niedziela, 30 stycznia 2022

--- Curriculum Vitae

 


Proszę nam opowiedzieć o sobie, o swoim życiu. O tym co pan robi, o swoich poglądach i przekonaniach. Wszystko. Mamy dużo czasu, chętnie pana wysłuchamy.

Od czego by tu zacząć... Jakiś czas temu napisałem pewien tekst. Nie ma znaczenia, czy było to tydzień temu, miesiąc, czy rok. A nawet, czy było to wczoraj. Nie jest też ważne dla kogo go napisałem i w jakim celu. Istotne jest, że został on odczytany w grupie, w której byli nie tylko rodzice zastępczy. Były też osoby, które o pieczy zastępczej wiedziały tylko tyle, że jest.

Tekst został przeczytany przez jednego z członków grupy. Mój odbiór był zupełnie inny, niż gdy sam go czytałem poprawiając błędy i korygując niektóre fragmenty.
To spowodowało, że odkryłem na nowo siebie. A może tylko uświadomiłem sobie coś, co ewoluowało od momentu rozpoczęcia szkolenia dla rodzin zastępczych, ponad osiem lat temu.

Zacznę od tego co napisałem:

Ty byś tak nie zrobił?

...brzmi ostatnie zdanie komentarza odnoszącego się do tekstu, który kilka godzin temu umieściłem na swoim blogu. Potraktowałem je jak pytanie retoryczne. Tak było łatwiej, bo przecież nie znam na nie odpowiedzi.

W młodości ważne były dla mnie idee. Uważałem, że o rzeczy ważne można i należy walczyć za każdą cenę. Później czasami bywało, że przy goleniu musiałem spoglądać na konformistyczną gębę, pozostawiając heroizm bohaterom, samotnym wilkom, po których nikt nigdy płakał nie będzie. Bo w tle była rodzina i często zupełnie obce osoby, które niechcący mógłbym zranić, albo chociaż sprawić im przykrość.

Nie minęło dużo czasu, gdy zaczęły pojawiać się kolejne komentarze. Niczym kule wyrzucane z karabinu maszynowego dopadały mnie słowa, które nie pozwalały nawet na chwilę oddechu, zastanowienie się, a tym bardziej udzielenie odpowiedzi:

– Serio? Każda przeciętna kobieta nie znosi, gdy inna uczy ją jak się opiekować dzieckiem.      Każda matka chce poczuć, że to ona decyduje. Więc kiedy w końcu może odpieprzyć się od systemu, to zwieje. Bo po co ktoś ma jej siedzieć na głowie?? I mówić? Odfajkujesz dla          dobra dziecka co Ci każą i zwiewasz. Byś nie zwiał?

– Przecież Ty dla ludzi jesteś po stronie systemu. Nawet jesteś częścią systemu. Kimś, kto ma wpływ na losy tych dzieci, kto ma powiązania z urzędami. Jesteś miłym, ale obcym urzędnikiem. Po prostu.

– Wiesz o czym piszesz? Odpowiedz sobie na to pytanie. To najpierw 5 lat starań, płaczu, namów rodziny, poronień. Potem jeszcze 3-4 in vitro dodatkowo. Na koniec adopcja. Długi proces. I Ty na samiuteńkim końcu, gdy już zadzwonił TEN, jak go nazywają, telefon. Mówisz: „Słuchajcie, teraz 2 miesiące odwiedzin”. Boją się, są przez Ciebie oceniani. Ale to przecież dla dobra dziecka. Zresztą nie mają wyboru, bo albo idą w długie przenosiny, albo... good bye dziecko. Ale to nie koniec. Po tych 2 miesiącach mówisz o odwiedzinach. U nich. Ale i to jeszcze nie koniec. Szykują chatę. I to jest według mnie TEN moment, gdy mają moc prawną by powiedzieć: „Odwalcie się. Dziecko jest nasze, chcemy spokojnie żyć”.

– Panie w ośrodku adopcyjnym mówią: „Możecie szybko”. Ty mówisz: „Długo i powoli”. Otoczenie klaszcze: „W końcu się udało. Wreszcie macie ich z głowy. Uff, czemu to tak długo trwało”. To teraz pomyśl, co robisz

– Gdyby taki model przechodzenia był powszechny, to ludzie by wiedzieli, że ma tak być, że jest ten etap. Ale tak nie jest. Nie trąbi o tym żaden OA ani psycholog, więc każdy oczekuje końca o etap wcześniej. Ten ostatni etap każesz znieść, chociaż inni nie muszą. Dlatego po nim będziesz miał wysyp urywanych relacji.

Siedzę przed komputerem i zastanawiam się, dlaczego te komentarze nie są tam, gdzie jest ich miejsce. Dlaczego przychodzą na prywatną skrzynkę mailową niejako w oderwaniu od treści, do których się odnoszą? Kim są ich autorzy?

