sobota, 31 grudnia 2022

SAJGON

 


Bywają dzieci, które robią niesamowicie dobre pierwsze wrażenie. Jednym z nich jest Sajgon – niespełna trzyletni chłopiec, który mieszka z nami od kilkunastu dni. Pierwszego dnia, Majka zobaczyła w nim niezwykłą urodę i dobre wychowanie. Sajgon, podając rękę, przywitał się ze wszystkimi domownikami i posadzony na tapczanie grzecznie siedział. Rozglądał się tylko ujmująco dookoła, delikatnie uśmiechał, a zawołany przybiegał się przytulić.

Ja zobaczyłem w nim jedynie ogromny potencjał. W pełni zgadzam się z Majką, że Sajgon jest ładnym dzieckiem. Być może mu to kiedyś pomoże, o ile z jakichś powodów nie zostanie maskotką takiej czy innej grupy. Jednak na tę chwilę nie ma to żadnego znaczenia, a przymioty, które zaobserwowaliśmy na samym początku, i które właśnie wymieniłem, są jedynymi umiejętnościami chłopca.
Sajgon jest kilkumiesięcznym dzieckiem w skórze trzylatka. Jeżeli wynika to jedynie z zaniedbania, to chłopiec musi się odbić od dna. Dlatego uważam, że ma potencjał, a naszym zadaniem jest wydobyć wszystko co możliwe. Trudno powiedzieć ile czasu mu to zajmie. Gdzieś słyszałem, że dziecko wychowujące się w destrukcyjnym środowisku, potrzebuje przynajmniej drugie tyle czasu, aby nadrobić wszystkie zaległości. O ile w ogóle jest to możliwe. Oznacza to tylko tyle, że my najwyżej rozpoczniemy proces zdrowienia.

Gdybym miał określić chłopca jednym słowem, to powiedziałbym – masakra. A wydawało mi się, że już niewiele może mnie zaskoczyć. Z pozytywnych cech Sajgona mógłbym jeszcze dodać umiejętność chodzenia. Chociaż trudno się z tego w jakiś przesadny sposób cieszyć.

Nie wiem, czy chłopiec potrafi biegać, bo dotychczas jeszcze nie próbował się rozpędzić.

Sajgon nie potrafi mówić. Wydaje wprawdzie jakieś dźwięki, ale trudno to chociażby nazwać gaworzeniem. Nie są to sylaby, ale jakieś szumy, piski, a nawet próby odwzorowania odgłosów zasłyszanych gdzieś w otoczeniu. Te dźwięki często nie pochodzą ze strun głosowych, ale gdzieś z głębi ciała. Wielokrotnie gdy słyszę chłopca, to nie potrafię go zlokalizować. Stoi dwa metry ode mnie, a głos dochodzi jakby z drugiego pokoju, a nawet zza okna. Udaje mu się wydać dźwięk podobny do gongu na dworcu kolejowym, po którym można usłyszeć: „pociąg osobowy z Koluszek wjechał na tor przy peronie drugim”. Potrafi także wydać odgłos ptaka. Nie wiem jakiego, bo zacięcia ornitologicznego nigdy nie miałem. Zaniepokojony – warczy. Dysponuje również szerokim wachlarzem różnych odmian płaczu, czy też lamentowania. Nauczyliśmy się już odróżniać kiedy jest głodny, a kiedy spragniony. Inaczej płacze gdy chce pójść spać, a inaczej gdy właśnie się obudził i chce wyjść z łóżeczka. Jedyne zwroty, które jestem w stanie przelać na papier, brzmią: „e sze sze” i „ej te te”. Od kilku dni często powtarza coś pomiędzy „dziadzia”, „tata” i „ciocia”. W taki sam sposób zwraca się do mnie i do Majki, chociaż być może kiedyś dostrzeżemy jakąś subtelną różnicę.

Zaczęliśmy od konsultacji logopedycznych. Z jednej strony dlatego, że brak umiejętności mówienia bardzo nas niepokoił, a z drugiej, że jednak Sajgon bardzo starał się nawiązać z nami jakiś kontakt. Otwierał buzię i na tym się kończyło. Można powiedzieć, że w dużej mierze się uspokoiliśmy i możemy być dobrej myśli. Prawdopodobną przyczyną takiego stanu rzeczy jest brak umiejętności gryzienia. Podstawą diety chłopca było do tej pory mleko i kaszka, a „podajnikiem” butelka ze smoczkiem. Każdy większy pokarm, który mu wkładaliśmy do buzi, próbował ssać, a mniejszy połknąć. Nie używał rąk.

Na szczęście Sajgona trudno nazwać niejadkiem, bo akceptuje wszystkie nowe smaki. Zastanawialiśmy się, jaką powinniśmy przyjąć metodę wprowadzania chłopca do naszej rodziny. Doszliśmy do wniosku, że samo pojawienie się w zupełnie nowym środowisku jest tak dużym stresem, że trudno go w jakiś spektakularny sposób zwiększyć jeszcze bardziej. Postanowiliśmy pójść za ciosem i nie bawić się w stopniowe rozkładanie zmian w czasie. Od razu zlikwidowaliśmy butelkę ze smoczkiem, a w jej miejscu pojawił się kubek-niekapek, talerzyk, miseczka i łyżeczka. Majka dała mi wolną rękę w kwestii wszystkich posiłków z wyjątkiem obiadu. Być może stwierdziła, że jeżeli ja chłopaka nawet trochę przegłodzę, to ona wynagrodzi mu to kaszą (albo kaszką) z jakimś sosem i roztartym mięsem, podawaną wprost do buzi.
Dużą sztuką były próby przekonania Sajgona do wzięcia jakiegokolwiek pokarmu w rękę. Pierwsze kęsy musiałem wkładać mu bezpośrednio do buzi. Otwierał usta i natychmiast, bez gryzienia, starał się połknąć podany kawałek. Szybko więc się okazało, że muszę wszystko kroić w kostkę nie większą niż w sałatce warzywnej, bo chłopiec krztusił się, a oczy wychodziły mu z orbit. Ale miałem po swojej stronie dwie sprzyjające okoliczności. Pierwszą była żarłoczność Sajgona i chęć najedzenia się za wszelką cenę, a drugą – nieoceniona pomoc Dagona. Ten drugi przez cały posiłek wyszczerzał zęby, pokazując młodszemu koledze na czym polega gryzienie. I tym sposobem, zupełnie jak w wierszu Tuwima, „ruszyła maszyna po szynach ospale”. Sajgon potrafił przesiedzieć przy śniadaniu ponad godzinę, a Dagon mu towarzyszył. I nawet nie wyjadał z jego talerza.

Wciąż się zastanawiam, czy Sajgon rozumie co do niego mówimy. Wydaje mi się, że bardziej reaguje na gesty, mimikę twarzy, czy sytuację, w której się znajduje. Gdy powiem do niego tylko „dzień dobry”, to się ze mną nie przywita. Podobnie jest w przypadku, gdy zwrócę się do niego słowami „chodź się przytulić”. Za to od razu reaguje na wyciągniętą rękę i otwarte ramiona.

Zdarzyło się, że trzymał w ręce talerz. Powiedziałem „podaj talerz”. Natychmiast rzucił go na podłogę i przyszedł się przytulić – miałem wyciągnięte ręce.
Sajgon lubi się przytulać. Przyjemność sprawia mu głaskanie, dotykanie. Teraz (po kilkunastu dniach) gdy do nas przychodzi – wyciąga ręce. Na początku tylko przychodził, a ręce miał opuszczone, albo natychmiast odwracał się tyłem.

Słyszy. Chociaż reaguje tylko na jedno imię – Sajgon. Gdy powiemy do niego „Sajguś”, „Sajgonek”, to nie ma żadnej reakcji.


Nieciekawie wygląda zabawa chłopca. Może się czepiam, bo przecież Sajgon potrafi wziąć do ręki samochodzik, książeczkę, albo jakiegoś plastikowego zwierzaka. Jednak nie wie, do czego te zabawki służą. A przynajmniej do czego służą innym dzieciom. Jego zabawa polega na przekładaniu czegokolwiek z jednego pudła do drugiego. A gdy już to pierwsze opróżni, to zaczyna przekładać w drugą stronę. Raz udało mi się wejść z nim w jakąś głębszą relację podczas zabawy. Zresztą zupełnie przypadkowo. Sajgon zaczął odnosić zabawki do szafki, po czym trzaskał drzwiczkami tak, że szyby w oknach dzwoniły. Powiedziałem tylko raz: „ciszej”, przykrywając przy tym palcem usta. Zupełnie na nic nie liczyłem, a jednak rozpoczęło to świetną zabawę, która trwała przynajmniej pół godziny. Zabawę, która mnie dokumentnie nudziła, ale Sajgon bawił się wyśmienicie. Co kilka sekund otwierał i bezszelestnie zamykał drzwi szafki, a ja pokazywałem kciuka i mówiłem „super”. Przy każdym zamknięciu zaczynał śmiać się w głos i mówił swoją mantrę: „e sze sze”.

Jednak zdarzyło się to tylko raz. Być może coś sobie wówczas przypomniał, a może nawet znalazł się na chwilę w innym czasie i w innym miejscu. Zazwyczaj tylko na mnie patrzy. Nie potrafi powiedzieć „tak”, „nie”. Nie potrafi kiwnąć głową – tylko stoi i słucha. Bez żadnej reakcji. Może nawet nie słucha. Tylko patrzy.

Trudno mi w jakiś szczególny sposób odnieść się emocjonalnie do całej sytuacji. Jeszcze jesteśmy obok siebie. Przynajmniej ja jestem obok. Wredny na co dzień Dagon jest bliski memu sercu, a bezproblemowy Sajgon tylko jest. Łazi za mną wszędzie i czeka, aż znowu zechcę gdzieś przejść. Jak ten pies.

Całość opisu Sajgona muszę zakończyć chociaż krótką charakterystyką jego mamy. Być może nawet taty, bo podobno jest on ważną postacią w życiu chłopca.

Początkowo mama twierdziła, że Sajgon jest zupełnie zwyczajnym dzieckiem, tylko rozwija się w innym tempie niż rówieśnicy. Być może ktoś jej powiedział, że trzylatek nieumiejący mówić i gryźć, raczej podlega innej ocenie, bo zmieniła zdanie. Stwierdziła, że kilka miesięcy temu chłopiec wszystko mówił i jadł wszelkie stałe posiłki. Nastał jednak jeden dzień, gdy tata Sajgona wyjechał na jakiś czas za granicę. Od tego momentu coś się chłopcu w głowie pomieszało i jest jak jest.
Ale przecież tata wrócił już kilka tygodni temu, a mama jakby nie patrzeć, powinna być dla dziecka osobą najważniejszą – nawet podczas nieobecności ojca. Czy można tym tłumaczyć zachowanie Sajgona?
Przyjmijmy, że można i poczekajmy co będzie dalej.
Mamy chłopca jeszcze na oczy nie widzieliśmy, chociaż deklarujemy chęć spotykania się i ona również. Zadzwoniła dwa razy. No ale przecież właśnie były święta, a za chwilę Nowy Rok. Dziecko może poczekać.

A tata? Standard. Typowy tata biologiczny naszych dzieci – nieobecny, nieznany.

Mama wychowywała się w pieczy zastępczej. Ma też starszą córkę (przyrodnią siostrę Sajgona). Obie mają tak zwany płodowy zespół alkoholowy. Dziewczynka również wychowuje się w rodzinie zastępczej.

Sajgon? Jak widzę jego przyszłość?

