sobota, 6 lipca 2024

--- Ostatnie pokolenie

Majka mówi, że jak opiszę na blogu swoje „mądrości”, to będzie koniec. Nie chce jednak doprecyzować co ma na myśli – koniec bloga, bo nikt nie będzie chciał już czytać moich tekstów (teraz uważa, że parę osób mnie jeszcze lubi), koniec naszego małżeństwa (bo publicznie wypisuję bzdury), czy koniec pogotowia (kiedy nasz organizator pieczy zastępczej w najlepszym razie zleci ponowne badanie psychologiczne mojej osoby).

Trudno, zaryzykuję i zobaczymy co się stanie.

Jak tylko sięgam pamięcią, z Majką kłóciliśmy się tylko i wyłącznie w sferze wychowania dzieci. Dobre i to, bo inaczej nasz związek byłby mdły, bez odrobiny adrenaliny. Teraz, kiedy mamy już wnuki i do dyskusji włączają się również nasze córki, to dopiero się dzieje. Podobnie jak w kwestii naszych osobowości (Majka jest ekstrawertykiem, a ja introwertykiem), tak i w tym przypadku jesteśmy z Majką skrajnymi obozami (wręcz po dwóch stronach barykady). Nasze dzieci są gdzieś tam pośrodku, co nie znaczy, że trzymają stronę któregoś z nas.

Ja jestem najbardziej zachowawczy. Wszelkie nowinki przepuszczam przez filtr moich możliwości poznawczych czy też intelektualnych. Muszę rozumieć sens takiego czy innego mojego zachowania (zwłaszcza jeżeli mam dokonać jego zmiany).
Majka jest najbardziej postępowa. Chłonie wszelką wiedzę w tym temacie. Czyta książki, zapisuje się na rozmaite szkolenia, słucha webinarów i robi z tego notatki. Niedawno ostentacyjnie (ogłaszając wszem i wobec) wyrzuciła cały zbiór książek o wychowaniu autorstwa Benjamina Spocka. Owszem, były to jeszcze opracowania z lat dziewięćdziesiątych, a zawarte w nich koncepcje tak stare jak sam Spock. Jednak na półce prezentowały się całkiem przyzwoicie. Do tego były też pamiątką po naszym sposobie wychowywania córek. Teraz Majka mówi, że tylko częściowo z nich korzystała, eliminując elementy jej zdaniem mało sensowne. Dla przykładu, nigdy nie pozwalaliśmy naszym dzieciom „wyryczeć” się w łóżeczku przed snem (na zasadzie 5-10-15), aby nie wychować małych terrorystów i manipulantów. Twierdzi, że zawsze uważała, iż malutkie dziecko nie potrafi jeszcze manipulować, a płaczem tylko wyraża swoje potrzeby. Trudno mi się do tego odnieść, bo zwyczajnie nie pamiętam co wtedy uważała, nawet jeżeli mi o tym mówiła. Faktem jest, że nasze dzieci nigdy nie płakały w samotności przed zaśnięciem, ale też nigdy nie nosiliśmy ich godzinami na rękach, kiedy nie chciały zasnąć. Podejrzewam, że obowiązywała taka sama zasada jak teraz, czyli sekwencyjnej powtarzalności pewnych zdarzeń przed snem nocnym. Każdego dnia dzieło wieńczyła kąpiel, dająca dziecku sygnał, że zaczyna się noc. Tak samo robimy i teraz. Mieliśmy już przecież w pieczy kilkadziesiąt niemowlaków i każdemu po kąpieli wystarczała butelka z mlekiem i buziak na dobranoc. Nie do końca jest to dla mnie logiczne, ale się sprawdza. Jest to dziwne zwłaszcza teraz, gdy dzieci idą spać kiedy na dworze jest jeszcze jasno. Nie musimy nawet opuszczać rolet i tworzyć sztucznej ciemności. Czasami trzeba kilka razy jeszcze później podejść, aby podać wypadnięty smoczek, poprawić kołderkę, czy tylko pogłaskać i ponownie pożegnać się ciepłym słowem. Są to jednak wyjątkowe sytuacje. I nawet awanturnik Marko z powodzeniem wpisuje się w ten schemat. Zwłaszcza jego przypadek jakby potwierdza, że rutyna może sterować potrzebami dziecka.

Ostatnio Majka zapisała się na pewien webinar dotyczący wychowania dziecka. Ten jeden był darmowy i zapewne miał zachęcić do wykupienia całego cyklu spotkań. Koszt wprawdzie nie był niski, ale zapewniał dożywotni dostęp do wszelkich materiałów, a nawet dożywotnią możliwość konsultacji ze specjalistami w przypadku wystąpienia konkretnych trudności z jakimś dzieckiem. No i patrząc z tej perspektywy, to zachęcałem Majkę do skorzystania z oferty, gdyż wydawała mi się atrakcyjna. Chociaż biorąc pod uwagę nasze doświadczenia z teoriami Spocka, to może nawet Majka miała rację, że poszczędziła (bo przecież za kilka lat być może pewne metody znowu będą krytykowane). Notabene od lat nurtuje mnie pytanie, czy Bowlby zawsze będzie „żywy”.

W każdym razie Majka wykupiła sobie miesięczny dostęp do audycji archiwalnych i teraz od trzech tygodni słucha po kilka godzin dziennie jakiegoś Niemca, który po czasie okazał się Brytyjczykiem. Facet mówi nawet ciekawie, a dodatkowego smaczku dodaje osobliwy akcent. Majka cały czas coś notuje i zapisała już trzy czwarte 60-stronicowego zeszytu. Gdy się z nim zapoznam to dopiero będziemy mieli pole do dyskusji.
Na razie rozmawialiśmy tylko o niektórych sprawach. Na przykład o tym, że do dziecka nie powinno się mówić „nie”. Zdanie trzeba jakoś zamienić na „tak”, a jak się nie da, to ewentualnie użyć słowa „stop”. Ja jakoś nie jestem przeciwnikiem słowa „nie”. Skoro istnieje w języku polskim, to po to, aby go używać. Zatem często mówię do dziecka „nie”, a nawet „nie, nie, nie” – aby lepiej zrozumiało. Bo niby jak mam inaczej powiedzieć: „Nie wchodź na parapet”. Owszem, mogę użyć stwierdzenia: „Usiądź na kanapie”, albo rzec: „Stop”. Ale jaki to odniesie skutek skoro dziecko właśnie ma zamiar wejść na parapet. A po tym „stop” to jaki miałby być ciąg dalszy bez słowa „nie”? Uważam, że „nie” jest niezbędne w procesie wyznaczania granic, ale nie upieram się jeżeli ktoś robi to innymi metodami.
Albo słowa „muszę” i „chcę”. Nie powinno się zbyt często używać „muszę”. „Chcę” jest słowem zdecydowanie bardziej motywującym – nawet dla nas dorosłych. Ja mówię to co w danym momencie czuję. Jak muszę, to nie mówię, że chcę bo to bez sensu. Nie widzę niczego złego w stwierdzeniu:  „Luna, muszę cię przewinąć”. Tym bardziej, że przecież ja wcale nie chcę jej przewinąć, ale muszę, gdy w pobliżu nie ma Majki, która chce. Ona zawsze chce.
Majka w ogóle uważa, że źle komunikuję się z naszymi maluchami. Używam niewłaściwych słów i powinienem nad sobą popracować. W jej słowniku nie ma dla przykładu słowa „ryczy”. Albo takie zdanie: „Ale się zesrałeś po pachy!”. Majka w takim wypadku mówi: „Jaką piękną kupę zrobiłeś, brawo!”. Twierdzi, że mój zwrot może spowodować u dziecka przekonanie, że zrobiło coś złego. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Uważam, że moje określenie również może skutkować dumą z dobrze wykonanej pracy. Płachtą na byka dla Majki jest moje powiedzenie: „Jak będziesz dalej ryczał na rękach, to wrócisz tam gdzie byłeś”. Zawsze to komentuje w niewybredny sposób, wytykając moje błędy wychowawcze. 
Ogólnie rzecz biorąc uważam, że do dziecka trzeba mówić swoimi słowami, oczywiście nie nadużywając wulgaryzmów. Przynajmniej jednym z pozytywów takiego postępowania jest regulowanie własnych emocji. W końcu dziecko nie potrzebuje sfrustrowanego ojca, który ciągle musi pamiętać, aby nie użyć słowa „zesrał”.
Gdybym chciał tę tezę uogólnić, to powiedziałbym, że rozwój języka powinien następować płynnie, w długim czasie. Podobno obecnie całkiem poprawne jest zdanie: „Otwarłem drzwi i wyszłem do ogrodu”. No ja bym tak nigdy nie powiedział, ale skoro coraz więcej osób tak mówi, to pewnie po jakimś czasie nawet mnie przestanie to drażnić. Podobnie rzecz się ma z feminatywami. Generalnie nie mam z nimi problemu jak ktoś ich używa. Nie lubię tylko być do czegoś przymuszany i poprawiany. Nadal dla mnie dziwne jest zdanie: „Naszą gościnią jest ministra Kowalska”. Z kolei chirurżkę i architektkę trudno wymówić, literatka to zawsze była do wódki, a doktorka określeniem potocznym. A teraz w jakimś kraju ktoś został premierką. A może ktosia została premierką?
Kto chce, to niech tak sobie mówi – ja potrzebuję czasu na przyzwyczajenie się. Myślę też, że jeszcze długo będę jeździł na Ukrainę, skoro przecież jeżdżę na Litwę, na Łotwę, a nawet na Węgry. Dziwnym trafem jeżdżę do Wielkiej Brytanii, choć przecież to jest wyspa, co zdaniem niektórych determinuje użycie słowa „na” i „do”.
Póki co, późną jesienią lecimy na Sri Lankę. Jak widać Majka nie odpuszcza. Wykupiliśmy tylko maksymalne ubezpieczenie, przewidujące również powrót w plastikowym worku.

Wracam do wychowania dzieci – tematu, w którym tak pięknie z Majką (i niektórymi innymi członkami naszej rodziny) się różnimy.

Z całą naszą trójką niemowlaków chodzimy na rehabilitację. Każde ma coś. A to wzmożone napięcie mięśniowe, a to obniżone czy też asymetrię ułożeniową. Marko, który jest w najlepszej formie, dostał nawet skierowanie „na cito”. Jak sięgam pamięcią, to chyba wszystkie nasze niemowlaki na jakimś etapie swojego życia były rehabilitowane. No i zastanawiałem się kiedyś, co jest tego przyczyną, bo przecież dawniej tak nie było. Zanieczyszczenie środowiska i chemia w jedzeniu spożywanym przez mamę w ciąży? To raczej może być jedynie przyczyną rozmaitych alergii. No to może ocieplenie klimatu, albo zwiększająca się ilość CO2 w atmosferze? A może moda?
Do końca nie znam odpowiedzi, ale rehabilitantka Marko potwierdziła, że jeszcze kilkanaście lat temu nikt nie wpadłby na pomysł, aby go do niej przysłać. Jest zbyt dobry i w zasadzie chodzi teraz tylko o to, aby nie zepsuć tego co jest. Być może jest więc tak, że lekarze kierują dzieci na rehabilitację, aby nauczyć rodziców „obsługi” niemowlaka. Najważniejsza jest bowiem codzienność – to w jaki sposób dziecko przewijamy, podnosimy, nosimy oraz wrażliwość na sytuacje, które powinny być niepokojące. Chodzenie na rehabilitację raz w tygodniu, albo i rzadziej, mija się z celem jeżeli nie będzie powtarzalności pewnych ruchów, których można się szybko nauczyć. Zresztą jak patrzę na nasze dzieci, to niezależnie od tego co im jest, wszystkie są rehabilitowane w taki sam sposób. Nawet bym tego nie nazywał rehabilitacją, ale nauką pewnych schematów i wypracowaniem nawyków, których celem jest łatwiejsze i szybsze rozpoczęcie raczkowania czy też chodzenia. Ale nie będę się upierał. Niech będzie, że są rehabilitowane. Teraz to nawet zwykłe zakroplenie oczu nazywa się zabiegiem.

