, czy na prowincji, w hotelu, sklepie, czy na ulicy. W tym
względzie nic nie miało znaczenia. Nawet pilot w samolocie (bo
lataliśmy również liniami lokalnymi) mówił po angielsku tak, że
nic nie rozumiałem.
Swoją przygodę z językiem
wietnamskim rozpocząłem od hotelowej restauracji, gdy oczekiwaliśmy
na zakwaterowanie. Poprosiłem o dwa piwa i nieco się zdziwiłem,
gdy kelnerka przyniosła biały kartonik i właśnie zaczęła
przymierzać się do nalania jego zawartości do szklanki. Na
szczęście zauważyłem narysowaną na nim krowę, bo w przeciwnym
razie być może bym stwierdził, że tutaj piwo mają w kartonikach.
Dość długo trwało tłumaczenie, że milk to nie beer, ale w końcu
pani wyciągnęła z lodówki puszkę z napisem Tiger. Wyjaśnienie,
że chodzi mi o dwie puszki, było już znacznie łatwiejsze.
W wielu innych miejscach, Wietnamczycy byli już wyposażeni w telefony i jak nie wiedzieli o co chodzi (a
najczęściej nie wiedzieli), to sięgali do translatora
angielsko-wietnamskiego. A mają to oprogramowanie dość ciekawe. Po
wprowadzeniu angielskiego słowa, które turysta sam musi wpisać (bo
oni nie za bardzo wiedzą jak je się zapisuje), wyświetla się
zarówno jego wietnamski odpowiednik, jak też zdjęcie. Gdy pewnego
dnia zapragnąłem zjeść rybę i wpisałem słowo „fish”, u
dołu ekranu wyświetliły się dwie złote rybki. Wcale nie jest
wykluczone, że właśnie je podano mi na talerzu.
Nikt nie przykłada tam wagi do
jakichkolwiek zasad rządzących światem kulinarnym. Dania nie są
podawane w tym samym czasie wszystkim biesiadnikom. To co już
jest gotowe, wjeżdża na stół. Najczęściej najpierw podawany
jest ryż, a potem właściwe danie. W menu można znaleźć pozycję
„piwo w puszce” i „piwo w szklance”. Jak zostanie zamówione
w puszce, to szklanki już się nie dostanie. Piwo z nalewaka
praktycznie nie istnieje. Nalewaki występują głównie jako ozdoba
restauracji.
W Wietnamie je się wszystko i prawie
każdą część danego stwora, czy rośliny. Na przykład ogon
świni, czy kwiaty dyni. O ile w restauracji hotelowej raczej wiadomo
co jest serwowane (gdyż wszystko jest podpisane po angielsku), o
tyle w knajpie na mieście, a już na pewno w przydrożnej budce z
jedzeniem, można zjeść psa, gekona, żółwia, żabę, czy węża
– zupełnie o tym nie wiedząc. Ale bywały też miejsca, gdy przy
wejściu do knajpki witał nas baner ze zdjęciem psa z rożna.
Pomylić się nie było można. Zresztą gdy zapytaliśmy: „Chał,
chał?”, gospodarze z uśmiechem kiwali głowami upewniając nas
jakie menu serwują. Do tego dookoła biegało kilka psów. Może to
taki wietnamski odpowiednik kurczaków z wolnego wybiegu. Poza
hotelami i luksusowymi restauracjami, menu jest najczęściej tylko
po wietnamsku. Pewnym ułatwieniem jest zdjęcie opisanej potrawy,
chociaż wszystkie są do siebie bardzo podobne. Dużo ryżu, warzyw
i to coś, co bardzo trudno jest rozpoznać.
Wietnamczycy bardzo cenią sobie
świeżość. To oznacza, że posiłek najlepszy jest wtedy, gdy jego
podstawowy składnik żył jeszcze kilka minut wcześniej. Dlatego
często można spotkać restauracje z wystawionymi basenami albo
akwariami, w których pływają różne stworzenia od krewetek
zaczynając, a na rybach kończąc (między innymi kolorowe –
przypominających karasie ozdobne). Raczej unikaliśmy takich
knajpek, bo jakoś trudno nam było zjeść coś, co chwilę temu na
nas patrzyło.