Buźkę faktycznie ma ładną. Trudno doszukiwać się jakichkolwiek cech dysmorficznych. Jednak kilkuletnie opóźnienie jest niezaprzeczalne.
Ktoś kiedyś zapytał, czy zawsze z Majką jesteśmy jednomyślni i zajmując się dziećmi mamy ustalony wspólny front. Mogę stwierdzić, że tak, a Sajgon jest wyjątkiem potwierdzającym tę regułę. Bo w przypadku tego chłopca, działamy jakby nieco inaczej. Majka traktuje go jak dziecko półroczne. Chłopiec płacze, czyli zgłasza swoją potrzebę, a jej zadaniem jest ją rozszyfrować i zaspokoić. Ja próbuję wymusić przyśpieszenie jego rozwoju. Skoro w ciągu kilku dni nauczył się gryźć, otwierać buzię przy myciu zębów, stawać na nogi przy przenoszeniu z miejsca na miejsce (wcześniej natychmiast uginał nogi)  i wyciągać ręce przychodząc się przytulić, to ma większy potencjał od niemowlaka, nawet jeżeli nie potrafi kiwnąć głową i wskazać na coś palcem. Bywają zatem sytuacje, gdy Sajgon zaczyna płakać. Chociaż jest to bardziej pojękiwanie, bo łzy mu nie lecą. Bywa, że się nawet domyślam czego chce. Na przykład, że chce się napić. Bo... dawno nie pił, wydawany głos jest inny niż wtedy gdy jest śpiący albo głodny, stoi trzy kroki przede mną. Ale ja mu życia nie ułatwiam i nie wzmacniam tych zachowań. Stanie godzinami tuż obok mnie i chodzenie za mną krok w krok (do kuchni, toalety, na fotel) może budzić rozmaite emocje. Dla mnie, po kilkunastu dniach, staje się to coraz bardziej irytujące. Zamierzam wygasić to zachowanie. Pozostając przy tej hipotetycznej potrzebie zaspokojenia pragnienia – Sajgon nauczył się już podejść do kubka, wziąć go do ręki i się napić. Teraz musi nauczyć się myśleć przyczynowo – skutkowo. Musi się w końcu zorientować, że pokazanie mi pustego kubka spowoduje, że naleję mu wodę. Musi nauczyć się pokazywać palcem i przynajmniej kiwać głową – przytakując, albo wyrażając dezaprobatę. Musi przestać być mało wymagającym dzieckiem stojącym z boku.

Sajgon jest moim wyzwaniem na następny rok. Uważam, że jego czas rozwijania się w swoim tempie już dawno minął. Teraz musi gonić uciekający pociąg.





czwartek, 15 grudnia 2022

--- Wietnam

 


Odkryłem Azję.

Nie pojadę już więcej do Afryki. Czy wrócę jeszcze kiedyś do Wietnamu? Być może. Na tym południowo-wschodnim skrawku azjatyckiej ziemi poczułem się jak u siebie. A nawet więcej – jakbym odkrył swoje korzenie. Zresztą być może coś w tym jest, bo gdy patrzę w lustro, to widzę starego Wietnamczyka. I nie tylko ja. Dzień przed wyjazdem dostaliśmy informację z naszego biura podróży, przypominającą o konieczności zabrania z sobą zdjęcia na wizę. Niby o tym wiedzieliśmy, ale planowaliśmy wziąć zdjęcia paszportowe, które robiliśmy kilka lat temu. Okazało się jednak, że w Wietnamie jest inny format, więc woleliśmy dmuchać na zimne i pojechaliśmy do fotografa. Pani robiąca mi zdjęcie popatrzyła na mnie, zrobiła jedno ujęcie, potem drugie. W końcu stwierdziła: „Proszę szerzej otworzyć oczy, bo ma pan je dziwnie wąskie i skośne”. Nie wiedziała, że ja po prostu dobrze przygotowałem się do podróży.



Chociaż tym razem, z przygotowaniami było dużo gorzej niż zazwyczaj. Niemal do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy co będzie z naszymi dziećmi. Najprościej poszło z Kori. Mieliśmy prawie miesiąc na przekazanie jej nowym rodzicom. Dla pięciomiesięcznej dziewczynki było to nawet zbyt wiele czasu.

Dwa tygodnie przed rozpoczęciem Majki urlopu dowiedzieliśmy się, że wujek Marian (u którego Omen z Dagonem spędzili poprzednie dwa tygodnie wakacji) się odmyślił. Wydawało nam się, że przyjęcie dzieci nie będzie dla niego większym problemem, bo przecież ostatnio mówił, że jakoś daje się z chłopcami wytrzymać. Wiedzieliśmy, że dwa tygodnie są bardzo krótkim czasem na znalezienie nowej rodziny, nie mówiąc już o zorganizowaniu kilku spotkań zapoznawczych. Kolejne znane nam rodziny zastępcze odmawiały. Dobro przebywających u nich dzieci było najważniejsze. Widocznie nasi chłopcy nie zapracowali sobie na zbyt dobrą opinię. Coraz wyraźniej majaczyły na horyzoncie dwie możliwości – rezygnacja z wakacji albo umieszczenie bliźniaków w placówce. Obie nie do zaakceptowania. Został już tylko tydzień do naszego wylotu, gdy PCPR kogoś znalazł. Tyle tylko, że chłopcy w połowie musieliby zmienić rodzinę, a do tego mieliby być rozdzieleni. I w takim momencie, zupełnie nieoczekiwanie, pojawili się rodzice adopcyjni Blanki (dziewczynki, która niecały rok temu od nas odeszła). Przyjechali z małą w odwiedziny. Znali naszych chłopców, a co ważniejsze, Blanka również ich pamiętała. Dlaczego nie – powiedzieli – damy radę. Nie było żadnych problemów proceduralnych, ponieważ rodzice po szkoleniu adopcyjnym mają prawo zostać rodziną pomocową. Tak więc, rzutem na taśmę, udało się. Do tego z jeszcze lepszym skutkiem, niż pierwotnie planowaliśmy.
Trochę stresu było też z Jackiem i Plackiem. Niby chłopcy są z nami jeszcze bardzo krótko i trudno tutaj mówić o jakichś silniejszych więziach – ale jednak. Zwłaszcza Jacek dość ciężko zniósł przeprowadzkę do nas. Teraz znowu miał zmienić miejsce zamieszkania. Nieoczekiwanie z pomocą przyszedł sąd, co mnie wyjątkowo mile zaskoczyło. Chłopcy wprawdzie u nas są od niedawna, ale do systemu pieczy zastępczej trafili już ponad rok temu. Ich mama biologiczna miała więc sporo czasu na poukładanie swojego życia. Gdy dowiedziała się, że dzieci znowu będą miały pójść do nieznanej sobie rodziny zastępczej, postanowiła złożyć do sądu wniosek o ich urlopowanie. Miała dobre opinie u osób, z którymi pracowała w ciągu ostatniego roku, więc jej wniosek został przez nie poparty. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że istnieje duże prawdopodobieństwo powrotu dzieci do domu, a dwutygodniowy urlop może być dla mamy życiową szansą. Krótko mówiąc - teraz albo nigdy. Stanie na wysokości zadania albo może zapomnieć o dzieciach. Sąd długo się nie wahał. Wyraził zgodę na urlop, chociaż w gotowość postawił wszystkie służby. Dwie godziny po odwiezieniu chłopców przez Majkę, mamę odwiedzili pracownicy pomocy społecznej, a dziewczyna chyba faktycznie się przejęła. Zdawała relacje z pobytu dzieci wszystkim świętym. Nawet pisała do Majki. A że internet w Wietnamie działał bez zarzutu, więc prawie codziennie byliśmy informowani co się u chłopców dzieje.
Ja jeszcze nie mam wyrobionego zdania, chociaż raczej przychylam się do głosu większości. Historia Jacka i Placka jest bliźniaczo podobna do historii Romulusa i Remusa. Różni się zaledwie mało znaczącymi szczegółami. A jednak tutaj myślę zupełnie inaczej. Za kilka lat, a może już za kilka miesięcy, okaże się, przy którym z tych dwóch przypadków się myliłem. Nie ma takiej możliwości, abym w obu miał rację. Ale nie czas teraz na takie wywody.

Wracam zatem myślami do Wietnamu, który to kraj tak bardzo mi się spodobał. Muszę jednak zaznaczyć, że sporo osób nie podzielało mojego zdania.



W Wietnamie najbardziej w oczy rzuca się brak znajomości języków obcych. Wietnamczycy mówią tylko po wietnamsku i często trudno się z nimi porozumieć nawet na migi. Mi to zupełnie nie przeszkadzało, a nawet miało swój urok. Chociaż być może chodziło o to, że w swojej świadomości byłem tam równie skuteczny, co poliglota władający biegle kilkoma językami. Nie miało też większego znaczenia czy znajdowałem się w wielkim Sajgonie, czy na prowincji, w hotelu, sklepie, czy na ulicy. W tym względzie nic nie miało znaczenia. Nawet pilot w samolocie (bo lataliśmy również liniami lokalnymi) mówił po angielsku tak, że nic nie rozumiałem.

Swoją przygodę z językiem wietnamskim rozpocząłem od hotelowej restauracji, gdy oczekiwaliśmy na zakwaterowanie. Poprosiłem o dwa piwa i nieco się zdziwiłem, gdy kelnerka przyniosła biały kartonik i właśnie zaczęła przymierzać się do nalania jego zawartości do szklanki. Na szczęście zauważyłem narysowaną na nim krowę, bo w przeciwnym razie być może bym stwierdził, że tutaj piwo mają w kartonikach. Dość długo trwało tłumaczenie, że milk to nie beer, ale w końcu pani wyciągnęła z lodówki puszkę z napisem Tiger. Wyjaśnienie, że chodzi mi o dwie puszki, było już znacznie łatwiejsze.
W wielu innych miejscach, Wietnamczycy byli już wyposażeni w telefony i jak nie wiedzieli o co chodzi (a najczęściej nie wiedzieli), to sięgali do translatora angielsko-wietnamskiego. A mają to oprogramowanie dość ciekawe. Po wprowadzeniu angielskiego słowa, które turysta sam musi wpisać (bo oni nie za bardzo wiedzą jak je się zapisuje), wyświetla się zarówno jego wietnamski odpowiednik, jak też zdjęcie. Gdy pewnego dnia zapragnąłem zjeść rybę i wpisałem słowo „fish”, u dołu ekranu wyświetliły się dwie złote rybki. Wcale nie jest wykluczone, że właśnie je podano mi na talerzu.



Nikt nie przykłada tam wagi do jakichkolwiek zasad rządzących światem kulinarnym. Dania nie są podawane w tym samym czasie wszystkim biesiadnikom. To co już jest gotowe, wjeżdża na stół. Najczęściej najpierw podawany jest ryż, a potem właściwe danie. W menu można znaleźć pozycję „piwo w puszce” i „piwo w szklance”. Jak zostanie zamówione w puszce, to szklanki już się nie dostanie. Piwo z nalewaka praktycznie nie istnieje. Nalewaki występują głównie jako ozdoba restauracji.

W Wietnamie je się wszystko i prawie każdą część danego stwora, czy rośliny. Na przykład ogon świni, czy kwiaty dyni. O ile w restauracji hotelowej raczej wiadomo co jest serwowane (gdyż wszystko jest podpisane po angielsku), o tyle w knajpie na mieście, a już na pewno w przydrożnej budce z jedzeniem, można zjeść psa, gekona, żółwia, żabę, czy węża – zupełnie o tym nie wiedząc. Ale bywały też miejsca, gdy przy wejściu do knajpki witał nas baner ze zdjęciem psa z rożna. Pomylić się nie było można. Zresztą gdy zapytaliśmy: „Chał, chał?”, gospodarze z uśmiechem kiwali głowami upewniając nas jakie menu serwują. Do tego dookoła biegało kilka psów. Może to taki wietnamski odpowiednik kurczaków z wolnego wybiegu. Poza hotelami i luksusowymi restauracjami, menu jest najczęściej tylko po wietnamsku. Pewnym ułatwieniem jest zdjęcie opisanej potrawy, chociaż wszystkie są do siebie bardzo podobne. Dużo ryżu, warzyw i to coś, co bardzo trudno jest rozpoznać.
Wietnamczycy bardzo cenią sobie świeżość. To oznacza, że posiłek najlepszy jest wtedy, gdy jego podstawowy składnik żył jeszcze kilka minut wcześniej. Dlatego często można spotkać restauracje z wystawionymi basenami albo akwariami, w których pływają różne stworzenia od krewetek zaczynając, a na rybach kończąc (między innymi kolorowe – przypominających karasie ozdobne). Raczej unikaliśmy takich knajpek, bo jakoś trudno nam było zjeść coś, co chwilę temu na nas patrzyło.
Jednak ogólnie rzecz biorąc, wszystkie potrawy były bardzo smaczne i w większości przypadków nie zadawaliśmy zbędnych pytań.

