|
Omen i Mango |
Majka
odłożyła telefon na półkę i podeszła do stolika z niedopitą
kawą.
– Ci
dwaj chłopcy jednak do nas przychodzą.
– To
chyba było pewne. – Odpowiedziałem.
– Tak,
ale oni przychodzą już.
– Czyli?
– Czyli
za dwie godziny.
Tak
to mniej więcej wyglądało. Ktoś mógłby powiedzieć, że
przecież w przypadku pogotowia rodzinnego to nic nadzwyczajnego.
Owszem, jednak tym razem pośpiech wydał mi się o tyle dziwny, że
Omen i Dagon mieszkali w rodzinie zastępczej. Mieli zostać do nas
przeniesieni, ale dopiero za kilka tygodni, gdy wrócimy z urlopu. Co
się zatem wydarzyło, że trzeba było działać natychmiast?
Pierwsze
informacje o chłopcach były bardzo fragmentaryczne. W zasadzie był
jeden krótki przekaz – dwa potwory nie do opanowania. Nasz
organizator pieczy zastępczej był zaniepokojony czy sobie damy
radę. Tym bardziej, że przez jakiś czas wisiało nad nami widmo
opieki nad szóstką dzieci z niesforną Shirley na czele. Nawet
dostaliśmy propozycję pomocy ze strony naszej koordynatorki Jowity,
która postanowiła przyjeżdżać do nas, aby nam ulżyć w niedoli.
Choćby wychodząc z dziećmi na spacer.
Mając
tylko takie skąpe informacje, już pierwszego dnia zostałem rzucony
na głęboką wodę. Majka musiała gdzieś wyjść na pół dnia,
więc to mi przypadło w udziale rozeznanie sytuacji podczas zajmowania się całą szósteczką aż do obiadu. Pomyślałem, że
trzyletni łobuz (a nawet dwa) nie może być aż taki straszny.
Doskonale jeszcze pamiętałem Romulusa i Remusa, którzy przychodząc
do nas byli mniej więcej w tym samym wieku. Uznałem, że nad
kolejnymi bliźniakami też uda mi się zapanować. Z wyglądu byli
nawet nieco podobni do poprzednich. Jeden większy, drugi mniejszy.
Jeden spokojniejszy, drugi mniej. Jeden ciemny, drugi blondyn... oj,
tutaj była znacząca różnica. Omen faktycznie miał upiorny wzrok,
który przenikał mnie na wylot. Nic nie mówił, tylko patrzył. Nie
spuszczając wzroku zbliżał się do mnie, by po chwili rozpocząć
wdrapywanie się na kolana. Nie była to jednak chęć przytulenia.
Chciał tylko posiedzieć. Może próbował mi coś w ten sposób
powiedzieć, albo wysyłał jakiś sygnał innym dzieciom.
Dagon
trzymał się z dala. Łypał tylko na mnie swoimi niebieskimi
ślepkami i cały czas do siebie mamrotał. Nic nie rozumiałem. Tym
bardziej, że jakby wciąż powtarzał jedno słowo. Zaczynaliśmy
uczyć się być z sobą.
Pierwsza
lekcja wdrażania nowych zasad (nowych dla bliźniaków) była nawet
owocna. Jemy tylko przy stole, nie wchodzimy na meble, nie skaczemy
po tapczanie, nie biegamy po pokoju i nie rzucamy zabawkami - proste.
Żeby nie było zbyt dużo słów „nie”, zostało wszystko
wyrażone w nieco bardziej przyswajalnej formie: „Skakać możecie
tylko po tym jednym fotelu”, „Po podłodze chodzą malutkie
dzieci i biegając możecie im zrobić krzywdę”, albo „Jak
odejdziecie od stołu, to pies wam zabierze jedzenie i zje”. Tak więc
będący na gościnnych występach Mango spisał się w roli
pomocnika doskonale. Omen bardzo mało się ruszał, a śniadania
prawie nie tknął. Siedział na krześle przy pełnym talerzu nic
nie mówiąc. Gdy reszta zjadła, podszedł do pudła z zabawkami
pytając co chwilę: „Co to?”. Dagon był bardziej ciekawy
zakazanego owocu, więc co jakiś czas testował moją czujność
próbując dopaść do ramek ze zdjęciami, świeczek stojących na
parapecie, albo przejrzeć zawartość szuflady.
