W ostatnim czasie
Majka skarżyła się na niskie ciśnienie (chociaż nie wiem, czy
przypadkiem nie miała na myśli pogody, bo ciągle padało i nie
mogła wychodzić na spacery). Tak czy inaczej , postanowiłem że
jej pomogę, pisząc dzisiejszy artykuł. Sądzę, że już samo
przeczytanie tytułu tego posta sprawi, że ciśnienie jej podskoczy
i poczuje się lepiej. Jednak aby nie przeholować w drugą stronę,
od razu zaznaczę, że żadnych pikantnych szczegółów z naszego
życia nie będzie. W końcu cały opis musi się wkomponować w
tematykę tego bloga, czyli przynajmniej w większości dotyczyć
dzieci i naszej pracy jako rodziny zastępczej.
Majka od czasu jak sięgam pamięcią
była „zarażona miłością do dzieci”. Prawdę mówiąc nie
wiem, kto ją tym zaraził (bo chyba taka cecha nie jest przekazywana
genetycznie), ani też na jakiej zasadzie poszukiwała sobie faceta
na dalsze lata życia. W początkowej fazie naszej znajomości, temat
„dzieci” praktycznie się nie pojawiał. Dopiero gdy na dobre
zaczęło między nami iskrzyć, zaczęła testować mój pogląd na
życie w tej kwestii. Pomimo tego, że na którymś etapie naszego
związku stwierdziła (w swoim umyśle), że jednak się nadaję na
kogoś kto podtrzyma gatunek (bo może niekoniecznie piękny, to
chociaż odpowiedzialny), to prawdę mówiąc nie pamiętam czy też
miałem już wówczas jakieś „ciągoty” do dzieci, czy też to
ona mnie tym po prostu zaraziła w późniejszym okresie. Ta druga
opcja, z jednej strony jest przerażająca (bo sugeruje w pewien
sposób nieuchronność losu – co z kolei jest radykalną postacią
wiary w przeznaczenie), ale z drugiej strony jest dowodem na
istnienie szczególnej nici porozumienia pomiędzy osobami będącymi
w związku. Wprawdzie nie ja to wymyśliłem, ale (patrząc z
perspektywy prawie trzydziestoletniego bycia z Majką) mogę
potwierdzić, że osoby przebywające z sobą, się do siebie
upodabniają. Wydaję mi się, że z biegiem lat coraz bardziej
zaczynamy siebie naśladować. I nie chodzi tu tylko o pewną mimikę,
gesty, czy też sposób wypowiadania się, ale również zaczynamy
podobnie myśleć, mieć wspólne marzenia, podobnie postrzegamy
życie i otaczający nas świat. Mamy też wspólne powiedzonka,
żarty, które na dobrą sprawę tylko nas śmieszą i tylko my je
rozumiemy. Nawet nasze dzieci czasami patrzą na nas jak na wariatów,
ale chyba im to za bardzo nie przeszkadza.
Znamy się z Majką już tak dobrze, że
doskonale wiemy, jaka będzie reakcja drugiej osoby na daną
sytuację. Tak więc, jeżeli chcemy się gdzieś z kimś umówić na
spotkanie, to nie potrzebujemy akceptacji drugiej strony. Dawniej
Majka bacznie zwracała uwagę na to, czy słucham tego, o czym do
mnie mówi. Nawet udało mi się przez to nabyć umiejętność,
polegającą na tym, że podświadomie zapamiętywałem ostatnie
wypowiedziane przez nią zdanie. Dzięki temu, gdy nieoczekiwanie
zadała jakieś pytanie, to przynajmniej mniej więcej wiedziałem do
czego mam się odnieść. Z biegiem lat stawała się coraz bardziej
tolerancyjna i nawet jak zdarzyło mi się przysnąć, gdy o czymś
opowiadała, to nie miewaliśmy „cichych dni”. Chociaż chyba
byłaby to większa kara dla niej, ponieważ Majka jest skrajną
ekstrawertyczką i nie potrafi wytrzymać bez mówienia. Ja z kolei
jestem introwertykiem, zupełnie na drugim końcu skali – sam nie
wiem jak taki związek miał szansę na przetrwanie. A może właśnie
o takie skrajności chodzi?