Jakieś mięso

Owoce morza

Nalewka na kobrze


Wszystko było bardzo tanie. Tak tanie, że zostało nam jeszcze mnóstwo dongów, których nie zdążyliśmy z powrotem zamienić na dolary, a kantor w naszej miejscowości ich nie przyjmuje. Jest zatem pretekst, aby wrócić i je wydać. Nie będę podawał dokładnego przelicznika polskiego złotego na wietnamskiego donga. W dużym uproszczeniu, dziesięć złotych to jest trochę mniej niż pięćdziesiąt tysięcy dongów. W każdym razie tak to sobie przeliczałem i szło mi nawet całkiem sprawnie. Ostatecznie jeszcze bardzo dobrze pamiętam czasy, kiedy w naszym kraju też byłem milionerem. 

W Wietnamie za niecałe pół miliona, czyli odpowiednik stu polskich złotych, można było zjeść całkiem wykwintną kolację dla czterech osób. Chociaż tak było tylko na wyspie Phu Quoc, na której spędziliśmy kilka dni, nie robiąc nic poza opalaniem się na leżaku, piciem piwa, kąpaniem w basenie i właśnie włóczeniem się po knajpach. W Sajgonie było już nieco drożej. Za spaghetti z owocami morza, colą, piwem i jakimś dziwnym, zimnym deserem owocowym, zapłaciliśmy około osiemdziesięciu złotych (oczywiście za nas dwoje). Podejrzewam, że w naszym kraju tyle kosztowałaby jedna porcja spaghetti z samymi krewetkami. My mieliśmy przynajmniej trzy różne stworzenia – kalmary, krewetki i ostrygi. Tyle udało nam się rozpoznać. Bazary traktowaliśmy jako ciekawostkę turystyczną, ponieważ większość towarów była nam nieznana. Chociaż niektórzy z naszej grupy kupowali to i owo.

W Wietnamie wszystko jest niewielkie – podobnie jak jego mieszkańcy. Małe są stoły, krzesła, drzwi, windy, talerze... no i puszki z piwem. W hotelach zdarzały się windy, w których mieściły się tylko dwie osoby albo jedna z walizką. Chociaż bywały i takie, w których było napisane: „Udźwig 15 osób”. Niestety już przy sześciu turystach z Polski włączał się sygnał alarmowy świadczący o przeciążeniu. Istnieją też autobusy sypialniane, w których na trzech poziomach znajdują się pomieszczenia o wymiarach mniej więcej pół metra na metr siedemdziesiąt. Gdy taki hotelo-bus mijał nas na autostradzie, to wszyscy rzucali się do okien i podziwiali tę osobliwość.

Każdemu urodzonemu dziecku można nadać dowolne imię. Dziewczynkom często daje się imiona kwiatów, a chłopcom Waleczny, Męski, Smok, Bohater. Jednak gdyby ktoś chciał opatrzyć swoje dziecko mianem Gamguła, to też by przeszło. Istnieją także imiona nie przypisane do żadnej płci jak choćby Mądrość albo Rzeka. My spotkaliśmy się z panią Kaczką i panem Ryżem. Chociaż z drugiej strony, jest to tylko pozornie dziwne. Majka, jak zawsze, każdą wolną chwilę poświęcała czytaniu. Między innymi przeczytała książkę Kasi Szklanki o brytyjskim systemie pieczy zastępczej.

Ludzie są tam bardzo mili. Uśmiechają się do każdego, zagadują i kłaniają w pas. Nie chciałem uchodzić za polskiego buca, któremu wydaje się, że Wietnamczyk powinien bić mu pokłony, więc odpowiadałem tym samym i niestety do dzisiaj boli mnie kręgosłup.

Najciekawsze jest to, że nikt nie chce niczego w zamian. Nikt nie wyciąga ręki, ani nie przekonuje mnie o tym, czego naprawdę pragnę i nawet o tym nie wiem. Wszystkie jednodolarówki, które zabraliśmy, przywieźliśmy z powrotem. Nie było gdzie ich wydawać. Chłopcy bagażowi nie wyrywali walizek z ręki, a zdjęcie można było zrobić każdemu i z każdym. Pamiętam jak kiedyś byliśmy w jednym z krajów afrykańskich i wykupiliśmy sobie przejażdżkę bryczką po mieście. Wykupiliśmy, czyli zapłaciliśmy – i to całkiem niemałe pieniądze. Nasz przewoźnik gadał całą drogę, co chwilę pytając: „Is it coll?”. Odpowiadałem grzecznie, że tak, bo przecież nie chciałem być arogancki każąc mu się wreszcie zamknąć. Na koniec (wiedząc, że tam daje się napiwki każdemu i za wszystko) dałem mu pięć dolców. W odpowiedzi usłyszałem: „Only five?”. W Wietnamie coś takiego jest niespotykane. Jeżeli ktoś nie daje rady zanieść swojego bagażu do pokoju, to prosi o wózek albo pomoc bagażowego. Nikt nie oczekuje za to finansowej rekompensaty. Podobnie jest w restauracjach. Reszta z rachunku wydawana jest do najmniejszego donga. Ja jednak bardzo lubiłem dawać napiwki. Trochę może na przekór, a trochę aby zobaczyć nieopisaną radość obdarowanego. Brak znajomości języka i naszych zwyczajów kończył się często pogonią za nami po ulicy z nieodebraną resztą, a przynajmniej czołobitnością graniczącą z ryzykiem uszkodzenia sobie czoła o stół.

Wszystko przez to, że dla nas dziesięć złotych to jest niewiele. Dla Wietnamczyka często jest to prawie całodzienna stawka na utrzymanie. Duża część społeczeństwa zarabia poniżej stu dolarów miesięcznie, a pensja specjalistów pracujących w korporacjach rzadko kiedy przekracza tysiąc dolarów. Za to ceny mieszkań są porównywalne do naszych (w przeliczeniu na dolary), a samochody nawet dwukrotnie droższe, gdyż państwo nakłada na nie ogromne podatki i akcyzę. Wszystko to powoduje, że mało kogo stać na podstawę egzystencji (przynajmniej w naszym rozumieniu). Parkingi dla samochodów świecą pustkami, a ludzie żyją na obrzeżach miast w rodzinach wielopokoleniowych i domach skleconych z byle czego – na przykład słomy, blachy albo patyków z bambusa. Większość z nich (przynajmniej ta z południa kraju) żyje z tego co daje im dolina i delta Mekongu. Ludzie uprawiają ryż albo łowią w rzece wszystko co daje się zjeść. Kiedyś były to też krokodyle, ale wytrzebili je do cna i obecnie są one hodowane jedynie na farmach. Uprawa ryżu nie jest łatwa. Wszystko trzeba robić ręcznie i z pomocą bawołów. Ciężki sprzęt nie jest w stanie wjechać na grząskie pola ryżowe, bo zwyczajnie się zakopie. Bardzo ciekawie wygląda chowanie zmarłych. Nie ma tam wielkich cmentarzy jak u nas. A przynajmniej nie tylko takie są. Rodziny mają swoje własne cmentarze na polach ryżowych, a nawet na podwórkach tuż obok domu. Czasami w takich miejscach jest tylko kilkanaście, a nawet kilka nagrobków.

Rodzinny cmentarz na polu ryżowym


Szkolnictwo wygląda podobnie jak u nas za czasów gdy istniały gimnazja. Jednak od szkoły średniej za naukę trzeba już płacić. Można jednak napisać wniosek do jedynie słusznej partii, odpowiednio go motywując, bo być może państwo przejmie koszty dalszego kształcenia dziecka. Opieka medyczna jest bezpłatna jeżeli chory musi udać się do szpitala. Jeżeli taka potrzeba nie występuje, to za każdą wizytę u lekarza trzeba zapłacić. Być może z tego powodu średni czas życia jest dużo krótszy niż choćby w Europie. Być może dlatego, tak rzadko spotyka się na ulicach ludzi starych.

Chociaż istnieje też taka możliwość, że ludzie giną na ulicach. Podobno cztery razy częściej niż średnio w krajach europejskich. Można się zastanowić jak to jest możliwe, skoro mało kogo stać na samochód. Jednym z powodów może być to, że prawie każdy Wietnamczyk ma jakiś pojazd dwukołowy (będący dla niego jednocześnie samochodem miejskim, rodzinną limuzyną, a nawet ciężarówką) i jeździ nim jak chce – po chodnikach, pod prąd, nie zważając na znaki drogowe i sygnalizację świetlną. Każde przejście przez ulicę jest ocieraniem się o śmierć. Nie ma większego znaczenia, czy przechodzi się na pasach albo na zielonym świetle. Czekanie, aż ktoś przepuści pieszego jest bezcelowe. Tam nikt nikomu nie ustępuje. Nawet ambulans na sygnale ma zajeżdżaną drogę i musi stać w korkach. Podstawową zasadą jest przechodzenie przez jezdnię szybkim krokiem i pewnie. Bez zwalniania, przyspieszania, czy zatrzymywania się – licząc, że zostanie się ominiętym. W zasadzie nie jest to trudne. Po dwóch dniach, również tę sztukę opanowaliśmy.






W Wietnamie nie istnieje obowiązkowa składka emerytalna. Jeżeli ktoś chce, to ją opłaca. Jeżeli nie, to musi liczyć na pomoc rodziny albo w jakiś sposób zejść z tego świata. Podobnie jest z ubezpieczeniem zdrowotnym.

Oczywiście próbowaliśmy się dowiedzieć, jak wygląda system pieczy zastępczej. W zasadzie można powiedzieć, że nie istnieje. Tam nikt nikomu nie odbiera dzieci. Stosując nasze standardy, należałoby powiedzieć, że prawie wszystkie rodziny są patologiczne. Za to istnieje bardzo dużo sierocińców, do których trafiają dzieci pozostawiane przez rodziców. W zdecydowanej większości są to dzieci chore i niepełnosprawne – trzecie i czwarte pokolenie uszkodzone genetycznie po wojnie wietnamskiej – ofiary użycia przez Amerykanów broni chemicznej. Do takich miejsc mało kto ma wstęp i nawet nie za bardzo wiadomo, czy ktoś w jakikolwiek sposób te sierocińce kontroluje.

Adopcja istnieje. Ale tylko zagraniczna, w zamian za wsparcie finansowe tego czy innego sierocińca. My moglibyśmy to nazwać handlem dziećmi, a Wietnamczyków to zupełnie nie obchodzi. Zresztą sami nie chcą adoptować dzieci.

Mieszkańcy Wietnamu są narodem zgodnym. Nie ma waśni na tle religijnym, ani etnicznym. Najbardziej rozpowszechniony jest buddyzm i taoizm, ale istnieją również wyznawcy innych, mniej popularnych religii, jak choćby katolicy. W całym kraju istnieją 54 grupy etniczne mające własne języki. Bywa zatem, że wielokrotnie oni sami wzajemnie się nie rozumieją. Podstawowy język (powiedzmy urzędowy) jest z jednej strony dość prosty, a z drugiej niesamowicie trudny w użyciu. Gramatyka praktycznie nie istnieje. Czasowniki występują tylko w bezokoliczniku. Nie ma czasu przeszłego, ani przyszłego. „Zjadłem śniadanie” brzmi: „Ja jeść śniadanie już”. Za to jest to język tonalny. Literce „A” wypowiadanej w wyrazach można nadać aż sześć różnych dźwięków i potrafi to zrobić tylko rodowity Wietnamczyk.