Majka
wróciła z garścią nowych wiadomości dotyczących chłopców.
Omen podobno miał zaburzenia integracji sensorycznej, był
niejadkiem i dzieckiem bardzo absorbującym uwagę dorosłych.
Dotychczasowi rodzice przeżywali katusze zwłaszcza w nocy, gdy
chłopiec budził się co kilkanaście minut z krzykiem. Dagon z
kolei miał być nadpobudliwy emocjonalnie – pojawiło się nawet
określenie ADHD. Miał Biegać po domu, przewracać siebie i brata.
Pewnie też wszystko niszczył, chociaż takie sformułowanie nie
padło.
A
tu taki uroczy pierwszy dzień.
No
i się zaczęło...
Po tym wstępie, tak
rozpoczynające się zdanie zapewne nie byłoby dla nikogo zaskoczeniem.
Wszyscy byli przekonani, że prędzej czy później miłe chwile się
zakończą. A jednak minął tydzień, potem drugi. Poprzedni rodzice
zastępczy czasami do nas dzwonili i za każdym razem zadawali
pytanie: „Już się rozkręcił?”, mając oczywiście na myśli
Dagona.
Tymczasem
chłopcy stawali się coraz spokojniejsi, coraz bardziej
przewidywalni. Zwłaszcza od czasu powrotu Shirley do mamy, w domu
było jakby ciszej, chociaż braterskie sprzeczki nie ustawały i
nadal były burzliwe. Aczkolwiek teraz dochodzę do wniosku, że
chyba tylko tak mi się wydawało. Prawdopodobnie był to prozaiczny
„efekt kozy”.
Nie
oznacza to jednak, że bliźniaki były idealnymi dziećmi. Chłopcy
nie byli nawet przeciętnymi dziećmi. Mogę zaryzykować
twierdzenie, że byli klasycznymi, zaniedbanymi trzylatkami
trafiającymi do pieczy zastępczej.
Obaj
posługiwali się kilkoma słowami w większości jednosylabowymi:
tu, ap, am, ta, nie, je, ja, bam. Najbardziej wyszukanymi zwrotami
było pupu, bibi i łałał. Ten pierwszy oznaczał brata (wzajemnie
tak mówili o sobie), a drugi prawdopodobnie piżamę, albo kąpiel...
może wieczorne pójście spać. Wystarczyło kilkanaście dni w
świecie, w którym się mówi, aby pojawiły się pierwsze proste
zdania: już idę, a ja, ja chcę. Omen zamienił che na no, co może
nie jest chlubnym przykładem. Ale i tak przed chłopcami sporo
pracy, aby dobić do swoich rówieśników. Tym, którzy nie
pamiętają, albo nigdy nie mieli do czynienia z trzylatkiem
nadmienię, że znany mi trzyletni Piotruś recytuje „Lokomotywę”
Tuwima. A jeszcze lepiej znana półtoraroczna Stokrotka może
pochwalić się wypowiadaniem słów: traktor, koparka i herbatka.
Dysfunkcje
integracji sensorycznej Omena też zaczęły mijać. Można
powiedzieć, że samoistnie, chociaż pewnie bliższe prawdy jest
twierdzenie, że były skutkiem rozszerzenia jego niezależności i
stawiania mu wyższych wymagań. Okazało się, że chłopiec wcale
nie był niejadkiem, tylko miał opór przed wzięciem czegokolwiek
do ręki, w obawie, że się pobrudzi. Przypadkowo utaplanych w
dżemie palców nie chciał oblizać. Za to karmiony jadł bardzo
chętnie. Na spacerze nie dotykał ręką ziemi tylko opierał się
na nadgarstkach. Nie chciał wziąć do ręki szyszki, ani patyka.
Gdy zobaczyłem go pierwszy raz, to wyglądał jak owczarek nizinny –
włosy zakrywające oczy i długie pazury. Nie pozwalał się
dotknąć. Trudno było go wykąpać.