Jednak ogólnie rzecz biorąc,
wszystkie potrawy były bardzo smaczne i w większości przypadków
nie zadawaliśmy zbędnych pytań.
|
Jakieś mięso |
|
Owoce morza |
|
Nalewka na kobrze |
Wszystko było bardzo tanie. Tak
tanie, że zostało nam jeszcze mnóstwo dongów, których nie
zdążyliśmy z powrotem zamienić na dolary, a kantor w naszej
miejscowości ich nie przyjmuje. Jest zatem pretekst, aby wrócić i
je wydać. Nie będę podawał dokładnego przelicznika polskiego
złotego na wietnamskiego donga. W dużym uproszczeniu, dziesięć
złotych to jest trochę mniej niż pięćdziesiąt tysięcy dongów.
W każdym razie tak to sobie przeliczałem i szło mi nawet całkiem
sprawnie. Ostatecznie jeszcze bardzo dobrze pamiętam czasy, kiedy w
naszym kraju też byłem milionerem.
W Wietnamie za niecałe pół
miliona, czyli odpowiednik stu polskich złotych, można było zjeść
całkiem wykwintną kolację dla czterech osób. Chociaż tak było
tylko na wyspie Phu Quoc, na której spędziliśmy kilka dni, nie
robiąc nic poza opalaniem się na leżaku, piciem piwa, kąpaniem w
basenie i właśnie włóczeniem się po knajpach. W Sajgonie było
już nieco drożej. Za spaghetti z owocami morza, colą, piwem i
jakimś dziwnym, zimnym deserem owocowym, zapłaciliśmy około
osiemdziesięciu złotych (oczywiście za nas dwoje). Podejrzewam, że
w naszym kraju tyle kosztowałaby jedna porcja spaghetti z samymi
krewetkami. My mieliśmy przynajmniej trzy różne stworzenia –
kalmary, krewetki i ostrygi. Tyle udało nam się rozpoznać. Bazary
traktowaliśmy jako ciekawostkę turystyczną, ponieważ większość
towarów była nam nieznana. Chociaż niektórzy z naszej grupy
kupowali to i owo.
W Wietnamie wszystko jest niewielkie –
podobnie jak jego mieszkańcy. Małe są stoły, krzesła, drzwi,
windy, talerze... no i puszki z piwem. W hotelach zdarzały się
windy, w których mieściły się tylko dwie osoby albo jedna z
walizką. Chociaż bywały i takie, w których było napisane:
„Udźwig 15 osób”. Niestety już przy sześciu turystach z
Polski włączał się sygnał alarmowy świadczący o przeciążeniu.
Istnieją też autobusy sypialniane, w których na trzech poziomach
znajdują się pomieszczenia o wymiarach mniej więcej pół metra na
metr siedemdziesiąt. Gdy taki hotelo-bus mijał nas na autostradzie,
to wszyscy rzucali się do okien i podziwiali tę osobliwość.
Każdemu urodzonemu dziecku można
nadać dowolne imię. Dziewczynkom często daje się imiona kwiatów,
a chłopcom Waleczny, Męski, Smok, Bohater. Jednak gdyby ktoś
chciał opatrzyć swoje dziecko mianem Gamguła, to też by przeszło.
Istnieją także imiona nie przypisane do żadnej płci jak choćby
Mądrość albo Rzeka. My spotkaliśmy się z panią Kaczką i panem
Ryżem. Chociaż z drugiej strony, jest to tylko pozornie dziwne.
Majka, jak zawsze, każdą wolną chwilę poświęcała czytaniu.
Między innymi przeczytała książkę Kasi Szklanki o brytyjskim
systemie pieczy zastępczej.
Ludzie są tam bardzo mili. Uśmiechają
się do każdego, zagadują i kłaniają w pas. Nie chciałem
uchodzić za polskiego buca, któremu wydaje się, że Wietnamczyk
powinien bić mu pokłony, więc odpowiadałem tym samym i niestety
do dzisiaj boli mnie kręgosłup.
