piątek, 25 marca 2016

- Życzenia wielkanocne

Zbliżają się kolejne święta, jest więc okazja do złożenia życzeń.
Wiem, że trochę idę na łatwiznę, ponieważ napisanie kolejnego artykułu dotyczącego naszego pogotowia rodzinnego jest dużo bardziej czasochłonne.
Ale chyba mimo wszystko nie katuję Was różnego rodzaju życzeniami. W końcu od ostatnich Świąt Bożego Narodzenia, mieliśmy sporo innych okazji, które mógłbym wykorzystać do napisania krótszego tekstu. Było Święto Trzech Króli, Dzień Babci, Dzień Dziadka, Dzień Liczby Pi, Dzień Wody, nie mówiąc już o Walentynkach.
Krótko mówiąc, dzisiaj muszę więcej czasu poświęcić na prace domowe.

Żeby jednak być chociaż w jakimś zakresie zgodnym z tytułem, który nadałem temu postowi, to chciałbym wszystkim życzyć, aby te święta były pełne wiary nadziei i miłości, a przede wszystkim pełne radosnych spotkań przy wielkanocnym stole.

Przy takich okazjach często zastanawiam się, co czują rodzice biologiczni dzieci, które u nas przebywają. Prawdopodobnie tak jak wszyscy, również spotykają się w gronie rodziny i znajomych.
O czym wówczas rozmawiają? Czy kładąc się spać, nachodzą ich jakieś refleksje? Może jakieś postanowienia?
Prawdę mówiąc, tylko raz zdarzyło nam się szczególne zainteresowanie przed świętami.
Mimo, że w tym czasie mamy własne plany i harmonogram spotkań jest dosyć napięty, to wyraziliśmy zgodę na wizytę w Wielką Sobotę. Jednak nawet wtedy do spotkania nie doszło, bo mama zaspała (a może po prostu zmieniła zdanie).
Z kolei nowi rodzice naszych dzieci (czy to adopcyjni, czy też zastępczy), robią wszystko, aby dziecko spędziło święta już w ich domu. I o dziwo, sądy najczęściej się przychylają do ich próśb. Nawet gdy nie mogą wydać ostatecznej decyzji o umieszczeniu dziecka w nowej rodzinie, to chociaż wyrażają zgodę na jego urlopowanie.
Niestety Chapic jest wyjątkiem, ale tutaj mamy do czynienia z adopcją zagraniczną, więc takie urlopowanie byłoby dużo bardziej skomplikowane (a w zasadzie niemożliwe). Chłopiec w te święta będzie najbardziej „rozchwytywaną” osobą. Ponieważ jego pobyt u nas dobiega końca, cała nasza rodzina chciałaby się z nim spotkać. Do tego rodzina Malwiny też ma ochotę trochę jeszcze z nim pobyć. Tak więc najbliższe dni będą dla niego bardzo emocjonujące. Mam nadzieję, że sobie z tym poradzi, ponieważ nadmiar wrażeń często go przerasta. Na szczęście potrafi temu sprostać, zapadając w sen (czasami kilkunastogodzinny). Trochę się o nim rozpisałem, ale nie napisałem najważniejszej rzeczy. Kilka dni temu rodzice z Włoch podjęli ostateczną decyzję i złożyli wniosek w swoim urzędzie, wyrażając w ten sposób chęć przysposobienia konkretnego dziecka.

Niestety za chwilę będę musiał zabrać się za sprzątanie łazienek (niestety nie tych Królewskich w Warszawie). Już słyszę, że Majka próbuje znaleźć miejsce, w którym się zakamuflowałem.
Ale postaram się jeszcze odwlec nieco w czasie ten nieprzyjemny moment i „wrzucę” tak dla rozrywki pewien dowcip związany ze świętami wielkanocnymi. Wprawdzie ma on już długą „brodę”, ale mnie ciągle śmieszy:

Trzy blondynki zginęły w wypadku samochodowym. Po śmierci stają przed bramą niebios. Święty Piotr wita je słowami:
- Możecie dostać się do nieba, jeśli odpowiecie na jedno proste pytanie religijne. Pytanie brzmi: co to jest Wielkanoc?
Pierwsza blondynka odpowiada:
- Wielkanoc to takie święto, kiedy odwiedzamy groby naszych bliskich...
- Źle! Odpowiada Święty Piotr. Nie przestąpisz bram królestwa niebieskiego, bezbożna ignorantko!
Odpowiada druga blondynka:
- Ja wiem! To takie święto, kiedy stroi się choinkę, śpiewa kolędy i rozdaje prezenty!
Święty Piotr załamany wali głową we wrota do niebios, a następnie patrzy z nadzieją na trzecią blondynkę.
Ostatnia blondi uśmiecha się spokojnie i nawija:
- Wielkanoc to święto Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa, który został ukrzyżowany przez Rzymian. Po tym, jak oddał życie za wszystkich ludzi, został pochowany w pobliskiej grocie, do której wejście zostało zamknięte głazem. Trzeciego dnia Jezus zmartwychwstał...
- Świetnie! Wykrzykuje Święty Piotr, wystarczy, widzę, że znasz Pismo Święte.
Blondynka nawija śmiało dalej:
- ...Zmartwychwstał i tak historia powtarza się co roku. Jezus w czasie Wielkanocy odsuwa głaz i wychodzi z groty, patrzy na swój cień i jeśli go zobaczy, to zima będzie o sześć tygodni dłuższa.