Nie
wiem, czy chłopcy mieli szczęście czy pecha, ale przyszli do nas w
okresie, gdy Majki często nie było w domu. Miała w tym czasie kilka
spraw w sądzie, wizyty u lekarzy, zespół dotyczący trójki
dzieci, spotkania z rodzicami biologicznymi i powrót Shirley do
rodziny na głowie. Do tego wychodziła na odstresowujące zajęcia
własne, jak choćby spotkania w klubie książki, czy aerobic.
Wszystko to powodowało, że dzieci dużo czasu spędzały w mojej
obecności. A ja mam to do siebie, że stawiam na samodzielność lub
jak kto woli, za bardzo się nie przejmuję. Wszyscy dostawali
posiłek na takich samych zasadach. Każdy miał do dyspozycji
dziesięć palców i łyżkę albo widelec w zależności od
sytuacji. Wyszedłem z założenia, że skoro potrafi się najeść
roczny Mopik, to tym bardziej nie jest to zadanie przerastające
trzylatka. Po pierwszym odpuszczonym przez Omena obiedzie i braku
deseru, który jest nagrodą za ładnie zjedzony obiad, przyszedł
czas na kolację. Głód zwyciężył i okazało się, że pobrudzone
palce wcale nie przeszkadzają. Być może byłbym bardziej ostrożny
i jednak zdecydował się na indywidualne karmienie, gdyby nie
sytuacja z pierwszego dnia, gdy jeszcze nie wiedziałem, że chłopiec
ma jakieś zaburzenia sensoryczne. W naszym domu wszystkie dzieci
chodzą na bosaka. Jest to zdrowe i trudniej się poślizgnąć. A że
podłoga jest podgrzewana, to i komfort takiego chodzenia dość
duży. Omen początkowo trochę dziwnie podnosił nogi, dużo czasu
spędzał na fotelu, albo w kącie z zabawkami. Jednak gdy wydałem
dzieciom smakołyki w postaci rozmaitych chrupek i płatków, co ma
miejsce na macie i jedzenie jest podane w jednej wspólnej misce,
nagle chłopcu przestało przeszkadzać, że coś mu się przykleja
do stopy. Zwyczajnie odklejał to coś i zjadał.
Minął
też lęk przed dotykiem. Po kilku dniach Omen przyszedł i jakoś mi
wytłumaczył, że mam mu obciąć włosy. Trochę był niepewny gdy
wziąłem nożyczki do ręki, ale udało się wyrównać wszystkie
dotychczasowe uskoki. Podobnie było z paznokciami, którymi zajęła
się Majka. Chłopcy zaczęli się bić o pierwszeństwo w pójściu
do wanny, a potem nie chcieli z niej wyjść.
Emocjonalnie
Omen był na etapie buntu dwulatka. Rzucał się na podłogę, walił
pięściami w drzwi, wszystko wymuszał płaczem. Uwielbiał zabawę
w „Nie”:
– O
co ci teraz chodzi?
– Nieeeee!
– Coś
chcesz?
– Nieeeee!
– Długo
będziesz tak krzyczał?
– Nieeeee!
– No
to przestań.
– Nieeeee!
Dagon
w tym względzie był dużo bardziej zrównoważony. Jeżeli już
płakał, to zawsze można było to jakoś uzasadnić. Niekoniecznie
logicznie, ale jego złość była reakcją na coś. Omen beczał
często bez sensu. I chociaż wiem, że w jego ocenie zapewne miał
powód, to zachowanie chłopca krótko mówiąc było wkurzające.
Wyrywał innym dzieciom zabawki tylko dlatego, że się nimi bawiły.
Zabierał je i trzymał w ręce szukając nowej zdobyczy. Gdy takie
zachowanie było skierowane w stronę Shirley, to zupełnie się tym
nie przejmowałem. Dziewczynka potrafiła zawalczyć o swoje i zawsze
kończyło się to bekiem Omena. Gorzej było gdy zabierał coś
Mopikowi, który właśnie stawiał swoje pierwsze kroki.
Zaczynaliśmy się z Majką zastanawiać, czy może po raz drugi w
historii nie mamy przypadkiem do czynienia z lepszym i gorszym
bliźniakiem. Tym, który był wyróżniany, któremu było wszystko
wolno i tym, który zawsze musiał ustępować. Zastanawialiśmy się
też przez kogo? Być może wcale nie przez rodziców biologicznych.