Zrobię małą dygresję, bo akurat coś mi się przypomniało. Pod poprzednim postem była sugestia, abym coś napisał na temat dzieci, które już od nas odeszły. Więc tak nie do końca mogę to zrobić, bo jakby nie patrzeć, nie są to już moje dzieci. Ale mogę od czasu do czasu coś wtrącać, nie pokazując palcem. Ostatnio odwiedziliśmy jedno z naszych byłych dzieci. Jedno z pierwszych, które u nas mieszkały (czyli pokolenie, które już rozpoczęło edukację szkolną). I okazało się, że ma ono niewygaszone odruchy pierwotne. Dla mnie jest to termin, z którym po raz pierwszy spotkałem się przy Omenie i Dagonie. Wydawało mi się, że taki niewygaszony odruch Moro, mógł się przytrafić jedynie Omenowi, bo to on miał wszelkie niechciane przypadłości wieku dziecięcego. Teraz okazuje się, że prawie wszystkie dzieci przebywające w pieczy zastępczej mają rozmaite odruchy niepowygaszane i konieczna jest terapia. Skojarzyłem to sobie opisując rehabilitację naszych dzieci, ponieważ te terapie mają jedną wspólną rzecz. Spotkanie z terapeutą odbywa się rzadko – nawet raz w miesiącu (w celu przeanalizowania postępów i zalecenia kolejnych ćwiczeń, które trzeba prowadzić w domu). W przypadku wygaszania odruchów jest to masaż ciała polegający głównie na uciskaniu pewnych jego części. Jednym z elementów jest na przykład uciskanie głowy, które mieliśmy zalecone przy Omenie i Dagonie.

Tak sobie myślę (to jedna z tych „mądrości”, o których mówi Majka), że być może wiele dzieci jest źle diagnozowanych i choćby pewne trudno wytłumaczalne napady złości mogą być właśnie wynikiem niewygaszonych odruchów pierwotnych. Albo jest to kolejna moda, podobnie jak ta, że prawie każde dziecko ma jakieś spektrum autyzmu. Ja w każdym razie mam duszę sceptyka. Nic mnie nie dziwi, nigdy nie mówię „nigdy” i to co dzisiaj jest dobre, jutro może być złe. W każdym razie Majka stwierdziła, że będziemy musieli bliżej przyjrzeć się tematowi i poszukać jakiegoś dobrego terapeuty wygaszającego odruchy pierwotne.

Ponownie wracam do wychowania dzieci. Zapytaliśmy naszą rehabilitantkę, jakie ma zdanie na temat używania bujaczków. Odpowiedziała, że jako rehabilitantka musi powiedzieć stanowczo „nie”. Natomiast jako matka – że sama używa. Po pierwsze nie można przesadzać (dziecko nie może całymi dniami się bujać), a po drugie bujaczek bujaczkowi nie równy. Powiedziała, że sama często używa w domu fotelika samochodowego. Wprawdzie on się nie buja, ale jest najczęściej dobrze wyprofilowany i łatwy do przemieszczania. Stawia więc swoje dziecko w foteliku samochodowym na blacie w kuchni i robi obiad.

Nasze wnuczki znają bujaczki tylko z widzenia (widzą je u naszych dzieci). Ja nawet gdybym chciał, to zajmując się z rana całą trójką, nie byłbym w stanie ich wszystkich nosić. No to się bujają. Chociaż nie przez cały czas. Jak pewnie już pisałem – zmieniam im punkt widzenia i to wystarcza. Zresztą nie jestem do końca przekonany, że dziecko ma nieodpartą potrzebę bujania się. Kiedy rok temu sam spędzałem z Argusem całe dni, to często leżeliśmy obok siebie na tapczanie. Chłopcu wystarczała moja obecność, rozmowa (właściwie monolog) i rekwizyty, które mu podawałem. Nasze córki (a przynajmniej jedna) uważają, że dziecko powinno się bujać, bo bujało się w brzuchu mamy przez dziewięć miesięcy i jest przyzwyczajone. Ale oczywiście nie w bujaczku, tylko na rękach. Ja na to odpowiadam, że przez te dziewięć miesięcy przebywało w środowisku wodnym i nagle musiało wyleźć na suchy ląd. I w związku z tym, nikt nie wypełnia jego łóżeczka wodą. No i tak sobie dyskutujemy.
Nie jestem też przekonany, czy częste noszenie dziecka na rękach jest dla niego korzystne. Myślę tutaj o aspekcie czysto fizycznym (ruchowym). Bo przecież nosić też trzeba umieć. Ktoś wymyślił chusty – też trzeba umieć je zawiązać, a i obiad z takim dzieckiem w chuście robi się chyba dość trudno.

Poranna gimnastyka (Anna robi ją nieprawidłowo)

Zmierzam do tego, że moim zdaniem każde dziecko potrzebuje rozmaitej aktywności ruchowej i nic w nadmiarze nie jest dobre. A nawet jak ktoś o to zadba w okresie niemowlęcym, a potem dziecko będzie spędzać większość czasu z nosem wlepionym w telefon albo laptop, to skolioza gwarantowana. A w większości przypadków tak będzie, bo jak obserwuję młode mamy w przestrzeni publicznej, to prawie wszystkie „siedzą” w telefonie. A dziecko się uczy i jedną z pierwszych umiejętności jest przesuwanie paluchem po ekranie. Potem, w wieku szkolnym, będzie jeszcze gorzej.
Teraz wyjdzie ze mnie beton – kiedyś (żeby nie napisać „ja w tym wieku”) to się chodziło po drzewach, przechodziło przez płoty, grało w piłkę na podwórku, skakało przez skakankę, a nawet wchodziło do kanałów. Pewnie, że były skutki uboczne w postaci jakiejś wybitej szyby, albo przyjazdu policji (wtedy jeszcze milicji). Ale mało kto potrzebował rehabilitacji. Albo inaczej – każdy sam się rehabilitował.

Nadszedł czas na odkrycie mojej „mądrości życiowej” i tym samym wyjaśnienie tytułu tego wpisu.

Zdaniem wielu, pokolenie „zetek” jest słabo przygotowane do życia w społeczeństwie. Nawet moje córki zauważają jak ich rówieśnicy są mało ogarnięci. One jakoś twardziej stąpają po ziemi – może dzięki temu, że jednak Majka czytała tego Spocka. Podobno z dziećmi obecnie będącymi w wieku szkolnym i mającymi wejść w dorosłość za kilka lat (określanymi mianem pokolenia „alfa”), ma być jeszcze gorzej. Pokolenie Luny, Anny, Marko i naszych wnuczek chyba nie zostało jeszcze nazwane. Myślę jednak, że będzie to pokolenie „beta”, chociaż może właściwsze będzie określenie „omega”. Uważam, że granica między kształtowaniem poczucia własnej wartości, a egocentryzmem jest bardzo cienka. Dzieci są teraz wychowywane pod kloszem. Nie doznają porażek, uczy się je umiejętności proszenia o pomoc. Nie będą potrafiły funkcjonować w sytuacjach stresowych, a zderzenie z brutalną rzeczywistością może nastąpić już w okresie szkolnym, a niemal na pewno przy starcie w dorosłe życie – pójściem do pracy, chęcią założenia rodziny. Wszystko zostanie spotęgowane przez wszechobecną już sztuczną inteligencję, która spowoduje, że młody człowiek poczuje się zbędny i nikomu niepotrzebny. Czy zadowoli się dochodem gwarantowanym wypracowanym przez AI? Wątpię. Raczej rozpoczną się problemy natury psychicznej i korzystanie z pomocy psychologów, pewnie też w znacznej mierze przejętych przez sztuczną inteligencję. Nie mam pojęcia co taki sztuczny psycholog będzie polecał. Pewnie to co dzisiaj – zadbaj o siebie i naucz się korzystać z pomocy. Na którym miejscu będzie potrzeba założenia rodziny i posiadania dziecka? Obawiam się, że dalekim. Pokolenie beta z dużym prawdopodobieństwem dojdzie do wniosku, że dziecko jest zbyt dużym obciążeniem i w imię przedłużenia gatunku nie warto się poświęcać.
Stare pokolenia funkcjonują inaczej. Gdyby Majka dosłownie potraktowała zalecenia psychologa i zadbała tylko o swoje potrzeby, to raczej do pieczy zastępczej byśmy nie wrócili. Zwyciężyła jednak odpowiedzialność i wierność dawnym ideałom. Chociaż może za tych dwadzieścia parę lat koncepcja się zmieni i wróci tak bardzo krytykowana cecha mojego pokolenia, które nauczyło się radzić sobie samemu. Poczekamy, zobaczymy.
Oczywiście nie można wszystkiego uogólniać. W przyszłości będą przecież zawody, których robotom nie uda się przejąć. Załóżmy więc, że nasz dzisiejszy czteromiesięczny Marko zostanie cenionym specjalistą w jakiejś dziedzinie. Będzie go zatem stać na dużo więcej niż przeciętnego rówieśnika. O jakiej dziewczynie zamarzy? Już teraz istnieją roboty humanoidalne, a nawet prototypy wyposażone w sztuczną i ciepłą skórę. Czy taka sztuczna dziewczyna nie będzie bardziej atrakcyjna? Zawsze zgodna, zawsze wspierająca, zawsze chętna. A jeżeli komuś będzie mało gderania, to zapewne będzie ją można przełączyć w tryb konwersacji. Albo przeciwnie w tryb milczenia. Dla wymagających może będzie istniał tryb spierania się, a nawet tryb ludzki. I w takim ludzkim trybie sztuczna dziewczyna będzie nieprzewidywalna i będzie zaskakiwać. Na przykład tak jak Majka. Ostatnio byliśmy z dziećmi u lekarza. Wielki szpital, jeszcze większy parking, mnóstwo pustych miejsc. Niestety jedna kobieta zdecydowała się zaparkować obok nas. I niestety nie ucelowała, lekko przycierając nam samochód. Mówi się trudno, takie rzeczy się zdarzają. Wieczorem Majka wzięła mój telefon, bo chciała sobie obejrzeć zdjęcia, które zrobiłem dla ubezpieczyciela. No i działając w trybie nieprzewidywalności, przypadkowo utworzyła na FB moją relację i przypadkowo zadzwoniła do kobiety, która uszkodziła nam samochód. A ja się rano dziwiłem skąd wszyscy wiedzą o zdarzeniu i czego ta kobieta jeszcze ode mnie chce, że oddzwania.
Tak więc jeżeli Marko będzie chciał w przyszłości mieć takie atrakcje, to tylko wybierze odpowiedni przycisk w swojej aplikacji. Jako domorosły jasnowidz przewiduję, że modele sztucznych kobiet nie będą ceną odbiegały od średniej klasy samochodu. No i pewnie będzie też istniał rynek egzemplarzy używanych.
Cieszę się, że nie żyję w takim świecie, bo nie jestem przekonany, czy Majka nie wybrałaby zamiast mnie jakiejś męskiej wersji robota. Bystrzejszej i bardziej elokwentnej. Takiej, która natychmiast wywierci dziurę w ścianie, przemebluje pokój, ugotuje obiad i jeszcze zajmie się dziećmi. I wszystko bez zbędnego narzekania.

Dla rozrzedzenia gęstniejącej atmosfery (bo już widzę minę Majki na tym etapie tekstu), opiszę jeszcze aktualną sytuację dzieci.