Za tydzień wrócę do kolejnych opisów członków „parszywej dwunastki”. Znajdą się tam między innymi dalsze losy Iskierki, która dzisiaj wraz z rodzicami nas odwiedziła.
Kończę … Majka mnie znalazła.




niedziela, 20 marca 2016

"PARSZYWA DWUNASTKA" cz.2

Dzisiaj przedstawię kolejnych kilkoro dzieci z doborowego towarzystwa, dla których (będąc rodzicem zastępczym) stałem się fragmentem ich życia. Tak się składa, że tym razem będą to dzieci bardzo małe, które w przyszłości ewentualnie będą znały Majkę i mnie tylko z opowiadań. Jednak z mojej strony mogę powiedzieć, że bardzo było mi miło chociaż przez chwilę być ich tatą

FOXIK
Dziewczynka urodziła się z wodogłowiem. Na szczęście wszystko skończyło się na obserwacji (nie było konieczne wykonanie zastawki), jednak sam fakt wystąpienia choroby mógł prowadzić do pojawienia się rozmaitych opóźnień rozwojowych i konieczności rehabilitacji. W przypadku dziewczynki mieliśmy do czynienia z lekkim opóźnieniem ruchowym. W sferze psychicznej i emocjonalnej była w normie. Foxikiem zainteresowali się Aretha i Joy, którzy najpierw zostali jego rodzicami zastępczymi, a od jakiegoś czasu są jego rodzicami adopcyjnymi.
Tak więc dziewczynka ma nowe imię i nowe nazwisko. Jeżeli chodzi o imiona dzieci przebywających w naszej rodzinie zastępczej, to w większości przypadków mają one również (poza swoim imieniem) jakąś ksywkę. Określenia, którymi posługuję się na tym blogu, są w większości prawdziwe – mówiąc krótko, dzieci na nie reagowały, gdy się do nich w ten sposób zwracaliśmy.
Do dziewczynki odzywaliśmy się używając zarówno jej dotychczasowego imienia, jak też mówiąc Foxik. Prawdę mówiąc często się zastanawiamy nad etymologią pseudonimów, które nadajemy dzieciom i kto pierwszy coś takiego wymyślił. Ponieważ wielokrotnie cała nasza rodzina (ciocie, babcie) i inne zaprzyjaźnione osoby przejmują te określenia, to mają one „wielu ojców”.
Zmierzam jednak do tego, że dzieci potrafią reagować na wiele imion, co powoduje, że kolejna jego zmiana nie stanowi dla nich większego problemu. Tak więc Foxik ma teraz na imię zupełnie inaczej, ale dla mnie pewnie na zawsze zostanie „Foxikiem”.

Ponieważ Aretha i Joy są osobami, z którymi razem kończyliśmy kurs na rodziców zastępczych, to Majka ma trochę więcej śmiałości i częściej do nich dzwoni, a nawet upomina się o jakieś zdjęcia dziewczynki. Oczywiście nie mamy żadnych praw domagać się jakichkolwiek kontaktów z nową rodziną naszych byłych podopiecznych, jednak w tym przypadku traktujemy rodziców Foxika nieco inaczej. Chociaż … jak się dobrze zastanowić, to podobne relacje mamy z większością rodziców naszych „byłych” dzieci.
Majka zawsze się żaliła, że Aretha rzadko wysyła jej nowe zdjęcia dziewczynki, ale … gdy mała skończyła dwa lata, dostaliśmy książkę (nie miałem pojęcia, że coś takiego można zrobić) z opisami i zdjęciami dotyczącymi dotychczasowego życia Foxika. Również my (czyli Majka i ja) znaleźliśmy się w tej książce. Coś niesamowitego. Będzie ona dla nas pamiątką, dzięki której do historii Foxika będziemy wracać wielokrotnie.

Aretha i Joy mieszkają stosunkowo niedaleko i raz na jakiś czas dziewczynka razem z mamą nas odwiedza. Foxik bardzo lubi inne dzieci, więc te spotkania pewnie sprawiają mu sporo przyjemności. Dawniej dziewczynka wyrażała swoje emocje w sposób bardzo ekspresyjny. Pamiętam, jak chciała przytulać i głaskach Luzaka (który wówczas jeszcze był u nas). Biedny uciekał pod stół, bo czułości wyrażane w takiej formie go przerastały. Było to krótko po odejściu dziewczynki z naszej rodziny. Czyżby to oznaczało, że u nas panuje „prawo dżungli”? W zasadzie tak to wygląda, ponieważ aktualnie Foxik jest bardzo delikatny. Nawet dużo mniejsze dzieci czują się zupełnie bezpiecznie w momencie przytulania, czy też głaskania przez dziewczynkę. Rozwiązania są dwa, albo to Aretha nauczyła Foxika dobrych manier, albo po prostu mała podrosła i pewne jej zachowania uległy zmianie w sposób naturalny. Mam nadzieję, że mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem.
Rodzice Foxika zapraszają nas na urodziny dziewczynki. Za pierwszym razem byliśmy trochę zestresowani (przynajmniej ja), ponieważ nie chcemy za bardzo uczestniczyć w życiu rodzin dzieci, które były w naszej rodzinie zastępczej. Miło jest się spotkać, ale można to zrobić przy „małej czarnej”, a nawet na placu zabaw.
Jednak urodziny Foxika są niezwykłe, to typowe „amerykańskie party” z mnóstwem innych dzieci, połączone ze „szwedzkim stołem”, „japońskimi tatami” i „polską gościnnością”. Na drugie urodziny szedłem już zupełnie wyluzowany (co nie znaczy, że zapraszam się na trzecie).

Rozmyślając dzisiaj na temat przeszłości Foxika, naszła mnie jeszcze jedna refleksja. Dotychczas staraliśmy się nie mówić o sobie „mama, tata” tylko „ciocia, wujek”. Te drugie określenia są bardzo trudne do wymówienia przez dzieci kilku-kilkunastomiesięczne. Tak więc nasze dzieci zastępcze przez długi czas nie potrafią wypowiedzieć słowa „mama” czy „tata”, ponieważ ich tego nie uczymy. Kiedyś nawet pewna pani psycholog stwierdziła, że Foxik jest trochę opóźniony, ponieważ jeszcze nie mówi „mama”. Nawet tłumaczenie Majki, że nie mówi, bo tego słowa po prostu nie zna, jakoś nie było wystarczającym argumentem. Jak się jednak okazało, po tygodniu pobytu u Arethy i Joy-a, Foxik „biegle” mówił „mama, tata”.
Tak więc dzisiaj postanowiłem, że dla maluchów (nie mówię o starszych dzieciach), będę tatą a nie wujkiem. Majka jak chce może zostać ciocią. Ciekawe jest to, że w którymś momencie dzieci same zaczynają tak do nas mówić (widocznie biorą przykład z naszych „starych” dzieci), jednak następuje to dużo później. Wydaje mi się, że na etapie malutkiego dziecka, może ono mieć wiele mam i tat(usiów). Luzak nie pytany o zdanie, w którymś momencie zaczął na mnie mówić tata, Chapic mówi na mnie raz tata, raz mama. Tak więc dzisiaj zacząłem uczyć Smerfetkę słowa „tata”.

