Tegoroczne wakacje upłynęły mi
pracowicie. Głównie z tego względu ciężko było mi się zabrać
do napisania nawet krótkiego tekstu.
Najpierw wyjechaliśmy z
naszymi dziećmi nad morze, co (przynajmniej dla mnie) nie do końca
jest wypoczynkiem, gdyż wymaga jeszcze większego skupienia i
zaangażowania niż w domu. Ale o tym za chwilę.
Po przyjeździe zintensyfikowały się
przygotowania do zamążpójścia mojej drugiej córki, więc i myśli
ciągle gdzieś uciekały. Wprawdzie fizycznie nie byłem jakoś
bardzo zaangażowany, bo to Majka bardziej doradzała i jeździła –
ale zawsze. Mi w większym zakresie przyszło zajmować się dziećmi,
co chyba specjalnie im nie przeszkadzało. Panuje jakieś powszechne
przekonanie (z czym nie za bardzo się zgadzam), że ze mną mają
więcej luzu – mogą się nie myć, nie sprzątać i oglądać
więcej bajek.
Najgorsze miało jednak dopiero
nadejść. Miałem w planach remont domu. A te plany musiały zostać
zrealizowane, bo nasze dzieci pojechały na wakacje i musiałem się
wyrobić do ich powrotu. Jak to ładnie brzmi: „Wyjechały na
wakacje”. Kiedyś mówiłem, że Majka miała urlop, ale niektórzy
zadawali pytanie: „To wy bierzecie urlop od dzieci?”.
No, bierzemy. I obecnie z pełnym
przekonaniem mogę stwierdzić, że potrzebujemy tego jak kania
dżdżu. W ogólnym rozrachunku jest to również korzystne dla
mieszkających z nami dzieci. Zresztą nie wyjeżdżają na te
wakacje do osób nieznanych sobie, ponieważ są to albo znane im
ciocie, albo wcześniej ma miejsce etap zapoznawania się z rodzicami
wakacyjnymi. Coś podobnego jak przy odchodzeniu z naszej rodziny już
na stałe, ale w dużo bardziej skróconej formie. W tym roku był
mały problem z Omenem i Dagonem, bo nie za bardzo można było
znaleźć chętnych na ich przyjęcie na te dwa tygodnie. Nasze
wszystkie kanały spaliły na panewce, a i PCPR miał nie lada
problem. Ostatecznie jakoś się udało, ale siłą rzeczy zapoznawanie się z nową rodziną miało iście ekspresowe tempo.
No i zabrałem się za remont. Majkę
wysłałem na tydzień nad morze, żeby nie marudziła. Tak na
wszelki wypadek, chociaż nie mogę narzekać. Nie należy do osób,
które wytykają palcem każde niedociągnięcie i krzyczą: „Tu
jeszcze niedomalowane”.
Ktoś mógłby zapytać, dlaczego nie
wziąłem fachowej ekipy i sam nie wyjechałem z Majką. Byłoby
łatwiej, szybciej i przyjemniej. Chętnie bym tak zrobił, tyle że
nie jest to takie proste. Gdy kilka lat temu szukałem fachowca do
pomalowania domu na zewnątrz, to każdy kazał mi najpierw wyciąć wszystkie
kosodrzewiny w promieniu dwóch metrów, bo musi ustawić
rusztowanie. No i dom jest niepomalowany do dzisiaj – mój plan na
rok przyszły. Z kolei problem z pomalowaniem pokoi polega na tym, że
również trzeba stworzyć malarzowi odpowiednie warunki do pracy. A
to w naszym domu nie jest takie proste. Mamy tyle gratów, że nie ma
możliwości opróżnienia wszystkich pokoi, a nawet opróżniania
ich po kolei, przenosząc wszystko z jednego pokoju do drugiego.
Musiałem więc wykonywać wszelkie prace w pomieszczeniach pełnych
mebli i innych rzeczy, śpiewając sobie: „Wyginam śmiało ciało”.