Mieszkańcy tego kraju mówią, że przez swój uległy charakter stali się niewolnikami. Ale może właśnie to, że Wietnam był kolonią francuską, pozwoliło jego mieszkańcom zawalczyć o swoją niepodległość i doprowadzić do zjednoczenia części północnej i południowej. Być może dzięki Francuzom, Wietnamczycy nauczyli się być narodem dumnym, potrafiącym walczyć o swoje prawa.

Wojna z Amerykanami wciąż nie może odejść w zapomnienie. Ciągle jest czymś więcej niż tylko historią zapisaną w podręcznikach. Być może dlatego Wietnamczycy w szczególny sposób podchodzą do tego, co dzieje się obecnie przy naszej granicy. Dla nich najeźdźca zawsze będzie najeźdźcą, niezależnie od propagandy.



Zwiedzaliśmy tunele Wietkongu i muzeum wojny w Sajgonie. Zupełnie inaczej się to odbiera będąc tam, a zupełnie inaczej czytając książki. Cały kraj pokrywa piękna, bujna roślinność. Jednak są to młode lasy. Pięćdziesiąt lat temu nie rosło tam nic. Wszystko zniszczył Agent Orange.

Wejście do tunelu Wietkongu

Poza Majką nikt nie miał ochoty się przeciskać

Tym bardziej przykrywać

żeby nie było śladu


Tak było pod ziemią - dla turystów wejście zrobili po schodach


Wietnamczycy są zadowoleni ze swojego komunizmu. Ho Chi Minh jest uznawany za ojca narodu, który doprowadził do zjednoczenia kraju i zakończenia wojny. Podobno nie do końca jest to prawdą, zwłaszcza że facet umarł kilka lat przed zakończeniem wojny. Na jego cześć nawet zmieniono nazwę Sajgonu na Ho Chi Minh (chociaż większość Wietnamczyków nadal posługuje się dawną terminologią). Pomniki i wizerunki Ho Chi Minha widać na każdym kroku. Ale co nam do tego. Nikt nie dał nam prawa, aby mówić komuś jak ma myśleć i w co ma wierzyć.

50 lat temu


























Obecnie

Ja bym powiedział, że ich komunizm jest wysoko funkcjonujący. Państwo wprawdzie nie pomaga rozmaitym mniejszościom i wyznawcom religii, ale też ich nie zwalcza. Zwiedzaliśmy rozmaite świątynie, których utrzymanie należy do wiernych. Ciekawe jak by się to sprawdziło w naszym kraju.

Świątynia taoistyczna... chyba

Może jeszcze krótko kilka ciekawostek.
Aborcja jest dozwolona do 22 tygodnia ciąży. Badania prenatalne są darmowe.
Prostytucja oficjalnie jest zabroniona, ale prężnie działają gabinety masażu i wynajem pokoi na godziny. Cena jest bardzo przystępna, chociaż nie udało mi się dotrzeć do informacji czy masażystkę trzeba przyprowadzić swoją, czy można ją wybrać spośród personelu.
Bez najmniejszego zażenowania zakładałem koszulkę, w której w naszym kraju mógłbym pójść najwyżej na paradę równości.
Dzieci dostają w swoim życiu tylko jedną szczepionkę (pięć w jednym) krótko po urodzeniu.
Jest mnóstwo pozamykanych restauracji, hoteli i pensjonatów. Chociaż nic nie niszczeje. Ktoś się tym opiekuje i nawet wieczorami oświetla. Jedynie okoliczna roślinność rządzi się swoimi prawami. Niestety po pandemii turystyka strasznie "siadła" i ma to wpływ na wiele sektorów gospodarki.
Żebraków i bezdomnych jest mniej niż u nas. Praktycznie ich nie ma.

Parada równości na Phu Quoc

Ojciec narodu

Dosyć już tych wymienianek. Czas na podsumowanie.
Bez wątpienia bardzo miło wspominam czas spędzony w Wietnamie (co cały czas staram się podkreślać). Chociaż być może po części jest to spowodowane tęsknotą za latem, zieloną roślinnością i pięknymi kwiatami. Niełatwo wracało się do ujemnych temperatur, zmrożonego ogrodu i nieco wychłodzonego domu. W Wietnamie temperatura oscylowała wokół trzydziestu stopni. Tylko wieczorami spadała do dwudziestu czterech. Wszędzie wszystko kwitło, a rośliny wypuszczały świeże liście. Poza ryżem, dominujące były palmy kokosowe, bananowce, bambusy i rośliny liściaste zbliżone pokrojem do naszych rodzimych. Nie zauważyłem tylko iglaków. Chociaż nie... Było mnóstwo choinek. Praktycznie ocierałem się o nie na każdym kroku.

Iglak

i bałwanek


Bałwanów też było sporo. Najwięcej w naszym autokarze. Nie wiem czy kiedykolwiek zrozumiem dlaczego ludzie jadą tysiące kilometrów, a potem chcą mieć to samo co u siebie. Nie akceptują kultury, zwyczajów i tradycji danego kraju, tylko wciąż czegoś wymagają, na coś narzekają i coś by woleli.
Pojechaliśmy jednego dnia wspólnie na obiad. Głównym daniem miał być krokodyl, a dodatkowo trochę kurczaka i krewetek. Było to dla chętnych, więc jak ktoś nie chciał, to mógł w tym czasie zjeść coś we własnym zakresie. Problem pojawił się już na samym początku, gdy okazało się, że wszystkie potrawy zostały podane na wspólnych półmiskach, a każdy z uczestników dostał mały talerzyk i mógł sobie brać co chciał. Nie było przydziału. Ja się cieszyłem, że dostałem widelec, bo jeść pałeczkami za bardzo nie potrafię. Innym przeszkadzały małe talerzyki i to, że sąsiad zjadł za dużo i dla niego nie wystarczyło. Ale tak się je w Wietnamie. Zresztą podobnie jak u nas na uroczystościach rodzinnych. Na dobrą sprawę powinniśmy się cieszyć, bo zostaliśmy potraktowani jak jedna, wielka rodzina. Ale trzeba było zrobić aferę, bo zabrakło kurczaka i krewetek. Tyle tylko, że przyjechaliśmy na krokodyla, a tego zostało w bród. Był całkiem smaczny. Trochę przypominał wołowinę. Nie moja wina, że komuś kojarzył się z gekonem, czy jeszcze innym gadem. W każdym razie właściciel stanął na wysokości zadania i w ramach tej samej ceny doniósł jeszcze kilka talerzy kurczaka i krewetek. Wówczas okazało się, że wszyscy są już najedzeni. Najbardziej wrzeszczący zjedli po kawałku mięsa (tego wyjedzonego przez sąsiada), a reszta została na talerzach. Ja poczułem się zawstydzony, bo w Wietnamie jedzenia się nie marnuje.
Innym razem wyjeżdżaliśmy z hotelu jeszcze przed świtem. Mieliśmy dostać suchy prowiant. Niby nic wielkiego. Rzecz normalna nawet dla mnie – kogoś kto dopiero od niedawna zaczął podróżować po świecie. Ale okazało się, że niektórzy woleliby zjeść normalne śniadanie w hotelu. No i cała obsługa restauracji musiała przyjść ponad godzinę wcześniej niż zazwyczaj. Ja na ich miejscu bym nie przyszedł.
Podobnych sytuacji było więcej. Zdarzały się niemal na każdym kroku, ale wielu już nie pamiętam. Chociaż wspomnę może jeszcze o pokojach. Było ich w czasie całego wyjazdu kilka i w bardzo różnych stylach. W większości przypadków był to standard europejski. Ale zdarzały się też takie, które można określić mianem de luxe, extreme, a nawet perwers. Każdy z nich miał swój urok, pewien klimat. Mi zupełnie nie przeszkadzał brak pościeli (wystarczyło na noc wyłączyć klimę), prysznic w patio pod gołym niebem, czy muszla klozetowa w pokoju. Cieszyłem się, że dostałem papier toaletowy, bo Wietnamczycy go nie używają.

Standard



Extreme

Perwers


Prysznic w patio


W Wietnamie darmowy internet był prawie wszędzie. W każdym pokoju, przy basenie, na plaży, a nawet w sklepie i na stacji benzynowej. Działał bez zarzutu. Dzięki niemu dowiedzieliśmy się, że po powrocie będzie na nas czekał dwuipółletni chłopiec.

Dam mu na imię Sajgon.






niedziela, 6 listopada 2022

OMEN i DAGON 4

 


Wciąż jesteśmy razem i chociaż od dawna jest „zlecenie” na umieszczenie chłopców w rodzinie zastępczej długoterminowej (w domyśle – na zawsze), to sytuacja raczej przez dłuższy czas się nie zmieni.

Na ostatnim posiedzeniu zespołu, mama bliźniaków dostała krótki przekaz: „Ma pani trzy miesiące na uporządkowanie swojego życia. Jeżeli nic się w tym czasie nie zmieni, to po następnym zespole wnioskujemy do sądu o odebranie władzy rodzicielskiej i kierujemy dzieci do ośrodka adopcyjnego”. Dziewczyna przyjęła to oświadczenie ze zrozumieniem, wyraziła skruchę i postanowiła poprawę.
W związku z takim obrotem sprawy, wstrzymane zostały wszelkie działania zmierzające do znalezienia dla chłopców rodziny zastępczej. O ile w ogóle zostały rozpoczęte, bo wszyscy mówią, że u nas takiej rodziny nie ma.
Przez jakiś czas widzieliśmy więc jakieś światełko w tunelu, licząc że być może ośrodek adopcyjny ma w zanadrzu rodziców marzących o przyjęciu dwóch nie do końca zdyscyplinowanych czterolatków. Szybko się jednak okazało, że mamusia Omena i Dagona nie za bardzo wzięła sobie do serca zalecenia z ostatniego zespołu, gdyż zwyczajnie poszła sobie „posiedzieć”. Zapewne za jakieś duperele, ale tak czy inaczej nie będzie jej na najbliższym zespole i zapewne nikt nie zawnioskuje za odebraniem jej władzy rodzicielskiej, bo przecież w więzieniu nie ma za bardzo okazji się wykazać jako dobra matka, a tym bardziej poszukać mieszkania i jakiejkolwiek pracy. A następny zespół dopiero za kolejne pół roku, gdyż chłopcy wiekowo są już na wyższym poziomie, na którym ich sytuacja będzie omawiana tylko raz na sześć miesięcy.
Nie wiem, czy w takiej sytuacji będzie szukana jakaś rodzina zastępcza. Ostatecznie dzieci mają opiekę, rozpoczętą terapię, chodzą do przedszkola i raczej czują się w naszym domu całkiem dobrze – a wręcz coraz lepiej. Odnoszę wrażenie, że zanosi się na pobicie rekordu pobytu dziecka w naszej rodzinie. A szkoda, bo każdy kolejny miesiąc, to coraz mniejsza szansa na znalezienie jakiejkolwiek rodziny. Być może więc za jakiś czas ktoś wpadnie na pomysł, że powrót do mamy będzie najlepszym rozwiązaniem. Albo bardziej – jedynym.
Tyle tylko, że wówczas najprawdopodobniej wszystko co zostało dotychczas zrobione, zostanie zaprzepaszczone. Kiedyś się zastanawiałem nad sytuacją mamy chłopców i doszedłem do wniosku, że dla każdej ze stron najlepszym rozwiązaniem byłoby, aby dzieci nigdy nie opuściły systemu pieczy zastępczej, a ona mogła okazywać miłość matczyną na spotkaniach, dwa razy w miesiącu. Dziewczyna jest zupełnie sama. Ma wprawdzie mamę, ale raczej nie pełni ona funkcji wspierającej. Mieszkania ma rotacyjne – zadłuża je i ucieka. Być może właśnie za to siedzi. Z pracą jest podobnie. Raz ją ma, raz nie. Mottem na profilach wielu znanych nam mam biologicznych jest: „Szlachta nie pracuje”. Nie pamiętam, czy ona też kieruje się tą zasadą, chociaż sprawia takie wrażenie. Przeliczyłem kiedyś pobieżnie wszystkie stałe miesięczne wydatki na chłopców. Wyszło, że ledwo, ledwo starczyłaby Majki pensja. A przecież zarabia nie najgorzej. Mama chłopców pewnie może liczyć najwyżej na najniższą krajową, o ile nie na pracę dorywczą za psie pieniądze. Nie mam pojęcia, czy razem ze wszystkimi świadczeniami społecznymi, wystarczyłoby jej na utrzymanie trzyosobowej rodziny. Raczej w to wątpię, bo przecież samo wynajęcie mieszkania sporo kosztuje. Do tego – jak sama kiedyś mówiła – młodość ma swoje prawa. Dzieci jakoś nie do końca wpisują się w ten scenariusz. Zarówno finansowo, jak też czasowo. Przypuszczam, że cięcia rozpoczęłaby od terapii, bo pewnie uważa, że chłopcy są tylko żywiołowi i sami wyrosną na ludzi.
Jest jak jest i wcale tej dziewczynie nie zazdroszczę jej pozycji na tym świecie. Przypuszczam, że ona nawet by chciała jak najlepiej. Chciałaby mieć fajną rodzinę i mieć możliwość wychowywać swoje dzieci. Ale jest tylko dwudziestoparolatką, od której wszyscy wymagają rzeczy niemal niemożliwych. I ta perspektywa chyba ją trochę przeraża.