Nie mam pojęcia co mogę odpowiedzieć. Przecież już nie raz podejmowałem się tego trudnego tematu. Czy mam napisać wprost: „Ale to nie Wy mnie interesujecie. To nie o Wasze dobro tutaj chodzi”? Chociaż chyba nikt nie oczekuje odpowiedzi. Każdy wie lepiej. Przecież jego zdaniem historia dziecka rozpoczyna się w sądzie rozprawą o przysposobienie.
A korzenie? A dotychczasowe przeżycia, emocje? Czy to wszystko można tak zwyczajnie wymazać gumką? Czy dobrym rozwiązaniem dla dziecka adopcyjnego jest próba usunięcia z jego pamięci tego co było wcześniej, nawet jeżeli to było złe i trudne do zaakceptowania?
Dlaczego o prawidłowym procesie przejścia dziecka do rodziny adopcyjnej nie mówią ośrodki adopcyjne ani psycholodzy? Bo nikt tego nie chce słuchać, a dziecko się nie upomni.

Poznałem wiele historii adopcyjnych. Wielokrotnie nie kończyły się one szczęśliwie. Bywało nawet, że rodzice decydowali się na rozwiązanie adopcji. W takich przypadkach nagle przypominali sobie, że jednak dziecko ma historię, której być może już nie pamięta. I właśnie w niej doszukiwali się przyczyny niepowodzenia, bo przecież tuż po przyjściu do nowej rodziny zachowywało się ono wzorowo. Było zadowolone, uśmiechnięte. Było szczęśliwe, że wreszcie jest mu dane powiedzieć „mamo” i „tato”. Nie wspominało poprzedniej rodziny, w której mieszkało. Nie wspominało mamy biologicznej. Zapewne chciało zapomnieć. Tak - przyczyną niepowodzenia musiały być jakieś ukryte traumy z wczesnego dzieciństwa. Albo geny. Najpewniej geny, bo przecież wówczas nikt już nie pamiętał szczegółów, drobiazgów mogących sugerować, że jednak nie wszystko było wcześniej w zupełnym porządku. Nikt sobie nie przypomniał swoich słów: „Teraz masz nową babcię, która bardzo ciebie kocha”. A może należało powiedzieć: „Odnoszę wrażenie, że masz ochotę odwiedzić swojego brata w Domu Pomocy Społecznej. Pojedziemy?”.

I tak lata mijały. Dziecko starało się przypodobać rodzicom adopcyjnym, ale frustracja narastała. W pewnym momencie jedynym marzeniem i celem życia było odnaleźć tamtą babcię.

Co dalej ze mną? Jak mam dalej pisać? Na kim najbardziej mi zależy?

Dochodzi siódma nad ranem. Z pokoju obok dobiega mnie kwilenie któregoś z moich dzieci. Muszę wstać i pójść się ogolić.


Pierwszą rzeczą było uświadomienie sobie, jak bardzo hermetyczną grupą są rodzice zastępczy. Im wystarczą dwa słowa, czasami jedno i już wszystko jest jasne. Jeden powie: „Też tak miałem”, inny: „Słyszałem, że tak bywa”, albo: „Z pewnością i mnie to czeka”. Porozumiewamy się półsłówkami, aluzjami, określeniami dostępnymi tylko dla niewielkiego kręgu wtajemniczonych. Rozumiemy się i jednocześnie nikt „spoza” nie rozumie nas.

Inni, którzy byli na spotkaniu, a z pieczą zastępczą nie mają nic wspólnego, mówili:„Nic nie zrozumiałem”, „O czym to jest”.

Co to może oznaczać dla rodziców zastępczych? Sami siebie izolujemy. Zamykamy się w prywatnych grupach w obawie, że pokażemy komuś nasz świat, nasze słabości, coś co może być wykorzystane przeciwko nam. Mogłoby się wydawać, że sprawa jest banalnie prosta, że wystarczy w dowolny sposób zacząć opowiadać o sobie. Przecież można pisać książki, poradniki, urządzać imprezy i pikniki. Można tworzyć autorskie programy szkoleń dla rodziców zastępczych, a nawet organizować konferencje. Jednak odkrywając meandry rodzicielstwa zastępczego, należy liczyć się z koniecznością pokazania świata, który niekoniecznie jest przyjazny i bezpieczny. Który niespecjalnie zaprasza do siebie.

Jednak dużo ważniejszym wnioskiem z wysłuchania własnego tekstu było dostrzeżenie zmian jakie na przestrzeni lat nastąpiły w postrzeganiu przeze mnie adopcji.