FILEMON
Chłopiec spędził u nas mniej niż trzy miesiące. Został przeniesiony do innego pogotowia rodzinnego, w którym przebywał jego brat Maurycy. To rozstanie było dla mnie bardzo przykre (mimo stosunkowo krótkiej znajomości), ponieważ bardzo się polubiliśmy (… przynajmniej ja jego). Rozumiałem jednak celowość takiej decyzji. Istniała szansa na to, że chłopcy (nawet jeżeli nie będą mogli wrócić do mamy) zostaną adoptowani razem.
Okazało się jednak, że starszym bratem zajęła się jego babcia (jako rodzina zastępcza), a Filemon aktualnie oczekuje na zakwalifikowanie do adopcji.
Niestety historie dzieci, z którymi mamy do czynienia są bardzo powikłane. Filemon i Maurycy mieli wspólną mamę, ale innych ojców. Sąd musiał więc podjąć decyzję co jest ważniejsze, więzi braterskie czy inne więzi rodzinne (babcia Maurycego). Nie zazdroszczę takich dylematów.
Do tego mama chłopców jest w kolejnej ciąży. Może z kolejnym partnerem jej się uda. Bardzo byśmy tego chcieli, ponieważ nie była to zła dziewczyna. Miała dobre chęci, ale gdzieś się zagubiła. Być może na jej życie miało wpływ mieszkanie w rodzinie cioci (albo babci, dokładnie nie pamiętam), która stanowiła dla niej rodzinę zastępczą.Może gdyby kiedyś została przysposobiona (czyli zaadoptowana) przez zupełnie obcą rodzinę, to jej życie wyglądałoby teraz inaczej.
Być może Maurycy nie powinien pójść do babci, ale do rodziny adopcyjnej razem z Filemonem?
Są to zagadki, których rozwiązanie będzie znane za kilkanaście lat.
Z prawnego punktu widzenia priorytetem jest aktualna rodzina – dziadkowie, rodzeństwo, może jakaś ciocia. Wielokrotnie bywa, że jest to wybranie lepszego zła.
Ale też z drugiej strony, przecież nie każda rodzina adopcyjna daje gwarancję tego, że dziecko będzie szczęśliwe.
Czasami nawet nie o te rodziny chodzi, lecz może bardziej o to, czy potrafią one tak wpłynąć na osobowość dziecka, aby w wieku dorastania potrafiło w miarę obiektywnie spojrzeć na swoje życie i w miarę obiektywnie podejmowało decyzje.
Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się, że najważniejsze jest to co czuję – tu i teraz.
Nie przypuszczałem jak ważne dla życia każdego człowieka są „korzenie”.

CHAPIC
Wprawdzie chłopiec cały czas jeszcze przebywa w naszej rodzinie, to jednak nasze wspólne dni są już policzone. Kilka dni temu mieliśmy odwiedziny rodziców adopcyjnych z Włoch.
Były to duże emocje. Ja sam byłem tak podekscytowany, że do Eli (jednej z ciociobabć) zacząłem mówić Krysiu. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Przez kilka minut byłem przekonany, że ma na imię Krysia, mimo że znamy się od wielu lat i często się spotykamy.
Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co musieli czuć rodzice, którzy przyjechali kilka tysięcy kilometrów, aby zobaczyć dziecko, które prawdopodobnie będzie z nimi do końca ich życia.
Są fantastyczni. Byli tak naturalni, jakbyśmy znali się od lat, mimo że w spotkaniu brało udział szereg osób. Była pani z naszego ośrodka adopcyjnego, przedstawicielka włoskiej organizacji sprawująca nadzór nad całym procesem przysposobienia dziecka, w „przelocie” pani Jowita (nasza koordynatorka z PCPR-u), tłumaczka i my. I wszyscy „patrzyli im na ręce”. Ja w takiej sytuacji chyba bym … nie potrafił wypowiedzieć ani jednego słowa. Jednak oni nie dość, że bawili się z chłopcem, wychodzili na spacery, to jeszcze chcieli wykonywać wszelkie czynności pielęgnacyjne. Nie przeraziła ich nawet „kupa”. Nawet wydawało mi się, że bardziej byli zdziwieni wyglądem pieluchy. Nie sądzę, aby włoskie pampersy wyglądały inaczej. Po prostu nie mieli dotychczas do czynienia z pieluchami, a jednak ich to nie przestraszyło. Przez dwa dni karmili Chapicka, kąpali, układali do snu, witali go gdy się obudził. Pewne rzeczy ich dziwiły, jak choćby to, że sypia w śpiworze. Dopiero jak zobaczyli w jakim tempie potrafi rozebrać się z piżamy (do naga, łącznie z pieluchą), uznali zasadność używania śpiwora (chociaż naszym zdaniem jest to tylko jedna z funkcji, które on pełni). Skoro już jestem przy tym temacie, to przedstawię krótką instrukcję obsługi śpiwora dla dzieci. Są ich dwa rodzaje (przynajmniej mi znane), na zamek błyskawiczny i na napy. Ten drugi typ po kilku miesiącach nie zdaje egzaminu, bo dzieci z niego wychodzą (po prostu się rozpinają). Te na zamek, który rozpina się od góry – nadają się dla niewiele starszych dzieci. Najlepsze są śpiwory rozpinające się od dołu. Chapic jeszcze ich nie rozpracował, ale mieliśmy dziewczynki, które nawet w takim śpiworze, trzeba było zaszywać na noc nitką (bo z niego wychodziły i rozbierały się do naga).
Ale wracając do Włochów. W naszej ocenie byli zachwyceni chłopcem. Wprawdzie aktualnie mają czas do namysłu i sami stwierdzili, że wszystko jeszcze muszą „przespać” i przedyskutować nim powiedzą „tak”, to ich oczy mówiły wszystko (a zwłaszcza płacz przy pożegnaniu). Jesteśmy więc prawie pewni, że nasz Chapic zamieszka gdzieś koło Werony.
Martwi nas tylko to, że chcą pozostać przy imieniu chłopca. Włosi zwracają dużą uwagę na korzenie, co w pewien sposób przekłada się również na zachowanie imienia. Niestety w języku włoskim imię to brzmi prawie tak jak inne bardzo brzydkie włoskie określenie. Tłumaczka nie miała odwagi wypowiedzieć tego słowa, ale powiedziała, że zaczyna się na „ch”. Może więc lepiej będzie jak Chapic będzie miał na imię choćby Carlo. Chyba jeszcze podrążę ten temat.