Nie będę opisywał moich przeżyć i uniesień malarskich (jak
choćby nieudanych prób malowania pistoletem), bo w końcu nie o tym
jest ten blog. Podsumuję stwierdzeniem, że ostatecznie wszystko
udało się połowicznie, a gdyby Majka po tygodniu nie wróciła i
mi nie pomogła, to nie udałoby się wcale. Pokój bliźniaków
kończyłem jeszcze w dniu ich powrotu, a sypialnia Einsteina jest
niezrobiona do teraz. Na szczęście ten chłopiec już do nas nie
wróci. Rodzice wakacyjni tak się w nim zakochali, że postanowili
przejąć nad nim pieczę zastępczą na stałe. Stwierdzili, że
jest cudownym, inteligentnym i radosnym dzieckiem, bez którego nie
wyobrażają sobie dalszego życia. Chociaż gdy do nas przychodzili
zapoznawać się z Einsteinem, to twierdzili, że jest on jakiś
smutny. Moim zdaniem już wtedy był radosny (być może dlatego, że
miałem w pamięci jego kręcenie się w kółko kilka miesięcy
wcześniej), ale niech będzie, że rozkwitł w ich rodzinie. Ważne
jak skończył, a nie rozpoczynał, a poniekąd jest też dowodem na
to, że urlopy rodziców zastępczych mogą też mieć głębszy
sens.
Wrócę do naszego pobytu z dziećmi
nad morzem. Jak każdego roku nasze wspólne wakacje spędziliśmy w
Mielenku. Cisza, pusta plaża, piękna pogoda i ogród do wyłącznej
dyspozycji. Ten ostatni element jest dla mnie najważniejszy (poza
bezdeszczową pogodą), bo nikomu nie przeszkadzamy. A niestety
rzadko się zdarza, abyśmy byli bezproblemowymi wczasowiczami.
Ten okres wypoczynku jest dla mnie
zawsze specyficznym czasem, gdyż mogę zaobserwować przebywające w
naszej rodzinie dzieci w nieco innym środowisku. Mogę również
poobserwować Majkę i siebie, czasami wyciągając z tego nawet
jakieś wnioski.
Tym razem wyjechaliśmy nad morze z
Mopikiem, Einsteinem i bliźniakami (czyli Omenem i Dagonem). I
chyba wyglądaliśmy całkiem zwyczajnie – jak dziadkowie, którzy
spędzają wakacje z czworgiem wnucząt.
Jeżeli chodzi o Mopika, to
planowaliśmy powtórzyć to co miało miejsce rok temu z Paprotką.
Chcieliśmy zaprosić do nas rodziców adopcyjnych, którzy dopiero
rozpoczynali proces zapoznawania się z dzieckiem. Udało się to
tylko do połowy. Rodzice dojechali do nas po kilku dniach, a potem
jeszcze zostali z samą dziewczynką.
Z całego towarzystwa Mopik
prezentował się najlepiej. Był ciekawy wszystkiego co się działo,
eksplorował świat do granic możliwości. Ale znał te granice.
Nawet jak na plaży oddalał się na dość znaczne odległości, to
kątem oka cały czas nas obserwował. Zarówno do wody, jak też do
innych plażowiczów, zbliżał się w sposób bezpieczny i
dyskretny. Można powiedzieć – pozbawiony wszelkiego ryzyka.
Einstein z natury jest nieco bardziej ekscentryczny, chociaż ta jego
oryginalność raczej nie rzucała się w oczy osobom postronnym. On
i Mopik byli dwójką przeciętnych dzieci, które wyjechały na
wypoczynek. Dwójką słodkich i nieco rozpieszczonych urwisów,
uchodzących często za bliźniaki – czasami nawet jednojajowe. Nie
dość, że sporo osób widziało w tej dwójce ogromne podobieństwo
do siebie, to jeszcze zdarzało się, że Einstein był brany za
dziewczynkę, a Mopik za chłopca.