Rodzice decydujący się na przysposobienie, od początku są oswajani z pojęciem jawności adopcji. Jest to oficjalne stanowisko ośrodków adopcyjnych, psychologów i specjalistów prowadzących badania nad dzieciństwem. Dla rodziców adoptujących dziecko również jest to tak oczywiste, jak to, że po nocy jest dzień.
Ja na przekór im wszystkim, zadaję pytanie: „Jaki to ma sens?”.

Uczciwość wobec dziecka – zdanie, które tłumaczy poinformowanie adoptowanego syna, czy córki. Oczywiście wszystko na miarę możliwości poznawczych młodego człowieka. Można posłużyć się analogią do zadawania od najmłodszych lat pytania: „Skąd się biorą dzieci?” Początkowo dziecko zadowala się bardzo prostą odpowiedzią. Później jest coraz bardziej dociekliwe i już nie wystarczy stwierdzenie, że z brzuszka mamusi. Jeżeli nie dostanie satysfakcjonującej odpowiedzi, zaczyna szukać informacji na własną rękę.

Dziecko adoptowane często zatrzymuje się na dłużej na tym pierwszym etapie - dowiaduje się, że jest adoptowane i tyle. Musi mu wystarczyć informacja, że kiedyś miało inną mamusię, a teraz ma tę najlepszą na świecie. Początkowo nie zadaje pytań. Z różnych powodów. Ale ten czas pozornego spokoju nie trwa długo. Przychodzi chwila, gdy trzeba wyłożyć karty na stół. I co się wtedy okazuje?

Przytoczę krótką rozmowę:

    Odpowiesz mi? Powiesz mi wreszcie?

    Powiem.
    No to słucham.
    Co mam ci powiedzieć?
    Dlaczego mnie porzuciła.
    Porzuciła?
    W porządku. Spróbujemy innym razem.

Rodzice adopcyjni po wielu latach często nie wiedzą jak mają rozmawiać z dzieckiem. Nie potrafią opowiedzieć o jego rodzicach biologicznych. Niektórzy przemilczają pewne rzeczy w myśl zasady, że o rodzicach biologicznych nie powinno mówić się źle. Inni z jakiegoś powodu nie potrafią zmierzyć się z trudnym tematem, który dla dziecka, po wielu latach wciąż sprowadza się tylko do tego jednego zdania: „Jesteś adoptowany”.

A jednak odnoszę wrażenie, że najliczniejszą grupę rodziców adopcyjnych stanowią osoby, które zwyczajnie niewiele mają do powiedzenia. Nie pamiętają historii sprzed lat, wyparły ją ze swojego umysłu, albo nigdy nie poznały żadnych szczegółów. Rodzice adopcyjni, którzy przychodzą do nas po swoje dziecko, najczęściej nie chcą wchodzić w szczegóły dotyczące rodziny biologicznej. Przeszłość ich dziecka jest jak gorący kartofel, który trzeba odrzucić jak najdalej. Owszem, pytają o rodziców. Jednak bardziej w celu uzyskania informacji mogących mieć wpływ na funkcjonowanie dziecka. Głównie chodzi o ich stan zdrowia (zarówno fizyczny jak i psychiczny) i styl bycia. Ważne jest również to, jak bardzo rodzice byli zaangażowani w proces odzyskania dziecka, jak bardzo się starali. Bo przecież mogli jeszcze nie dać za wygraną i próbować odszukać swoje dziecko. Nie pamiętam, czy któryś z rodziców adopcyjnych zapytał o emocje. O to jaka była mama biologiczna, a nie tylko kim była. A przecież Majka ma spisane wszystkie (a przynajmniej te ciekawsze) rozmowy z rodzicami biologicznymi. Wszystko jest do odtworzenia. Wszystko co miało miejsce dzień po dniu, a czasami tylko raz na kilka miesięcy.

Zastanawiam się zatem, jaki jest sens przekazu: „Jesteś adoptowany”, bez chęci zasypania dziury tożsamości. Przekazu opartego o strzępy informacji, niedomówienia, domysły. Jak się ma unikanie rozmów o przeszłości, do deklarowanej uczciwości wobec dziecka?

Czasami rozmyślam o przyszłości. O tym, jak się poczuję, gdy u drzwi mojego domu stanie nastolatek i zada pytanie: „Może ty mi odpowiesz?”. Ten czas zbliża się wielkimi krokami.