Bo chłopcy niestety nie są przeciętnymi czterolatkami. A żeby tak się stało, potrzeba dużo czasu, cierpliwości i wiedzy. Ich zachowanie wciąż zmienia się jak w kalejdoskopie, chociaż wydaje mi się, że idzie ku lepszemu. Niestety nadal, gdy tylko oczami wyobraźni zobaczę wspólne życie na zawsze, to ciarki przechodzą mi po skórze. Na szczęście jest to niemożliwe. I nie wiem, czy kiedykolwiek powiem inaczej niż: „jakoś da się z nimi wytrzymać”. Zresztą mniej więcej w podobny sposób wypowiadają się wszyscy, którzy mają z chłopcami do czynienia: „Dają popalić”, „Staram się jakoś przeżyć”, „Jeszcze daję radę”.

Niedawno Omen po przyjściu z przedszkola pochwalił się swoim zachowaniem:

   – Wujku, dzisiaj w przedszkolu byłem grzeczny.

   – To super, a co robiłeś?
   – Nie kopałem pani.

W każdym razie, aby nie trzeba było z chłopcami tylko „wytrzymywać” – staramy się działać. Zaprowadzanie ich na terapię jest tylko jednym z elementów. Równie ważne (a może i ważniejsze) jest postępowanie na co dzień. A tutaj potrzebna jest wiedza i właściwe postrzeganie tych dzieci.

Ta druga kwestia była dla mnie dużo trudniejsza. Przez długi czas poszukiwałem w obu braciach mocnych stron, na których można by było bazować i je wzmacniać. Wyszło trochę jak z fraszką Kochanowskiego o zdrowiu. Potrzebny był wstrząs, który wytrąciłby mnie z jakiegoś marazmu, przekonania o nieuchronności przeznaczenia. Od paru tygodni mieszka z nami kolejna dwójka braci – Jacek i Placek. Jeden jest nieco starszy od bliźniaków, drugi troszeczkę młodszy. Ich przyjście pozwoliło mi przejrzeć na oczy i dostrzec to, czego dotychczas nie zauważałem. Ujrzałem mocne strony.

Zebrałem ostatnio w pewną całość wszystko, czego „dzięki” Omenowi i Dagonowi się dowiedziałem. Zapewne się to jeszcze kiedyś przyda. Być może już wkrótce  przy Jacku i Placku.

Prezentację wspomnianej całości zacznę od możliwych przyczyn zaburzeń występujących u naszych chłopców:

  • Obciążenia genetyczne. W tym temacie nie mamy żadnej wiedzy. Chłopcy są jedynymi dziećmi swojej mamy, a o rodzinie nie wiemy nic. Teoretycznie można zrobić badania genetyczne, ale te podstawowe niewiele wniosą do sprawy. Wszystkie bardziej skomplikowane musiałyby zostać poparte przynajmniej jakimiś podejrzeniami, a powiedzmy sobie szczerze – przyczyny genetyczne są w tym przypadku mało prawdopodobne.

  • Czynniki prenatalne. To, że mama wyklucza używanie alkoholu i narkotyków w ciąży, nie za bardzo nas przekonuje. Chyba wszystkie mamy naszych dzieci twierdziły, że „one to na pewno nie”. Zresztą, chociaż sam alkohol jest najbardziej prawdopodobny, do tej grupy należą również możliwe choroby i leki zażywane podczas ciąży, a nawet przebyte zatrucia, czy stres emocjonalny (którego jej nie brakowało).

  • Czynniki okołoporodowe. Tutaj w grę może wchodzić wcześniactwo, niedotlenienie przy porodzie, cesarskie cięcie, poród z użyciem kleszczy, długi i bolesny poród, albo niska masa urodzeniowa. W przypadku Omena i Dagona – faktycznie coś mogłoby być na rzeczy.

  • Czynniki poporodowe. Mowa tutaj o zanieczyszczeniu środowiska, niewystarczającej stymulacji, hospitalizacji, pobycie w domu dziecka. Raczej wszystko odrzucam. Przynajmniej dwa ostatnie punkty.

  • Czynniki emocjonalne. Chodzi głównie o zaburzoną relację z rodzicem, będącą następstwem zaniedbania, przemocy fizycznej lub emocjonalnej, ale również będącą skutkiem choroby psychicznej matki. Osobiście trzymałbym się przede wszystkim tego punktu (z wykluczeniem choroby psychicznej).

Niezależnie od przyczyn, chłopcy mają szereg zaburzeń, z którymi staramy sobie jakoś radzić. Jest tego całkiem sporo.

Zaburzenia w odbiorze dotyku:

  • Unikanie dotyku. Obu chłopców nie można nazwać przytulaśnymi. Owszem, przychodzą się przytulić, ale robią to w bardzo dziwny sposób – przykładają głowę do naszej nogi. Chociaż w przypadku Dagona następuje pewien przełom. Bywa, że przytula się całym ciałem. Być może jest to efekt mocnego ugniatania ciała, w zamian zwyczajnego głaskania – co zaleciła nam terapeutka chłopca.

  • Nietolerowanie czynności pielęgnacyjnych. Mowa tutaj o obcinaniu paznokci, włosów, czesaniu, czy myciu głowy. Niby jest coraz lepiej, chociaż idziemy do przodu bardzo małymi krokami. I znowu coraz lepszy jest Dagon. Ostatnio przy obcinaniu włosów siedział grzecznie, nie krzyczał, a nawet mnie zagadywał. Dzięki temu wygląda całkiem przyzwoicie. Za to Omen cały czas się wyrywał i wrzeszczał – wygląda więc, jak wygląda. Podobnie jest z myciem głowy

  • Unikanie kontaktu z substancjami lepkimi, sypkimi. Widać ogromne postępy w obu przypadkach. Prawdopodobnie dużą rolę odegrało tutaj również przedszkole. Ale przede wszystkim terapia integracji sensorycznej.

  • Podwyższony próg bólu. W zasadzie dotyczy to tylko Dagona. Ciągle jest poobijany, posiniaczony i obdrapany. Wszystkie skaleczenia robi sobie po cichu, w sposób niezauważalny dla nas. Najczęściej nie potrafi powiedzieć gdzie nabił sobie jakiegoś guza, albo czym się zadrapał. A nawet jak potrafi, to te opowieści można włożyć między bajki. Omen za to ma jakby w drugą stronę. Wystarczy go dotknąć, a wrzeszczy jakby go ktoś ze skóry obdzierał.

  • Wkładanie przedmiotów do ust. Tutaj prym wiedzie Dagon. Wszystkie puzzle są poobgryzane, samochodziki bez kół (a przynajmniej opon), a książeczki jak po spotkaniu z Mango (psem).

  • Zawijanie się w koce, firanki, kołdry, wchodzenie pod matę na podłodze. Domena Dagona. Bardzo mu to pomaga w wyciszeniu się.

  • Hiperaktywność. Znowu chodzi o Dagona, gdyż Omen jest flegmatykiem i "anemią"  najwyższej klasy. Dagon jest w ciągłym ruchu. Jest impulsywny i nieuważny. Cechuje go wzmożona irytacja i niezdolność do skupienia uwagi. Pracujemy nad tym – na razie efekty są mizerne. Chociaż wydaje się, że pewne skutki przynosi robienie częstych przerw – takie odwrócenie na chwilę uwagi. Bywa, że nadmiar bodźców może powodować zmęczenie, a dzieci ratując się przed całkowitym wyczerpaniem albo się „wyłączają”, albo wręcz przeciwnie – zachowują jeszcze gorzej. Dagon należy do tego drugiego obozu.

Nieprawidłowości w zakresie czucia głębokiego:

  • Sztywne i nieskoordynowane ruchy. Problem dotyczy obu chłopców, chociaż bardziej widoczny jest u Omena, którego lewa ręka nie wie co robi prawa. Dużą nadzieję pokładamy w naszym ogrodzie – placu zabaw, trampolinie, zjeżdżalniach, rowerkach. A przede wszystkim w terapii.

  • Częste potykanie się i upadanie. Gównie Omen jest jakiś niezorganizowany. Co chwilę się przewraca, wpada na przedmioty znajdujące się w jego otoczeniu, albo spada z krzesła. Potrafi zapomnieć, że ma niepodciągnięte spodnie i wyrżnąć się przy pierwszym kroku.

  • Trudności z ubieraniem się i rozbieraniem. Tutaj mam pewne wątpliwości. Pojawiły się one (te wątpliwości) w dniu, gdy poznałem Jacka i Placka. Zwłaszcza ten drugi nie potrafi prawie nic. A do tego zupełnie się tym nie przejmuje i nie wykazuje najmniejszego zainteresowania samoobsługą.

  • Szuranie nogami lub tupanie. U Omena szuranie przeszło w tupanie. Nie wiem, czy jest to objaw zdrowienia. Dagon czasami potupie, ale musi być naprawdę wściekły.

  • Prowokowanie bójek w celu uzyskania informacji sensorycznej. Dziedzina zarezerwowana dla Dagona. Zaczepia wszystkich i bez powodu. Z Omenem i Jackiem prowadzi regularne wojny – czasami z dwoma naraz. Wielkość strat jest bez znaczenia.

Objawy dyspraksji. Niektórzy nazywają to syndromem niezdarnego dziecka. Głównie chodzi o trudności w wykonywaniu zadań sekwencyjnych, kłopoty z koordynacją, przetwarzaniem bodźców i zapamiętywaniem. Również problemy z motoryką małą i dużą, opóźnionym rozwojem mowy, zaburzeniami równowagi. Nie do końca jestem przekonany, czy podam dobry przykład, ale staje mi przed oczami Omen wchodzący do wanny w skarpetkach. Myślał, że już je zdjął.