Rosną i rozwijają się prawidłowo. Teoretycznie nieco opóźniona jest średnia (pod względem wieku) Anna, a poalkoholowa Luna zupełnie w normie. Przed szereg wychodzi najmłodszy Marko, chociaż pozostała dwójka powtarza jego umiejętności w odstępie kilku dni. Tak było choćby z przewracaniem się na brzuch. Teraz już cała trójka przewraca się niemal w mgnieniu oka, a potem wrzeszczy, bo w drugą stronę ta sztuka im nie wychodzi – przeszkadza ręka. Zdaniem rehabilitantki tak może jeszcze być przez dłuższy czas, bo podobno jest to trudna sztuka.

Marko, który był najtrudniejszym maluchem w naszej historii, nagle stał się niemal idealny. Przestał się awanturować i domagać ciągłego noszenia. Początkowo była to dla mnie zagadka, bo przecież odbieraliśmy go prosto z porodówki, na której raczej nie był przesadnie noszony. Trudno zatem mówić o jakimś przyzwyczajeniu. Teraz mam wrażenie, że wynikało to z braku jakichkolwiek umiejętności. Chłopiec czegoś chciał, ale nie wiedział czego. Majka mówi, że miał potrzebę bliskości, a naszym zadaniem było tę potrzebę zaspokoić. Pewnie ma rację (Majka zawsze ma rację). Ale jednak Luna i Anna zaspokajały swoją potrzebę bez konieczności chodzenia wokół kominka. Wystarczało im bycie na rękach. Ale rozumiem, że dzieci są różne, a dyskusja z Majką zawsze zmierza do tego, że jestem niekompetentny i niedouczony. W każdym razie teraz Marko potrafi już zająć ręce zabawkami i samodzielnie się przesuwać (albo bardziej obracać w kółko), jest dużo spokojniejszy. Często zadowala się wnikliwą obserwacją tego, co dzieje się wokół niego. Ulubionym zajęciem jest uśmiechanie się do Anny, podawanie jej rąk i wkładanie palców do oka. Luny jakoś tak nie adoruje. Gdy kładziemy ich na macie na podłodze, to musimy zachować odpowiedni dystans, żeby za szybko do niej nie dopadł. Powoli przygotowujemy się do rozstania. Jego nowymi rodzicami będzie para, która była u nas na praktykach dla rodzin zastępczych. Przyszli i się zakochali – tak zwyczajnie. W przypadku chłopca sytuacja jest bardzo prosta. Rodzice biologiczni gdzieś wyjechali i ślad po nich zaginął, sędzia się nie spieszy i nawet jeszcze nie wyznaczył terminu rozprawy, a ośrodek adopcyjny twierdzi, że dla tak obciążonego dziecka (stanem umysłowym jego rodziców) nie ma na swojej liście rodzin chętnych do adopcji. Marko spędza już weekendy w nowej rodzinie i czekamy tylko na podpis sędziego pod decyzją o przeniesieniu chłopca w trybie zabezpieczenia. Docelowo zostanie adoptowany, a ja chętnie przyjmę wyzwanie w dyskusji dotyczącej tematu obchodzenia adopcji poprzez pieczę zastępczą. Argumentów mam teraz aż nadto.

Za to z Luną sytuacja jest tak skomplikowana, że rozważam większe zaangażowanie się w procesie powrotu dziewczynki do mamy. Wcale nie dlatego, że stała się ona matką roku, ale może to być najbardziej optymalne rozwiązanie. Mama Luny cały czas twierdzi, że przyszła do porodu pijana, bo taka u nich tradycja i trzeba samemu się znieczulić. A tak poza tym, to w ciąży nie piła. Nie potrafi tylko wyjaśnić, jak w ciągu paru godzin pojawiły się u dziewczynki cechy dysmorficzne twarzy i dlaczego jest taka malutka (teraz waży tyle ile nasza wnuczka przy porodzie). Chociaż przypomniała sobie, że długo nie wiedziała, że jest w ciąży i wtedy okazyjnie coś wypiła.

Ale za to w przeciwieństwie do mamy Anny, potrafi się dzieckiem zająć. Jest czuła, bierze dziewczynkę na ręce, przewija ją i do jej uspokojenia nie potrzebuje nawet grzechotki. Warunki mieszkaniowe rodzice mają nawet bardzo dobre, bo tata zarabia całkiem niezłą kasę na budowie.
Ale nie to powoduje, że chciałbym rodziców wspierać w procesie odzyskania córki. Problemem jest obywatelstwo Luny. Z Ukrainą nie mamy podpisanych żadnych umów w temacie dzieci. Owszem, możemy odebrać mamie władzę rodzicielską (bo to umożliwia nam nasze prawo), ale nie możemy żadnego dziecka adoptować – zwłaszcza dopóki trwa wojna. A potem z dużym (wręcz ogromnym) prawdopodobieństwem ktoś przyjedzie po swoją obywatelkę, umieści w swoim sierocińcu i będzie czekał, aż zacznie rodzić nowych poborowych. Majka ma w tym względzie zupełnie inne zdanie. Mówi, że trzeba umieścić Lunę w docelowej rodzinie zastępczej, a potem powołać się na silne więzi. Jak to nie pomoże, to odwoła się do rzecznika praw dziecka, samego prezydenta, albo w ramach protestu przykuje łańcuchem do mostu. Ja jestem już stary, sceptyczny, a nawet cyniczny. Nikt dupy nie ruszy. Nikt nie kiwnie nawet palcem, aby w imię pomocy małej Ukraince stawiać na szali nadwątlone już relacje międzypaństwowe. Dlatego już teraz dmucham na zimne i staram się zapobiec temu co może się stać. Może powrót do mamy (która zamierza na stałe mieszkać w Polsce) jest tylko lepszym złem. Ale chociaż nie tragedią.
To tak samo jak z tym naszym klimatem (wracając do moich mądrości). Nie warto walczyć z jego ociepleniem. Niezależnie od tego czy jego przyczyna jest antropogeniczna, czy nie – cały proces jest już nie do zatrzymania. A już z pewnością zbawicielem świata nie będzie sama Europa. Trzeba przygotować się na to, że poziom oceanów się podniesie – będzie taniej.
Jeszcze ostatnie słowo o Lunie. Ona ma jeszcze całkiem sensownego tatę, którego najczęściej nie mają inne nasze dzieci. Facet nie dość, że zarabia na życie, to jeszcze interesuje się swoją córką. Przyjeżdża na spotkania, mówi całkiem dobrze po polsku, a nawet złapał jakąś nić porozumienia z Majką. Przynajmniej w zakresie odczuwania zjawisk humorystycznych. To samo ich śmieszy, bawią ich te same teksty i sytuacje. Jeszcze trochę i będę zazdrosny.

No i ostatnia Anna. Osobiście przeczuwam szybkie rozstanie i oby intuicja mnie nie zawiodła. Może jeszcze nie będzie odebrania władzy, ale przynajmniej jej ograniczenie i umieszczenie dziewczynki w docelowej rodzinie zastępczej. Mama nadal nie pracuje. Nadal przymierza się do jakiegoś szkolenia podnoszącego kompetencje wychowawcze. Nadal na spotkaniu z dziewczynką potrafi tylko grzechotać grzechotką. W chacie ma „burdel” nawet podczas umówionego spotkania z pracownikiem socjalnym. Do tego jakaś sprawa w sądzie karnym. Nie jest ciekawie. 

Tata zapytany na rozprawie, czy widział swoją córkę, odpowiedział: „Oczywiście... na zdjęciu”.

I na tym bym zakończył. Nie wiem czy jest to koniec o jakim myślała Majka, ale jest.





piątek, 17 maja 2024

--- Odgrzany kotlet

Matejko malował „Bitwę pod Grunwaldem” siedem lat, a Leonardo da Vinci wielu prac nigdy nie ukończył. Oczywiście nie śmiem porównywać się do tych mistrzów, ale tym sposobem chciałem powiedzieć, że są rzeczy, które rodzą się w bólach.

Pewnie każdemu się zdarza, że coś zacznie i nie może tego skończyć, albo zwyczajnie przechodzi mu ochota, aby to dokończyć. Ja w tym jestem mistrzem, a Majce zostało tylko się do tego przyzwyczaić.

Dotyczy to również pisanych tekstów. Dokopałem się ostatnio do takiego jednego (nawet całkiem świeżego), którego nigdy nie skończyłem. Był w nim wprawdzie tylko zarys problemu, ale nawet tak nieskładnie rzucone wątki dały mi do myślenia w kontekście przebywających teraz z nami dzieci. Tekst zacząłem pisać w czasie gdy Majka była jeszcze w sanatorium i tylko krótko odpowiedziała na komentarz pod ówczesnym postem. A w zasadzie pytaniem, na które nawet zobowiązała się odpowiedzieć. Zapomniała wtedy tylko dodać, że przez najbliższe dwa tygodnie nie zawita do domu i nie będzie miała okazji zajrzeć do swoich notatek, bo cały czas się jeszcze rehabilituje. Wówczas chadzała na spotkania z jakimś panem Jackiem, a mi zostało tylko samemu sobie odpowiedzieć na postawione pytanie na bazie dostępnych materiałów i nie zaprzątać głowy tymi wszystkimi panami Pawłami, Przemkami, Jackami i jeszcze innymi. Do ich istnienia zwyczajnie musiałem się przyzwyczaić. Nie było to proste, zwłaszcza że po powrocie od takiego pana Jacka, Majka mówiła: „Ale to była rozkosz”, a po powrocie od rehabilitantki Moniki: „No wiesz, taka mała pyskata, która chyba za mną nie przepada”.

Ale do rzeczy. Majka do pytania zadanego we wspomnianym komentarzu się nie odniosła. Za to ja doszedłem do wniosku, że albo nigdy nie znałem na nie odpowiedzi, albo wszystko zapomniałem. Tak czy inaczej wyszło na to, że czas zabrać się do pracy i sobie o tym przypomnieć.

Gdy przychodzą do nas jakieś dzieci, to na dobrą sprawę skupiamy się na tym jak im pomóc w danym momencie. Staramy się zgłębić ich problemy i próbujemy coś naprawić „tu i teraz”. Jakoś nie zastanawiamy się zbytnio nad ich przyszłością wynikającą z przeszłości, a jeżeli już, to nasze konkluzje są bardzo proste i krótkie. Powiedziałbym nawet, że prymitywne. Na przykład: „Ci to będą mieli w życiu przechlapane”. Szczytem inteligencji jest stwierdzenie: „Będą mieli trudności w nawiązywaniu relacji z innymi ludźmi”, albo: „Za parę lat to się może skończyć nadmierną skłonnością do uzależnień”. Owszem, to są moje teksty – Majka jest dużo bardziej rozgarnięta, ale publicznie się nie opowiada.

Przypomnę pytanie, bo jak do tej pory to w zasadzie mówię o wszystkim i niczym.

...a może jesteś w stanie polecić (Ty, bądź Majka) podcasty o traumie w dzieciństwie i jak wpływa ona później na zachowania/wybory w dorosłym życiu?”

Punktem wyjścia niech będą nasze obecne dzieci – Luna, Anna i Marko. Żadne nie skończyło jeszcze trzech miesięcy życia, a każde spędziło przynajmniej miesiąc w szpitalu. Żadne nie doświadczyło ciągłej obecności mamy w początkowym okresie życia.