Nawet wiem jak się zachowam. Wiem jak odpowiem. Nie wiem tylko, czy po takim spotkaniu będę mógł z czystym sumieniem spojrzeć sobie w twarz. Bo przecież znowu zdradzę. Znowu porzucę. Tym razem w potrzebie zaspokojenia wiedzy o sobie samym. Niestety nie będę mógł powiedzieć niczego innego, jak tylko: „Przyjdź za trzy, cztery, albo pięć lat. Przyjdź jak będziesz dorosły”.
Rodzicom adopcyjnym wydaje się, że dziecko trzeba chronić przed mrocznymi fragmentami jego przeszłości. Wydaje się, że dziecko nie zniesie emocjonalnie informacji, że jego matka była kryminalistką, prostytutką, alkoholiczką, czy schizofreniczką. A ojciec siedział w więzieniu, albo  zupełnie się nie interesował tym, czy jego syn i córka mają coś do jedzenia i ubrania, nie mówiąc o wyższych potrzebach.
Rodzice boją się, że odkrycie wypisu ze szpitala, w którym będzie informacja o zaniedbaniu, niedożywieniu, siniakach, odleżynach, śladach po pogryzieniu, albo będzie stwierdzony zespół dziecka maltretowanego, spowoduje u ich dziecka traumę do końca życia. Większość rodziców adopcyjnych przez całe swoje życie się czegoś boi. Najbardziej drżą na myśl, że kiedyś dziecko rozpocznie poszukiwania i będzie chciało się spotkać ze swoimi rodzicami, rodzeństwem, może babcią, albo ciocią.
Dziecko ma bardzo podobne odczucia. Często nie chce szukać matki biologicznej w obawie, że kolejny raz zostanie przez nią odrzucone. Boi się swojej reakcji w przypadku gdyby matka go odtrąciła i nie chciała się spotkać, albo gdyby dowiedziało się, że nigdy go nie chciała. Bierze też pod uwagę możliwość, że żyje ona w skrajnej nędzy. Czy w takim przypadku jest zobowiązane jej pomóc, czy powinno się nią zaopiekować? Albo sytuacja, gdy okaże się fantastyczna, a gdyby w młodości ktoś podał jej rękę, to nadal byliby razem. Gdzie w tej sytuacji będzie jego mama adopcyjna?
Wszystko tak trwa i trwa. Rodzice adopcyjni i ich dzieci żyją w jakimś zawieszeniu bojąc się rozdrapywać stare rany. Dzieci często przez wiele lat biją się z własnymi myślami w samotności, aby nie sprawiać rodzicom przykrości. Wychodzą z założenia, że skoro rodzice sami nie podejmują tematu, to oni nie powinni pytać. Tyle, że te myśli coraz bardziej zaczynają przygniatać, skutkując nieprzewidywalnymi zachowaniami. Wiele osób zaczyna nienawidzić swoich rodziców adopcyjnych, odrzucając ich, wyszydzając ich motywacje i decyzje, a nawet negując ich miłość. Jeżeli nie były prowadzone rozmowy o adopcji, to dzieci mają poczucie życia w kłamstwie. Czują się zdradzone, tracą zaufanie do rodziców, a odkrycie prawdy staje się celem nadrzędnym.
Inni z kolei tłumią swoje myśli i dziękują bogu za to, że postawił na ich drodze ludzi, którzy są dobrzy i mądrzy. Którzy ich uratowali i nauczyli wszystkiego co potrafią.
Skąd to wiem?
Jeszcze dziesięć lat temu dziecko adoptowane kojarzyło mi się ze słodkim bobasem, którego największym szczęściem w życiu było znalezienie rodziców adopcyjnych. Jakoś nie uświadamiałem sobie, że te dzieci dorastają, stając się kiedyś dorosłymi adoptowanymi. I zaczynają opowiadać. Właśnie o tym, o czym napisałem. Wystarczy wrzucić do internetu hasło: „Dorośli adoptowani”.
Terapeuci zajmujący się problemami dzieci adoptowanych uważają, że powinni oni odszukać swoją mamę biologiczną, aby otrzymać odpowiedź na pytania: „Dlaczego? Dlaczego mnie oddała? Dlaczego nie chciała utrzymywać ze mną kontaktu? Może prawda jest zupełnie inna?” Ta wiedza o pochodzeniu umożliwia kształtowanie własnej tożsamości i jest jednym z najważniejszych elementów rozwoju psychicznego człowieka. Dopóki pytania pozostają bez odpowiedzi, dopóty rany się nie zagoją.

Zastanawiam się, co tak naprawdę myślą rodzice adopcyjni mówiąc o uczciwości wobec swojego dziecka. Czy powiedzenie dziecku, że jest adoptowane nie jest tylko zabezpieczeniem na wypadek, gdy zacznie dopytywać o zdjęcia z wczesnego dzieciństwa, o to dlaczego zostało ochrzczone w trzecim roku życia, albo zainteresuje się dziedziczeniem grupy krwi? Jeżeli nie, to co stoi na przeszkodzie, aby wiedza o rodzicach biologicznych była cały czas obecna w życiu dziecka. Dlaczego musi ono uciąć wszelkie kontakty z przeszłością. Większość dzieci, które z nami mieszkały, miało taką babcię, o której kiedyś napisałem. Czasami była to ciocia, albo przyjaciółka rodziny. Wielokrotnie były to całkiem przyzwoite osoby, tylko nie miały możliwości zaopiekować się dzieckiem na stałe. Czy nie zasługują na jakąś informację, zdjęcie, albo rysunek raz na jakiś czas?

