Właśnie
wróciłem z pokoju Bliźniaków, do którego odprowadziłem ich po
kąpieli.
Nie
pierwszy już raz sobie porozmawialiśmy. O czym? O gwiazdach,
rakietach... i naszej przyszłości. Niby naszej, ale
jednak osobno.
Od
czytania i opowiadania wieczornych bajek jest Majka. Ja nie czytam
(bo się jąkam), i nie opowiadam.
Rozmawiam...
czasami. Niestety najczęściej ma to miejsce przed snem. Napisałem
„niestety”, ponieważ zdarzyło mi się podsłuchać nad ranem
rozmowę Majki z zaspanym Remusem schodzącym po schodach:
Z Majką
też już przegadałem wiele godzin. Nawet można powiedzieć, że
wiele nocy.
Od kilku
miesięcy przygotowujemy chłopców na rozstanie z nami.
Czy będą
gotowi odejść do zupełnie nowej rodziny? A może jednak lepszy
będzie powrót do mamy? Jaką decyzję podejmie sąd apelacyjny?
Rozprawa już niedługo.
Chłopcy
mają coraz większą świadomość swojej sytuacji. Coraz częściej
nawiązują do tematu odejścia do innej rodziny. Wiedzą, że z nami
nie będą mieszkać zawsze.
Często
odnoszę wrażenie, że obecny czas zawieszenia, bardzo ich męczy.
Pięć lat, to już nie ten wiek, w którym żyje się tylko dniem
dzisiejszym. Czasami przyłapuję ich na dyskusji o tym, kto może być
ich nową rodziną.
Może
ciocia Marlenka?
Tak,
ja też bym chciał... albo babcia Basia.
A
ta ciocia Agnieszka, co u niej byliśmy?
Tak,
też jest fajna.
Dzieci
jakby czuły, że coś wkrótce się wydarzy. Być może wpływ na to
ma odejście Ptysi. Do Bliźniaków dotarło, że mówienie o
rozstaniu nie jest już zwykłą paplaniną, ale to naprawdę się
zdarza. Zwłaszcza Remus stał się jakiś uduchowiony. Wszystko robi
„w imię Ojca i Syna...”, a wychodząc do toalety mawia „idę siku,
zostańcie z Bogiem”.
Wciąż
próbuję nawiązywać do naszych córek. Bliźniaki są z nami już
tak długo, że pamiętają czasy, gdy dwie młodsze jeszcze z nami
mieszkały. One też odeszły. A jednak często nas odwiedzają, i
gdy przychodzą to są uśmiechnięte, zadowolone.
Czy
pięciolatek potrafi zrozumieć taką analogię? Nie... ale się
stara. A ja udaję, że w to wierzę.
Remus
powiedział mi ostatnio, że chciałby mieszkać z nami na zawsze.
Nigdy tak nie mówił.
Mnie
zastanawia tylko to, że chłopcy nie wspominają o powrocie do mamy,
chociaż doskonale wiedzą, że taka opcja również jest możliwa.
Babcia
Basia z bólem serca już się opowiedziała na „nie”. I chociaż
ma świadomość tego, że odejście dzieci do rodziny adopcyjnej na
zawsze pozbawi ją kontaktu z nimi, to uważa, że byłoby to
najlepsze rozwiązanie.
Ciocia
Agnieszka jest dziewczyną mało znaną chłopcom. Może kilka razy
nas odwiedziła, a niedawno Romulus z Remusem spędzili kilka godzin
w jej domu. Czyżby nas rozszyfrowali i wiedzą, że na pierwszym
spotkaniu z nowymi rodzicami nie dokonamy prezentacji typu „poznajcie
się, to wasza nowa mama i tata, a to wasze nowe dzieci”. Jednak
tym razem to nie ten trop - ciocia Agnieszka, to nie nowa mama.
Ciocia
Marlenka? Najukochańsza ciocia (poza Majką oczywiście). To ta, u
której dzieci spędzają wakacje i jeżdżą raz na jakiś czas w
odwiedziny. Niedawno spędzili tam ponad tydzień. Gdy wrócili, to
wieczorem musieli do niej zadzwonić, bo już tak bardzo się
stęsknili. Nigdy nas nie poprosili, abyśmy wykręcili numer
telefonu do ich mamy.