Inne nieprawidłowości, które pewnie należą do którejś z powyższych grup, ale jeszcze ich nie wymieniłem:

  • Zaburzenia koncentracji uwagi, rozkojarzenie. Dotyczą obu chłopców. Mam nadzieję, że następuje postęp, chociaż nie za bardzo go zauważam.

  • Opóźnienie rozwoju fizycznego i umysłowego. Pod względem intelektualnym nastąpił wręcz rozkwit. Z przedszkolnych testów wyszło, że chłopcy są w normie rozwojowej. Tyle tylko, że Dagon musiał podchodzić do zadania w trzech etapach, gdyż emocje go rozpierały. Ale obaj dobrze nazywają kolory i kształty. Świetnie rozpoznają zwierzęta. Natomiast starszy Jacek potrafi pomylić się nawet przy psie i kocie. Niedawno zadaliśmy mu pytanie, prosząc aby bliźniacy nie podpowiadali:

       – Co to jest?

       – Nie wiem.
       – Znasz kurę? To jest jej mąż. Ko...Ko...
       – Koza.
  • Opóźnienie rozwoju mowy. Wszystko zależy z czym porównać. Przy Jacku bliźniaki wypadają blado. W konfrontacji ze swoją przeszłością, jest bardzo dobrze, a w zestawieniu z Plackiem można mówić o rozwojowej przepaści. A przecież dotyczy to dzieci w mniej więcej tym samym wieku.

  • Zaburzenia koordynacji wzrokowo-ruchowej – to chyba czucie głębokie. Nie jest najlepiej, zwłaszcza jeśli chodzi o Omena. Chociaż Dagon może się tylko dobrze kamuflować, nadrabiając wszystko swoją nadaktywnością.

  • Problemy z pamięcią, logicznym myśleniem i pojmowaniem związków przyczynowo-skutkowych. Nadal kiepściutko.

  • Kłopoty z myśleniem abstrakcyjnym. Jak wyżej.

  • Brak rozumienia przenośni i ironii. Nie jestem przekonany, czy będą kiedyś w stanie wstawić wodę na kawę, albo wskoczyć w buty.

  • Trudności w kontrolowaniu emocji. Utrzymujące się poczucie lęku i niepokoju. Dagon robi duże postępy. Być może dlatego, że zaczynał z bardzo niskiego pułapu. Coraz rzadziej się wścieka. Omen nadal jest pod tym względem w dużo lepszej formie, ale jakby stoi w miejscu.

  • Niewygaszone odruchy pierwotne. Są. Bardzo liczymy na terapeutkę, chociaż cudów nie obiecuje. Być może w niektórych przypadkach jest już zbyt późno.

No i teraz pytanie, co my możemy z tym wszystkim zrobić i co czeka przyszłych rodziców chłopców?

  • Przede wszystkim trzeba zmienić sposób myślenia. Nieodpowiednie zachowanie i nieprzestrzeganie norm, nie są wynikiem lenistwa, braku motywacji, czy błędów wychowawczych rodziców. Przyczyną jest nieprawidłowa praca mózgu, być może trwałe jego uszkodzenie.

  • Ważne jest jak najszybsze rozpoczęcie terapii, co my już zrobiliśmy, a której kontynuacja będzie należała do naszych następców. Póki co, nie skupiamy się na przyczynach, bo już nie da się tego odwrócić. Likwidujemy skutki. Zaczynamy od wygaszania odruchów pierwotnych, gdyż ich pozostałości powodują istnienie specyficznych trudności i niedojrzałości zachowania. Najważniejsze zadanie stoi przed terapeutką chłopców, bo to ona musi dać ich mózgom „drugą szansę”, aby nauczyły się schematów ruchów wygaszających odruchy. Takich, które powinny pojawić się dawno temu na odpowiednim etapie rozwoju. Powtarza więc ciągle określone sekwencje ruchowe zgodnie z tym, jak postępuje rozwój mózgu u chłopców . Jeżeli uda się skorygować wadliwe działanie odruchów, to powinno minąć wiele dolegliwości fizycznych i emocjonalnych. Zobaczymy. Mnie najbardziej fascynuje niewygaszony odruch Moro, z którym zmaga się Dagon. Jest on instynktowną reakcją na zagrożenie, pełniącą rolę mechanizmu przetrwania. Powinien się wygasić w pierwszych 3-4 miesiącach życia i zostać zastąpiony przez odruch wzdrygnięcia. Jeżeli pozostaje na dłużej, to powoduje stałą nadwrażliwość na niektóre bodźce – dotyk, hałas, światło. W starszym wieku wywołuje ciągłe dążenie do konfrontacji, ciągłe zaczepki z kimkolwiek – tak dla zasady. Dagon jest już na tym drugim etapie. Nie dalej jak pół godziny temu zaczął kopać Placka. Siedział na fotelu, patrzył mi prosto w oczy i go kopał. A ten drugi zamiast cokolwiek zrobić, to wył. Zwróciłem uwagę raz, drugi, trzeci. Nic. Przecież wiedział jak to się skończy, bo jedną z zasad jest konsekwencja. Ale nie o to mu chodzi. Uderzanie bez powodu, wydzieranie zabawek z ręki, czy niszczenie układanych puzzli i budowli z klocków, jest normą. Być może chłopiec próbuje w taki sposób się uspokoić, ale nie ma wypracowanego odpowiedniego mechanizmu i liczy na naszą pomoc. Jest to dość karkołomna teza, ale możliwa. Mówienie w takiej sytuacji: „Dagon uspokój się”, nie ma najmniejszego sensu. Za to można go na kilka minut wyprowadzić i pomóc obniżyć napięcie i zmniejszyć niepokój. W powyższym przypadku wyprowadziłem chłopca za kominek – dosłownie kilka kroków od całego zamieszania. Już po kilkunastu sekundach wrócił mówiąc: „Już nie krzyczę”. Wprawdzie nie o krzyki tym razem chodziło, ale na jakiś czas się wyciszył. Pocieszające jest to, że rozmaite napady szału i buntu zdarzają się coraz rzadziej, a chłopiec uspokaja się w coraz krótszym czasie. Ale i tak przed nami jeszcze sporo pracy.

  • Cóż więc możemy robić sami? Po pierwsze nie szkodzić, ponieważ dzieci często same uruchamiają system autoterapii i wykonują czynności, które je stymulują, usprawniają, bądź rekompensują niedobory. Dla przykładu, Omen czasami zatyka uszy rękami. Nie oznacza to, że sam nie robi hałasu. Owszem robi, bywa że nawet większy – tyle, że ten swój, potrafi kontrolować. Dagon natomiast owija się kocem, firaną, albo wchodzi pod matę na podłodze. Od czasu, gdy dostał w spadku po Mopiku kołderkę wypełnioną kamyczkami, przykrywa się nią kilka razy dziennie. I chyba faktycznie mu to pomaga.

  • Trzeba też być wyrozumiałym, pogodzić się z pewnego rodzaju niepełnosprawnością dziecka (bo chyba tak można to nazwać) i dostosować swoje oczekiwania i wymagania względem niego. W przeciwnym wypadku będzie narastała obustronna frustracja i poczucie bezradności. Pewnym problemem może być umiejętność ustawienia poprzeczki na odpowiednim poziomie – nie za wysoko, ale też nie za nisko. Ja mam raczej tendencję do zaniżania poziomu, a Majka z kolei śrubuje go do granic możliwości. Jak do tej pory, wychodzi na to, że jej sposób jest lepszy. Dagon nauczył się sprzątać prawie do perfekcji. Nie chodzi o to, że jest idealny błysk (bo potrafi dziesięć razy przejść obok klocka i go nie zauważyć), ale o umiejętność segregowania, łączenia w zbiory. Omen jest pod tym względem dużo gorszy, a Jacek z Plackiem zupełnie nie wiedzą o co chodzi. Oni w ogóle nie potrafią sprzątać. Jacek mówi: „nie umiem”, a Placek zwyczajnie rżnie głupa, udając że to nie do niego. Ciekawy jestem co będzie dalej, bo Dagon sam z siebie przyjął funkcję nauczyciela. Nie tylko pilnuje nowych kolegów aby sprzątali, ale uczy ich jak mają to robić. W sumie mają cztery pudła i trzy szuflady. Do jednego wkładają samochodziki, dalej zwierzęta, a potem kolejno klocki, książeczki, układanki i... coś tam jeszcze – sam już nie pamiętam. Dzisiaj Dagon powyrzucał im niepasujące zabawki na podłogę (nie żeby przełożył do właściwych pudeł) i powiedział: „sprzątać dalej”. Spojrzeli na mnie, ale nie widząc żadnego wsparcia, szybko zabrali się do pracy. Akurat Dagona, nigdy bym o takie umiejętności przywódcze nie podejrzewał. Jest to poniekąd sprzeczne z zasadami, według których powinniśmy naszych chłopców traktować jako młodszych niż są w rzeczywistości i mieć nad nimi stały nadzór.

  • Omen z Dagonem nie potrafią myśleć w sposób przyczynowo – skutkowy. Zgodnie z zasadami, bezsensowne jest zadawanie pytania: „Dlaczego to zrobiłeś?”, bo oni tego nie wiedzą. Należy tylko skupić się na nauce właściwych zachowań, poprzez ciągłe powtarzanie – w kółko, a potem znowu od początku. Jednak jak wytłumaczyć opisane powyżej zachowanie Dagona? Wydaje się, że chłopiec doskonale wie, że dopóki nie będzie posprzątane, to nie będzie kolacji.

  • Chyba, że w grę wchodzi rutyna. Bardzo ważny element dotyczący zabawy, posiłków, kąpieli, snu – o którym nie możemy zapominać. Z tym pojęciem bardzo ściśle wiąże się stałość. Nie powinniśmy zaskakiwać chłopców nowymi pomysłami. Również nowymi poleceniami, czy zwrotami. Wszystko musi być przewidywalne – minuta po minucie, dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Być może jest więc tak, że Dagon zwyczajnie nie wyobraża sobie zjedzenia kolacji, jeżeli wcześniej nie będzie miał miejsca rytuał sprzątania. Zresztą nowi chłopcy też są dziwni. W naszym domu do ogrodu wychodzi się przez taras. Latem drzwi są cały czas otwarte i nikt nie liczy ziarenek wniesionego piasku, a tym bardziej nie wymaga ciągłego zdejmowania i zakładania butów. Ostatecznie mamy odkurzacz, a podłogę wyłożoną płytkami. Na polecenie: „wchodzimy do domu”, Jacek z Plackiem zapychają wokół domu i meldują się przed drzwiami wejściowymi – nawet gdy wystarczy zrobić jeden krok, by przekroczyć próg tarasu. Może do wiosny się nauczą, chociaż idzie im opornie.

  • Ze wszystkim o czym piszę nierozerwalnie łączy się język, którym się posługujemy. Wszystkie polecenia muszą być zwięzłe, jasne i proste, bo inaczej chłopcy nie zrobią nic. Powinniśmy dokładnie opisywać co ma być zrobione. Wszystko krok po kroku, dzieląc zadania na etapy. Mówić musimy wolno, dając czas na zastanowienie, a co jakiś czas upewniać się, że zrozumieli. Tyle, że gdy takiego Omena zapytam: „zrozumiałeś?”, to z całym przekonaniem odpowie, że „tak”, nawet jak nie ma zielonego pojęcia o co mi chodzi. Muszę więc zadawać pytania pomocnicze. Ale nowi chłopcy nie są ani na jotę lepsi. Plackowi nie zadaję prawie żadnych pytań, bo mi nie odpowiada – moja poprzeczka leży więc na samej ziemi. Natomiast Jacka traktuję jak przeciętnego czterolatka, bo jest i wygadany, i początkowo wydawał się dużo bardziej kumaty od Omena z Dagonem razem wziętych. Bywa, że wychodzi z wanny i stoi jak słup. Wytrzyj się w różowy ręcznik – mówię do niego. Nadal stoi. Powtarzam. Nadal nic. 