Anna

Luna (ta mniejsza)


Awanturnik



Oj, znowu Anna

Istnieje takie pojęcie jak epigenetyczne dziedziczenie traumy – nawet do trzeciego pokolenia. Nie będę zbytnio rozwijał tematu, bo nawet naukowcy jeszcze wszystkiego nie wiedzą i nie rozumieją. W skrócie można powiedzieć, że jest to dziedziczenie cech nabytych. W tym wypadku traumy. W miarę potrafię zrozumieć dziedziczenie po linii żeńskiej. Bo jeżeli dziewczynka dozna traumy w okresie prenatalnym i potem przekazuje ją w pewien sposób dziecku będąc samą w ciąży, to można to tłumaczyć pojęciem określanym pamięcią ciała, czy też pamięcią komórkową. Do tego umysł broniąc się przed traumą, potrafi wydzielić pewien fragment mózgu niedostępny dla świadomości, który jakby żyje swoim odrębnym życiem. W związku z tym te elementy ciała, których nie kontrolujemy umysłem i nawet o nich nie wiemy, w jakiś sposób mogą wpływać na potomstwo matki. Jeżeli jednak przyjąć istnienie epigenetyki po linii męskiej, to raczej należałoby założyć, że możliwa jest jakaś modyfikacja na poziomie genów. Jest to teza bardzo ciekawa, ale też straszna, bo może oznaczać, że dla przykładu mój dziadek, który stracił matkę na wojnie, przekazał mi jakieś nieuświadomione lęki.

Zatrzymam się chwilę na hipotetycznych traumach naszych obecnych malutkich dzieci.

Przede wszystkim mogą one mieć rozmaite traumy prenatalne. Jedną z odmian traum tego okresu są zaburzenia będące następstwem rozmaitych używek. Wiadomo jak alkohol, czy narkotyki wpływają na dorosłego człowieka, więc tym bardziej można sobie wyobrazić jaki mają wpływ na płód. Luna urodziła się z prawie jednym promilem alkoholu we krwi i w zasadzie można powiedzieć, że od pierwszego dnia po porodzie przeszła na odwyk. Jej ciało jednoznacznie mówiło co wtedy czuła. Oczywiście mama dziewczynki broniła się, że u nich jest taki zwyczaj i że do porodu idzie się lekko wstawionym. Tyle, że ten zwyczaj trwał również w czasie ciąży. Po kilku latach bycia ojcem zastępczym, z niemal stuprocentową pewnością jestem w stanie rozpoznać poalkoholową dysmorfię twarzy. I nie potrzebuję do tego żadnych testów, pomiarów i wyliczeń.
Jednak nie tylko rozmaite substancje przedostające się poprzez łożysko mogą mieć traumatyczny wpływ na dziecko. Ogromne znaczenie ma stan psychiczny i przeżycia ciężarnej matki. No i tutaj można by wymieniać ogrom przypadków. Podam tylko kilka: gwałt, niechciana ciąża, przymus zajścia w ciążę, a nawet traktowanie jej jako ratunku dla rozpadającego się związku. Takie przeżycia matki nie tylko powodują silny i przewlekły stres u niej, ale również mają wpływ na rozwój mózgu płodu, którego zmiany już na tym etapie mogą powodować depresję, choroby psychiczne, somatyczne, a nawet zaburzenia osobowości. Dziecko w łonie matki odczuwa takie same emocje jak jego mama. Gdy mama jest smutna albo zła, dziecko to odczuwa. Nie potrafi jednak ocenić skąd pochodzą te uczucia i uznaje je za własne. Podobnie gdy zaczyna się bać – wówczas siebie traktuje jako źródło powstania tego lęku. Ten mechanizm akurat łatwo zrozumieć nawet bez znajomości szczegółów. Stres matki powoduje wydzielanie rozmaitych hormonów i nasila stężenie kortyzolu (zwanym hormonem strachu) w płynie owodniowym, co w sposób wiele razy udowodniony ma negatywny wpływ na prawidłowy rozwój mózgu.
W tym kontekście, zarówno Marko jak i Anna również mają prawo mieć rozmaite traumy dziecięce. Chłopiec, jak niektórzy mówią, urodził się i koniec. Matka zupełnie się nim nie interesowała po porodzie. Nie karmiła go, nie przewijała. Spakowała manatki i wyjechała do swojej mamy, a ojciec na drugi koniec Polski i ślad po nim zaginął. Każde zdanie na jego temat rozpoczyna się od słów: „podobno”. Trudno zatem przypuszczać, że okres ciąży był sielanką i czasem, w którym Marko czuł się dzieckiem chcianym i kochanym. Do tego zarówno w odniesieniu do mamy, jak i taty Marko, pojawiają się opinie świadczące o jakiejś ich niepełnosprawności umysłowej, a nawet chorobach psychicznych.
Z mamą Anny jest moim zdaniem jeszcze gorzej, chociaż ta dziewczyna ma chyba największe szanse na odzyskanie dziecka. Do czasu zajścia w ciążę prowadziła hulaszczy tryb życia i miała wielu partnerów. Organizowała liczne imprezy, na które często wpadała policja. Ojciec dziewczynki ma odebrane prawa rodzicielskie do dwójki swoich poprzednich dzieci. Sąd właśnie sprawdza o co chodzi, bo tatuś na rozprawie za bardzo nie potrafił się „wygęgać”, a do tego przyszedł lekko nawalony (co potwierdziło badanie alkomatem). Teraz podobno się ustatkowali i stanowią przykładną rodzinę. Mama niby ma załatwioną jakąś pracę, ale ją zacznie jak odzyska córkę... bo coś tam. Na razie szlachta nie pracuje. Przychodzi na spotkania z Anną. Ale jej nie całuje, nie przytula. Nie mówi do niej. Potrafi tylko grzechotać grzechotką.

Gdy piszę jakiś tekst, często przed jego ukończeniem czytam to co napisałem do tej pory. Pewnie dlatego piszę długo. Jednak pozwala mi to na bieżąco korygować pewne myśli i nie brnąć w ślepy zaułek. A przynajmniej po raz drugi pisać to samo (co też mi się zdarza). No i właśnie nastąpił taki moment, w którym stwierdziłem, że wszystko przedstawiłem w taki sposób, z którego można wyciągnąć wniosek, że nasze życie jest zdeterminowane przez czynniki zupełnie od nas niezależne i sami nie mamy na nic wpływu. A nawet my, rodzice „nieswoich” dzieci, stoimy przed ścianą bezsilności, bo poprzez geny i okres ciąży wszystko już zostało pozamiatane.

Okazuje się jednak, że niekoniecznie. Jest bowiem tak, że pozytywne emocje i wsparcie osób najbliższych mogą stać się siłą sprawczą nie tylko zminimalizowania negatywnych skutków wcześniejszych zdarzeń, ale nawet naprawy doznanych przez dziecko uszkodzeń. Jednak w tym twierdzeniu jest pewien haczyk, na którym często wieszają się rodzice zastępczy i adopcyjni. Owszem, miłość czyni cuda, ale nie zawsze. Za to z pewnością w bardzo długim czasie.

W każdym razie, przed nami stoi ogromne wyzwanie. Nasze maluchy mają wiele zaległości do nadrobienia i to my musimy im w tym pomóc.

Przypuszczam, że najprostszym przypadkiem może być Marko, chociaż aktualnie jest najtrudniejszy. Jest awanturnikiem, a nawet terrorystą (na szczęście z tendencją spadkową). Na przekazywane genetycznie choroby psychiczne mamy mniejszy wpływ, więc jeżeli informacje o takich zaburzeniach rodziców chłopca się potwierdzą, to na obecnym etapie życia niewiele można zrobić. Jednak jeśli chodzi o tak zwane „upośledzenie umysłowe”, to tutaj możemy rozwinąć skrzydła. Chodzi o to, że wielu rodziców biologicznych naszych dzieci jest w jakiś sposób niepełnosprawnych umysłowo, ponieważ wychowywali się w nieodpowiednich warunkach. Zwyczajnie ich rodzice nic nigdy z nimi nie robili. I jeżeli taki model wychowania dziecka powielają również oni, to nie można się dziwić, że funkcjonuje pojęcie pokoleniowej niewydolności wychowawczej. Odpowiednio stymulowany Marko dużo lepiej poradzi sobie w życiu niż poalkoholowa Luna.
I dlatego tak ważne jest, aby nasza rodzina składała się tylko z trójki dzieci i ani jednego więcej. Dla trójki starcza nam rąk, czasu i energii.

Odnoszę wrażenie, że dzieci mają jakiś punkt krytyczny odbierania bodźców zewnętrznych.

Najspokojniejszy jest u nas poranek. W zasadzie powinien być najtrudniejszy, bo jest to czas, w którym ja zajmuję się dziećmi, a Majka dosypia. Do tego zaczyna się on coraz wcześniej, bo bywa, że przynajmniej niektóre maluchy czują się wyspane już tuż po piątej. Ale jednak jest to najspokojniejsza i najprzyjemniejsza część dnia. Czas płynie leniwie. Dzieci na przemian to trochę dosypiają, to na mnie patrzą i się uśmiechają. Co jakiś czas któremuś zmieniam punkt widzenia albo robię gimnastykę, tudzież małą przebieżkę wokół kominka (oczywiście na moich rękach).
Dalsza część dnia zależy od wielu czynników. Generalnie można przyjąć stwierdzenie, że im więcej się dzieje, tym wieczór jest trudniejszy. Zarówno wyjazdy do lekarzy, czy na rehabilitację, jak też odwiedzający nas goście, na obecnym etapie życia naszych dzieci czasami nieco przekraczają ich możliwości emocjonalne. Ale to się oczywiście z każdym dniem będzie zmieniać.

Naszym zadaniem jest zatrzymanie traumatycznych przeżyć tych dzieci na obecnym etapie, co nie dane było ich poprzednikom przychodzącym do naszej rodziny w wieku nawet kilku lat.

W traumie dziecięcej wyróżnia się dwie grupy zjawisk. Pierwsza dotyczy nagłych, intensywnych i jednorazowych przeżyć. Sięgając pamięcią do naszych początków rodzicielstwa zastępczego, nie udało mi się znaleźć takiego przykładu, co sugeruje że w pieczy zastępczej jest to raczej zjawisko marginalne. W zdecydowanej większości mamy do czynienia z długotrwałym podleganiem niekorzystnym wpływom rozmaitych zdarzeń, które przede wszystkim zaburzają poczucie bezpieczeństwa, ale również niszczą równowagę psychiczną.

Nie tylko polegają one na przemocy fizycznej (wachlarz możliwości jest tutaj bardzo szeroki: bicie, szarpanie, klapsy) czy seksualnej. Nie tylko na zaniedbaniu, czy lekceważeniu sygnałów płynących od dziecka, powodujących u niego poczucie, że nie może liczyć na niczyją pomoc i jest mało ważne. Często dużo bardziej traumatyczne jest krzywdzenie emocjonalne. Rodzicom wydaje się, że wyśmiewanie, upokarzanie, czy zastraszanie może służyć celom wychowawczym. Być środkiem motywującym i dyscyplinującym. Również wygórowane wymagania albo niespełnione ambicje rodziców mogą powodować obniżone poczucie własnej wartości u dzieci. Jeżeli czynności do jakich zmuszane jest dziecko są nieadekwatne do jego etapu rozwojowego (albo zwyczajnie niezrozumiałe) to skutkiem jest lęk i długotrwały stres. Warto też zwrócić uwagę na podświadomą traumatyzację, gdy dziecko czuje się gorsze od faworyzowanego przez rodziców rodzeństwa.

Przez wiele lat stałem na stanowisku, że większość dzieci opuszczających pieczę zastępczą jest zdrowych (opierając się na przykładzie naszej rodziny). Tym samym nie zgadzałem się z opinią przeważającej grupy pracowników ośrodków adopcyjnych, sugerujących że nie ma dzieci zdrowych idących do adopcji. Nie brałem jednak pod uwagę sfery psychicznej i możliwych zaburzeń natury emocjonalnej, które na etapie przebywania dzieci w naszej rodzinie jeszcze nie zdążyły się ujawnić. Dzisiaj z pokorą muszę przyznać rację tym, którzy ostrzegają rodziców adopcyjnych przed możliwymi problemami.