Ciocia
Marlenka po pierwszych wakacjach z dziećmi (trzy lata temu)
stwierdziła, że nigdy nie byłaby gotowa zostać dla nich rodziną
zastępczą. Nie dlatego, że byli upierdliwi, tylko dlatego, że nie
wyobrażała sobie możliwości rozstania i powrotu do mamy. Teraz
zaczyna się łamać... choć mama cały czas jest walcząca. Czy
jest możliwe, że sąd apelacyjny zmieni decyzję rejonowego z
odebrania praw rodzicielskich na ich ograniczenie? Wszystko jest
możliwe. Chociaż bardziej skłaniam się ku podtrzymaniu orzeczenia
pierwszej instancji i skierowaniu chłopców do adopcji. A na to
ciocia Marlenka nie jest gotowa. Ma już czwórkę dzieci, w tym
jedno zastępcze, i kolejna dwójka zwyczajnie przerasta jej
możliwości finansowe.
Co
będzie, gdy pojawi się zupełnie nieznana rodzina adopcyjna? Nie
potrafię przewidzieć ani reakcji chłopców, ani moich. Nie wiem,
czy sprawdzi się nasz dotychczasowy sposób przekazywania dzieci,
który w teorii mamy doskonale opracowany. Gorzej z praktyką, bo
Bliźniaki, to nie Gacek, który był dużo młodszy. To nie Sasetka,
która spędziła z nami trzy razy krótszy czas. To też nie Ptysie,
które nie chciały się do nas przywiązać i po części traktowały
nasz dom jak hotel.
Znowu
łapię się na tym, że zadaję sobie pytanie „kim będą rodzice
adopcyjni?”
Jak to
kim? Będą pierwszymi, którzy figurują na liście kolejkowej
naszego ośrodka adopcyjnego. Czy będą gotowi spotykać się z
chłopcami przez miesiąc, dwa, a może trzy, zanim zabiorą ich do
swojego domu? Czy będą chcieli poczekać, aż dzieci będą gotowe
na przejście?
Nie wiem
dlaczego, ale jakoś nie biorę pod uwagę możliwości powrotu do
mamy biologicznej, chociaż czasami wydaje mi się, że w obecnej
sytuacji byłaby to może najlepsza opcja.
Jednak
sąd okręgowy musiałby podważyć większość opinii, na podstawie
których sąd rejonowy podjął decyzję o odebraniu praw
rodzicielskich. Czy będzie skłonny podważyć druzgoczące dla
rodziców wnioski psychologów z Opiniodawczego Zespołu Specjalistów
Sądowych?
Czy
uwierzy rodzicom, że już się naprawili i nigdy nie popełnią
błędów z przeszłości?
Całkiem
niedawno zadzwonił do Majki tata Bliźniaków. Było to tuż przed
dwudziestą drugą, a może nawet chwilę później. Język mu się
plątał, mówił nieskładnie... chociaż miał wiele do
powiedzenia. Majka nie do końca wiedziała, co w zasadzie chciał
jej przekazać. No i była bardzo zdziwiona, bo nigdy do niej nie
dzwoni, a na spotkaniach nie za bardzo potrafi sklecić trzy słowa
do kupy. Ale przecież jest naprawionym ojcem, który z dobrym
skutkiem ukończył terapię odwykową.
Majka
zadzwoniła do kuratora, aby może przejechał się do rodziców w
odwiedziny. Stwierdził, że nie może. A policja? Ta z kolei może
się pojawić tylko wtedy, gdy otrzyma zgłoszenie, że rodzina
zaburza czyjś spokój. Niestety nasz zaburzony spokój duszy w ten
paragraf się nie wpisywał.
Bardzo
bym chciał, aby ten facet chociaż raz w życiu stanął na
wysokości zadania, przyjechał na rozprawę i wreszcie szczerze
powiedział, że wcale nie oczekuje powrotu dzieci do domu. Tym
bardziej, że zwalą mu się na głowę również dzieci poprzednich
partnerów mamy chłopców, o których mówi do niej „twoje
dzieci”.