Nie
wiem też jak wytłumaczyć to, że Omen traktował każdego jak
swojego przyjaciela. Zupełnie obcym osobom wchodził na kolana,
przytulał się do nich, a gdy wychodzili to płakał. A w zasadzie
wył, waląc pięściami w drzwi. W takim stanie był
nieprzetłumaczalny. Dagon był bardziej nieufny – bardziej
normalny. Dziwne było to, że przecież chłopcy są braćmi
wychowywanymi w tych samych warunkach. Czy możliwe jest, że obaj
mają zaburzenia więzi, tylko zupełnie inne? Z tego co pamiętam z
jakiegoś szkolenia, dziecko może charakteryzować inny typ
przywiązania w relacjach z matką, a inny z ojcem. Tym bardziej w
naszym przypadku, każdy z chłopców mógł wykształcić różny
rodzaj zachowań w odniesieniu do rozmaitych osób.
Obaj
mówili do nas per mama i tata, i nie zamierzali przejść na ciocia
i wujek. Tak jak zawsze, pozwoliliśmy im zwracać się do nas tak
jak chcą.
Noce
bywały dość trudne. Znowu bohaterem był Omen, bo Dagon budził
się najczęściej tylko raz. Dawał dwa łyki wody i zasypiał
ponownie. Trudniejszy bliźniak wstawał co kilkanaście minut i
próbował wejść do łóżka Majki, która nie dość, że najpierw
usypiała chłopców, to jeszcze musiała spać w ich pokoju. Omen
pozostawiony tylko ze swoim bratem urządzał w nocy afery budząc
wszystkich domowników. Było to najbardziej uciążliwe jego
zachowanie. Chłopiec po kilku nieudanych próbach opuszczenia
swojego łóżka i zawracaniu go przez Majkę, i tak ostatecznie
budził się razem z nią. Majka nad ranem udawała, że nie
zauważyła kiedy do niej przyszedł. A do mnie mawiała: „Wiesz,
że Omen mizia mnie w nocy po pośladkach? Ale się nie martw, musi
to robić nogą, bo cały czas czuję na szyi jego oddech”. Było
to trochę marne pocieszenie, zwłaszcza, że od czasu przyjścia
chłopaków, do moich obowiązków należało czuwanie nad nocnym
życiem Mopika, Blanki i Mirabelki.
Minęły
wakacje... Spodziewaliśmy się, że po powrocie będzie totalny
rozpiździel, bo kolejna zmiana miejsca zamieszkania zapewne odbije
się na emocjach chłopców. Zwłaszcza obawialiśmy się o Omena,
gdyż u cioci Marlenki (naszej rodziny pomocowej) cała piątka
dzieci spała razem z nią na materacach na podłodze. Najciekawsze
jednak było to, że Omen wcale nie budził się z krzykiem i nie
przychodził przytulić się do cioci. Przyczyna wciąż pozostaje
nieznana i raczej pozostanie zagadką do końca. Aby jednak nie
zaprzątało to Majce głowy, zaproponowałem tezę, że ciocia
Marlenka ma bardzo dobry sen i reaguje tylko na kwilenie swojego
Piotrusia.
Omen
i Dagon po powrocie do naszego domu zachowywali się dokładnie tak
samo jak przed odejściem, co można uznać za sukces. Chociaż były
dwie istotne różnice... być może ważne, jednak nie podejmuję
się ich interpretacji. Dagon zaczął się mnie bać, podobnie jak
to było za pierwszym razem. Trzymał się z dala ode mnie, nie
pozwalał brać się na ręce, ani zaprowadzać do łóżeczka.
Podobno u cioci Marlenki wykrzykiwał na samym początku, że nie
lubi wujka. Nie było jednak wiadomo czy chodzi mu o mnie, czy o męża
Marlenki. Być może obawiał się każdego faceta. Nie wiemy, czy
pamięta swojego tatę, bo nikt nam nie powiedział od jak dawna
siedzi. Wiadomo tylko, że za przemoc.
Drugą
różnicą było to, że chłopcy znowu zaczęli na mnie mówić
tata, a Majka awansowała na ciocię.