I chociaż jako rodzic zastępczy powinienem promować wszelkie formy rodzicielstwa zastępczego (w tym adopcję), to jednak uważam, że dla wielu osób może to być ponad ich siły i możliwości w aspekcie emocjonalnym. Nie jest to zamiennik rodzicielstwa biologicznego. Większość dzieci, które mieszkały kiedyś z nami (nawet na etapie niemowlęctwa) ma większe lub mniejsze problemy z akceptacją swojej sytuacji, przeżywa rozmaite lęki, nie potrafi do końca otworzyć się przed innymi (nawet najbliższymi). Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że te dzieci, które pozornie nie przejawiają żadnych niepokojących zachowań, są w jeszcze gorszej sytuacji, bo tłumią wszystko w sobie. Szczerość i nieunikanie rozmów o fakcie adopcji wcale nie pomaga. Jest jedynie formą uczciwości rodziców wobec swojego adoptowanego dziecka.

Prawdą jest, że im dziecko dłużej przebywa w takiej rodzinie jak nasza, a nawet wielokrotnie zmienia rodziny – tym gorzej. Naszym niechlubnym przykładem w tym względzie jest oczywiście Omen i Dagon. Rodzin, w których przebywali, już teraz nie da się zliczyć na palcach jednej ręki. Przed nimi kolejna, niby już ta ostateczna. Mam duże obawy, gdyż w mojej ocenie są to osoby, dla których chłopcy są ostatnią szansą na rodzicielstwo (i to pod każdym względem). 

Niedawno odwiedziliśmy dawne przedszkole chłopców. Majka ma taką przypadłość, że nawet jak nie mamy przedszkolaków, to zbiera rozmaite rzeczy mogące posłużyć do zajęć plastycznych. Może to też jakaś trauma z dzieciństwa. Uzbierała zatem cały worek rolek po papierze toaletowym i innych tym podobnych gadżetów i pojechaliśmy. Panie przedszkolanki nie mogły się nadziwić, że chłopcy wciąż tkwią w pieczy zastępczej. Przecież od ponad roku mieli mieszkać w cudownym domku mamy Beni. I tak to jest, że jedni się dziwią, inni myślą miesiącami, a traumatyzacja chłopców postępuje i za chwilę umieszczenie ich w rodzinie będzie pozbawione jakiegokolwiek sensu. Może już jest.

Jakiś czas temu napisałem po jednym rozdziale w dwóch różnych książkach dotyczących pieczy zastępczej. W jednej z nich oparłem się między innymi na przypadku Balbiny, którą na tym blogu przedstawiłem dużo bardziej szczegółowo. Było to krótko po odejściu dziewczynki z naszej rodziny i jeszcze nie wiedziałem jak potoczą się jej dalsze losy. W takich książkach nie wszystko musi wiernie odzwierciedlać rzeczywistości. Intuicja cały czas mi podpowiadała, że historia Balbiny zakończy się w domu dziecka, więc tak ją podsumowałem w moim opowiadaniu. Tymczasem wszystko zaczęło biec zupełnie innym torem. Balbina razem z dwójką rodzeństwa została umieszczona w zawodowej rodzinie zastępczej, w której miała przebywać do dorosłości. Cały czas spotykała się jednak ze swoją mamą biologiczną, w której rodzina zastępcza zaczęła zauważać pewien potencjał. A że Balbina nie należała do dzieci spolegliwych, to może ten potencjał łatwiej było dostrzec. W każdym razie mama biologiczna dziewczynki zaczęła „stawać na nogi”. Zmieniła styl życia. Poznała młodego kawalera, z którym dorobiła się kolejnej dwójki dzieci. Pojawiła się też ogarnięta teściowa, która czuwała nad spójnością rodziny i bez większych problemów zaakceptowała pochodzące z trzech różnych związków dzieci swojej synowej.

Jednak sielanka się skończyła. Balbina jest teraz w domu dziecka. Spotyka się co jakiś czas z dwójką swoich starszych braci, którzy jej zazdroszczą. Czego? Że nie musi już być w rodzinie. Jakiejkolwiek.

Wrócę jeszcze do samej traumy.

Psychologowie używają pojęcia prężności psychicznej. Chodzi o to, że nie wszystkie dzieci przeżywają rozmaite zagrożenia jako traumę. Jedne są mniej podatne, drugie bardziej. Każde dziecko w różny sposób rozumie zagrażającą sytuację, w różny sposób łączy ją ze swoją osobą i w różny sposób radzi sobie z sytuacją stresową. Jest jednak kilka pewników. Powrót do równowagi jest tym dłuższy im bardziej długotrwały jest czas podlegania traumatyzującym wpływom, a w procesie zdrowienia pomaga więź z jednym opiekunem, sprawność procesów poznawczych, autonomia, wewnętrzne poczucie kontroli i dobre kompetencje społeczne.

Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że rodzice adopcyjni i zastępczy mogą tylko pomagać w procesie wychodzenia z kryzysu. Jest takie pojęcie – wtórna wiktymizacja. Być może temu zagadnieniu należałoby poświęcić więcej czasu na szkoleniach dla rodzin zastępczych i adopcyjnych, bo naprawdę można zagłaskać kota na śmierć. Każde z odchodzących od nas dzieci ma swoją historię, którą trzeba zaakceptować i uszanować. A zapomnieć to trzeba o metodzie ostrego cięcia. Całkiem niedawno spotkaliśmy się z dwójką naszych byłych dzieci. Jedno wykrzyczało Majce: „Dlaczego mnie zostawiłaś!”, a drugie zgrywało olewusa. Rodzice obu mają teraz problem, ale tego drugiego dużo większy.
Mógłbym też wspomnieć o znanej mi (teraz już nastoletniej) dziewczynce (siostrze naszego byłego dziecka), która zmuszana jest do chodzenia do kościoła. Ona nawet by tam poszła... ale nie w sukience, w której "musi" pójść. Pamiętam jak kilka lat temu Majka w pewien sposób "walczyła" ze szkołą, do której chodziła Sztanga. Dziewczynka miała wówczas może trzynaście, może czternaście lat. Wybierała wtedy bluzkę z trupią czaszką, albo rozciągnięty i sięgający jej do kolan sweter wujka (czyli mój). Nie wyglądała ani dobrze, ani ponętnie. Może właśnie o to jej chodziło. Albo o to, że przekraczała niepisane zasady obowiązujące w szkole. Pewnego rodzaju zwycięstwo nie polegało na tym, że ktoś odpuścił, ale że zrozumiał. Sztanga ma już teraz swoje dzieci. Na drugie imię (którego przecież nie miała) w sieciach społecznościowych wybrała sobie Majka. Może to coś znaczy. Może Majka nieświadomie stała się jej terapeutką. 

Należy też sobie zadać pytanie o możliwe konsekwencje przeżyć traumatycznych. To nie tylko trudności z emocjami takimi jak lęk, złość, czy agresja. Nie tylko chłód emocjonalny przejawiający się brakiem zainteresowania jakimś działaniem, czy brakiem perspektyw na przyszłość.
To również zaburzenia zdrowia fizycznego. Również niska samoocena, przekonanie o swoich wadach i niepełnej wartości. To także ciągłe objawy wzmożonego pobudzenia – trudności w zasypianiu, drażliwość, wybuchowość, brak koncentracji, czujność. Albo ciągłe odtwarzanie traumy w snach, czy podczas zabawy.
Bywa, że na skutek wystąpienia jakiegoś czynnika spustowego (którym może być cokolwiek – zapach, usłyszana piosenka, zwrot), dziecko zaczyna dysocjować przenosząc się jakby do dawnych czasów, stając się nagle znowu ich uczestnikiem. Najczęściej przejawia się to zahamowaniem aktywności ruchowej (dziecko zastyga w bezruchu), ale również nagłą i niespodziewaną agresją (kopanie, bicie, niszczenie przedmiotów). Książkowym przykładem tego był mieszkający kiedyś z nami Ptyś – brat wspomnianej wyżej Balbiny.

Nieprzepracowana trauma dziecięca sama nie znika w dorosłości. Bywa, że jest w uśpieniu i wraca w okresach długotrwałego stresu powodując spadki nastroju, stany depresyjne, a czasami ataki paniki. Osoby po traumie dziecięcej gorzej radzą sobie ze stresem, mają niższe poczucie własnej wartości i rzadziej osiągają w życiu sukces. Nie podejmują ważnych życiowych projektów w obawie przed porażką. Osoby upokarzane w dzieciństwie mogą mieć ciągłe kompleksy. Często mają też obniżone poczucie bezpieczeństwa, a każda potencjalnie niebezpieczna sytuacja powoduje wycofywanie się w obawie o swoje zdrowie, a nawet życie.

Świat jawi się jako zagrożenie wymagające ciągłej czujności i gotowości obronnej. Pojawia się zatem nieufność, lęk i dystans wobec innych, łącznie z tendencją do zachowań agresywnych. Zdarzają się zaburzenia osobowości (np. borderline) oraz zaburzenia w określaniu własnej tożsamości (następstwem wykorzystania seksualnego może być brak jasnej tożsamości seksualnej).
Relacja intymna człowieka po traumie dziecięcej może być relacją skomplikowaną i konfliktową. Utrata zaufania do ludzi w dzieciństwie może przekładać się na brak zaufania do partnera, a życie w dzieciństwie w ciągłym strachu przed porzuceniem może skutkować porzuceniem partnera – tak na wszelki wypadek, aby go uprzedzić. Osoby po traumie dziecięcej często szukają autorytetów, które zapewnią trwały związek. Idealizują partnera, odstawiając na bok ciągły strach przed dominacją i zdradą. Jednocześnie pojawiają się tendencje do poniżania siebie, trudności z ustaleniem granic w związku i podatność na wchodzenie w rolę ofiary.
Często pojawiają się trudności w funkcjonowaniu w roli rodzica, w przyjęciu na siebie odpowiedzialności za własne dzieci. Przeważająca większość rodziców, którzy byli wykorzystywani, również prześladuje, czy zaniedbuje swoje dzieci. Częściej mężczyźni odtwarzają wobec swoich dzieci wzorzec prześladowcy z własnej przeszłości.
Symptomatyczne jest też uporczywe unikanie tematów związanych z traumą – myśli, wspomnień. A gdy te wracają, to próbuje się zredukować napięcie za wszelką cenę i jakoś przetrwać swoje lęki, napięcia, rozdrażnienia. A w tym pomagają rozmaite środki psychoaktywne, prowadzące w krótszym lub dłuższym czasie do uzależnień. Przetrwanie ułatwiają też drakońskie diety, a nawet okaleczanie własnego ciała.
Wypieranie traumy poza obszar świadomości może też skutkować rozmaitymi chorobami (cukrzycą, astmą, chorobą wieńcową, a także chorobami psychicznymi), dolegliwościami somatycznymi (bólami brzucha, czy głowy), problemami ze snem i z apetytem.

Możliwych następstw traumy dziecięcej jest więc całkiem sporo. Powstaje zatem pytanie: „Jak sobie z tym radzić?”.

Mówiąc krótko, trzeba oprzeć się na zasobach własnych, wsparciu środowiska i pomocy psychologicznej.