Najciekawsze jest to, że nikt nie
chce niczego w zamian. Nikt nie wyciąga ręki, ani nie przekonuje
mnie o tym, czego naprawdę pragnę i nawet o tym nie wiem. Wszystkie
jednodolarówki, które zabraliśmy, przywieźliśmy z powrotem. Nie
było gdzie ich wydawać. Chłopcy bagażowi nie wyrywali walizek z
ręki, a zdjęcie można było zrobić każdemu i z każdym. Pamiętam
jak kiedyś byliśmy w jednym z krajów afrykańskich i wykupiliśmy
sobie przejażdżkę bryczką po mieście. Wykupiliśmy, czyli
zapłaciliśmy – i to całkiem niemałe pieniądze. Nasz przewoźnik
gadał całą drogę, co chwilę pytając: „Is it coll?”.
Odpowiadałem grzecznie, że tak, bo przecież nie chciałem być
arogancki każąc mu się wreszcie zamknąć. Na koniec (wiedząc,
że tam daje się napiwki każdemu i za wszystko) dałem mu pięć
dolców. W odpowiedzi usłyszałem: „Only five?”. W Wietnamie coś
takiego jest niespotykane. Jeżeli ktoś nie daje rady zanieść
swojego bagażu do pokoju, to prosi o wózek albo pomoc bagażowego.
Nikt nie oczekuje za to finansowej rekompensaty. Podobnie jest w
restauracjach. Reszta z rachunku wydawana jest do najmniejszego
donga. Ja jednak bardzo lubiłem dawać napiwki. Trochę może na
przekór, a trochę aby zobaczyć nieopisaną radość obdarowanego.
Brak znajomości języka i naszych zwyczajów kończył się często
pogonią za nami po ulicy z nieodebraną resztą, a przynajmniej
czołobitnością graniczącą z ryzykiem uszkodzenia sobie czoła o
stół.
Wszystko przez to, że dla nas
dziesięć złotych to jest niewiele. Dla Wietnamczyka często jest
to prawie całodzienna stawka na utrzymanie. Duża część
społeczeństwa zarabia poniżej stu dolarów miesięcznie, a pensja
specjalistów pracujących w korporacjach rzadko kiedy przekracza
tysiąc dolarów. Za to ceny mieszkań są porównywalne do naszych
(w przeliczeniu na dolary), a samochody nawet dwukrotnie droższe,
gdyż państwo nakłada na nie ogromne podatki i akcyzę. Wszystko to
powoduje, że mało kogo stać na podstawę egzystencji (przynajmniej
w naszym rozumieniu). Parkingi dla samochodów świecą pustkami, a
ludzie żyją na obrzeżach miast w rodzinach wielopokoleniowych i
domach skleconych z byle czego – na przykład słomy, blachy albo
patyków z bambusa. Większość z nich (przynajmniej ta z południa
kraju) żyje z tego co daje im dolina i delta Mekongu. Ludzie
uprawiają ryż albo łowią w rzece wszystko co daje się zjeść.
Kiedyś były to też krokodyle, ale wytrzebili je do cna i obecnie
są one hodowane jedynie na farmach. Uprawa ryżu nie jest łatwa.
Wszystko trzeba robić ręcznie i z pomocą bawołów. Ciężki
sprzęt nie jest w stanie wjechać na grząskie pola ryżowe, bo
zwyczajnie się zakopie. Bardzo ciekawie wygląda chowanie zmarłych.
Nie ma tam wielkich cmentarzy jak u nas. A przynajmniej nie tylko
takie są. Rodziny mają swoje własne cmentarze na polach ryżowych,
a nawet na podwórkach tuż obok domu. Czasami w takich miejscach
jest tylko kilkanaście, a nawet kilka nagrobków.
|
Rodzinny cmentarz na polu ryżowym |
Szkolnictwo wygląda podobnie jak u
nas za czasów gdy istniały gimnazja. Jednak od szkoły średniej za
naukę trzeba już płacić. Można jednak napisać wniosek do
jedynie słusznej partii, odpowiednio go motywując, bo być może
państwo przejmie koszty dalszego kształcenia dziecka. Opieka
medyczna jest bezpłatna jeżeli chory musi udać się do szpitala.