Skoro już jestem przy temacie adopcji włoskiej, to trochę opiszę jak to wygląda u nich.
Zadaliśmy naszym gościom pytanie, dlaczego rodziny włoskie decydują się na adopcję polskich dzieci z zaburzeniami, które to zaburzenia są barierą nie do przebycia dla polskich rodzin. Okazuje się, że we Włoszech jest bardzo mało dzieci, które można adoptować. Tam nie ma ośrodków adopcyjnych, a o ewentualnej adopcji decyduje sąd. Przede wszystkim rodziny włoskie (zwłaszcza z południa) są bardzo „rodzinne”. Jeżeli rodzice z takich czy innych względów nie mogą zajmować się swoim dzieckiem i sąd ogranicza im władzę rodzicielską, to w większości przypadków opiekę tą przejmuje ktoś z rodziny. W naszych realiach często całe rodziny są dysfunkcyjne, czego osobiście miałem „nieprzyjemność” doświadczyć.
We Włoszech nie istnieje pojęcie „rodziny zastępczej”. Są tylko domy dziecka. Natomiast istnieje coś, na kształt rodziny pomocowej. Są to rodziny, które w charakterze wolontariatu, zajmują się dziećmi mającymi problemy. Nie jest to opieka całodobowa, ale na przykład zajmowanie się dzieckiem w weekend, zapraszaniem na obiady, sponsorowaniem zajęć dodatkowych (korepetycje, basen, sport) i tak dalej. Tamtejsze sądy niemal w nieskończoność dają szansę rodzicom (być może mając na względzie to, że dzieciom nie stanie się krzywda, bo w razie sytuacji podbramkowej ktoś z najbliższego otoczenia zareaguje).
Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest to, że do domów dziecka trafiają dzieci już kilkunastoletnie, mające za sobą bagaż doświadczeń w postaci kontaktów z takimi rodzinami pomocowymi, i jednocześnie ciągłym zaniedbywaniem przez własne rodziny biologiczne. Tych dzieci już nie chce adoptować żadna rodzina.
Jest też kolejny problem. Włoscy rodzice adopcyjni przez pierwsze dwa lata funkcjonują tak jak rodzina zastępcza w Polsce. Jeżeli w tym okresie znajdzie się jakakolwiek osoba z rodziny dziecka, która podejmie się nad nim opieki, to temat zostaje zamknięty. Przysłowie mówi, że „lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu”. Dlatego nasz chłopiec z podejrzeniem zespołu FAS wkrótce przestanie być „dzieckiem”, a stanie się „bambino”.
Niestety taki sposób funkcjonowania rodzicielstwa zastępczego jest we Włoszech krytykowany. Bardziej odpowiada im nasz model i nawet coś powoli zaczęło się dziać aby to zmienić.



Chyba na dzisiaj już skończę. Wprawdzie chciałem jeszcze opisać czwarte dziecko, ale losy Chapicka okazały się być dla mnie tak ciekawe, że trochę się rozgadałem.
Na koniec poruszę tylko jeszcze jedną sprawę. Jak wspomniałem wyżej, podczas wizyty włoskich rodziców, odwiedziła nas również pani Jowita z PCPR-u. Zadzwoniła, czy może przyjechać, bo nie może się doczekać informacji jak przebiegło spotkanie Chapicka z nowymi rodzicami. No to przyjechała i ich poznała. Mam wrażenie, że uciekła z pracy, bo takie spotkania raczej są ustalane dużo wcześniej (a do tego przyjechała autobusem, a nie samochodem firmowym).
Kiedyś pisałem maile do pani Jowity, co się u nas dzieje. Teraz nie nadążam, bo wie wszystko wcześniej. Nawet chadza z Majką do teatru – nie wiem czy zauważa, że powoli staje się kolejną „ciociobabcią”








niedziela, 13 marca 2016

"PARSZYWA DWUNASTKA" cz.1

Wielokrotnie opisywałem historie dzieci, które znalazły się w naszej rodzinie zastępczej, głównie zwracając uwagę na ich rozwój fizyczny i emocjonalny. W pewien sposób starałem się też przedstawić portret ich rodziców biologicznych oraz naszkicować sytuację, która była przyczyną umieszczenia tych dzieci w naszej rodzinie. Opowieść z reguły kończyła się na odejściu dzieci do nowych rodziców (adopcyjnych lub zastępczych).
Dzisiaj chciałbym opisać ich dalsze perypetie. Nie będą to żadne szczegóły z ich życia (bo ich po prostu nie znamy), ale bardziej opisy naszych późniejszych relacji, zarówno z dziećmi, jak też z ich nowymi rodzicami.
Na wstępie chciałbym się odnieść do tytułu, który nadałem dzisiejszemu artykułowi. Długo zastanawiałem się, czy nazwanie małych dzieci „parszywą dwunastką”, nie jest pewnego rodzaju nietaktem. Stwierdziłem jednak, że ten tytuł ma swoje głębokie uzasadnienie. Nawiązałem do filmu z lat sześćdziesiątych, w którym dwunastka straceńców, ludzi wyjętych spod prawa, o różnych temperamentach i charakterach, niechętnych wszelkim nakazom i zakazom, staje się grupą przyjaciół. Każdy z nich jest w stanie nawet oddać życie za innego członka grupy, mimo że te przyjaźnie bywają szorstkie. Tak samo jest w naszej rodzinie. Dzieci, które do nas przychodzą mają różną przeszłość, różne przyzwyczajenia, charaktery, temperamenty. Nawet jeżeli są to dzieci bardzo małe, to muszą dzielić się wszystkimi przywilejami (jak choćby noszeniem na rękach) z innymi maluchami. Uważam jednak, że przebywanie w grupie, daje tym dzieciom dużo korzyści, a wynikające z tego niedogodności są mniej ważne. Co szczególnie zwraca naszą uwagę, to fakt, że nawet małe dzieci (które książkowo powinny bawić się obok siebie), bawią się razem, są dla siebie kumplami, braćmi.
Często ludzie pytają nas, co czujemy gdy jakieś dziecko od nas odchodzi? Ja bardziej się zastanawiam, co w takiej sytuacji czują te dzieci, które zostają. Nawet pies zauważa brak jednej osoby, więc tym bardziej człowiek, choćby bardzo malutki.

