sobota, 27 sierpnia 2022

--- Wakacje 2022

 


Tegoroczne wakacje upłynęły mi pracowicie. Głównie z tego względu ciężko było mi się zabrać do napisania nawet krótkiego tekstu.

Najpierw wyjechaliśmy z naszymi dziećmi nad morze, co (przynajmniej dla mnie) nie do końca jest wypoczynkiem, gdyż wymaga jeszcze większego skupienia i zaangażowania niż w domu. Ale o tym za chwilę.


Po przyjeździe zintensyfikowały się przygotowania do zamążpójścia mojej drugiej córki, więc i myśli ciągle gdzieś uciekały. Wprawdzie fizycznie nie byłem jakoś bardzo zaangażowany, bo to Majka bardziej doradzała i jeździła – ale zawsze. Mi w większym zakresie przyszło zajmować się dziećmi, co chyba specjalnie im nie przeszkadzało. Panuje jakieś powszechne przekonanie (z czym nie za bardzo się zgadzam), że ze mną mają więcej luzu – mogą się nie myć, nie sprzątać i oglądać więcej bajek.

Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Miałem w planach remont domu. A te plany musiały zostać zrealizowane, bo nasze dzieci pojechały na wakacje i musiałem się wyrobić do ich powrotu. Jak to ładnie brzmi: „Wyjechały na wakacje”. Kiedyś mówiłem, że Majka miała urlop, ale niektórzy zadawali pytanie: „To wy bierzecie urlop od dzieci?”.

No, bierzemy. I obecnie z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, że potrzebujemy tego jak kania dżdżu. W ogólnym rozrachunku jest to również korzystne dla mieszkających z nami dzieci. Zresztą nie wyjeżdżają na te wakacje do osób nieznanych sobie, ponieważ są to albo znane im ciocie, albo wcześniej ma miejsce etap zapoznawania się z rodzicami wakacyjnymi. Coś podobnego jak przy odchodzeniu z naszej rodziny już na stałe, ale w dużo bardziej skróconej formie. W tym roku był mały problem z Omenem i Dagonem, bo nie za bardzo można było znaleźć chętnych na ich przyjęcie na te dwa tygodnie. Nasze wszystkie kanały spaliły na panewce, a i PCPR miał nie lada problem. Ostatecznie jakoś się udało, ale siłą rzeczy zapoznawanie się z nową rodziną miało iście ekspresowe tempo.
No i zabrałem się za remont. Majkę wysłałem na tydzień nad morze, żeby nie marudziła. Tak na wszelki wypadek, chociaż nie mogę narzekać. Nie należy do osób, które wytykają palcem każde niedociągnięcie i krzyczą: „Tu jeszcze niedomalowane”.
Ktoś mógłby zapytać, dlaczego nie wziąłem fachowej ekipy i sam nie wyjechałem z Majką. Byłoby łatwiej, szybciej i przyjemniej. Chętnie bym tak zrobił, tyle że nie jest to takie proste. Gdy kilka lat temu szukałem fachowca do pomalowania domu na zewnątrz, to każdy kazał mi najpierw wyciąć wszystkie kosodrzewiny w promieniu dwóch metrów, bo musi ustawić rusztowanie. No i dom jest niepomalowany do dzisiaj – mój plan na rok przyszły. Z kolei problem z pomalowaniem pokoi polega na tym, że również trzeba stworzyć malarzowi odpowiednie warunki do pracy. A to w naszym domu nie jest takie proste. Mamy tyle gratów, że nie ma możliwości opróżnienia wszystkich pokoi, a nawet opróżniania ich po kolei, przenosząc wszystko z jednego pokoju do drugiego. Musiałem więc wykonywać wszelkie prace w pomieszczeniach pełnych mebli i innych rzeczy, śpiewając sobie: „Wyginam śmiało ciało”.



Nie będę opisywał moich przeżyć i uniesień malarskich (jak choćby nieudanych prób malowania pistoletem), bo w końcu nie o tym jest ten blog. Podsumuję stwierdzeniem, że ostatecznie wszystko udało się połowicznie, a gdyby Majka po tygodniu nie wróciła i mi nie pomogła, to nie udałoby się wcale. Pokój bliźniaków kończyłem jeszcze w dniu ich powrotu, a sypialnia Einsteina jest niezrobiona do teraz. Na szczęście ten chłopiec już do nas nie wróci. Rodzice wakacyjni tak się w nim zakochali, że postanowili przejąć nad nim pieczę zastępczą na stałe. Stwierdzili, że jest cudownym, inteligentnym i radosnym dzieckiem, bez którego nie wyobrażają sobie dalszego życia. Chociaż gdy do nas przychodzili zapoznawać się z Einsteinem, to twierdzili, że jest on jakiś smutny. Moim zdaniem już wtedy był radosny (być może dlatego, że miałem w pamięci jego kręcenie się w kółko kilka miesięcy wcześniej), ale niech będzie, że rozkwitł w ich rodzinie. Ważne jak skończył, a nie rozpoczynał, a poniekąd jest też dowodem na to, że urlopy rodziców zastępczych mogą też mieć głębszy sens.