Ile razy
przetrzepie skórę Romulusowi, który chociaż jest kochany, to nie
należy do dzieci spolegliwych? Ma w tej kwestii spore doświadczenie,
bo sądowy zakaz zbliżania się do mamy dzieci, sprzed kilkunastu
miesięcy, raczej nie był przypadkowy.
Jak na
przestrzeni tych trzech lat zmieniło się moje postrzeganie mamy
chłopców?
Może
jest to dziwne... a może zupełnie normalne, że w jakiś sposób
staje się nam jakby coraz bliższa. Nie w sensie bycia przyjaciółką,
czy choćby koleżanką (bo nadajemy na zupełnie innych
częstotliwościach), ale...
Majka
przez telefon rozmawia z mamami biologicznymi naszych dzieci
zastępczych tylko przez chwilę. Wysłuchuje co mają do
powiedzenia, przekazuje najważniejsze wiadomości... i tyle.
W
przypadku mamy Bliźniaków jest inaczej. Często rozmawia z nią pół
godziny, godzinę, dwie. Czasami, gdy już skończy to stwierdza, że
dziewczyna chyba była nawalona... bo tak mądrze mówiła.
Kim
zatem jest ta mama? Udaje, czy pewne rzeczy rozumie? Ale nawet jeżeli
udaje, to wie jak być dobrą aktorką. Wie, czego od niej
oczekujemy.
Podczas
dwugodzinnych spotkań z chłopcami bardzo się stara. Przynosi gry,
zabiera ich na basen, plac zabaw. Czy to też jest tylko bycie dobrym
animatorem?
Ostatnio
nam powiedziała, że traktuje nas jak rodzinę. Że na zawsze
będziemy w życiu Bliźniaków. Że będziemy się spotykać,
odwiedzać. Że musimy ją nauczyć „chłopców”, bo przecież
nie zna ich zwyczajów, a powrót do niej musi być procesem
rozłożonym na kilka tygodni.
Czy
powinienem to przyjąć za dobrą monetę?
Nie mam
pojęcia, w którym kierunku może się wszystko potoczyć.
Czy to,
że rodzice nie zostali wezwani na rozprawę (a tylko poinformowani,
że się odbędzie) może o czymś świadczyć? Może o tym, że
sędzia podjął już decyzję i nie zamierza nikogo przesłuchiwać.
Majka na
wszelki wypadek się stawi... chociaż też jej nikt nie zapraszał.
Może
więc być tak, że nasza przygoda z Bliźniakami, szybkimi krokami
zmierza ku końcowi. Chociaż niedawno się dowiedziałem, że
poprzednia sprawa jednej z naszych rodzin zastępczych w sądzie
okręgowym, do którego odwołała się mama chłopców, trwała
ponad dwa lata.
Taka
ewentualność znaczyłaby, że Romulus z Remusem będą z nami
mieszkać pięć lat. Pięć najważniejszych lat ich życia.
Zawsze
myślałem, że w takim sądzie apelacyjnym wszystko dzieje się
szybko (czyli decyzja jest podjęta na jednej rozprawie). Wydawało
mi się, że sędzia albo podtrzymuje decyzję sądu rejonowego, albo
kieruje sprawę do ponownego rozpatrzenia przez tenże sąd. Okazuje
się, że powrót do pierwszej instancji jest rzadko stosowany.
Najczęściej decyzja zostaje podtrzymana, ale bywają sytuacje, że
sąd apelacyjny (okręgowy) rozpoczyna swoje postępowanie kończące
się nowym orzeczeniem. Dlatego może to trwać wiele miesięcy. Ale
już od tej decyzji odwołać się nie można.
Czyżby?
Istnieje jeszcze sąd kasacyjny (Sąd Najwyższy, sąd trzeciej
instancji). I owszem, ten już nie może prowadzić postępowania.
Może jedynie utrzymać wyrok w mocy (czyli oddalić skargę, mając
na przykład na względzie dobro dziecka), albo go uchylić, kierując
sprawę do ponownego rozpatrzenia przez sąd apelacyjny.
Gubię
się już w tych wszystkich zawiłościach prawnych, ale myślę że
dobrze to przedstawiłem... a przynajmniej w dobrej wierze.