Jeżeli taka potrzeba nie występuje, to za każdą wizytę u lekarza
trzeba zapłacić. Być może z tego powodu średni czas życia jest
dużo krótszy niż choćby w Europie. Być może dlatego, tak rzadko
spotyka się na ulicach ludzi starych.
Chociaż istnieje też taka możliwość,
że ludzie giną na ulicach. Podobno cztery razy częściej niż
średnio w krajach europejskich. Można się zastanowić jak to jest
możliwe, skoro mało kogo stać na samochód. Jednym z powodów może
być to, że prawie każdy Wietnamczyk ma jakiś pojazd dwukołowy (będący dla niego jednocześnie samochodem miejskim, rodzinną limuzyną, a nawet ciężarówką) i
jeździ nim jak chce – po chodnikach, pod prąd, nie zważając na
znaki drogowe i sygnalizację świetlną. Każde przejście przez
ulicę jest ocieraniem się o śmierć. Nie ma większego znaczenia,
czy przechodzi się na pasach albo na zielonym świetle. Czekanie, aż
ktoś przepuści pieszego jest bezcelowe. Tam nikt nikomu nie
ustępuje. Nawet ambulans na sygnale ma zajeżdżaną drogę i musi
stać w korkach. Podstawową zasadą jest przechodzenie przez jezdnię
szybkim krokiem i pewnie. Bez zwalniania, przyspieszania, czy
zatrzymywania się – licząc, że zostanie się ominiętym. W
zasadzie nie jest to trudne. Po dwóch dniach, również tę sztukę
opanowaliśmy.
W Wietnamie nie istnieje obowiązkowa
składka emerytalna. Jeżeli ktoś chce, to ją opłaca. Jeżeli nie,
to musi liczyć na pomoc rodziny albo w jakiś sposób zejść z tego
świata. Podobnie jest z ubezpieczeniem zdrowotnym.
Oczywiście próbowaliśmy się
dowiedzieć, jak wygląda system pieczy zastępczej. W zasadzie można
powiedzieć, że nie istnieje. Tam nikt nikomu nie odbiera dzieci.
Stosując nasze standardy, należałoby powiedzieć, że prawie
wszystkie rodziny są patologiczne. Za to istnieje bardzo dużo
sierocińców, do których trafiają dzieci pozostawiane przez
rodziców. W zdecydowanej większości są to dzieci chore i
niepełnosprawne – trzecie i czwarte pokolenie uszkodzone
genetycznie po wojnie wietnamskiej – ofiary użycia przez
Amerykanów broni chemicznej. Do takich miejsc mało kto ma wstęp i
nawet nie za bardzo wiadomo, czy ktoś w jakikolwiek sposób te
sierocińce kontroluje.
Adopcja istnieje. Ale tylko
zagraniczna, w zamian za wsparcie finansowe tego czy innego
sierocińca. My moglibyśmy to nazwać handlem dziećmi, a
Wietnamczyków to zupełnie nie obchodzi. Zresztą sami nie chcą
adoptować dzieci.
Mieszkańcy Wietnamu są narodem
zgodnym. Nie ma waśni na tle religijnym, ani etnicznym. Najbardziej
rozpowszechniony jest buddyzm i taoizm, ale istnieją również
wyznawcy innych, mniej popularnych religii, jak choćby katolicy. W
całym kraju istnieją 54 grupy etniczne mające własne języki.
Bywa zatem, że wielokrotnie oni sami wzajemnie się nie rozumieją.
Podstawowy język (powiedzmy urzędowy) jest z jednej strony dość
prosty, a z drugiej niesamowicie trudny w użyciu. Gramatyka
praktycznie nie istnieje. Czasowniki występują tylko w
bezokoliczniku. Nie ma czasu przeszłego, ani przyszłego.
„Zjadłem śniadanie” brzmi: „Ja jeść śniadanie już”. Za
to jest to język tonalny. Literce „A” wypowiadanej w wyrazach można nadać aż sześć różnych dźwięków i potrafi to
zrobić tylko rodowity Wietnamczyk.