Korzystając
z okazji, że znowu w życiu bliźniaków coś się dzieje,
postanowiliśmy zrobić pewne przemeblowanie. Obaj zostali
przeniesieni do pokoju Mopika, który wygląda jak wieloosobowa izba
w schronisku. Omena umieściliśmy w łóżeczku ze szczebelkami,
zakładając, że nie będzie potrafił z niego wyjść. Shirley ta
sztuka (mowa o tym samym łóżeczku) zajmowała dziesięć sekund.
Wyższy o głowę Omen jest gapcią i wielu rzeczy nawet nie
próbuje. Zresztą nawet na prostej drodze potrafi się przewrócić,
albo spaść z krzesła bez jakiejkolwiek przyczyny. Dagon w tym
względzie jest nieco lepiej rozwinięty, ale sprawnością fizyczną
też nie grzeszy.
Noce
początkowo pozostały bez zmian, z tą różnicą, że Omen nie był
w stanie wejść do łóżka Majki. Pokonanie barierek łóżeczka
rzeczywiście go przerastało. Być może dlatego zmienił nieco
taktykę i krzyczał nie budząc się. Niestety próby wybudzenie go
z takiego stanu niczego nie zmieniały. Natychmiast zasypiał
ponownie, by po kilkunastu minutach znów się wydrzeć. Na szczęście
Mopikowi i Dagonowi to nie przeszkadzało.
Obecnie
zmodyfikowaliśmy kolejny element nocnego rytuału. Po kąpieli
zanoszę dzieci do ich łóżeczek, przykrywam kołderką i
informuję, że ciocia Majka sprząta i jak skończy to zaraz
przyjdzie. Czekają, czekają... aż zasną. Nabierają się na ten
numer każdego wieczora. Niestety noce nadal są trudne i nie mamy
pomysłu jak temu zaradzić. Tym bardziej, że nie znamy przyczyny. A
do tego takie zachowanie nie miało miejsca ani w domu rodzinnym, ani
u cioci Marlenki. Mamy wprawdzie przepisane przez lekarkę jakieś
kropelki uspokajające, ale jeszcze przez jakiś czas będziemy
chłopcu tłumaczyć i próbować jakoś się dogadać. W każdym
razie nie wyobrażam sobie, aby Majka miała tak spędzać noce przez
najbliższe trzy lata, który to okres, jak już wiemy, jest całkiem
prawdopodobny. Na dzień dzisiejszy nie mogę planować sobie żadnych
zajęć poza domem po godzinie dwudziestej. No dobrze. I tak w tych
godzinach nigdzie nie wychodzę, ale sama świadomość braku takiej
możliwości mnie przeraża.
Przed
nami zatem sporo pracy i pewnie tak jak w większości przypadków,
gdy chłopcy będą od nas odchodzić, to stwierdzimy że są mili,
mądrzy, taktowni i kulturalni.
Póki
co wciąż beczą o byle co i bez przerwy się biją. Powiedziałbym
nawet, że w tym względzie jest gorzej niż gdy była Shirley.
Dziewczynka wzbudzała w bliźniakach respekt, a do tego Dagon często
jednoczył się z nią przeciwko Omenowi, który kapitulował bez
walki.
Nadal
ciągle są głodni i nawet tuż po posiłku chodzą po domu
wrzeszcząc „am”. Do tego gdy dostają finezyjnie przygotowany
przez Majkę obiad, krzyczą „a buła?”. Za to całkiem zgodnie
współpracują przy kolacji. Ponieważ to ja ją robię, to również
ja określam zasady. Zrezygnowałem zatem ze szwedzkiego stołu, gdyż
Mopik miałby niewielkie szanse się do niego dopchać. Każdy
dostaje więc identyczną porcję i to niezależnie od tego, czy coś
lubi, czy nie. Chłopcy wielu rzeczy nigdy w życiu nie jedli. Bywa
więc, że pierwsze wrażenie nie zawsze jest pozytywne. Ale niech
próbują rozmaitych smaków. Pod koniec kolacji chłopcy wymieniają
się jedzeniem. Wiemy więc, że Dagon preferuje owoce, a Omen chleb
z obkładem zwany bułą. Mopik je wszystko.