Wrócę do naszego pobytu z dziećmi nad morzem. Jak każdego roku nasze wspólne wakacje spędziliśmy w Mielenku. Cisza, pusta plaża, piękna pogoda i ogród do wyłącznej dyspozycji. Ten ostatni element jest dla mnie najważniejszy (poza bezdeszczową pogodą), bo nikomu nie przeszkadzamy. A niestety rzadko się zdarza, abyśmy byli bezproblemowymi wczasowiczami.

Ten okres wypoczynku jest dla mnie zawsze specyficznym czasem, gdyż mogę zaobserwować przebywające w naszej rodzinie dzieci w nieco innym środowisku. Mogę również poobserwować Majkę i siebie, czasami wyciągając z tego nawet jakieś wnioski.

Tym razem wyjechaliśmy nad morze z Mopikiem, Einsteinem i bliźniakami (czyli Omenem i Dagonem). I chyba wyglądaliśmy całkiem zwyczajnie – jak dziadkowie, którzy spędzają wakacje z czworgiem wnucząt.

Jeżeli chodzi o Mopika, to planowaliśmy powtórzyć to co miało miejsce rok temu z Paprotką. Chcieliśmy zaprosić do nas rodziców adopcyjnych, którzy dopiero rozpoczynali proces zapoznawania się z dzieckiem. Udało się to tylko do połowy. Rodzice dojechali do nas po kilku dniach, a potem jeszcze zostali z samą dziewczynką.

Z całego towarzystwa Mopik prezentował się najlepiej. Był ciekawy wszystkiego co się działo, eksplorował świat do granic możliwości. Ale znał te granice. Nawet jak na plaży oddalał się na dość znaczne odległości, to kątem oka cały czas nas obserwował. Zarówno do wody, jak też do innych plażowiczów, zbliżał się w sposób bezpieczny i dyskretny. Można powiedzieć – pozbawiony wszelkiego ryzyka. Einstein z natury jest nieco bardziej ekscentryczny, chociaż ta jego oryginalność raczej nie rzucała się w oczy osobom postronnym. On i Mopik byli dwójką przeciętnych dzieci, które wyjechały na wypoczynek. Dwójką słodkich i nieco rozpieszczonych urwisów, uchodzących często za bliźniaki – czasami nawet jednojajowe. Nie dość, że sporo osób widziało w tej dwójce ogromne podobieństwo do siebie, to jeszcze zdarzało się, że Einstein był brany za dziewczynkę, a Mopik za chłopca.