Podzielę opis na trzy części, bo trochę tego będzie. Postaram się przedstawić dzieci w takiej kolejności, w jakiej pojawiały się w naszej rodzinie. Mogą w tym względzie pojawić się pewne odstępstwa od rzeczywistości, bo zdaję się tylko na swoją pamięć (ale przecież nie ma to większego znaczenia).
Przy każdym dziecku, tytułem wstępu przedstawię krótką charakterystykę jego sytuacji, gdy było w naszej rodzinie.

KRÓLEWNA
Jest to niewidoma dziewczynka z porażeniem mózgowym. Mimo zakwalifikowania do adopcji, nie było chętnych, którzy chcieliby zostać jej rodzicami. W naszym pogotowiu rodzinnym nie mogła już dłużej przebywać, trzeba było oddać ją do domu pomocy społecznej. Zrobiliśmy co było w naszej mocy, aby wybrać placówkę (naszym zdaniem) najlepszą.
W każdym razie, jej odejście było dla nas ogromnym przeżyciem. Dla mnie była to najsmutniejsza chwila w moim dotychczasowym życiu. Dla Majki być może też, nie wiem, poczucie „straty” nie jest dla niej obcym terminem.
Jednak historia dziewczynki jeszcze się nie zakończyła. Wprawdzie ośrodek, w którym przebywa jest rewelacyjny i z pewnością Królewna nie może narzekać na brak opieki, to cały czas staramy się wspierać dwójkę wspaniałych ludzi, których celem stało się adoptowanie dziewczynki.
Nikola i Tesla, bo o nich mowa, zdecydowali się na takie zmiany w swoim życiu, które dla przeciętnego człowieka mogą wydawać się niewykonalne.
Osoby te, tak pokochały Królewnę, że nie wyobrażają sobie życia bez niej. Niestety odbycie szkolenia na bycie rodziną adopcyjną lub zastępczą nie jest takie proste. W ich przypadku problemem jest to, że są zainteresowani konkretnym dzieckiem oraz, że Tesla jest niewidomy (podobnie jak Królewna). Nie chcę wnikać w zasadność stawianych przed nimi barier. Mogę tylko powiedzieć, że Tesla potrafi sam odwiedzać Królewnę. Przyjeżdża pociągiem, potem wsiada w tramwaj, dochodzi do domu, w którym mieszka Królewna i się z nią bawi, spaceruje, śpiewa (głos ma całkiem niezły). Jego przykład w pewien sposób zmienia moje postrzeganie osób niepełnosprawnych. Czy ma jakiś dodatkowy zmysł, który umożliwia mu poruszanie się? Może echolokację? Nie sądzę, pewnie by się pochwalił.
W końcu, my ludzie, dla ptaków też jesteśmy w jakiś sposób niedoskonali, nie wyczuwamy pola elektromagnetycznego. Jeleń też pewnie by się zdziwił, jak można nie widzieć w podczerwieni.
Być może to osoby kierujące na szkolenie dla rodziców zastępczych lub adopcyjnych, dysponują zbyt małą ilością zmysłów? Nie wiem, podobno żadne przepisy nie dyskwalifikują osób niepełnosprawnych.
W każdym razie Nikola i Tesla, zdecydowali się na kroki, na które zdecydowałoby się niewiele osób … przeprowadzili się do innego miasta. Wynajęli komuś swoje mieszkanie, po czym wynajęli od innej osoby mieszkanie w mieście, w którym zostali zapewnieni przez odpowiedni urząd, że będą mogli odbyć szkolenie. Czy zamieszkają tam razem z Królewną – mamy taką nadzieję.
Wprawdzie spowoduje to, że nasze kontakty z dziewczynką będą tylko wirtualne (są to setki kilometrów od nas, więc na odwiedziny za bardzo nie ma co liczyć), to mimo wszystko bardzo byśmy chcieli, aby ten scenariusz się zrealizował.
Aktualnie spotykamy się z Królewną mniej więcej raz w tygodniu (przynajmniej Majka). Początkowo dziewczynka bardzo źle reagowała na mój głos. Teraz jest już dobrze. Zdarzyło się nawet, że spędziła weekend w naszym domu. Każde spotkanie z Królewną jest dla nas ogromną przyjemnością. Dlaczego? Bo niezależnie od tego gdzie i z kim będzie mieszkać, na zawsze pozostanie naszym dzieckiem, ... naszą córeczką.
Na koniec zostawiłem sobie osobę Nikoli. Dziewczyna ta jest dla Królewny jak matka. Odwiedziny dziewczynki w domu pomocy społecznej w zasadzie mogę pominąć, bo nie tylko to jest wyrazem jej zaangażowania i miłości. Królewna często bywa w szpitalu. Są to w większości planowane operacje na oddziale ortopedycznym. Dziewczynkę odwiedzają różne osoby – ”siostry” i opiekunki z domu pomocy społecznej, Natasza (wolontariuszka-rehabilitantka naszych dzieci), Majka. Jednak osobą, która spędza z nią całe dnie i noce w szpitalu jest Nikola. Jest to bardzo ważne dla Królewny. Też spędziłem z nią w szpitalu kilka dni. Było to dawno temu, ale wiem, że jest to jej potrzebne.