Gdyby nie było Omena i Dagona, to nie
miałbym zbyt wiele do opowiadania, bo nie potrafię pisać tysięcy
wierszy o plażingu.
Prawdziwe bliźniaki, chociaż dwa
razy starsze i dwa razy większe, pokazywały wszystkim, że są dwa
razy mniej ogarnięte. Ale pewnie ci wszyscy tłumaczyli sobie, że
jest to ekipa od drugiej naszej córki (albo synowej), której
podążanie za dzieckiem nieco wymknęło się spod kontroli. Chłopcy
sprawiali wrażenie, jakby brali udział w jakiejś sztafecie, w
której pałeczką są wrzaski, tupanie i szarpanie się z
opiekunami. Prym wiódł Dagon, ale gdy brakowało mu sił, to Omen
dzielnie go zastępował. Zabawa w „ja chcę, ja nie chcę”
potrafiła wydłużyć czas przejścia na plażę nawet trzykrotnie.
Muszę jednak pochwalić wszystkich, którzy nas mijali. Nie zdarzyło
nam się spotkać osoby, która przewracałaby oczami, albo robiła
głupie uwagi. I dobrze, bo Majka zapewne miała przygotowanych
przynajmniej kilka różnych tekstów do dyskusji. Większość ludzi
(zwłaszcza tych młodszych) uśmiechała się do nas życzliwie, być
może mając podobne doświadczenia. Zdarzali się najwyżej tacy,
którzy próbowali nam pomóc, rzucając zdanie w stylu: „Może pójdziesz ze mną?” i podając naburmuszonemu chłopcu swą pomocną dłoń. Majka ze zgrozą stwierdzała, że
kiedyś też taka była, a ja czasami dochodzę do wniosku, że nadal
ma jakieś niewygaszone zaburzenia z dzieciństwa. Zaczepia obcych
ludzi zupełnie tak samo, jak dawniej Kapsel, a teraz Omen. Robi to
tylko w sposób dużo bardziej inteligentny i dowcipny.
Bo niestety Omen, podobnie jak kiedyś
Kapsel, na hasło: „Może pójdziesz ze mną”, potrafi rzucić
wszystko i iść z zupełnie obcą osobą na koniec świata. Pewnie
aż tak daleko by nie zaszedł, bo szybko doszedłby do wniosku, że
obcy staje się coraz mniej obcy i zaczyna rodzić się jakaś więź,
uczucie – coś, co wzbudza w nim przerażenie. Najlepszy jest dla
niego ktoś, kogo widzi po raz pierwszy. Natychmiast się do niego
przytula i wdrapując się, próbuje znaleźć się w jego ramionach.
Nie ma znaczenia, czy ta osoba stoi, czy siedzi, czy tłumaczy mu, że
tak nie wolno, a nawet fizycznie go odtrąca. A po jej odejściu
jest głośny lament, a wręcz rozpacz jak przy ostatnim pożegnaniu.
Dagon tak się nie zachowuje. Jest
dużo bardziej powściągliwy. Nawet powiedziałbym, że zachowuje
stoicki spokój. Nikt jednak nie jest w stanie nam powiedzieć, czy
pod tą skorupą nie kryje się prawdziwa potrzeba. Nie wiemy więc,
czy tak naprawdę nie jest taki sam, jak jego brat bliźniak.
Terapeutka Dagona mówi, że chłopiec słyszy co się do niego mówi,
ale jego mózg nie potrafi tych informacji przetworzyć. Kolokwialnie
rzecz ujmując – coś mu nie styka. Inny specjalista napomknął
nawet o możliwości istnienia głębszych zaburzeń natury psychicznej. Dagon
czasami mówi: „To zrobił Dagon”, chociaż w innych przypadkach:
„Ja chcę”, „Ja idę”, „Ja to zrobiłem”. Czy jest ich
dwóch? Póki co, mamy odpowiadać: „A kto to jest Dagon?” –
niby wie, że to on.