O ile w przypadku dzieci jest to może nawet do zrobienia własnymi siłami (będąc świadomym i odpowiedzialnym rodzicem), o tyle jeśli dotyczy to już osób dorosłych, to ja bym powiedział: „Hop-siup, łatwo powiedzieć”.
Przede wszystkim należy przyznać się do swoich lęków i potrafić je wyrazić. Trzeba zaakceptować swoje emocje i uczucia. Zadbać o zdrowie. Lepiej jeść i wysypiać się. Należy doświadczyć pozytywnej zmiany swojej sytuacji życiowej, znaleźć wsparcie. Otworzyć się na świat, pogłębić relacje międzyludzkie, nauczyć się dzielić dramatycznymi przeżyciami w atmosferze wzajemnej akceptacji i zrozumienia. Trzeba docenić własne możliwości, siły i sprawstwo, nawet jeżeli wiąże się to z przebudową całego systemu wartości i zmianami swojego życia. Trzeba uwierzyć we własne zdolności do przetrwania i zwycięstwa. Nauczyć się podejmować wyzwania i określać nowe cele. Trzeba uwierzyć w przyjaźń, miłość i odbudować w sobie zaufanie do ludzi. Uwierzyć, że to co dajesz, to wraca.

Jakie to proste, prawda? No cholernie. Ja chyba nie mam traumy dziecięcej (chociaż kto to wie), a mimo to nie byłbym w stanie zrealizować zaleceń do których się gdzieś tam w opracowaniach dokopałem. Dyrdymały jakieś. Dobre rady dla kogoś, kto boi się otworzyć drzwi i wyjść do sklepu po zakupy.

Szukałem odpowiedzi na pytanie, nie co zrobić, ale jak to zrobić. Nie znalazłem. W każdym razie nie znalazłem uniwersalnej odpowiedzi. Myślę zatem, że najwłaściwszym rozwiązaniem jest zwrócenie się o pomoc do jakiegoś ośrodka terapeutycznego. Podejrzewam, że jest ich coraz więcej, a i metody są coraz doskonalsze. Jako ciekawostkę mogę podać zmianę metod terapii osób, które uciekały od swojej traumy poprzez alkohol. Dawniej można było ją rozpocząć dopiero po całkowitym odstawieniu używki. Obecnie redukuje się środki psychoaktywne stopniowo. Nie mówi się pacjentowi żeby nie pił, bo to alkohol trzyma go przy życiu i nie pozwala popaść w skrajną depresję, albo popełnić samobójstwo.

Wydaje mi się również, że najlepszym wsparciem dla osób zmagających się z traumą dziecięcą są osoby, które znają temat z autopsji, albo mają duże doświadczenie w kontaktach z ludźmi zmagającymi się z problemem. Znalazłem pewien ciekawy link, chociaż nie mogę go z czystym sumieniem polecić, bo jest to grupa zamknięta i jako osoba ciekawska pewnie nie zostałbym przyjęty przez administratora.

Ale wygląda to ciekawie:

Trauma z dzieciństwa

W przypadku małych dzieci sytuacja jest dużo prostsza i wiele zależy od wrażliwości rodziców. Stopień traumatyzacji jest dużo niższy, a dziecko mimo wszystko jest bardziej ufne niż osoba dorosła.

Ja z Majką staramy się robić dla tych dzieci to, co jest w zasięgu naszych możliwości i co ma sens. Nie chodzimy z nimi na terapie rodzinne, bo te dzieci nigdy nie będą z nami do końca i doskonale o tym wiedzą (mówimy o tym nawet tym najmniejszym). Nasze więzi opieramy na zupełnie innych zasadach. Przede wszystkim staramy się dać dzieciom poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. Te młodsze muszą czuć się kochane, te starsze mieć poczucie przynależności i szacunku. Nie jestem przekonany, czy wyprowadzamy je z traumy. Być może tylko ją na chwilę zatrzymujemy. Ale to już coś.






czwartek, 18 kwietnia 2024

LUNA, ANNA i MARKO

Wystartowaliśmy.
Z lekkim falstartem, ale za to od razu z pełną obsadą. Dzieci mogą uchodzić za trojaczki, bo rodziły się w odstępach kilkudniowych. Ale oczywiście każde jest innej matki i prawdopodobnie innego ojca.

Na pierwszego marca byliśmy gotowi ze świeżo odremontowanym pokojem. W zasadzie można powiedzieć, że naszą sypialnią, gdyż zakładaliśmy, że będziemy mieli przynajmniej jednego niemowlaka. Później, wraz z każdą nową informacją o proponowanym dziecku, tylko dostawialiśmy kolejne łóżeczka.



Mamy trójeczkę nieco podrośniętych noworodków i taki układ bardzo nam pasuje. Głównie Majce, bo nie będzie musiała ścigać się z jakimś przedszkolakiem. Jednak z drugiej strony jest to bardzo absorbująca obsada i chociaż mam mnóstwo rozmaitych przemyśleń, to teraz skupię się tylko na drobiazgach i to bardzo krótko. Zwyczajnie brakuje czasu. Największy spokój jest między godziną siódmą a dziesiątą. Dzieci są już wprawdzie obudzone, ale chyba jeszcze lekko śnięte. Majka odsypia wtedy ciężką noc z Marko (bo jak do tej pory każda jest ciężka), a ja ustawiam całą trójeczkę w bujaczkach. Dwa są samobieżne, a jeden na „zapych” nożny. Patrzymy na siebie, rozmawiamy, pijemy kawę, mleko i lekko podsypiamy. Specjalnie dla Anny kupiliśmy wypasiony i jak to mówią „markowy” bujaczek za osiem stówek. Miał sam się bujać reagując na ruchy dziecka i co ważniejsze, być prozdrowotny. Bo przecież jak wszem i wobec wiadomo, wszystkie bujaczki są złe i należy je wyrzucić do śmieci. Mam na ten temat nieco inne zdanie, ale o tym może następnym razem. Krótko mówiąc, ten bujaczek z rana stoi w kącie, bo ani nie chce się sam bujać, ani nie można go rozhuśtać nogą.



Mógłbym powiedzieć, że nasze obecne dzieci są pewnego rodzaju kumulacją większości przypadków dzieci przebywających w pieczy zastępczej. Są odpowiedzią w pigułce na często zadawane pytanie: „Dlaczego rodzicom zabiera się dzieci?”.

Mamy więc do czynienia z alkoholem w trakcie ciąży, chorobami psychicznymi i ładnie nazywaną pokoleniową niewydolnością wychowawczą. Brakuje tylko przemocy – chociaż jedna z mam nie przyszła na spotkanie ze swoim dzieckiem, bo godzinę wcześniej złamała nogę. Informację przekazał jej partner. Od tego czasu minęło już sporo dni i wszelki kontakt się urwał. Oczywiście niczego nie insynuuję.
Generalnie z rodzicami nie mamy problemów. Nie interesują się. Jeden wrócił do swojej mamy, drugi do bezdomności, trzeci zajmuje się gromadką innych swoich dzieci, a reszta się nie odzywa. Można by powiedzieć, że będzie „krótka piłka” i cała trójeczka szybko znajdzie nowy dom. Ja jednak stawiam na przynajmniej półtora roku wspólnie spędzonego czasu, ale obym się mylił. I nawet nie myślę teraz tylko o niewydolności systemu sądowniczego.

Z całej ferajny najtrudniejszy jest Marko. Kilka razy w ciągu doby jest wściekły na cały świat i nie pomaga wtedy nic. Dlatego Majka śpi z nim w osobnym pokoju, a ja z dziewczynkami w wyremontowanej sypialni. Wstaję w nocy najwyżej cztery razy do mleka i wysypiam się do siódmej. Czyli luzik.

W kwestii możliwych zaburzeń trudno jeszcze cokolwiek powiedzieć. Tu i ówdzie pojawiają się opinie o jakichś dysmorfiach twarzy, a lista wizyt u specjalistów jest bardzo długa. Niestety Majka jeszcze nie jeździ samochodem, więc zawsze ja muszę wykazać się dyspozycyjnością. Nie narzekam na to, bo Majka aż się rwie do prowadzenia samochodu. Tyle tylko, że wciąż mówi, że ruch stopą jeszcze nie jest u niej płynny. Więc nawet tego starego samochodu trochę szkoda, nie wspominając o bezpieczeństwie.

Dzisiaj to by było na tyle. Mam nadzieję, że rozkręcę się w pisaniu, bo schodzę na psy. Przed chwilą nawet sprawdzałem czy przed „ale” robi się przecinek. No szok.












niedziela, 14 stycznia 2024

VIP



Podobno w niektórych miejscach przyjmowane są zakłady bukmacherskie pod hasłem: „wrócą – nie wrócą”. Ze swojej strony dam pewnego rodzaju handicap obstawiając, że „wrócą”. Nawet mógłbym obstawić konkretny zakład, że wrócą w marcu.
Nie słyszałem natomiast, czy ktoś próbuje przewidzieć wynik zdania logicznego: „będzie dalej pisał – nie będzie”. Tutaj nie postawiłbym złamanego grosza na żadne ze stwierdzeń. Pisanie o Majce i o mnie ma sens jedynie w kontekście przebywających z nami dzieci, a niestety pęd społeczeństwa do zachowania prywatności i anonimowości jest tak wielki, że za chwilę będzie można pisać tylko o sobie.

Inna sprawa, że wyszedłem z wprawy i napisanie jednego zdania idzie mi jak po grudzie.

Postanowiliśmy, że Majka zakończy cały cykl dochodzenia do siebie, wyznaczony opiniami rozmaitych specjalistów. Chyba pewnym zwieńczeniem naszej decyzji było niedawne spotkanie z psychologiem, który (oczywiście nie wprost) stwierdził, że to jeszcze nie ten czas. Pewną sentencją spotkania było: „nie jest gorzej, jest inaczej”.
Do mnie tego rodzaju teksty nie do końca trafiają. Uważam, że najlepszą metodą jest zapomnienie, że jest gorzej i wyznaczenie sobie kolejnego celu. Po co udawać?
Wystarczy robić to, w czym jest się dobrym. A Majka w temacie pieczy zastępczej jest cholernie dobra i wcale nie jest jej do tego potrzebna doskonała sprawność fizyczna. Bo przecież nie chodzi tylko o samo dziecko. Nie tylko o jego potrzeby natury emocjonalnej, psychicznej i fizycznej. Owszem, najważniejsze jest zapewnienie mu poczucia bezpieczeństwa, przynależności, szacunku. Ale do tego dochodzi coś, co najczęściej przeraża młode rodziny zastępcze. Są to sądy, urzędy, kontakty z rodzicami biologicznymi. Jest to wyrażenie zgody na pewnego rodzaju umniejszenie swojej władzy nad dzieckiem. Dla jednych emocjonalne dociskanie, dla innych rozłożenie odpowiedzialności.

Majka jest już gotowa. Proces zdrowienia jeszcze się nie zakończył, chociaż to wcale nie oznacza, że będzie dużo lepiej. W końcu z jej życia zostanie wyciętych kilkanaście miesięcy, po których będzie o tych kilkanaście miesięcy starsza. Trzeba to zwyczajnie zaakceptować.

O Omenie i Dagonie jeszcze napiszę w drugiej części. Nie wrócili do nas od stycznia, ale też jeszcze nie wyrwali się z systemu. Z nami nie są od ponad pół roku, a ja wciąż czekam na rozprawę dotyczącą odrzucenia spadku. Sądy przerzucają wszystko między sobą, wydziały rodzinne na cywilne i odwrotnie. Mi tylko każą płacić opłaty administracyjne. A przecież sprawa jest tak prosta, że nasza sędzina sądu rodzinnego podpisałaby to jedząc drugie śniadanie.

Nasze obecne życie jest nudne i przewidywalne. Najgorsze jest to, że nawet mi się to podoba. Tyle tylko, że każdy bez sensu spędzony dzień daje mi poczucie marnowania czasu. Nawet moja praca zawodowa, z racji jej prowadzenia w sposób zdalny, staje się podobna do pracy bezemocjonalnego robota na taśmie produkcyjnej.