SZTANGA
Jest to w tej chwili już piętnastoletnia dziewczynka. Nasze kontakty ograniczają się do przesyłania życzeń z okazji imienin, urodzin lub świąt. Częściej Majka rozmawia przez telefon z ciocią Sztangi (sprawującą nad nią opiekę zastępczą), chociaż w ostatnim czasie te kontakty też są sporadyczne.
Być może coś takiego jak pobyt w pogotowiu rodzinnym, jest epizodem, który starsze dzieci chciałyby wymazać z pamięci. Z pewnością nie chodzi o jakieś niemiłe wspomnienia (bo niczego takiego sobie nie przypominam), ale raczej o sam fakt zaistnienia takiej sytuacji.
Być może za kilka lat Sztanga zadzwoni do drzwi (w końcu doskonale zna nasz adres) i tak po prostu wpadnie na kawę. A może nie ..., może będzie chciała zapomnieć o wszystkim.
Być może czeka, aby ukończyć 18 lat i wyjechać do siostry do Niemiec (jak wcześniej planowała).
Być może czeka na swojego „księcia na białym koniu”, w końcu ma dopiero 15 lat.
Być może …

ASTERIA
Dziewczynka odchodząc z naszego pogotowia miała dziewięć lat. Zaopiekował się nią jej tata biologiczny, który wcześniej przez dłuższy okres nie miał z nią bliższego kontaktu.
Aktualnie, relacje między nami a dziewczynką sprowadzają się do przesyłania życzeń z różnych okazji, których inicjatorem jest głównie Majka.
Jednak kilka miesięcy temu zdarzyło się, że zadzwonił telefon. Odezwała się Asteria: „ciociu, czy możemy z tatą was odwiedzić za godzinę?”
Oczywiście wyraziliśmy zgodę, chociaż obawialiśmy się, że ta wizyta może mieć jakieś drugie dno (ale nic nie przychodziło nam do głowy). Spotkaliśmy się, porozmawialiśmy, było bardzo sympatycznie. Tata Asterii nie ukrywał, że inicjatywa należała do dziewczynki. Było nam bardzo miło, że przyjechali, a przede wszystkim, że wyraził zgodę na prośbę Asterii.
Niestety dochodzą do nas informacje, że burzliwy związek między mamą a tatą dziewczynki cały czas trwa i niestety w negatywny sposób wpływa na życie ich córki.
Sam nie wiem, co jest lepsze dla takiego dziecka. Z jednej strony kładzie się duży nacisk na „korzenie”, robiąc wszystko co jest możliwe, aby dziecko pozostało w rodzinie. Jednak z drugiej strony, Asteria mogła zostać adoptowana przez kochającą rodzinę, w której mogłaby wzrastać i spełniać swoje marzenia.
Była gotowa na taką ewentualność, ponieważ rozmawialiśmy z nią o takiej możliwości. Któregoś dnia zapytała, czy może zostać z nami na zawsze. Odpowiedź na to pytanie nie była prosta, ale Maja potrafi prowadzić trudne rozmowy.
Przypuszczalnie, gdyby trafiła do rodziny adopcyjnej, to teraz byłaby bardziej szczęśliwa.
A może nie?
Dzieci doświadczane przez los (tak jak Asteria), patrzą na życie zupełnie inaczej niż ich rówieśnicy.
Nie potrafią dokonywać wyborów, pragną tylko być kochane i … same chcą kochać.

HAWRANEK
Chłopiec spędził w naszej rodzinie kilkanaście miesięcy. Był zupełnie zdrowym dzieckiem, jednak sąd kilkukrotnie dawał jego mamie szansę na uporządkowanie swojego życia. Dlatego też do adopcji został skierowany dopiero krótko po ukończeniu roku.
Czy jego mama była złym człowiekiem? Niby nie. Nie piła, nie biła. Była w pewnym sensie zagubiona. Lubiła spotkania towarzyskie, zapominając o tym, że w domu czekają dzieci.
Być może inaczej by było, gdyby z tą dziewczyną zaczął pracować psycholog, otrzymałaby jakieś konkretne wsparcie – może w postaci jakiejś opiekunki do dziecka?
Jednak dla nas, dzieci które mamy pod opieką, są również „naszymi dziećmi”. Pragniemy, aby były szczęśliwe – one, a nie ich rodzice. Dlatego decyzję sądu o odebraniu praw rodzicielskich jego mamie, odebraliśmy z dużą radością.
W tej chwili Hawranek ma wspaniałą rodzinę adopcyjną. Jest nam bardzo miło, że nowi rodzice przekazują nam informacje o postępach chłopca. Czasami się spotykamy. Chłopiec lubi nasze towarzystwo, chociaż z pewnością nie pamięta nas z okresu sprzed kilkunastu miesięcy.
Wydaje mi się, że dzieci, które u nas przebywają są bardzo otwarte w stosunku do innych osób (zarówno innych dzieci, jak też dorosłych). Wprawdzie istnieje takie pojęcie jak „lęk separacyjny”, kiedy to dziecko nie akceptuje nikogo poza mamą (i ewentualnie tatą), to w przypadku naszych dzieci zastępczych, okres ten albo nie występuje, albo ma charakter symboliczny.
Dlatego też Hawranek lubi każdego, kto ma ochotę poświęcić mu trochę czasu na zabawę.
Ostatnio widzieliśmy się z nim dwa dni temu. Zostaliśmy zaproszeni przez jego rodziców.
Trochę urósł, trochę zmężniał, ale tak prawdę mówiąc pewne zachowania się nie zmieniły. Śmiech, zażenowanie, kokietowanie - te emocje przekazuje dokładnie tak samo jak kiedyś. Zresztą nie jest wyjątkiem. Inne dzieci, które odeszły od nas do nowych rodzin, zachowują się tak samo.
Jedyne co się zmienia, to pewne przyzwyczajenia, nawyki. W przypadku Hawranka, jest to z pewnością pewien dystans do psów. Zauważyłem to już jakiś czas temu, gdy chłopiec odwiedził nas z rodzicami w naszym domu. Dawniej pies był takim samym przyjacielem, jak każdy inny domownik. Teraz jest tylko upierdliwym stworem, który ciągle liże i trzeba przed nim uciekać.
Ostatnio byłem ciekawy, czy pamięta jeszcze dawne nasze zabawy fizyczne, np. tak zwany skok na bungee. Nie chciałem tego robić na oczach jego mamy, więc schowaliśmy się za kominem …
Był zdziwiony. Nie zapłakał, ale też nie sprawiło mu to przyjemności. Ciekawy jestem, co wówczas pomyślał. Może chodziło o moją osobę, bo bieganie z Majką wokół komina sprawiało mu dużą frajdę.
Za to wciągał nas w zabawy bardziej intelektualne. Zaprosił mnie do układania puzzli. Z jego pomocą udało mi się ułożyć „konia na pastwisku”, jednak jak zabrał się za układanie „świnki”, gdzie wszystkie puzzle były tak samo różowe, to musiałem prosić o wsparcie Majkę.
Najbardziej nas rozśmieszyło, gdy zaczął karmić innych (tak na niby). Najpierw była to mama, potem ciocia (czyli Majka). Mnie jakoś opuścił, przechodząc od razu do misia. Dalej przyszła kolej na dziewczynkę na obrazku. Jednak na tym nie poprzestał, dopatrzył się Jezusa wiszącego na krzyżu nad drzwiami. Długo upierał się, aby go nakarmić, jednak po jakimś czasie dał za wygraną. Widocznie stwierdził, że jak nie chce, to niech wisi głodny.