Podsumuję
zatem jeszcze raz wszystko od początku. Od momentu umieszczenia
chłopców w naszej rodzinie, do czasu wydania decyzji o odebraniu
praw rodzicielskich, minęły dwa lata (plus-minus kilkanaście dni).
Dlaczego tak dużo? Rodzice musieli poddać się kolejnej terapii,
pokazać że potrafią znaleźć i utrzymać pracę, że są w stanie
stworzyć bezpieczne miejsce na przyjęcie czwórki rodzeństwa.
Zapewne dużą rolę odegrało też przeciążenie niewielkiego sądu
rodzinnego, w którym pracuje jedna pani sędzina, jedna pani
sekretarka i pewnie jedna pani protokolantka. A przecież ludzie
chorują, biorą urlopy. W ciągu tych dwóch lat odbyły się
zaledwie trzy rozprawy.
Mama od
zawsze się odgrażała, że będzie walczyć o swoje dzieci do
śmierci, że będzie się odwoływać od wszystkiego od czego się
można odwołać, a na koniec pójdzie do telewizji. Póki co, jest
konsekwentna w swoich zapowiedziach.
Rozprawa
w sądzie okręgowym będzie miała miejsce po ośmiu miesiącach od
wydania decyzji przez sąd rejonowy. Jeżeli będzie skarga do
sądu kasacyjnego, to pewnie na termin rozprawy też trzeba będzie
poczekać kolejnych osiem miesięcy. Nawet jeżeli sąd podtrzyma
decyzję swojego poprzednika, to dzieci będą z nami mieszkać trzy
lata i cztery miesiące. WOW, będziemy poniżej średniej. Niestety
w naszym kraju dziecko przebywa w rodzinie zastępczej średnio trzy
lata i siedem miesięcy.
Ale
zapewne może być też sytuacja, że znacznie przekroczymy normę.
Wystarczy, że sąd drugiej instancji zechce rozpatrywać sprawę od
początku, albo sąd kasacyjny zwróci ją do ponownego rozpatrzenia.
Kolejne miesiące...
A mogło
być tak pięknie. Dwuletnie Bliźniaki mogłyby mieszkać z nami
tylko niecały rok. Pierwsza rozprawa mogła mieć miejsce po
czterech miesiącach, kolejna po następnych czterech... i ostateczna
decyzja. Czy osiem miesięcy nie wystarczy, aby ocenić, czy rodzic
jest w stanie sprawować opiekę nad swoimi dziećmi? Czy dla rodzica
zagubionego w życiu, nie jest to wystarczający czas, aby przejrzeć
na oczy i zrobić wszystko, aby znowu być ze swoim dzieckiem?
Moje
postrzeganie rodzica, któremu ograniczono jego prawa do dziecka,
bardzo zmieniło się na przestrzeni kilku ostatnich lat. Nie
przemawia do mnie argument, że wystarczy podać mu rękę. Nie
rozumiem tłumaczenia, jak bardzo ten rodzic cierpi. Nie interesuje
mnie, że rozłąka z dzieckiem powoduje frustracje, stany
depresyjne, agresję.
Patrzę,
i widzę tylko działania pozorowane, nieprzemyślane, bez celu. To
nie jest walka w imię dobra swojego dziecka. To jest walka dla samej
walki.
Majka
już nie raz tłumaczyła mamie chłopców, jak bardzo krzywdzi
emocjonalnie swoich synów, którzy już od dawna powinni przebywać
w bezpiecznej rodzinie. W takiej, w którą mogliby wsiąknąć,
zapuścić korzenie, poczuć że do niej przynależą.
Mama to
rozumie... chociaż zupełnie inaczej. Nawet była na czterech
dwugodzinnych szkoleniach mających podnieść jej kompetencje
rodzicielskie. Myślę, że wcale nie tylko po to, aby się podpisać.
Ja
brałem udział w wielu szkoleniach, wykładach, webinarach,
superwizjach (czasami przeznaczonych dla wszystkich pogotowi, ale również
dotyczących wyłącznie naszej rodziny). Niby sporo wiem, a jednak
wciąż popełniam błędy.
Mieszkam z dziećmi, które mają swoją historię. Coś, czego nie można odrzucić, ale jednocześnie bardzo przeszkadza.