Jedynymi ciekawszymi przerywnikami w tym monotonnym życiu były dwa wyjazdy do sanatorium. Ja musiałem sobie je sam sfinansować, bo ZUS stwierdził, że jestem zbyt zdrowy i nic mi nie przysługuje. Chociaż z tym zdrowiem to nie do końca jest tak dobrze, bo jednak przed każdą większą aktywnością muszę się dobrze rozgrzać, a gdy po nocy wstaję z łóżka to wyglądam nie lepiej niż Majka. Moim problemem jest to, że nie mam historii choroby, bo przecież do lekarzy za bardzo chodzić nie lubię. Do tego w całym swoim życiu tylko raz wziąłem zwolnienie lekarskie, gdy niemal w całości odciąłem sobie palec piłą elektryczną. A nawet wtedy żałowałem, że poszedłem z tym do ZUS-u, bo gra nie była warta świeczki. Zatem nie mogę się dziwić, że w oczach tej instytucji jestem okazem zdrowia.
Majce przyznano sanatorium bez większych ceregieli. Nawet nie musiała stawić się na komisji – wystarczyły same „papiery” ze szpitala. Terminy ZUS-owskie (w przeciwieństwie do NFZ-towskich) są krótkie. Chodzi o szybkie doprowadzenie klienta do stanu używalności i wysłanie do pracy. Majka dostała tylko pięć miesięcy świadczenia rehabilitacyjnego, które za chwilę się kończy. Być może dostanie przedłużenie na kolejne pół roku, a może nie. Wszystko zależy od tego, co będzie w papierach przesłanych z drugiego sanatorium. Jednak niezależnie od tego, nasza decyzja jest nieodwołalna. Wracamy w marcu, bo przecież jestem jeszcze ja – ojciec zastępczy Pikuś, dobrze zaprawiony w boju. Będziemy tylko starać się przestrzegać limitów. Trójka dzieci (czwórka na ewentualną zakładkę lub w sytuacjach wyjątkowych), a nie jak wcześniej nawet siódemka. Będzie to z korzyścią dla wszystkich. Może z wyjątkiem naszego organizatora pieczy zastępczej. Ale on to rozumie, bo przecież lepsza rodzina dla trójki, niż żadna.

Pobyt w sanatoriach był dla nas zupełnie nowym doświadczeniem. W pierwszym przypadku, cała obsada ośrodka przyjechała prywatnie, bo jedynie taka była możliwość. Zakładaliśmy zatem, że będą to typowe zimowe wakacje, tylko z dodatkową opcją czterech zabiegów leczniczych (uzależnionych od konkretnego schorzenia). Chociaż może nie do końca typowe, bo raczej spodziewaliśmy się tam osób w nieco podeszłym wieku i w jakiejś mierze chorowitych.




Drugi ośrodek był wielką niewiadomą. Był przeznaczony głównie dla kuracjuszy kierowanych przez ZUS, ale z możliwością wykupienia turnusów prywatnych. I może nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że koszt mojego pobytu w drugim sanatorium był wyższy niż cena za nas dwoje w tym pierwszym. Do tego w drugim miałem o jeden zabieg mniej i nie było gimnastyki. Za to trzeba było dopłacić za telewizor i parking. Nawet biorąc pod uwagę, że trwał o tydzień dłużej, to i tak jednostkowa cena za dobę była o połowę wyższa.



Zacznę po kolei, czyli od pierwszego wyjazdu. Drogę nad morze określiłbym zwrotem „mgnienie oka”, ponieważ Majka umilała mi ją puszczaniem rozmaitych podcastów i innych audycji. A że jej zainteresowania są bardzo szerokie, to wysłuchałem nagrania pod tytułem „Dwie dupy o dupie”, skeczy młodego Stuhra i wielu pozycji związanych z wychowaniem dziecka. Tych ostatnich słuchałem z wielkim zainteresowaniem, ponieważ cały czas byłem pod wrażeniem spotkania z Omenem i Dagonem, które miało miejsce kilka dni wcześniej. Już sama podróż była ciekawa, bo oderwaliśmy się od codzienności. Majka od haftowania, a ja od siedzenia przy komputerze. Wróciliśmy do dawno zapomnianych rozmów o dzieciach.

Faktycznie cały pobyt przypominał wczasy nad morzem. Do tego takie z okresu PRL-u. Był instruktor kulturalno oświatowy, tak zwany „kaowiec”, który każdego dnia organizował jakieś zajęcia. Były więc wycieczki do pobliskich miejscowości i do wędzarni ryb. Było karaoke, wieczór filmowy, kalambury, turniej ping-ponga i oczywiście wieczorki taneczne. Do tego takie z orkiestrą. Myślałem, że wszyscy będą siedzieć przy stołach (żeby nie powiedzieć „pod ścianą”) i cała impreza dobiegnie końca po godzinie. Nic z tego – jak to całe towarzystwo schorowanych emerytów ruszyło na parkiet, to trudno było mi znaleźć miejsce, żeby zatańczyć z Majką dwa na jeden. Królowała piosenka biesiadna, disco polo i rock and roll. Same szybkie kawałki. Wszyscy tańczyli. Niestety to my wróciliśmy do pokoju po godzinie, a muzykę słyszeliśmy jeszcze grubo po północy.

Trudno mi ocenić jakość zabiegów. Przez kilka pierwszych dni czułem się coraz gorzej. Wszystko mnie bolało i nawet rozgrzewka niewiele pomagała. Potem było tylko lepiej i ostatecznie wróciłem do domu w takim stanie w jakim wyjechałem. Ale nie ma to jak siła autosugestii... albo bardziej sugestii Majki. Stwierdziła, że wyglądam jak nowo narodzony, więc pewnie tak było.
Najważniejsze, że z nią było coraz lepiej. Zaczęła pokonywać coraz dłuższe dystanse (nawet kilkukilometrowe) i do tego samodzielnie. Czuła się coraz bardziej pewnie.



Drugie sanatorium było dużo ciekawsze – w sensie mojego zdziwienia. Kuracjusze zostali podzieleni na dwie kategorie. Ja należałem do części VIP-owskiej, którą personel nazywał „komercyjni”. Już samo przyjęcie było niezwykłe. Majka czekała grzecznie w kolejce do lekarza, a ja „od ręki” zostałem zaproszony do gabinetu ordynatora, który rozpisał mi rozmaite zabiegi. W zasadzie, to na co dzień wolę młodsze osoby. Wprawdzie mają one mniejsze doświadczenie, ale za to są mniej znudzone swoją pracą, mają więcej chęci i często są bardziej na bieżąco z aktualnym stanem wiedzy. Ja dla przykładu byłem codziennie podłączany do prądu, ale nikt nie zapytał czy przypadkiem nie mam padaczki... albo czegoś innego. Lekarka Majki bardziej się przejmowała. Zrobiła dokładny wywiad i w razie jakiegokolwiek zaniepokojenia kazała przerwać zabieg.

Mimo wszystko trochę to było irytujące, że byłem inny. Idąc na zabieg, praktycznie wchodziłem bez kolejki. Zdarzało się, że osoba zapisana na dwadzieścia minut przede mną czekała w poczekalni, a ja przychodziłem na swoją godzinę i natychmiast byłem proszony do gabinetu.
Miałem też lepszy pokój – w zasadzie dwupokojowy apartament. Czyściutki, jeszcze pachnący farbą po remoncie.
Najciekawsze były jednak posiłki. Zastawa stołowa komercyjnych była lepsza – większa, ładniejsza i kwadratowa (żeby przypadkiem ich nie pomylić). Porcje były prawie dwa razy większe i bardziej urozmaicone. Ale najgorsze było to, że jako komercyjny dostawałem posiłek pierwszy. Przy naszym sześcioosobowym stole były jeszcze cztery inne kobiety. No i wszystkie czekały, a ja musiałem jeść. Czasami już kończyłem, a Majka nadal czekała. No i nie wiedziałem co mam jej zostawić ze swojego talerza, żeby nie umarła z głodu. Nooo... trochę przesadziłem. Głodny nikt nie miał prawa być. Chleba i dżemu było pod dostatkiem. A na obiad zupy.
Jeden raz, gdy Majka spieszyła się na jakieś zajęcia, postanowiłem być dżentelmenem i dałem jej moją porcję. Na tę, którą ona miała dostać, się nie doczekałem. Musiałem interweniować w kuchni. Wyszło więc na to, że komercyjny nie może abdykować. Musiałem zjadać z dużego, kwadratowego talerza.

VIP

ZUS



VIP


ZUS


Ale za to niekomercyjni (czyli ci od ZUS-u) mieli więcej zabiegów. Ja tylko trzy dziennie, a oni od pięciu do siedmiu. Majka praktycznie przez cały dzień gdzieś biegała. Jak nie na zabieg, to do lekarza, albo pielęgniarki. Jak nie do pielęgniarki to na jakąś prelekcję, albo chociaż do recepcji, bo coś trzeba było wypełnić, podpisać i nie można było o tym zapomnieć. Chociaż ja miałem ciekawsze zabiegi. A przynajmniej takie, których nie mogę realizować w swoim domu. Złośliwiec powiedziałby, że droższe. Dla przykładu, jednym z zabiegów Majki była 15-minutowa jazda rowerkiem stacjonarnym. Mógłbym powiedzieć, że w domu też taki mamy. Tyle tylko, że w domu nie ma takiego, który stałby nad Majką z batem. Tutaj był – „sponsor” – czyli ZUS. Ja za to miałem codziennie robiony masaż. Taki manualny. Nie żadnym łóżkiem wodnym, czy matą. Pierwszego dnia dziewczyna stwierdziła, że kiepsko ze mną. Jestem cały spięty i nawet kręgosłup mi się wyprostował (a powinien być wklęsły). Bałem się jej powiedzieć, że to mój pierwszy raz. Na szczęście po kilku dniach strach minął i stałem się luźniejszy. Zupełnie jak nasze dzieci po kolejnym dniu rehabilitacji.
Na terenie ośrodka obowiązywał zakaz spożywania alkoholu pod groźbą wyrzucenia z turnusu. Nie muszę chyba dodawać, że mnie (komercyjnego) ten zakaz nie obowiązywał. Pewnie były to tylko strachy na lachy, bo „wesołych” osób było całkiem sporo. Może gdyby ktoś się nawalił w trupa i zrobił awanturę, to jakieś konsekwencje byłyby wyciągnięte. A przynajmniej zostałoby to zgłoszone do „sponsora”. Majka na wszelki wypadek dmuchała na zimne i gdy czasami wieczorem wracaliśmy z grzanego wina, to wciągała brzuch, wypinała pierś i przypominała sobie harcerskie podchody ze szczenięcych lat.

Zawsze jednak staram się patrzeć na wszystko z różnych perspektyw. No i tym razem spojrzałem również z perspektywy właściciela ośrodka. Po podliczeniu wszystkich zabiegów i konsultacji, które miała Majka (według oficjalnego cennika ośrodka) wyszło na to, że ZUS finansuje tylko to. Tak mniej więcej, a nawet mniej. Trzeba zatem dbać o komercyjnych.

Ogólnie rzecz biorąc, bardzo miło wspominam pobyt w sanatoriach. W porównaniu do innych naszych wyjazdów – było równie ciekawie. Jak mawia nasza supervisorka, ani lepiej, ani gorzej – było inaczej. A nawet prawie jak na wycieczkach egzotycznych.


Prawie jak Yellowstone


Prawie jak dorzecze Amazonki


Prawie jak Nil po opadach śniegu


Majka potrafi już pokonać za jednym razem kilkukilometrowy odcinek, a odpowiednio zmotywowana – każdą przeszkodę.





Najdłuższa trasa, którą pokonaliśmy, miała prawie siedem kilometrów, ale myślę, że spokojnie jeszcze trzy mieliśmy w zapasie.