A rodzeństwo? Większość dzieci adoptowanych je ma. Może warto zadbać o chociaż okazjonalne kontakty.
Wiem, że jest to trudne, ale chyba nikt nie ukrywał, że dzieci adoptowane nie są takie same jak biologiczne i od samego początku tak należy je traktować. Poza tym, że pochodzą z innych środowisk i z innych domów, to mają też rozmaite deficyty i dodatkowe potrzeby. A trauma rozstania? Nawet dzieci, które mieszkają z nami od urodzenia, jak choćby Mopik, czy Stokrotka, kiedyś czuły, że to nie my jesteśmy ich rodzicami. Powiedzenie „od urodzenia”, też nie do końca jest zgodne z prawdą. Te dzieci przez kilka dni przebywały kiedyś same w szpitalu, albo przez kilkanaście w swoim rodzinnym domu, który niekoniecznie był dla nich bezpiecznym środowiskiem. Dawniej uważałem, że dużo dzieci odchodzących do adopcji jest zupełnie zdrowych, chociaż inni mówili, że wcale tak nie jest. Nadal tak sądzę, ale tylko w odniesieniu do kwestii zdrowia fizycznego.

Istnieje jeszcze coś takiego jak motywacja do bycia rodzicem adopcyjnym. Może kiedyś to się zmieni, ale wciąż uważam, że dwoje ludzi decydujących się na adopcję, robi to dla siebie. Z takim poglądem mało kto się ze mną zgadza, uważając, że najważniejsze jest dobro dziecka. Niektórzy uzasadniają to tym, że przecież to rodziców dobiera się do dziecka, a nie odwrotnie. Że to dziecko jest w centrum uwagi i próbuje się znaleźć dla niego najlepszych rodziców. Niby tak. Niby jest to argument. Jednak z drugiej strony przyglądam się naszemu Mopikowi i zastanawiam jaki czeka go los. Dziewczynka bardzo przypomina Chapicka sprzed kilku lat. Jest mądra, dobrze się rozwija, na nic nie choruje. Tylko czasami jest nieco impulsywna i wścieka się o drobiazgi. Pewnie niejedna osoba powiedziałaby, jakie to żywiołowe dziecko, albo że pewnie ma bunt dwulatka. Jednak wystarczy spojrzeć na jej buźkę, aby zrozumieć, że ze znalezieniem rodziców adopcyjnych może być problem. Tym bardziej, że czas ucieka, a pani sędzia (ponaglona) przypomniała sobie, że chyba czas wyznaczyć jakąś rozprawę. Myślałem, że jeżeli sprawa nie odbędzie się z powodu choroby sędziego, to z automatu wyznaczana jest kolejna i to w możliwie najbliższym terminie. Okazuje się, że nie. A przynajmniej nie zawsze. Wszystkim się wydawało, że sytuacja dziewczynki jest bardzo prosta. Mama nie żyje od kilkunastu miesięcy, a tata nie stawił się na ostatnie badanie kompetencji rodzicielskich. Do tego powiedział, że nie ma czasu się nią zajmować, a w ogóle to nie jest przekonany, czy Mopik jest jego dzieckiem. Cóż – takiej pewności nie ma chyba żaden ojciec naszych dzieci. Obawiamy się, że tata nie pojawi się również na rozprawie w sądzie, a sędzia nie zdecyduje się odebrać władzy nieobecnemu rodzicowi. Wszystko może się jeszcze wlec miesiącami. Chapic miał szczęście, że kiedyś istniała adopcja zagraniczna, bo chętnych w Polsce nie było.

Wracam do mojej początkowej myśli. Gdyby faktycznie myśleć o dobru Mopika i innych dzieci latami przebywających w pieczy zastępczej, to powinny one być adoptowane przez ich rodziców zastępczych. Tak... to ja powinienem adoptować Mopika. Tyle, że mnie to przerasta. Chociaż, czy to byłaby adopcja z myślą o szczęściu dziecka?

Większość rodziców adopcyjnych deklaruje chęć przyjęcia dziecka jak najmłodszego i jak najzdrowszego. Nie jest to coś, co bym potępiał. Wręcz przeciwnie.