Mieszkańcy tego kraju mówią, że
przez swój uległy charakter stali się niewolnikami. Ale może
właśnie to, że Wietnam był kolonią francuską, pozwoliło jego
mieszkańcom zawalczyć o swoją niepodległość i doprowadzić do
zjednoczenia części północnej i południowej. Być może dzięki
Francuzom, Wietnamczycy nauczyli się być narodem dumnym,
potrafiącym walczyć o swoje prawa.
Wojna z Amerykanami wciąż nie może
odejść w zapomnienie. Ciągle jest czymś więcej niż tylko
historią zapisaną w podręcznikach. Być może dlatego Wietnamczycy
w szczególny sposób podchodzą do tego, co dzieje się obecnie przy
naszej granicy. Dla nich najeźdźca zawsze będzie najeźdźcą,
niezależnie od propagandy.
Wietnamczycy są zadowoleni ze swojego
komunizmu. Ho Chi Minh jest uznawany za ojca narodu, który
doprowadził do zjednoczenia kraju i zakończenia wojny. Podobno nie
do końca jest to prawdą, zwłaszcza że facet umarł kilka lat
przed zakończeniem wojny. Na jego cześć nawet zmieniono nazwę
Sajgonu na Ho Chi Minh (chociaż większość Wietnamczyków nadal
posługuje się dawną terminologią). Pomniki i wizerunki Ho Chi
Minha widać na każdym kroku. Ale co nam do tego. Nikt nie dał nam
prawa, aby mówić komuś jak ma myśleć i w co ma wierzyć.
|
50 lat temu |
|
Obecnie |
Ja bym powiedział, że ich komunizm
jest wysoko funkcjonujący. Państwo wprawdzie nie pomaga rozmaitym
mniejszościom i wyznawcom religii, ale też ich nie zwalcza.
Zwiedzaliśmy rozmaite świątynie, których utrzymanie należy do
wiernych. Ciekawe jak by się to sprawdziło w naszym kraju.
|
Świątynia taoistyczna... chyba |
Może jeszcze krótko kilka
ciekawostek.
Aborcja jest dozwolona do 22 tygodnia
ciąży. Badania prenatalne są darmowe.
Prostytucja oficjalnie jest
zabroniona, ale prężnie działają gabinety masażu i wynajem pokoi
na godziny. Cena jest bardzo przystępna, chociaż nie udało mi się
dotrzeć do informacji czy masażystkę trzeba przyprowadzić swoją,
czy można ją wybrać spośród personelu.
Bez najmniejszego zażenowania
zakładałem koszulkę, w której w naszym kraju mógłbym pójść
najwyżej na paradę równości.
Dzieci dostają w swoim życiu tylko
jedną szczepionkę (pięć w jednym) krótko po urodzeniu.
Jest mnóstwo pozamykanych
restauracji, hoteli i pensjonatów. Chociaż nic nie niszczeje. Ktoś
się tym opiekuje i nawet wieczorami oświetla. Jedynie okoliczna
roślinność rządzi się swoimi prawami. Niestety po pandemii turystyka strasznie "siadła" i ma to wpływ na wiele sektorów gospodarki.
Żebraków i bezdomnych jest mniej niż
u nas. Praktycznie ich nie ma.
|
Parada równości na Phu Quoc |
|
Ojciec narodu |
Dosyć już tych wymienianek. Czas na
podsumowanie.
Bez wątpienia bardzo miło wspominam
czas spędzony w Wietnamie (co cały czas staram się podkreślać). Chociaż być może po części jest to spowodowane
tęsknotą za latem, zieloną roślinnością i pięknymi kwiatami.
Niełatwo wracało się do ujemnych temperatur, zmrożonego ogrodu i
nieco wychłodzonego domu. W Wietnamie temperatura oscylowała wokół
trzydziestu stopni. Tylko wieczorami spadała do dwudziestu czterech.
Wszędzie wszystko kwitło, a rośliny wypuszczały świeże liście.
Poza ryżem, dominujące były palmy kokosowe, bananowce, bambusy i
rośliny liściaste zbliżone pokrojem do naszych rodzimych. Nie
zauważyłem tylko iglaków. Chociaż nie... Było mnóstwo choinek.