Spotkania z dziećmi, które odeszły z naszej rodziny zastępczej, są dla nas ogromną przyjemnością, chociaż zdajemy sobie sprawę, że pewnie będą one coraz rzadsze. W końcu jesteśmy tylko pewnym epizodem w życiu tych dzieci. Liczymy jednak na to, że te kontakty nie zostaną przerwane. Nam niewiele trzeba – wystarczy jakieś zdjęcie i krótka informacja (choćby co kilka miesięcy).







sobota, 5 marca 2016

CIOCIOBABCIE

Do napisania tego artykułu zabierałem się od dobrych kilku tygodni.
Istnieją osoby, które bardzo interesują się naszą rodziną zastępczą, angażując się w sposób bezpośredni, poświęcając swój czas i serce. Problemem jest to (patrząc z mojego punktu widzenia, czyli kogoś, kto chciałby to opisać), że dziewczyny te pomagają nam, zajmując się naszymi dziećmi pod naszą nieobecność. Wychodzą z nimi na spacery, organizują zajęcia w swoich domach, a nawet zapewniają inne atrakcje, o których często nie mamy pojęcia. Dlatego też opisanie tego jest niezmiernie trudne, ponieważ na dobrą sprawę mam tylko szczątkowe wyobrażenie tego, co się w trakcie takich spotkań dzieje.
Spróbuję jednak coś napisać, chociażby po to, aby zasygnalizować, że są ludzie, na których możemy liczyć (nawet abstrahując od konkretnej pomocy zarówno w sferze fizycznej jak też emocjonalnej), którzy zauważają potrzebę tworzenia rodzin zastępczych, widzą krzywdę dzieci w taki czy inny sposób porzuconych, i dostrzegają sens naszej pracy.

Przedstawię więc krótko trzy „ciociobabcie”, które w największym stopniu odcisnęły swe piętno (i nadal to robią) na życiu naszych podopiecznych.

Ciociobabcia Hania
Hania jest kobietą z zasadami. Właściwie nie wiem dlaczego zacząłem od takiego stwierdzenia. Powinienem najpierw napisać, że jest to siostra Majki, czyli moja szwagierka. Jednak to pierwsze zdanie, jest tym, które jako pierwsze przyszło mi na myśl. Hania przez całe swoje życie musiała bardzo twardo stąpać po ziemi, wielokrotnie nie było jej łatwo. Być może dlatego rodzina była dla niej świętością, ostoją. Nie wiem dlaczego piszę w czasie przeszłym – przecież nadal rodzina jest dla Hani sprawą priorytetową, dla której często trzeba poświęcić własne przyjemności, a nawet własne potrzeby.
Spodziewaliśmy się, że jej reakcja na naszą decyzję o pozostaniu rodziną zastępczą, może nie być pozytywna... i tak też było. Pierwsza wymiana zdań między Hanią a Majką była dość ostra. Każda z nich miała swoje argumenty, które osobiście rozumiałem, ale niepytany się nie odzywałem.
Po kilku dniach doszło do ponownego spotkania. Emocje opadły. Hania przemyślała całą sytuację i nawet jeżeli w tamtej chwili nadal nie rozumiała naszego postępowania, to nasza decyzja została w pewien sposób zaakceptowana. Jednak dopiero w momencie, gdy pojawiły się u nas pierwsze dzieci, nastąpiło coś, co określiłbym przeobrażeniem się modliszki w motyla. Nie tylko, że nasza decyzja została już w pełni zaaprobowana, to jeszcze nasze „nowe dzieci” stały się dziećmi całej (szeroko rozumianej) rodziny. Zależało nam tylko na zrozumieniu, a okazało się, że możemy liczyć na daleko idącą pomoc. Hania wielokrotnie zabierała dzieci będące pod naszą opieką na spacery, do swojego domu. Bardzo nam pomagała zwłaszcza w okresie, gdy mieliśmy dzieci wymagające codziennych wyjazdów na rehabilitację i wizyt u lekarzy-specjalistów. Na dobrą sprawę to ja jestem jej najbardziej wdzięczny, ponieważ w tym czasie mogłem zająć się pracą zawodową.
Myślę jednak, że dla Hani była to też duża przyjemność. Zawiązywały się pewnego rodzaju przyjaźnie, zwłaszcza z Hawrankiem, Foxikiem, później Iskierką. Dla dzieci też były to inne doznania, jak choćby wizyty w sklepie, których my im nie zapewniamy (przynajmniej nie codziennie). Aktualnie Hania jest już babcią (niedługo będzie podwójną), więc nieco bardziej zajmuje się własnym wnukiem. Jednak mimo to, zdarza się, że „podrzucamy” jej nasze dzieciaczki na kilka godzin i nigdy nie spotkaliśmy się z odmową.
Powstała też nowa tradycja w naszej rodzinie. Każde dziecko, które odchodzi z naszego pogotowia, ma wyprawianą pożegnalną uroczystość (wręcz bankiet). Główną atrakcją jest zawsze tort sponsorowany (i osobiście wykonywany) przez Hanię. Zawsze wszystkim bardzo smakuje, bo jest w nim dużo … serca.