Myślę, że minęło już wystarczająco dużo czasu, abym wspomniał historię jednego z naszych dzieci. Coś, o czym jeszcze nie pisałem, bo wydawało mi się, że nie powinienem. Być może nawet teraz nie powinienem, ale jest to ważne. Dla kogo? Dla każdego, kto myśli o pozostaniu rodzicem adopcyjnym, albo zastępczym. Jest to historia o tym, jak mało siebie znamy.
Nie ma znaczenia kiedy to było, jakiej płci było dziecko, ani ile miało lat. Przyjmijmy, że była to dziewczynka o imieniu Klara. Ośrodek adopcyjny przysłał do nas rodziców, którzy byli idealni. Mieli właściwe motywacje, świetnie zaliczyli wszystkie testy psychologiczne. Do tego mieli już dziecko adoptowane kilka lat wcześniej, co też dawało rękojmię właściwych zachowań w stosunku do, jakby nie było, jeszcze obcego sobie dziecka. Klara była zdrowa i inteligentna. Dobrze się rozwijała, a do tego była śliczna. Nie tylko dla mnie, ale dla każdego kto widział ją nawet po raz pierwszy. Doskonale zaprezentowała się przed psycholożką z ośrodka, właściwie reagując na nią i na nas. Była idealnym dzieckiem dla idealnych rodziców.
Proces adopcyjny rozpoczęliśmy tak jak zawsze, stopniowo wydłużając czas i zwiększając częstotliwość spotkań Klary z nowymi rodzicami. Rodzina przeszła przez wszystkie etapy uwzględniające również nasze wizyty w nowym domu dziewczynki i wyjazdy dwudniowe z noclegiem. Przyszedł czas na odejście na stałe. Rodzice nie mieli jeszcze postanowienia sądu o powierzeniu pieczy (brakowało kilku dni), ale wniosek o przysposobienie został już złożony. Stwierdziliśmy, że Klara jest już gotowa i nie ma sensu wszystkiego przeciągać, nawet przy braku dokumentu sankcjonującego legalne przekazanie dziewczynki rodzicom. Po niecałych dwóch tygodniach dostaliśmy sms-a: „Rezygnujemy”. Nikt nie mógł tego zrozumieć, włącznie z samymi rodzicami adopcyjnymi. Nie wystarczyło bycie idealnym. Nie wystarczyły dobre chęci. Nie wystarczyła nawet potrzeba posiadania drugiego dziecka.
Rodzice byli strasznie przygnębieni. Nie potrafili odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego?”. Zwyczajnie nie zaiskrzyło. Nie czuli tego, co było ich udziałem przy pierwszej adopcji. Tłumaczyli, że przyczyna nie tkwi w Klarze, bo jest ona cudownym dzieckiem. Przyczyna była w nich. Sami byli zaskoczeni swoją reakcją. Nie rozumieli jej. Podjęli jednak decyzję, że nie adoptują już żadnego dziecka. Nie wiem jak ten okres wpłynął na samą Klarę, ale po powrocie do nas wydawała się zadowolona. Nie wiedziała, że był to tylko chwilowy powrót.

Majka jak to przeczyta, to zapewne stwierdzi: „Znowu przysparzasz sobie wrogów”. Ostatnio ponownie przejrzała wszystko co napisałem o Omenie i Dagonie, i stwierdziła, że chyba obraziłem pierwszych rodziców zastępczych chłopców, bo przestali się odzywać.

Być może. Tego nie wiem. Nie wiem nawet, czy w jakiś sposób dotarli do bloga. Zastanawiam się jednak, czy mogli poczuć się urażeni. Przecież podobnie jak dzisiaj, bardziej opisałem sytuację niż konkretne osoby. Opisałem to, co może przydarzyć się każdemu, kto podejmuje się opieki nad dzieckiem, które zna tylko z opisu i widzi po raz pierwszy. Rzadko kiedy jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Może nawet nigdy. Ale na pewno przewraca życie do góry nogami i wielu rzeczy nie sposób przewidzieć.
Ważna jest zatem umiejętność dostrzeżenia trudności i zaradzenie im póki jeszcze jest czas. Nawet kosztem poddania się ostrej krytyce otoczenia. Ja doceniam postawę jednych i drugich rodziców. Nie próbuję zrozumieć.
W każdym razie Klara została adoptowana przez kolejnych rodziców, którzy ucieszyli się, że ich poprzednicy podjęli właściwą decyzję. A chłopcy wciąż czekają u nas na swoją szansę.

Ciekawe rzeczy pan opowiada, panie Pikuś. Zaraz zrobimy zastrzyk i powoli rozwiążemy rękawy. Prześpi się pan trochę. Jutro już wszystko będzie dobrze.

A do rozmowy jeszcze wrócimy.


Posłowie

Majka (znowu ta Majka) zapewne stwierdzi, że coraz częściej nawiązuję do mrocznych stron pieczy zastępczej, zwłaszcza do sfery psychicznej rodziców zastępczych.