Zauważyłem też, że nasz pies
(Furia), też w pewien sposób się do nas upodobnił. Jest bardzo
opiekuńczy w stosunku do dzieci, opanowany, szczeka tylko wówczas,
gdy sytuacja tego wymaga. Nie wiem tylko dlaczego tak bardzo szaleje
z radości, gdy przychodzą do nas goście … tą cechę chyba ma po
Majce.
Ale wracając do naszych młodzieńczych
lat. Wówczas podrywałem Majkę na różyczkę, albo na lody w
kawiarni lub spacer po ogrodzie zoologicznym. Nie mogę narzekać, w
końcu przyniosło to odpowiedni skutek.
W tej chwili śpię w jednym pokoju z
Chapickiem i Smerfetką, więc mogę zaobserwować, jak w
dzisiejszych czasach robi to młodzież. Gdy się obudzą (niestety
czasami już przed szóstą) a ja jeszcze dosypiam, to Chapic
odstawia „popisówkę”. Czaruje Smerfetkę jak może: robi
„pa-pa”, bije jej „brawo-brawo”, mówi „brum-brum”,
ejo-ejo”, „chał-chał”. Smerfetka w tym momencie kwiczy z
radości.
Gdybym te kilkadziesiąt lat temu
wiedział, że wystarczy po prostu zaszczekać … to zaoszczędziłbym
sporo pieniędzy.
Niedawno byłem z Majką w teatrze na
sztuce „Seks dla opornych”. Już dokładnie nie pamiętam, czy to
ja ją zaprosiłem, a ona zapłaciła za bilety, czy też było
zupełnie odwrotnie. Wersja, że to ja wziąłem na siebie całe
przedsięwzięcie, jest raczej mało prawdopodobna, więc pewnie było
to tak, że powiedziała „idziemy do teatru” - zatem „wskoczyłem”
w garnitur i poszedłem.
Świetne przedstawienie. W moim
odczuciu, była to taka uwspółcześniona „Moralność pani
Dulskiej” w wersji amerykańskiej. Wprawdzie czas, miejsce i akcja
nijak się mają do sztuki Zapolskiej, to jednak takie skojarzenia
były coraz silniejsze wraz z każdą chwilą trwania przedstawienia.
Być może sztuka ta byłaby tanią farsą, gdyby nie obsada. W
zasadzie było tylko dwoje aktorów, Maria Pakulnis i Mirosław
Kropielnicki (czyli Alice i Henry – małżeństwo z 25 letnim
stażem, trójką dorosłych dzieci i jak niektórzy mówią
„ustawionych w życiu”). Z każdym wybuchem śmiechu zaczynałem
sobie coraz bardziej uzmysławiać, że w zasadzie to śmieję się
sam z siebie (no i z Majki oczywiście też). Różnica polegała
tylko na tym, że Dulski chodził wokół stołu, Henry wokół
łóżka, a ja chadzam dookoła kominka. Jednak w moim przypadku,
chodzę zawsze z którymś z naszych „smerfów” na ręce i ze
śpiewem na ustach. Myślę więc, że metoda, którą zaproponowała
Majka na czas, gdy małżonkowie zaczynają odczuwać syndrom
opuszczonego gniazda – ma sens. Ona nie gdera, ja nie narzekam, że
coś mnie boli – po prostu nie ma na to czasu.
Na koniec napiszę jeszcze, że kiedyś
(na samym początku), Majka była dla mnie taką Sandy z piosenki
Travolty, albo dziewczyną z „Don't cry” Guns N' Roses (bo
podobno to nie są słowa jego do niej, tylko na odwrót). Jednak
teraz najbardziej mogę ją przyrównać do Lucy z utworu Beatlesów.
Istnieje hipoteza, że w tej piosence chodzi o LSD (chociaż Lennon
nigdy tego nie potwierdził). Ale nawet taka interpretacja, że jest
narkotykiem mojego życia, jest jak najbardziej na miejscu.
Zastanawiałem się, jak w krótkim
zdaniu podsumować Majkę i nic mądrego mi do głowy nie
przychodziło. Zupełnie w innym celu wszedłem do pokoju naszej
córki i przypomniała mi się sentencja, którą wielokrotnie
czytałem (bo jest wypisana u niej na ścianie):
„Przyjaciel to ktoś, kto daje ci
totalną swobodę bycia sobą”. I to jest właśnie to zdanie,
którego szukałem na zakończenie tego artykułu.