Ciociobabcia Ela
Ela jest naszą sąsiadką. Może nie „zza miedzy”, ale „o rzut kamieniem”. Prawdę mówiąc nie pamiętam, w którym okresie zaczęła interesować się naszym pogotowiem, ale wydaje mi się jakby była naszą bratnią duszą od zawsze. Ela często zabiera nasze dzieci na spacery, ale również bywa, że zapewnia im dłuższą opiekę w czasie, gdy mamy jakieś sprawy do załatwienia. Taką sprawą mogą być na przykład odwiedziny naszej byłej podopiecznej „Królewny” w domu pomocy społecznej. Dzięki Eli, również ja mam czasami możliwość spotkać się z dziewczynką.
Ela ma zdolności organizatorskie. To taki KO-wiec (młodzieży wytłumaczę, że jest to pewnego rodzaju instruktor kulturalno-oświatowy z czasów PRL-u), który potrafi zwerbować na spacer z naszymi dziećmi, inne ciociobabcie. Bywa więc, że dzieci spotykają Ciociobacię-Mariolkę, albo Ciociobabcie-kuzynki. Zdarza się, że na spacer z dwójką dzieci, idzie czworo opiekunów. Dzieciom to na pewno nie przeszkadza. A ja jestem bardzo wdzięczny, ponieważ Majka nie lubi spacerować sama (zwłaszcza w weekend), wówczas namawia mnie i trudno się jakoś wykręcić. Wprawdzie nie stronię od aktywności fizycznej, ale wolę pobiegać (a z wózkiem jest to trochę trudne).
Ale wracając do Eli. Nie wiem co jest tego przyczyną, ale dziewczyna zna prawie wszystkich z naszej miejscowości. Spacerując z naszymi dziećmi, co chwilę kogoś spotyka, opowiada – jest pewnego rodzaju rzecznikiem prasowym naszego pogotowia. Być może dzięki niej, wszyscy mieszkańcy traktują nas bardzo życzliwie, czego wyrazem są zarówno miłe słowa, jak też przekazywane często zabawki czy rzeczy dla dzieci.
Majka postanowiła, że w imieniu każdego odchodzącego od nas dziecka, Ela dostanie jakąś ogrodową roślinkę – w ramach symbolicznego podziękowania. Jesienią kupiłem trzy róże (dwie i tak już były zaległe). Niestety zostawiłem je w ogrodzie i wszystkie zżarły sarny. Od tego czasu pożegnaliśmy kolejną dwójkę dzieci, więc mamy już spore zaległości. Jak tak dalej pójdzie, to Ela będzie musiała znaleźć w swoim ogrodzie miejsce na całe rosarium, w którym każda roślinka będzie miała swoje imię: Iskierka, Luzak, Chapic itd.

Ciociobabcia Malwina
Mam nadzieję, że Malwina się na mnie nie obrazi za to określenie, ponieważ na dobrą sprawę jest młodą dziewczyną, która (gdybym się dobrze postarał) mogłaby być moją córką.
Malwina (wraz z całą swoją rodziną) w niebywały sposób pokochała Chapicka. Przypomnę jeszcze tylko, że stanowi ona rodzinę zastępczą dla kilkorga dzieci, a nasz chłopiec spędził z jej rodziną cały miesiąc w czasie ubiegłorocznych wakacji (gdy my mieliśmy urlop).
Rodzina Malwiny spędza z chłopcem prawie każdy weekend (często zaczyna się on już od czwartkowego wieczora), mimo że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że dziecko wkrótce będzie adoptowane przez rodzinę z Włoch.
Osoby te zapewniają Chapickowi wiele rozmaitych atrakcji, których by nie zaznał w naszej rodzinie (jak choćby wyjazdy na basen). Jakoś nasza rodzina nie za bardzo lubi wodę (zwłaszcza ja).
Czasami czujemy się trochę nieswojo, ponieważ Malwina nigdy nie chce zwrotu poniesionych kosztów, a te czasami są naprawdę duże (choćby zakup butów). Ostatnio udała się z Chapickiem (a właściwie jej mąż) do fryzjera. Początkowo trochę mi było żal jego „einsteinowskiego image”, ale już się przyzwyczaiłem. Teraz chłopiec wygląda jak „Duduś' z filmu „Podróż za jeden uśmiech”. Gdyby nie ten „zez”, to jak nic, Filip Łobodziński za młodu.
Ale nie o Chapicku chciałem pisać...
Malwina, mimo że zajmuje się chłopcem z pobudek altruistycznych, to przede wszystkim dla nas jest ogromną pomocą. Jak by nie patrzeć, jedno dziecko mniej do opieki podczas weekendu powoduje, że mamy więcej czasu dla siebie. Mamy tylko nadzieję, że wyjazd chłopca do Włoch nie będzie dla Malwiny i jej rodziny ciężkim przeżyciem. My takich rozstań przeżyliśmy już sporo, dla nich będzie to pierwsze tego typu doświadczenie.


PS
Ciociobabcie w ostatnim okresie zaczęły się organizować. Spotykają się, chadzają wspólnie do teatru i na inne tego typu imprezy. Szkoda tylko, że nie zabierają z sobą naszych dzieci … 
Chociaż nie chcę narzekać. W końcu spędzenie raz na jakiś czas popołudnia „sam na sam” z dzieciakami, jest dla wujkodziadka Pikusia pewnym urozmaiceniem, a często wręcz dobrą zabawą.