Ma rację. Nie znaczy to jednak, że mam ochotę przemilczać tę sferę. Jeżeli już tworzę jakiś obraz rodzicielstwa zastępczego, to musi on być kompletny. Niezależnie od tego, że jest to tylko spojrzenie na pieczę jednego rodzica spośród tysięcy.
Jeżeli chodzi o moje zdrowie psychiczne, to wszystko jest w porządku, chociaż Majka już od kilku lat w to powątpiewa. Ale chyba tylko ona, bo inni mówią: „Ty to twardo stąpasz po ziemi”, albo: „Dobrze, że jesteś taki opanowany”, czy też: „Ja bym tak nie potrafił”.. Wprawdzie wyczuwam w tych zdaniach słowa: zimny, obojętny, nieczuły, czy beznamiętny, to jednak coś w tym jest. Ale cieszę się, że mój umysł potrafi panować nad emocjami. Bardzo się to przydaje. Pozwala mi podchodzić zadaniowo do tego co robię i jednocześnie angażować się emocjonalnie w relację z każdym dzieckiem, bez uszczerbku na własnym zdrowiu psychicznym. Pozwala uczyć dzieci nie tylko tego jak układać klocki, albo liczyć do dziesięciu. Zresztą Majka jest taka sama.
Każde dziecko traktujemy inaczej, określając jakąś metodę postępowania. Czasami błądzimy i zaczynamy od nowa. Z obecnymi bliźniakami cofnęliśmy się niemal do początku. Są zupełnie inni niż ci poprzedni bliźniacy i z pewnością nie jest to ich wina.
Ale są też takie perełki, jak Blanka. Jeszcze kilka dni i się pożegnamy. Proces adopcyjny był długi, ale dziewczynka jest już chyba gotowa. Czy wypada powiedzieć, że cieszę się z tego, że odchodzi?



niedziela, 16 stycznia 2022

IGOR


Igor został do nas przywieziony późnym popołudniem. Od rana nic nie jadł. Policja znalazła go leżącego na mokrej kanapie, przykrytego brudnym kocem, ubranego tylko w spodnie od dresu. Nie miał na sobie skarpetek, majtek, ani jakiejkolwiek bluzki albo swetra. Leżał i patrzył przed siebie. Obecność policji zupełnie go nie dziwiła i nie niepokoiła. Było mu jakby wszystko jedno.

Chłopiec jest tym przypadkiem, który w naszym systemie pieczy zastępczej może jakiś czas poczekać. Na co? Dokładnie nie wiadomo. Może na poprawienie kompetencji wychowawczych swoich rodziców, a może na znalezienie rodziny zastępczej, która będzie gotowa się nim zaopiekować. W każdym razie do tej pory uznawano, że sytuacja nie jest tak dramatyczna, aby zabrać chłopca z domu i ulokować w rodzinie zastępczej. Asystentka rodziny od dawna pomagała mamie Igora. Starała się jak mogła spełniać powierzoną jej funkcję. Coś jednak ciągle zgrzytało i w końcu sąd nakazał umieścić chłopca w pieczy zastępczej. Znaleziono rodzinę, w której Igor mógłby czekać na uregulowanie swojej sytuacji prawnej. Sędzia po jakimś czasie mógłby zadecydować o powrocie do mamy, odebraniu jej władzy rodzicielskiej i skierowaniu Igora do adopcji, albo ograniczeniu władzy mamie i pozostawieniu chłopca w rodzinie zastępczej na dłuższy czas. Druga możliwość była raczej mało prawdopodobna z dość prozaicznego powodu. Igor na adopcję był za stary. Miał już osiem lat, a chętnych do adoptowania dzieci w tym wieku jest bardzo mało. Do tego należałoby doliczyć czas trwania postępowania w sądzie, co jeszcze bardziej ograniczałoby szansę na adopcję.
Sytuacja trochę się skomplikowała, gdyż rodzinę do której chłopiec miał pójść, dopadła jakaś zaraza i postanowiono odłożyć przeprowadzkę na później. Igor czekał w swoim domu już tak długo, że nawet kilka kolejnych tygodni nie miało już większego znaczenia. I pewnie wszystko miałoby właśnie taki przebieg, gdyby nie wizyta policji w domu Igora. Dokładnie nie wiem co sprowadziło tam policjantów. W każdym razie uznano, że sytuacja jest zbyt poważna i trzeba chłopca natychmiast przewieźć w bezpieczne miejsce.

Wyraziliśmy zgodę na przygarnięcie Igora na kilkanaście dni (zakładając, że mogą się one przedłużyć nawet do kilku tygodni), chociaż zupełnie nie pasował do naszej dziecięcej obsady. Nawet trzyletnie bliźniaki nie były partnerami dla chłopca w jakiejkolwiek dziedzinie, tym bardziej, że nadal mają problem z wyrażaniem swoich pogmatwanych myśli.

Niewiele wiedzieliśmy o mamie Igora. Nawet jak wygląda, gdyż tym razem Majka nie pojechała po chłopca. Podobno jednym z pierwszych pytań mamy było: „Kto teraz będzie dostawał 500+?”.