Jednego dnia wybraliśmy się na poszukiwanie „krzywego lasu”. To jest taka atrakcja okolic drugiego sanatorium. Drzewa rosną krzywo i nawet dendrolodzy nie znają przyczyny. Za to wieść gminna niesie, że winne temu są jakieś doświadczenia radiologiczne z poprzedniego wieku. Wbiliśmy współrzędne w GPS-a i poszliśmy. Majka biegała z jednej górki na drugą, licząc że za nią wyłoni się coś niezwykłego. Ostatecznie znaleźliśmy kilka drzew wśród setek zwyczajnych. Wyglądały jakby jakiś czas temu wichura wyłamała przewodnik i boczne gałęzie próbowały przejąć jego rolę. W takich warunkach klimatycznych to nic niezwykłego. Chociaż może się mylę.




W każdym razie była to dość forsowna wycieczka, a Majka nawet nie zauważyła, że się zmęczyła.
I o to chodzi.
Trzeba pogodzić się z tym, że na Rysy już nie wejdziemy. Chociaż Majka zawsze dodaje – "chyba".

Majka dużo lepiej czuje się też psychicznie. Przez jakiś czas mówiła, że przestała lubić ludzi i nie miała ochoty z nikim prowadzić konwersacji. Teraz wróciła do dawnej świetności. Wystarczy, że na trasie ktoś powie jej "dzień dobry", albo zapyta o cokolwiek, a już staje się przewodnikiem po okolicy, informując przy okazji o temperaturze, sile wiatru i stanie podłoża.

Tyle o Majce.

Opiszę jeszcze na koniec sytuację Omena i Dagona. Nie wygląda ona dobrze.

Chłopcy przebywają w nowej rodzinie. Chciałbym napisać, że tej ostatecznej. Niestety tak nie jest.

Mama Benia, u której bracia przebywali przez ponad pół roku i która jeszcze wiosną chciała być ich mamą na zawsze, definitywnie zakończyła swoją przygodę z pieczą zastępczą. Niestety nie zgodziła się, aby chłopcy mieszkali w jej domu do końca roku. Wiele osób próbowało jej tłumaczyć, że te dwa dodatkowe miesiące pozwolą na powrót do naszej rodziny. Może nie będącej szczytem marzeń, ale chociaż dobrze chłopcom znanej i bezpiecznej emocjonalnie. My postanowiliśmy, że niezależnie od stanu zdrowia Majki, od stycznia będziemy gotowi przyjąć braci pod swój dach.

Nie udało się. Chłopcy zostali odwiezieni do kolejnej, nieznanej sobie rodziny zastępczej. Im nieznanej, ale nam bardzo dobrze. Zamieszkali w jednym z niewielu już w naszym powiecie pogotowi rodzinnych. Jednym z niewielu oznacza również – przepełnionym.

Obecna mama zastępcza (z pogotowia rodzinnego – nadam jej imię Baca) miała wiele obaw przyjmując chłopców. Zresztą trudno się temu dziwić. Doskonale znała naszą historię, którą po raz kolejny odświeżyła sobie na podstawie moich notatek. Na początku dzwoniła z pytaniem: „A Omen, to który?”, albo z prośbą o rozwinięcie takich czy innych zachowań któregoś z nich. Miała też w pamięci to, że chłopcy zostali już oddani po raz kolejny, a przynajmniej po raz drugi z komentarzami, że są niezwykle trudni, nieusłuchani i zwyczajnie nie da się nad nimi zapanować. Krótko mówiąc – diabły wcielone.

Różnica między Benią, a Bacą jest taka, że ta druga już z niejednego pieca jadła chleb i zachowania chłopców konfrontowała ze stylem bycia innych swoich dzieci w pieczy. I okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują, a Omen z Dagonem są przeciętnymi przedszkolakami z zachowaniami nie odbiegającymi od normy... powiedzmy od większości dzieci przebywających w pieczy zastępczej.

Gdy po raz ostatni odwiedziliśmy chłopców w domu Bacy, zaskoczyło mnie emocjonalne zachowanie Dagona. Drugi z braci (czyli Omen) w zasadzie był taki jak pół roku wcześniej, gdy jeszcze mieszkał w naszej rodzinie. Przyszedł, przywitał się, chwilę postał niewiele mówiąc. Na nasz widok ani się ucieszył, ani zasmucił. Był nijaki emocjonalnie, co w mojej ocenie cały czas świadczy o dużych zaburzeniach przywiązania. Ale jest to tylko moje zdanie i nawet Majka ma inne. W oczach większości osób uchodzi za otwartego chłopca, łatwo nawiązującego znajomości. Jest tym z braci, który w pojedynkę już dawno znalazłby rodzinę.

Dagon przez całe spotkanie nie odstępował mnie na krok. Bawiliśmy się tak jak dawniej, a pozostałe dzieci Bacy z lekką zazdrością patrzyły na ekwilibrystyczne wyczyny chłopca. Omen też spoglądał, a nawet wykonał jakiś przewrót przez prawe ramię. Ale cały czas trzymał dystans. Gdybym był zupełnie obcą mu osobą, to zapewne byłby pierwszy do wejścia mi na kolana.
Za to Dagon jest pierwszym dzieckiem w naszej historii, które mieszkając w nowej rodzinie chciało wrócić z nami do domu. Bywały takie, które płakały przy pożegnaniu. Tyle tylko, że była to bardziej tęsknota za fajną zabawą, która właśnie dobiegała końca. Dagon płakał i wprost mówił, że chce z nami wracać do domu.

Baca podjęła decyzję o pozostawieniu chłopców u siebie do czasu znalezienia rodziny docelowej. Pewnie po części zrobiła to dla Majki, za co jesteśmy jej bardzo wdzięczni.

Co jakiś czas pojawiają się nowe pomysły i chłopcy są proponowani kolejnym rodzinom. Niedawno była u nas jedna. Oficjalnie przyszła na praktyki po ukończeniu szkolenia dla rodziców zastępczych. Byli to ludzie zainteresowani starszym dzieckiem, a może nawet dwojgiem. Teoretycznie idealni kandydaci. Niestety oczekiwali, że ktoś im powie: „Tak, dacie radę”.

Jednak będąc w odwiedzinach u Bacy, bardziej interesowali się innym dzieckiem. Ten przypadek mogę skwitować stwierdzeniem, że „nie zaiskrzyło”.
Potem pojawili się ludzie tylko nieco młodsi od nas. Gdy chłopcy będą w klasie maturalnej, im stuknie siedemdziesiątka. Niby o niczym to nie świadczy, ale...

W każdym przypadku tych „ale” jest bardzo dużo. Rodziny mówią „ale” w odniesieniu do chłopców, a my mówimy „ale” w odniesieniu do nich.

Nie wiem, czy powinniśmy zachowywać się jak panna czekająca na księcia z bajki. Przecież tacy nie istnieją. Ale...
Czekamy dalej. Teraz to już nawet nie my, tylko Baca. Mamy do niej ogromne zaufanie, oferując jednocześnie swoją pomoc. Póki jeszcze potrafimy coś na temat braci powiedzieć.

Słuchając w podróży do sanatorium podcastu na temat rodzicielstwa bliskości i mając na świeżo w pamięci spotkanie z chłopcami, doszedłem do wniosku, że jednak jak najbardziej wpisuję się w ten nurt. Zabawa i rozmowa z Dagonem uświadomiła mi jak ważną osobą jestem dla chłopca (a przynajmniej jaką byłem po półrocznej nieobecności w jego życiu) i jak wiele dla niego zrobiłem. Wiele, chociaż wcale aż tak bardzo się nie przykładałem. Z jednej z strony było to związane z brakiem czasu, a z drugiej kierowaniem się dość daleko posuniętym sceptycyzmem w stosunku do idei podążania za dzieckiem. Przynajmniej za dzieckiem w jakiejś mierze zaburzonym, trudnym, po rozmaitych traumach.

W pełni zgadzam się z tezą, że rodzicielstwo bliskości jest w zasadzie tym, czym kierowali się nasi rodzice i dziadkowie. Tym, co było nam bliskie, gdy mieliśmy nasze dzieci. Kiedyś nie było to tylko nazwane. Zgadzam się z tym, że nie jest to metoda, która ma zadziałać tu i teraz. Jest to zwyczajne bycie z dzieckiem i reagowanie na jego potrzeby. Jego – nie swoje. A na pytanie: „Czy działa?”, można odpowiedzieć dopiero po wielu latach.

Tym nieco pokrętnym wprowadzeniem, spróbuję przyjrzeć się Beni. A nieco bardziej uogólniając, młodym rodzicom w średnim wieku, mającym w małym palcu wszelkie obowiązujące trendy dotyczące wychowania dzieci. Rodzicom doskonale znającym teorię i nie mającym żadnego (lub prawie żadnego) doświadczenia w temacie „dziecko”.

Nie po raz pierwszy w naszej pracy towarzyszyło mi poczucie odbierania mnie w kategorii lepszego zła. Czegoś tylko trochę przewyższającego placówkę. Nie po raz pierwszy czułem się traktowany jak twórca stanu, w którym dziecko czeka. Czeka na wymarzonych rodziców nie mając żadnych uczuć, nie wykazując emocji i nie robiąc żadnych postępów... no prawie żadnych.
To wszystko splata się z przedziwnym stanem towarzyszącym przychodzącym rodzicom zastępczym, czy adopcyjnym. Niektórzy nazywają go „motylkami w brzuchu”, bo jest tak samo przyjemnym uczuciem jak w sytuacji zakochania i zauroczenia. Ja bym jeszcze dodał, że tak samo miesza w głowie powodując ignorowanie wielu argumentów i bardzo subiektywne postrzeganie pewnych zachowań.
Beni wydawało się, że wszystko zmieni się w ciągu kilku tygodni. Że może być już tylko lepiej.
Nie docierały do niej argumenty, że przed nią są lata pracy, których widoczne efekty zobaczy po kilkunastu kolejnych. Rozmawiała o tym ze mną, z terapeutką dzieci, ze swoim psychologiem. Chciała chłopcom dać bardzo dużo siebie, licząc na niemal natychmiastowy sukces. Ignorowała docierające ostrzeżenia.
Chciała być partnerem, a nie przywódcą. Chciała wspólnie wyznaczać zasady, a nie je narzucać. Chciała pozwalać decydować, a nie decydować. Chciała tłumaczyć, licząc na zrozumienie i zmianę postępowania. Chciała podążać za chłopcami, ale oni tego nie chcieli.
Nie chcieli wpisać się w idealnie wysprzątany dom. Nie rozumieli, że nie można skakać po parapetach, rzucać zabawkami, bić mamy.
Nie chcieli dochodzić do jedynych słusznych wniosków.
Przestali sami się ubierać, nie chcieli wychodzić z przedszkola, wchodzić do samochodu, spać w nocy. Za to namiętnie wdawali się w bójki i demolowali mieszkanie.
Benia zaczęła za cały ten stan obwiniać wszystkich, których się dało. Czuła się niepoinformowana o wcześniejszych zachowaniach braci i pozbawiona jakiegokolwiek wsparcia. Zapomniała o szczegółowych opisach chłopców, które jej dałem. Zapomniała, że to ona była na ostatnim zebraniu w przedszkolu i nie zapisała dzieci na letni dyżur. Wiele rzeczy zapomniała – bo przecież nie tak miało być.
Doszło do tego, że nawet Majka we mnie zwątpiła i pytała: „Na pewno dałeś jej wszystkie opisy?”, „Mówiłeś jej o tym?”.
Na szczęście pozostały ślady w telefonie i w komputerze. Na szczęście nie tylko ja opowiadałem o chłopcach.

Teraz wszystko wróciło do normy.

Chłopcy śpią w nocy, nie niszczą mieszkania. Są gapkowaci (jak przystało na czterolatki) i czasami zrobią siku w majtki. Nie muszą być idealni. Mogą być sobą.

Jaki z tego wszystkiego morał?

Nie wiem.