Tegoroczne wakacje bardzo przypominały
mi te sprzed kilku lat – gdy był z nami Kapsel. Chłopcy coraz
więcej mówią, coraz bardziej się rozwijają. W coraz większym
zakresie są tacy sami jak on. Nawet śmieją się w taki sam sposób.
Nie rokuje to dobrze. Zwłaszcza, że dla potencjalnych rodziców
będą podwójnym uderzeniem.
Chyba jeszcze o tym nie pisałem, bo
rozmaite zawieruchy na to nie pozwalały, ale istnieje hipotetyczna
możliwość tak zwanej preadopcji obu braci. W takiej sytuacji
rodzice adopcyjni przez jakiś czas pełnią rolę rodziny
zastępczej. O ile jest to dla mnie zrozumiałe w przypadku
noworodka, to przy dzieciach kilkuletnich robię wielkie oczy. A
rozważając przypadek Omena i Dagona, już Majce zapowiedziałem, że
nie wezmę w tym udziału. Musiałbym opowiedzieć przyszłym
rodzicom adopcyjnym o wszystkim. Również o moich odczuciach i
rozwoju (albo raczej postępującym regresie) relacji między mną a
chłopcami. Bo tutaj z każdym kolejnym tygodniem jest coraz gorzej.
Obaj bronią się przed bliskością, a mi coraz mniej na niej
zależy. Zaczynamy żyć obok siebie, coraz mniej się rozumiemy i
nasze postrzeganie siebie jako rodziny jest coraz bardziej rozbieżne.
Wciąż pokutuje we mnie potrzeba wydobycia z mieszkającego z nami
dziecka wszystkiego na co je stać. Tym razem dobiłem do szklanej
tafli, której już nie przebiję. Chociaż zdaję sobie sprawę z
tego, że w chłopcach drzemie potencjał, który jest poza moim
zasięgiem.
W takiej sytuacji aż ciśnie się na
usta stwierdzenie: „Są tacy, którzy temu podołają”. Zapewne
tak, ale...
Rodzice zastępczy, u których chłopcy
spędzili niedawne dwa tygodnie, stwierdzili: „Da się z nimi
wytrzymać”. Pewnie, że tak. Ale jak znaleźć takich, którzy ich
pokochają?
Znam wielu rodziców adopcyjnych.
Większość z nich dąży do maksymalnej naturalizacji adopcji.
Osoby te chcą mieć dziecko tylko dla siebie i ja to rozumiem. Takie
jest prawo rodziców adopcyjnych. Bywa jednak, że ignorowana jest
historia dziecka, a nawet jego potrzeby. Bywa, że rodzice próbują
„wkleić” dziecko w swój świat, zamiast stać się jego
światem.
Znam też wielu rodziców zastępczych.
Niektórych mógłbym nazwać „psychopatami” przekonanymi o
misyjnej roli pieczy zastępczej, potrafiącymi poświęcić temu
celowi siebie i swoją rodzinę. Potrafiącymi zaakceptować rodzinę
biologiczną dziecka i „sufit” wiszący tuż nad ziemią.
Mającymi ogromne doświadczenie w pracy z trudnymi dziećmi.
Dla Kapsla poszukiwaliśmy rodziny
zastępczej w całym kraju, we wszystkich powiatach, na wszystkich
dostępnych nam wówczas forach w internecie. Wyszło jak wyszło.
Teraz proponujemy rodzicom dwóch takich jednocześnie. Chętnych jak
na razie brak.
A rodzice preadopcyjni podobno są –
dla dwójki zaniedbanych, trzyletnich (prawie czteroletnich)
bliźniaków. Ja się ich obawiam.
No to sobie ponarzekałem.