Igor nie był zbyt rozmownym chłopcem, a nie chcieliśmy aby czuł się jak na przesłuchaniu. O mamie niewiele mówił. W ich domu mieszkali jeszcze dwaj mężczyźni, do których zwracał się per wujek, ale ich imion nie pamiętał.

Przez kilka pierwszych dni chłopiec jadł wszystko co mu daliśmy. Nie było potrawy, która by mu nie smakowała, ale dokładek nie chciał. Wyjątkiem było tylko spaghetti na obiad, które sobie upodobał i jadł za trzech. W drugim tygodniu okazało się, że jednak są rzeczy, za którymi nie przepada i zaczęło się zdarzać, że zostawiał resztki niezjedzonego posiłku.
Chłopca nie ma już u nas od jakiegoś czasu, ale wciąż jego osobę otacza mgiełka tajemnicy. Igor w naszej ocenie był inteligentny i dobrze wychowany. Używał słów proszę i dziękuję. Rozwiązywał zadania odpowiednie dla swojego wieku, znał wszystkie literki i potrafił pisać proste wyrazy. Znał nazwy nawet wyszukanych zwierząt, owoców i warzyw. Tyle tylko, że pokazywane na obrazku. Wiedział na przykład jak wygląda rzodkiewka, ale już pokrojonej w plasterki i podanej na talerzu nie potrafił rozpoznać.
Igor zabłysnął w oczach Majki umiejętnością układania puzzli. Nie wiem ile one miały elementów, ale mnie zapewne by przerosły. Bliżej mi do bliźniaków. Omen sprawnie sobie radzi z trzema elementami, a Dagon wymięka przy dwóch.



Chłopiec ładnie i chętnie rysował, a postacie były proporcjonalne. Gdy miał zilustrować swoją rodzinę, to narysował dwóch równej wielkości wujków, nieco niższą (chociaż grubszą) mamę i siebie w odpowiedniej wysokości. Do teraz nie wiemy jaką rolę pełnili ci wujkowie w jego domu.

Był bardzo czysty i lubił porządek. Mógłbym nawet powiedzieć, że był wręcz pedantyczny. Po każdej zabawie sprzątał wszystko czym się bawił. Chociaż tylko po sobie, bo bawił się wyłącznie sam. Naszych chłopców zupełnie ignorował, a gdy półtoraroczny Mopik przychodził do niego i podawał jakąś zabawkę, to był zmieszany i nie wiedział jak się zachować. Przyjął postawę unikającą w stosunku do każdego z naszych dzieci. Jak to się kiedyś mówiło dla poprawienia dykcji: „wyindywidualizowywał się z rozentuzjazmowanego tłumu”. Gdy w którymś momencie zaczynał się jazgot i krzyczał jeden przez drugiego, to siadał przy stole i zakrywał uszy rękami. Mopik i Blanka próbowały go naśladować. Chyba im się to podobało, bo na końcu biły sobie brawo.
Trochę mnie zaniepokoiło, gdy Igor zaczął ustawiać w rządek wygryzione skórki arbuza, bo natychmiast przypominał mi się Rambo. Nie zdążył jednak przed odejściem rozwinąć swoich zdolności w tym zakresie.
Igor nigdy nie zwrócił się do nas wprost. Nigdy nie powiedział ciociu czy wujku, ani proszę pani czy pana. Zwracał się bezosobowo. Całkiem dobrze mu to wychodziło i nie sprawiał wrażenia, że w jakiejś mierze mu to przeszkadza.
Był bardzo wstydliwy, więc kąpał się sam. Gdy nalewałem wodę do wanny, to rozbierał się do połowy i czekał aż wyjdę. Szanowałem takie zachowanie, chociaż teoretycznie powinienem go dokładnie obejrzeć, czy nie widać jakichś śladów przemocy. Majka scedowała to na mnie, a ja na następną rodzinę. W każdym razie od pasa w górę był bez skazy.

Jakoś nie zorientowałem się, że wraz z chłopcem dostaliśmy również jego dokumentację, a Majka powiedziała mi o tym dopiero po kilku dniach. Gdy w końcu zapoznałem się z różnymi opisami, to miałem wrażenie, że przeczytałem o zupełnie innym dziecku.

Igor powtarzał zerówkę, a teraz grozi mu repetowanie w pierwszej klasie. Jest chłopcem nieposłusznym i aroganckim. Nie dba o higienę i często się moczy.
Nie mam pojęcia co spowodowało, że u nas zachowywał się zupełnie inaczej, albo że ktoś wystawił mu taką opinię.

Mamy kontakt z nową rodziną Igora, więc z ciekawością będę śledził jego dalsze losy. Póki co zdecydowanie odżył. Ma tam dwóch kolegów mniej więcej w tym samym wieku, którzy podobnie jak on uwielbiają grać w piłkę.