Gdyby nie było Omena i Dagona, to nie miałbym zbyt wiele do opowiadania, bo nie potrafię pisać tysięcy wierszy o plażingu.
Prawdziwe bliźniaki, chociaż dwa razy starsze i dwa razy większe, pokazywały wszystkim, że są dwa razy mniej ogarnięte. Ale pewnie ci wszyscy tłumaczyli sobie, że jest to ekipa od drugiej naszej córki (albo synowej), której podążanie za dzieckiem nieco wymknęło się spod kontroli. Chłopcy sprawiali wrażenie, jakby brali udział w jakiejś sztafecie, w której pałeczką są wrzaski, tupanie i szarpanie się z opiekunami. Prym wiódł Dagon, ale gdy brakowało mu sił, to Omen dzielnie go zastępował. Zabawa w „ja chcę, ja nie chcę” potrafiła wydłużyć czas przejścia na plażę nawet trzykrotnie. Muszę jednak pochwalić wszystkich, którzy nas mijali. Nie zdarzyło nam się spotkać osoby, która przewracałaby oczami, albo robiła głupie uwagi. I dobrze, bo Majka zapewne miała przygotowanych przynajmniej kilka różnych tekstów do dyskusji. Większość ludzi (zwłaszcza tych młodszych) uśmiechała się do nas życzliwie, być może mając podobne doświadczenia. Zdarzali się najwyżej tacy, którzy próbowali nam pomóc, rzucając zdanie w stylu: „Może pójdziesz ze mną?” i podając naburmuszonemu chłopcu swą pomocną dłoń. Majka ze zgrozą stwierdzała, że kiedyś też taka była, a ja czasami dochodzę do wniosku, że nadal ma jakieś niewygaszone zaburzenia z dzieciństwa. Zaczepia obcych ludzi zupełnie tak samo, jak dawniej Kapsel, a teraz Omen. Robi to tylko w sposób dużo bardziej inteligentny i dowcipny.
Bo niestety Omen, podobnie jak kiedyś Kapsel, na hasło: „Może pójdziesz ze mną”, potrafi rzucić wszystko i iść z zupełnie obcą osobą na koniec świata. Pewnie aż tak daleko by nie zaszedł, bo szybko doszedłby do wniosku, że obcy staje się coraz mniej obcy i zaczyna rodzić się jakaś więź, uczucie – coś, co wzbudza w nim przerażenie. Najlepszy jest dla niego ktoś, kogo widzi po raz pierwszy. Natychmiast się do niego przytula i wdrapując się, próbuje znaleźć się w jego ramionach. Nie ma znaczenia, czy ta osoba stoi, czy siedzi, czy tłumaczy mu, że tak nie wolno, a nawet fizycznie go odtrąca. A po jej odejściu jest głośny lament, a wręcz rozpacz jak przy ostatnim pożegnaniu.
Dagon tak się nie zachowuje. Jest dużo bardziej powściągliwy. Nawet powiedziałbym, że zachowuje stoicki spokój. Nikt jednak nie jest w stanie nam powiedzieć, czy pod tą skorupą nie kryje się prawdziwa potrzeba. Nie wiemy więc, czy tak naprawdę nie jest taki sam, jak jego brat bliźniak. Terapeutka Dagona mówi, że chłopiec słyszy co się do niego mówi, ale jego mózg nie potrafi tych informacji przetworzyć. Kolokwialnie rzecz ujmując – coś mu nie styka. Inny specjalista napomknął nawet o możliwości istnienia głębszych zaburzeń natury psychicznej. Dagon czasami mówi: „To zrobił Dagon”, chociaż w innych przypadkach: „Ja chcę”, „Ja idę”, „Ja to zrobiłem”. Czy jest ich dwóch? Póki co, mamy odpowiadać: „A kto to jest Dagon?” – niby wie, że to on.



Tegoroczne wakacje bardzo przypominały mi te sprzed kilku lat – gdy był z nami Kapsel. Chłopcy coraz więcej mówią, coraz bardziej się rozwijają. W coraz większym zakresie są tacy sami jak on. Nawet śmieją się w taki sam sposób. Nie rokuje to dobrze. Zwłaszcza, że dla potencjalnych rodziców będą podwójnym uderzeniem.
Chyba jeszcze o tym nie pisałem, bo rozmaite zawieruchy na to nie pozwalały, ale istnieje hipotetyczna możliwość tak zwanej preadopcji obu braci. W takiej sytuacji rodzice adopcyjni przez jakiś czas pełnią rolę rodziny zastępczej. O ile jest to dla mnie zrozumiałe w przypadku noworodka, to przy dzieciach kilkuletnich robię wielkie oczy. A rozważając przypadek Omena i Dagona, już Majce zapowiedziałem, że nie wezmę w tym udziału. Musiałbym opowiedzieć przyszłym rodzicom adopcyjnym o wszystkim. Również o moich odczuciach i rozwoju (albo raczej postępującym regresie) relacji między mną a chłopcami. Bo tutaj z każdym kolejnym tygodniem jest coraz gorzej. Obaj bronią się przed bliskością, a mi coraz mniej na niej zależy. Zaczynamy żyć obok siebie, coraz mniej się rozumiemy i nasze postrzeganie siebie jako rodziny jest coraz bardziej rozbieżne. Wciąż pokutuje we mnie potrzeba wydobycia z mieszkającego z nami dziecka wszystkiego na co je stać. Tym razem dobiłem do szklanej tafli, której już nie przebiję. Chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że w chłopcach drzemie potencjał, który jest poza moim zasięgiem.
W takiej sytuacji aż ciśnie się na usta stwierdzenie: „Są tacy, którzy temu podołają”. Zapewne tak, ale...
Rodzice zastępczy, u których chłopcy spędzili niedawne dwa tygodnie, stwierdzili: „Da się z nimi wytrzymać”. Pewnie, że tak. Ale jak znaleźć takich, którzy ich pokochają?

Znam wielu rodziców adopcyjnych. Większość z nich dąży do maksymalnej naturalizacji adopcji. Osoby te chcą mieć dziecko tylko dla siebie i ja to rozumiem. Takie jest prawo rodziców adopcyjnych. Bywa jednak, że ignorowana jest historia dziecka, a nawet jego potrzeby. Bywa, że rodzice próbują „wkleić” dziecko w swój świat, zamiast stać się jego światem.