Ale ciągle jeszcze mam nadzieję, że
za wszystko są odpowiedzialne te niewygaszone odruchy pierwotne i
nic więcej. Terapia Omena trwa już wiele miesięcy i widać
postępy. Dagon był diagnozowany dużo dłużej (był bardziej
skomplikowany) i później dołączył do brata. Ten młodszy bliźniak
ma nawet niewygaszony odruch Moro. Więcej o tym napiszę za jakiś
czas, przy kolejnym omawianiu chłopców. Teraz tylko mogę
wspomnieć, że ten niewygaszony odruch (podobnie jak pozostałe) sam
już się nie wygasi. Dagon jest już zbyt duży i jedyna nadzieja w
terapii. Zadaliśmy pytanie: „A co w sytuacji, gdy ten odruch się
nigdy nie wygasi?”. Istnieją tacy ludzie w dorosłym życiu. Osoby
zakompleksione, bez wiary w siebie, ciągle szukający zaczepki.
Tacy, którzy do gościa zamyślonego na czerwonym świetle wyskakują
z kijem bejsbolowym.
Nasi chłopcy raczej pisani są tym,
którzy potraktują ich jak swoje przeznaczenie, rację istnienia,
czy jakkolwiek podobnie to nazwać. Chociaż może zbyt sceptycznie
podchodzę do sprawy, bo przecież na wakacjach było całkiem
przyjemnie, a chłopcy często byli uśmiechnięci. Ale z drugiej
strony, był to czas, który mogliśmy poświęcić tylko dzieciom i
zapewnić im różnorakie atrakcje. A do tego była ich tylko
czwórka, co też ma niebagatelne znaczenie.
Być może dlatego zdarzały nam się
sytuacje, które bardzo pozytywnie mnie zaskakiwały. Spotykaliśmy
ludzi, którzy patrzyli na nasze dzieci z podziwem, albo mówili:
„Jak one są dobrze wychowane”. Mówią „proszę” i
„dziękuję”. Przy jedzeniu siedzą przy stole, a nie biegają po
stołówce. Zakrywają buzie gdy kaszlą. Przy jezdni idą grzecznie
za rączkę i same zatrzymują się na przejściu dla pieszych. No...
znają jeszcze kilka innych sztuczek wyuczonych przez ciągłe
powtarzanie – dla swojego i naszego dobra. Ale pierwsze wrażenie
rzeczywiście sprawiają korzystne.
Zresztą po powrocie do domu (po
urlopie Majki) obaj wydawali się jacyś bardziej ogarnięci. Przez
dwa dni Dagon na mój widok wyciągał ręce do góry. Krzyczał
„wujek, wujek” i przybiegał się przytulić. Już myślałem, że
mnie lubi i zatęsknił przez te dwa tygodnie. Obaj chłopcy nie
chcieli wychodzić do ogrodu – na trampolinę, zjeżdżalnię, do
piaskownicy – co też było bardzo dziwne. Tłumaczyliśmy to sobie
w ten sposób, że jednak poczuli się w jakiś sposób porzuceni,
więc teraz zaczęli nas pilnować, abyśmy znowu nagle nie zniknęli.
Czar prysł trzeciego dnia o świcie:
– Gdzie jest ciocia Majka?
– W przedpokoju rozmawia przez telefon.
– Gdzie jest ciocia Majka?
– Rozmawia przez telefon.
– Gdzie jest ciocia Majka?
– Już ci mówiłem.
– Gdzie jest ciocia Majka?
– Mówiłem, w przedpokoju rozmawia przez telefon.
– Gdzie jest ciocia Majka?
– Gdzie jest ciocia Majka?
No i wszystko wróciło na stare tory.
Od tego dnia Dagon znowu robi po kilkanaście afer dziennie, kłócąc
się z samym sobą: „ja chcę – ja nie chcę”. I pomyśleć, że
wszystkiemu może być winny wciąż drzemiący w nim odruch Moro.
Pozostaje więc tylko życzyć
cierpliwości.
Na razie sobie.