Praktycznie ocierałem się o nie na każdym kroku.
|
Iglak |
|
i bałwanek |
Bałwanów też było sporo. Najwięcej
w naszym autokarze. Nie wiem czy kiedykolwiek zrozumiem dlaczego
ludzie jadą tysiące kilometrów, a potem chcą mieć to samo co u
siebie. Nie akceptują kultury, zwyczajów i tradycji danego kraju,
tylko wciąż czegoś wymagają, na coś narzekają i coś by woleli.
Pojechaliśmy jednego dnia wspólnie
na obiad. Głównym daniem miał być krokodyl, a dodatkowo trochę
kurczaka i krewetek. Było to dla chętnych, więc jak ktoś nie
chciał, to mógł w tym czasie zjeść coś we własnym zakresie.
Problem pojawił się już na samym początku, gdy okazało się, że
wszystkie potrawy zostały podane na wspólnych półmiskach, a każdy
z uczestników dostał mały talerzyk i mógł sobie brać co chciał.
Nie było przydziału. Ja się cieszyłem, że dostałem widelec, bo
jeść pałeczkami za bardzo nie potrafię. Innym przeszkadzały małe
talerzyki i to, że sąsiad zjadł za dużo i dla niego nie
wystarczyło. Ale tak się je w Wietnamie. Zresztą podobnie jak u
nas na uroczystościach rodzinnych. Na dobrą sprawę powinniśmy się
cieszyć, bo zostaliśmy potraktowani jak jedna, wielka rodzina. Ale
trzeba było zrobić aferę, bo zabrakło kurczaka i krewetek. Tyle
tylko, że przyjechaliśmy na krokodyla, a tego zostało w bród. Był
całkiem smaczny. Trochę przypominał wołowinę. Nie moja wina, że
komuś kojarzył się z gekonem, czy jeszcze innym gadem. W każdym
razie właściciel stanął na wysokości zadania i w ramach tej
samej ceny doniósł jeszcze kilka talerzy kurczaka i krewetek.
Wówczas okazało się, że wszyscy są już najedzeni. Najbardziej
wrzeszczący zjedli po kawałku mięsa (tego wyjedzonego przez
sąsiada), a reszta została na talerzach. Ja poczułem się
zawstydzony, bo w Wietnamie jedzenia się nie marnuje.
Innym razem wyjeżdżaliśmy z hotelu
jeszcze przed świtem. Mieliśmy dostać suchy prowiant. Niby nic
wielkiego. Rzecz normalna nawet dla mnie – kogoś kto dopiero od
niedawna zaczął podróżować po świecie. Ale okazało się, że
niektórzy woleliby zjeść normalne śniadanie w hotelu. No i cała
obsługa restauracji musiała przyjść ponad godzinę wcześniej niż
zazwyczaj. Ja na ich miejscu bym nie przyszedł.
Podobnych sytuacji było więcej.
Zdarzały się niemal na każdym kroku, ale wielu już nie pamiętam.
Chociaż wspomnę może jeszcze o pokojach. Było ich w czasie całego
wyjazdu kilka i w bardzo różnych stylach. W większości przypadków
był to standard europejski. Ale zdarzały się też takie, które
można określić mianem de luxe, extreme, a nawet perwers. Każdy z
nich miał swój urok, pewien klimat. Mi zupełnie nie przeszkadzał
brak pościeli (wystarczyło na noc wyłączyć klimę), prysznic w
patio pod gołym niebem, czy muszla klozetowa w pokoju. Cieszyłem
się, że dostałem papier toaletowy, bo Wietnamczycy go nie używają.
|
Standard |
|
Extreme |
|
Perwers |
|
Prysznic w patio |
W Wietnamie darmowy internet był
prawie wszędzie. W każdym pokoju, przy basenie, na plaży, a nawet
w sklepie i na stacji benzynowej. Działał bez zarzutu. Dzięki
niemu dowiedzieliśmy się, że po powrocie będzie na nas czekał
dwuipółletni chłopiec.
Dam mu na imię Sajgon.