            – Rozumiesz mnie?

            – Tak.
            – Wiesz co to ręcznik?
            – Tak.
            – Wiesz co to różowy?
            – Tak.
            – Widzisz ten ręcznik?
            – Tak.

         W końcu brakuje mi pytań pomocniczych i sam muszę go wytrzeć.

  • Kolejną sprawą jest przestrzeganie zasad i bycie konsekwentnym. Bo tylko zasady sprawiają, że świat wokół dziecka zaczyna mieć dla niego sens. No i nastał taki dzień, w którym Omen z Dagonem dorwali się do mojego sprzętu, który po ostatnim malowaniu domu nieopatrznie pozostawiłem w zasięgu ich wzroku. Wśród rozmaitych pędzli i wałków, jakimś trafem znaleźli też długopis. No i dawaj po tych niedawno wymalowanych ścianach. Farba niby zmywalna. Najlepsza z najlepszych. Ale długopis za cholerę nie chce zejść – trzeba będzie znowu przemalować. A żeby było jeszcze ciekawiej, to jak malowanki już im się znudziły, odnaleźli szafę z puzzlami i grami planszowymi dla dorosłych. Całość zabrali do swojego pokoju i rozsypali po podłodze, mieszając dokumentnie. A wszystko to robili podczas południowej drzemki, kiedy ja niczego nieświadomy upajałem się błogą ciszą. Majka stwierdziła, że puzzli nie da się inaczej rozdzielić jak tylko układając poszczególne obrazki, a gry to chyba są do wyrzucenia, bo zupełnie nie wiadomo co jest od czego. No i teraz nie dość, że wieczorami ciągle haftuje, to za dnia będzie układała puzzle. W każdym razie wykrzyczałem chłopakom, że mam tego już dość i do wieczora nie ma żadnych przyjemności. Żadnego podwieczorku, żadnych bajek, a na kolację suchy chleb i woda. No i musiałem być konsekwentny, aby ich świat nie zatracił sensu. Przygotowałem się do kolacji w sposób szczególny. Omen z Dagonem dostali po kromce chleba z serem na osobnych talerzykach. Już tylko to było zaprzeczeniem wszelkiej stałości, rutyny i czego tam jeszcze, bo przecież zawsze jest szwedzki stół i każdy je to co najbardziej lubi. Woda była tak jak każdego dnia, więc w tej materii nic się nie zmieniło. Za to Jackowi i Plackowi przygotowałem nadzwyczaj wykwintny posiłek. Zrobiłem sałateczkę z zielonym groszkiem, pastę z pora i żółtego sera, kiełbaski, jajeczka, ogóreczki, pomidorki. Wszystko było zwieńczone półmiskiem z ananasikiem, arbuzikiem, winogronami, boróweczkami i bananem. Omen zjadł co dostał, powiedział dziękuję i wstał od stołu. Dagon skwitował całość jednym zdaniem: „On ma jajko”. Nie było żadnej skruchy, lamentu, czy postanowienia poprawy. No i na co mi taka konsekwencja? Tylko się napracowałem przy tych sałatkach.

  • Nie wypada nie wspomnieć o kolejnej przypadłości naszych chłopców, a mianowicie o nierozumieniu metafor, przenośni, ironii, słów o podwójnym znaczeniu. Z tego powodu nie powinniśmy używać tego rodzaju zabiegów słownych, gdyż zwyczajnie nie ma to sensu. Ale chyba gdy mówię: „Omen, skocz po ciocię. Ale tak na jednej nodze.”, to raczej krzywdy mu nie wyrządzam, chociaż stoi wówczas zdziwiony i nie wie czego od niego chcę. Podobnie jest gdy zwracam się do Dagona ze słowami: „Rzuć okiem na Kori, czy nie wypadła jej butelka z mlekiem”. Ciekawe jest to, że tłumaczyłem już obu nie raz, co oznaczają te zwroty, ale jakoś nie mogą tego pojąć. Chociaż może jest to tylko kwestia wieku, bo Jacek wcale nie jest lepszy. Przybiegł do mnie jednego dnia ze słowotokiem, za którym nie mogłem nadążyć myślą. Zrozumiałem tylko tyle, że Omen coś ode mnie chce.

       – A on buzi nie ma, że sam nie umie powiedzieć? – zapytałem.

       – Omen, pokaż buzię... Nie, nie ma – oświadczył.

    Być może tym razem to on zastosował jakiś trik słowny, a ja wyszedłem na idiotę.

  • Na koniec mogę jeszcze dodać, że ważna jest też odpowiednia dieta. Głównie chodzi o ograniczanie ilości spożywanego cukru i mleka, gdyż składniki te mogą wywoływać u dzieci niepokój i nadpobudliwość. My i nasze dzieci nie mamy z tym najmniejszego problemu. Od lat płatki i musli są zjadane przez dzieci na sucho, a słodycze są racjonowane.

Staramy się jak możemy, chociaż niektórych rzeczy nie przeskoczymy. Choćby coraz silniejszych więzi emocjonalnych z rodziną. Z jednej strony jest to bardzo dobre w procesie zdrowienia, ale musimy mieć świadomość tego, że kiedyś zostaną one zerwane. Nie mam pojęcia, czy będą one na tyle prawidłowe, że spowodują bezpieczne przejście do nowej rodziny. Być może proces pójścia do nowego domu będzie musiał wyglądać inaczej, niż praktykujemy to do tej pory.

Jeżeli jednak nie ma możliwości znalezienia rodziny na zawsze, a do tego wciąż w grze jest prawdopodobieństwo powrotu do mamy biologicznej – staramy się nie naciskać na znalezienie kolejnej rodziny przystankowej.
Zresztą w ogólnym rozrachunku jest coraz lepiej. Być może jest to kwestia przyzwyczajenia. Nie wiem, ale jestem coraz bardziej cierpliwy i coraz mniej irytują mnie pytania w stylu:

   – Gdzie jest ciocia?
    Poszła siku.
   – A dlaczego?

Albo wymuszanie wszystkiego w myśl zasady „bo ja chcę”, bez słuchania argumentów, bez próby zrozumienia czegokolwiek.

Przyzwyczaiłem się też do tego, że Omen nadal nie za bardzo wie, gdzie jest śmietnik, a piżamę wciąż zamiast na wieszak, wrzuca do pojemnika na brudną bieliznę. Przyzwyczaiłem się do wielu rzeczy.

Dołączę jeszcze opis z ostatniego posiedzenia zespołu. Najciekawsze jest to, że chociaż jest on całkiem „świeży”, to wiele spraw jest już nieaktualnych. Wszystko zmienia się w tak szybkim tempie, że trudno jest przewidzieć cokolwiek w perspektywie dłuższej, niż kilka dni.

Omen i Dagon – 3 lata i 8 miesięcy

Ocena dzieci na podstawie obserwacji opiekunów

Sytuacja zdrowotna

W sensie fizycznym, nie mamy zastrzeżeń do stanu zdrowia obu chłopców. Nie chorują. Nawet rzadko są zasmarkani, chociaż obaj chodzą do przedszkola i są bardziej narażeni na rozmaite infekcje.
Gorzej sytuacja wygląda w sferze psychicznej i emocjonalnej. Niedawno otrzymaliśmy ocenę rozwoju Dagona, opracowaną przez jego terapeutkę, która jest pedagogiem specjalnym, logopedą i terapeutą integracji sensorycznej. Wcześniej diagnozowaliśmy Omena i to z nim kilka miesięcy temu rozpoczęliśmy terapię, którą można nazwać wczesnym wspomaganiem rozwoju. Dagon wydawał nam się dzieckiem dużo lepiej funkcjonującym w rozmaitych aspektach. Wprawdzie był bardziej żywiołowy i trudniejszy we współżyciu, to jednak jego zachowania wydawały się bardziej naturalne i łatwiej udawało się je zinterpretować. Przede wszystkim nie dało się zauważyć jakichkolwiek zaburzeń w kwestiach przywiązaniowych. Dagon był bardzo nieufny w stosunku do obcych osób. Nie przytulał się do nich tak jak Omen, a nawet stronił od podania ręki na powitanie. Nie chciał też wychodzić na spacery z kimś, kogo nie znał – nawet w grupie innych dzieci (w tym ze swoim bratem). Pojawiały się jednak pewne zachowania, które być może dałoby się wytłumaczyć w przypadku dziecka półtorarocznego, ale przy prawie trzylatku były już niepokojące. Dagon od początku pobytu w naszej rodzinie był w opozycji do wszystkiego, co spotykał na swojej drodze. Po kilku miesiącach braku zmian w jego zachowaniu zaczęliśmy tracić nadzieję, że jest to tylko przedłużający się bunt dwulatka.
Zdiagnozowanie chłopca było dużo trudniejsze niż Omena. Razem z terapeutką prowadzącą Omena, podjęliśmy decyzję o rozpoczęciu terapii z Dagonem jeszcze przed rozpoznaniem wszystkich jego deficytów.
Można zatem przyjąć, że ocena Dagona uwzględnia wszystkie jego nietypowe zachowania. Podsumowując ją w kilku zdaniach można powiedzieć, że chłopiec ma zaburzenia w przesyłaniu informacji pochodzących z różnych systemów zmysłowych. Ma dysfunkcje w pracy systemu dotykowego, wzrokowego, słuchowego. Problemy z motoryką dużą i małą oraz koncentracją uwagi. Jednak co w tej opinii wydaje się najważniejsze i tłumaczące zachowania Dagona, to niewygaszone odruchy pierwotne. Chłopiec ma asymetryczny odruch szyjny ATOS, do tego STOS, TOB i parę innych nieprawidłowości, co przekłada się na zaburzenia postawy, równowagi, obniżone napięcie mięśniowe, szybkie męczenie się, trudności w postrzeganiu wzrokowym, słuchowym, dotykowym, brakiem rozumienia poleceń, nadruchliwością i trudnościami w panowaniu nad emocjami. Prościej mówiąc, chłopiec nie do końca odczuwa samego siebie.
Jednak najbardziej niepokojący (z mojego punktu widzenia) jest niewygaszony odruch Moro – co w codziennym życiu dość znacznie odróżnia zachowania Dagona i Omena. Jeżeli nie uda się go wygasić, to w przyszłości chłopiec może ciągle dążyć do zwady z każdym i bez wyraźnego powodu. Aby to przełożyć na świat ludzi dorosłych, terapeutka podała przykład osoby wyskakującej z kijem bejsbolowym do kogoś, kto niechcący zajechał jej drogę jadąc samochodem. Również ciągłe niezdecydowanie chłopca „chcę  nie chcę”, raczej jest wynikiem niewygaszonych odruchów pierwotnych, chociaż jest też dość charakterystyczne dla zachowań autystycznych. Na tę chwilę skupiamy się na pierwszej możliwości. Bardziej interesuje nas jak pomóc chłopcu, niż co jest przyczyną jego zaburzeń. Zdaniem terapeutki Dagon boi się wszystkiego, co jest nowe albo zaskakujące. Z tego powodu Dagon jest nieufny w stosunku do obcych. Lęk przed osobą, której nie zna, jest silniejszy niż chęć przytulenia się do niej. To powoduje również całkiem poprawne zachowania w nowych sytuacjach, jak choćby pierwsze spędzone dni w przedszkolu. Jednak w dłuższej perspektywie wszystko się zmienia. Dagon przestaje skupiać się na zagrożeniach i docierają do niego bodźce, które go rozpraszają – coś co dla przeciętnego człowieka jest niezauważalne. Chłopiec koncentruje się na dochodzącym odgłosie przejeżdżającego kilka kilometrów dalej pociągu, ledwie słyszalnym szczekaniu psa za oknem, albo dochodzącym zapachu gotującego się obiadu.
W chwili obecnej szczególną wagę przywiązujemy do częstych zajęć terapeutycznych. Jeżeli z jakichś powodów mają one wypaść, to termin przysługujący Omenowi przydzielamy Dagonowi. Bacznie zwracamy uwagę na nasze zachowanie w stosunku do Dagona. Wszystko powinniśmy robić mocno i jednoznacznie. Głaskanie zamieniamy na mocne uciskanie (na przykład ramion albo głowy) i nie dotykamy go w części ciała, których nie widzi. Zwyczajne głaskanie jest dla chłopca niezrozumiałe, ponieważ odbiera je jako naprzemienne zbliżanie i oddalanie się. Wysyłamy jakby sprzeczne sygnały – Dagon nie rozumie, czy chcemy go przytulić, czy odtrącić.