Nie
zanosi się też na szybkie odpieluchowanie. Obaj wciąż robią kupę
w majtki (czyli w pieluchę) i wcale im to nie przeszkadza. Gdy
zadamy im pytanie: „Masz kupę w majtkach?”, to jeden zawsze
odpowiada „tak”, a drugi zawsze „nie”, niezależnie od stanu
faktycznego. Nocniki stoją więc wciąż puste i są traktowane
bardziej jak krzesełko. Zanim zaczną sygnalizować, że chcą
zrobić kupę, najpierw muszą zasygnalizować, że właśnie ją
zrobili i proszą o przewinięcie. Toteż do sukcesu jeszcze sporo
brakuje.
A
propos słowa „proszę”. W naszej rodzinie nie istnieje zwrot „ja
chcę”. Dagon szybko się podporządkował i nawet gdy nie wychodzi
mu słowo „proszę”, to chociaż kiwa głową. Omen najczęściej
zaczyna się wydzierać, krzycząc wciąż „ja chcę”, albo rzuca
się na ziemię. Sytuacje bywają bardzo różne. Jednym razem chodzi
tylko o picie, a innym o wybór drogi na spacerze (na przykład przez
pole, albo w odwrotnym kierunku). Zdarza się więc, że chłopiec kończy
spacer przed czasem, a inne dzieci idą w dalszą drogę. Siedzi
wówczas w przedpokoju w kurtce, czapce i butach, bo nie chce się
rozebrać. Oczywiście krzyczy na ile siły mu pozwalają. Czasami
nawet godzinę... do powrotu Majki. Można powiedzieć, że jest to
brutalne wychowanie. Ale można też stwierdzić, że w taki sposób
dzieci uczą się zasad. Na tę chwilę nie wyobrażam sobie zabrania
Omena do sklepu. Dagon jeździ i zachowuje się bardzo przyzwoicie.
Napisałem
kilka słów o ojcu chłopców, to i wypada wspomnieć o mamie. Można
rzec, że standard. Młodsza od najmłodszej mojej córki i nie
przejmująca się zbytnio swoimi dziećmi. Chłopcy większą część
swojego życia spędzili pod opieką babci. Nie byłoby w tym nic
niezwykłego, gdyby nie to, że babcia była doskonale znana pomocy
społecznej i to niekoniecznie (albo nie tylko) w związku z
pobieranymi zasiłkami. Mama twierdzi, iż nie wiedziała, że babcia
nie jest wydolna wychowawczo i bardzo ją zdziwiła decyzja sądu.
Teraz
się stara i realizuje wszystkie zalecenia asystenta rodziny. Przyszłości chłopców nie da się przewidzieć. Może być tak, że
wrócą do niej w perspektywie kilku tygodni, jak również, że
spędzą z nami kolejnych kilka lat.
Nie
poruszyłem jeszcze najważniejszej kwestii, którą przy okazji
bliźniaków chciałbym przedstawić. Chodzi o dzieci zwracane do
systemu.
W
ciągu ostatnich sześciu miesięcy spotkałem się aż z czterema
sytuacjami, gdy rodziny zastępcze z różnych powodów oddały
dziecko do innej rodziny. Chociaż chyba właściwszym określeniem
byłoby, że porzuciły dziecko. Są to tylko przypadki, które
postrzegam emocjonalnie. Są to sprawy dotyczące dzieci, które
znałem. Takich dzieci, które chociaż nie mieszkały z nami na
dłużej, to jednak przez jakiś czas przebywały w naszym domu i
zaistniały również w moich opisach na tym blogu.
Nie
mam pojęcia jaka jest skala tego zjawiska w całym powiecie, a tym
bardziej w całym kraju. Podejrzewam, że duża.
Pierwszy
przypadek dotyczył dziecka, które już przez kilka tygodni
spotykało się z nowymi rodzicami zastępczymi, które już
wiedziało, że będą to jego rodzice, które cieszyło się, że
będzie miało nową rodzinę. I nagle rezygnacja... bo nie iskrzy.
Bez próby podjęcia jakichkolwiek działań. Bez chęci zawalczenia.
Drugi
chłopiec mieszkał z nową rodziną kilka miesięcy. Wrócił
do pogotowia rodzinnego, z którego odszedł. Nie spełnił
oczekiwań.