Znam też wielu rodziców zastępczych. Niektórych mógłbym nazwać „psychopatami” przekonanymi o misyjnej roli pieczy zastępczej, potrafiącymi poświęcić temu celowi siebie i swoją rodzinę. Potrafiącymi zaakceptować rodzinę biologiczną dziecka i „sufit” wiszący tuż nad ziemią. Mającymi ogromne doświadczenie w pracy z trudnymi dziećmi.
Dla Kapsla poszukiwaliśmy rodziny zastępczej w całym kraju, we wszystkich powiatach, na wszystkich dostępnych nam wówczas forach w internecie. Wyszło jak wyszło. Teraz proponujemy rodzicom dwóch takich jednocześnie. Chętnych jak na razie brak.
A rodzice preadopcyjni podobno są – dla dwójki zaniedbanych, trzyletnich (prawie czteroletnich) bliźniaków. Ja się ich obawiam.

No to sobie ponarzekałem.

Ale ciągle jeszcze mam nadzieję, że za wszystko są odpowiedzialne te niewygaszone odruchy pierwotne i nic więcej. Terapia Omena trwa już wiele miesięcy i widać postępy. Dagon był diagnozowany dużo dłużej (był bardziej skomplikowany) i później dołączył do brata. Ten młodszy bliźniak ma nawet niewygaszony odruch Moro. Więcej o tym napiszę za jakiś czas, przy kolejnym omawianiu chłopców. Teraz tylko mogę wspomnieć, że ten niewygaszony odruch (podobnie jak pozostałe) sam już się nie wygasi. Dagon jest już zbyt duży i jedyna nadzieja w terapii. Zadaliśmy pytanie: „A co w sytuacji, gdy ten odruch się nigdy nie wygasi?”. Istnieją tacy ludzie w dorosłym życiu. Osoby zakompleksione, bez wiary w siebie, ciągle szukający zaczepki. Tacy, którzy do gościa zamyślonego na czerwonym świetle wyskakują z kijem bejsbolowym.

Nasi chłopcy raczej pisani są tym, którzy potraktują ich jak swoje przeznaczenie, rację istnienia, czy jakkolwiek podobnie to nazwać. Chociaż może zbyt sceptycznie podchodzę do sprawy, bo przecież na wakacjach było całkiem przyjemnie, a chłopcy często byli uśmiechnięci. Ale z drugiej strony, był to czas, który mogliśmy poświęcić tylko dzieciom i zapewnić im różnorakie atrakcje. A do tego była ich tylko czwórka, co też ma niebagatelne znaczenie.

Być może dlatego zdarzały nam się sytuacje, które bardzo pozytywnie mnie zaskakiwały. Spotykaliśmy ludzi, którzy patrzyli na nasze dzieci z podziwem, albo mówili: „Jak one są dobrze wychowane”. Mówią „proszę” i „dziękuję”. Przy jedzeniu siedzą przy stole, a nie biegają po stołówce. Zakrywają buzie gdy kaszlą. Przy jezdni idą grzecznie za rączkę i same zatrzymują się na przejściu dla pieszych. No... znają jeszcze kilka innych sztuczek wyuczonych przez ciągłe powtarzanie – dla swojego i naszego dobra. Ale pierwsze wrażenie rzeczywiście sprawiają korzystne.

Zresztą po powrocie do domu (po urlopie Majki) obaj wydawali się jacyś bardziej ogarnięci. Przez dwa dni Dagon na mój widok wyciągał ręce do góry. Krzyczał „wujek, wujek” i przybiegał się przytulić. Już myślałem, że mnie lubi i zatęsknił przez te dwa tygodnie. Obaj chłopcy nie chcieli wychodzić do ogrodu – na trampolinę, zjeżdżalnię, do piaskownicy – co też było bardzo dziwne. Tłumaczyliśmy to sobie w ten sposób, że jednak poczuli się w jakiś sposób porzuceni, więc teraz zaczęli nas pilnować, abyśmy znowu nagle nie zniknęli.

Czar prysł trzeciego dnia o świcie:


 – Gdzie jest ciocia Majka?
 – W przedpokoju rozmawia przez telefon.
 – Gdzie jest ciocia Majka?
 – Rozmawia przez telefon.
 – Gdzie jest ciocia Majka?
 – Już ci mówiłem.
 – Gdzie jest ciocia Majka?
 – Mówiłem, w przedpokoju rozmawia przez telefon.
 – Gdzie jest ciocia Majka?
 – Gdzie jest ciocia Majka?

No i wszystko wróciło na stare tory. Od tego dnia Dagon znowu robi po kilkanaście afer dziennie, kłócąc się z samym sobą: „ja chcę – ja nie chcę”. I pomyśleć, że wszystkiemu może być winny wciąż drzemiący w nim odruch Moro.

Pozostaje więc tylko życzyć cierpliwości.

Na razie sobie.