Funkcjonowanie dziecka w domu

Gdyby spojrzeć na chłopców z perspektywy prawie rocznego pobytu w naszym domu, to niewątpliwie nastąpiła ogromna zmiana na lepsze. Kiedyś obaj wypowiadali pojedyncze, jednosylabowe wyrazy, a zdania budowali najwyżej z trzech słów. W tej chwili zarówno Omen jak i Dagon, mówią pełnymi zdaniami, chociaż jeszcze niezupełnie wyraźnie. Z Omenem można się swobodnie porozumieć. Chłopiec jest coraz mądrzejszy, można się z nim na coś umówić i wytłumaczyć mu wiele spraw. Dagon mimo dość dużego zasobu słów, mówi jakby bez sensu. Pytania, które zadaje są niedorzeczne, a odpowiedzi ni w pięć, ni w dziewięć.

Omen potrafi zająć się sobą – ułożyć puzzle, zbudować dom z klocków, obejrzeć książeczkę, czy pobawić się zabawkami. W przeciwieństwie do niego, aktywności Dagona są krótkotrwałe. Nie umie on skoncentrować się na jednej czynności. Wszystko co bierze do ręki – niszczy. Książeczki drze, układanki zgniata, a wystające elementy zabawek obgryza. Nie potrafi przewidywać (w przerwie między bajkami w telewizji zaczyna płakać: „nie ma bajki!!!”) i zapamiętywać (na przykład w kółko powtarza: „gdzie jest ciocia?”). Nadal ciągle jest w opozycji do wszystkiego, łącznie z samym sobą. Konieczność podjęcia jakiejkolwiek decyzji prowadzi do przynajmniej kilkuminutowego buntu, na który jedynym sposobem jest ignorowanie zachowania i nie wchodzenie z chłopcem w dyskusję. Ostatnio taki atak wściekłości trwał prawie dwie godziny, zaczynając się jak zwykle od niewinnej wymiany zdań:

   – Załóż spodnie.

   – Nie.
    No to nie.
   – Ale ja chcę.
   – To załóż.
   – Nie chcę.

Ignorowanie powoduje, że chłopiec zaczyna wykłócać się sam z sobą, co chwilę zmieniając zdanie. W końcu jednak milknie. I to nagle. Dyskutowanie z nim powoduje coraz większy wzrost poziomu emocji, co w przypadku Dagona przekłada się na wzrost poziomu lęku, a to zwiększa ilość wydzielanego kortyzolu i spirala coraz bardziej się nakręca. Sugerowane przez terapeutkę uciskanie ramion i głowy działało przez jeden dzień, gdy jeszcze było czymś nowym i zaskakującym.

Takich okresów rozdrażnienia jest przynajmniej kilka w ciągu dnia, a powodem do zainicjowania pierwszego „nie chcę” jest najczęściej drobiazg – na przykład przesunięcie talerzyka podczas jedzenia kolacji.

Chłopcy bardzo ładnie śpią. W stosunku do sytuacji sprzed roku, widzimy tutaj ogromny postęp. Omen nie budzi już się już z krzykiem po kilka razy w nocy i nie wychodzi z łóżeczka w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Dagon po przebudzeniu opuszcza łóżeczko w celu znalezienia jakiejś książeczki, po czym ponownie do niego wchodzi i drze książeczkę w drobny mak. Próbowaliśmy kiedyś chować przed nim wszystkie książki, ale przynosiło to jeszcze gorszy skutek, bo chłopiec popisywał się jeszcze gorszym zachowaniem, a do tego wydzierał się na całe gardło: „ciocia!!!”, albo: „wujek!!!”. Niestety kończy nam się zasób mocno wyeksploatowanych książeczek, więc czasami podrzucamy mu egzemplarze po pierwszym darciu – nawet daje się nabrać.

Bracia śpią sami w jednym pokoju. Nie wymagają już tak jak kiedyś, aby spał z nimi ktoś z opiekunów.

Ogromny postęp nastąpił w sferze przywiązania. Obaj chłopcy tęsknią za nami gdy nas nie ma, wspominają nas i pytają kiedy wrócimy.

Nie ma żadnych problemów z jedzeniem. Chłopcy jedzą raz lepiej, raz gorzej, ale w ogólnym rozrachunku – dużo. Dagon ma szansę zostać wegetarianinem, a Omen wprost przeciwnie. Teraz, gdy są jedynymi dziećmi przy stole, świetnie spisuje się tak zwany szwedzki stół, czyli taca z różnorodnymi wiktuałami. Każdy wybiera co chce i nie ma obawy, że chłopcy wyjedzą wszystko innym dzieciom. Najwyżej Dagon Omenowi, bo ten drugi ze swoją angielską flegmą je przynajmniej dwa razy wolniej. Ale głodny żaden nie jest, gdyż na końcu zawsze jakieś kawałki kanapek zostają. Najwyżej są już pozbawione obkładu.
W kwestii higieny jest dużo gorzej. Obaj bracia wciąż mają jakąś fobię przed obcinaniem paznokci, włosów i myciem głowy. Chociaż w przypadku Omena jest już dużo lepiej niż było kiedyś. Największą sztuką jest umycie głowy Dagonowi. Krzyczy, rzuca się, a potem przez tydzień wciąż chodzi po domu i marudzi: „nie myjemy głowy, nie myjemy głowy, nie myjemy głowy”. Dlatego staramy się go (i siebie) nie stresować za bardzo i mycie głowy jest nie częściej niż raz na dwa tygodnie. Niestety powoduje to, że nijak nie możemy pozbyć się ciemieniuchy, którą chłopiec ma od samego początku pobytu w naszej rodzinie. Czasami się zastanawiam, czy nie jest to przypadkiem jakieś przebarwienie skóry, ale trudno to sprawdzić. Dagon gdy tylko wyczuje nasze intencje, nie pozwala się do siebie zbliżyć nawet na krok.
Najciekawsze jest to, że chłopcy bardzo lubią pluskać się w wannie. Nawet wylewają sobie (to znaczy wzajemnie) wodę na głowę i jakoś nic się nie dzieje. Myć się nie potrafią, chociaż doskonale wiedzą, że jak sami tego dobrze nie zrobią, to będę musiał poprawić – czego bardzo nie lubią. Mycie przez nich polega na dotykaniu wyciśniętą niemal do sucha gąbką okolic brody. Za to całkiem dobrze myją zęby. Niestety mimo to, wybieramy się z Omenem do dentysty, gdyż dwa zęby ma zepsute. Nie wiadomo co z tego wyjdzie, ponieważ prawdopodobieństwo, że się zatnie i nie otworzy buzi wynosi prawie sto procent.

Kiepsko jest też z umiejętnością uczenia się. Omen lepiej rozróżnia kolory, nazywa zwierzęta, czy figury – ale szału nie ma. Dagon jakby nie rozumiał, czego od niego oczekujemy. W najlepszym razie powtarza to, co mówi Omen.

Chłopcy teoretycznie potrafią się już rozebrać i ubrać. W praktyce wygląda to różnie. Dagon jak się zatnie z tym swoim „tak-nie”, to nie pozostaje nic innego jak włożenie między bajki idei podążania za dzieckiem i szybkie ubranie go bez zbędnych ceregieli. Flegmatyczny Omen pięć rzeczy ubiera przez pół godziny, pytając przy każdej skarpetce: „dobrze?”, a próbując włożyć rękę do rękawa wygląda jak pies goniący swój ogon.
Znaczny postęp widzimy w temacie korzystania z nocnika. Dagon wprawdzie jeszcze przez cały dzień chodzi z pieluchą, ale już zaczął rozumieć, że nocnik nie służy do posiedzenia i zanim usiądzie to ją ściąga. Nie zawsze (a nawet rzadko) uda mu się zrobić to co zamierza, ale jest dużo lepiej niż kiedyś. Musimy tylko pilnować jak się ubiera, bo podciągając pieluchę zapomina schować siusiaka i potem jest ambaras.
Omen w ciągu dnia chodzi już bez pieluchy, a wpadki są sporadyczne.

Bracia uczęszczają do przedszkola i na razie jest całkiem dobrze. Z Omenem nie ma żadnych problemów, a Dagon zaczyna czuć się coraz bezpieczniej. Niestety oznacza to, że panie wychowawczynie zaczynają mówić, że jest uparty i przechodzi okres buntu. Chyba nie mają jeszcze świadomości, że prawdopodobnie będzie się to nasilać, gdyż zachowania chłopca z buntem dwulatka mają niewiele wspólnego. Niewykluczone, że w którymś momencie ktoś stwierdzi, że Dagon burzy plan pracy grupy i do przedszkola się nie nadaje.

Rozwój fizyczny jest jako taki. Przez długi czas wydawało się, że w tym względzie nie powinno być zastrzeżeń, ponieważ chłopcy są bardzo ruchliwi i potrafią wejść wszędzie. A nawet zejść, co niektórym dzieciom w ich wieku nie zawsze się udaje. Ale jednak ta ich ruchliwość jest nieco koślawa. Chłopcy nie potrafią utrzymać równowagi i często się przewracają bez większego powodu. Jednego dnia nagle usłyszałem głośny łomot. Spojrzałem i zobaczyłem leżącego na podłodze Omena. Co robiłeś? – zapytałem. Stałem – odpowiedział. Myślę, że mówił prawdę, bo Dagona nie było w pobliżu. W każdym razie przyczyn tej niezdarności mamy upatrywać również w niewygaszonych odruchach pierwotnych i zaburzeniach integracji sensorycznej.

Podsumowując, Omen staje się coraz bardziej sympatyczny, przewidywalny i pogodny. Nie płacze już z byle powodu jak dawniej.

Dagon ciągle uchodzi za rozbójnika. W przedszkolu jeszcze nie słyszeliśmy skarg, ale w domu ciągle zaczepia Omena – zabiera mu zabawki, uderza znienacka i bez powodu.
Jeszcze jedna ciekawa sytuacja. Pewnego dnia Dagon zdjął pieluchę i zrobił kupę na środku pokoju. Zaciekawiła go do tego stopnia, że wdepnął w nią nogą w skarpetce i rozdeptał dalej po całym pokoju. Coś mu jednak nie pasowało, ponieważ w następnym kroku, próbował wyczyścić skarpetkę ręką. Chyba przypadkowo podrapał się po nosie, a nieciekawy zapach spowodował, że chciał go usunąć i ostatecznie rozsmarował kupę po całej twarzy.
No i wbrew pozorom było to całkiem normalne, rozwojowe zachowanie. Zdarzyło się tylko raz. Dagon zaspokoił swoją ciekawość i powtarzać tego nie próbuje.

Kontakty z rodzicami biologicznymi

Chłopcy spotykają się ze swoją mamą średnio co dwa tygodnie. Wiedzą, że jest to ich mama, ale pomiędzy spotkaniami nigdy jej nie wspominają. Kontakty nie wpływają w żaden sposób na zachowania braci ani w krótkim, ani w długim terminie. Jadą na spotkanie z radością, bo wiedzą, że będzie fajna zabawa. Potem jakby o wszystkim nagle zapominają.