Trzecia
sytuacja była związana z dziewczynką, która jak większość
starszych dzieci trafiających do pieczy zastępczej, miała kilka
rzeczy do wyprostowania. Ale nie to przerosło nowych rodziców. W
końcu od samego początku doskonale wiedzieli z jakimi problemami
przyjdzie im się zmierzyć. Traf chciał, że dziewczynka
zachorowała. Konieczna była długotrwała hospitalizacja, o ile
dobrze pamiętam w innym mieście. Sugerowano mamie zastępczej, że
raczej będzie musiała zrezygnować z pracy zawodowej –
przynajmniej na jakiś czas. Niestety na to nie była gotowa.
Na
koniec rodzice zastępczy Omena i Dagona. Zanim ich poznałem,
postanowiłem, że nie będę ich tutaj oszczędzał. I tak właśnie zrobię,
chociaż później dopatrzyłem się pewnych okoliczności
łagodzących.
Chłopcy
zostali przez nich przedstawieni (a przynajmniej tak odebrani przez
PCPR) jako dwie bestie, nad którymi nie daje się zapanować.
Nieprzespane noce, stres związany z ciągłym pilnowaniem, krzyki,
niszczenie, bieganie po domu, brak jakichkolwiek zasad. Tak miało
wyglądać kilka tygodni wspólnego mieszkania. W dniu, w którym
dzieci do nas przyszły, mama od samego rana wydzwaniała do PCPR-u,
kiedy wreszcie ktoś po bliźniaki przyjedzie, bo ona jest u kresu
wytrzymałości. Obawialiśmy się, że w uniesieniu może dzieciom
wyrządzić krzywdę. Przyjęliśmy więc chłopcówi natychmiast,
bez postanowienia sądu, które dotarło do nas dopiero po dwóch
dniach.
Dowiedzieliśmy
się też, że rodzice zastępczy złożyli wniosek do sądu, w
którym prosili o możliwość zaopiekowania się tylko jednym z
chłopców. Na szczęście sędzia nie wyraził zgody. Nie było
żadnych podstaw ku temu, aby rozdzielić braci.
Zaintrygowało
mnie to, że tym wyróżnionym chłopcem był Omen. Dlaczego? Czyżby
mama chciała podjąć wyzwanie zaopiekowania się trudniejszym z
braci? A może chłopiec miał uprzywilejowaną pozycję i zachowywał
się zupełnie inaczej niż u nas. Tego już chyba nigdy się nie
dowiemy.
Rodzice
odwiedzili nas kilka razy. Dowieźli ubrania, zabawki, rozmaity
sprzęt. Zabierali dzieci na spacer, przywozili im smakołyki. Czuli
się podle. Zdawali sobie sprawę, że zawalili. Wiedzieli, że
skrzywdzili obu chłopców. Zupełnie nie przypominali osób z moich
wyobrażeń. Byli zbyt emocjonalni, zbyt empatyczni, zbyt ulegli. Nie
stawiali granic, a swoją miłością wyrządzali chłopcom krzywdę.
Dlaczego
jednak od razu się poddali? Dlaczego nie spróbowali zrobić
czegokolwiek?
Nie
szukali pomocy u specjalistów. Nawet nie dali sobie czasu.
Być
może chcieli podążać za braćmi. Może mieli skrzywiony obraz
pieczy zastępczej. Może wyobraźnia podsuwała im wizerunek
biednych, skrzywdzonych sierotek, które tylko czekają na odrobinę
miłości, a rzeczywistość okazała się bardziej brutalna. Dużo
jest tych „może”.
W
zasadzie nic nie łączy te cztery przedstawione historie. Każda
jest inna, chociaż wszystkie zakończyły się tak samo. A może
jednak coś je łączy? Może chodzi o system szkoleń i doboru
rodziców zastępczych. Programy szkoleń najczęściej są oderwane
od polskich realiów, a uzyskanie kwalifikacji do sprawowania roli
rodzica zastępczego jest łatwiejsze niż adopcyjnego. A może jest
to skutek wywierania jakiejś presji? Przez kogo i w jakim celu? Nie
wiem. Dzieje się jednak coś niedobrego, gdyż również zdaniem wielu znanych mi osób, w ostatnim czasie coraz częściej
słychać o rodzinach zastępczych, które są rozwiązywane. Z
różnych powodów.
Wracając
do chłopców. Jestem dobrej myśli i mam nadzieję, że będzie mi
dana możliwość opisania ich dalszych losów.