czwartek, 27 kwietnia 2017

--- Jestem, jaki jestem.

Jeszcze kilka lat temu, byłem całkiem przeciętnym facetem (żeby nie powiedzieć, że normalnym facetem). Miałem poukładane życie. Rodzina, praca, dom, sport, ogród … raz na jakiś czas fajna impreza lub spontaniczny wypad na 2-3 dni nad morze albo w góry. Dzieci już samodzielne, więc wakacje spędzałem najczęściej tylko z Majką.
Bardziej interesował mnie wynik meczu mojej drużyny w ekstraklasie, niż rozpętanie nowego konfliktu na Bliskim Wschodzie. Kampanie społeczne dotyczące przemocy w rodzinie … zauważałem, że są. Reklama sprzed lat „bo zupa była za słona”, miała dla mnie bardziej posmak humorystyczny, niż zwracała uwagę na faktyczny problem. Żyłem w idealnym świecie. Tego drugiego nie dostrzegałem.
I nagle zostałem ojcem zastępczym. Od pierwszej rozmowy z Majką dotyczącej propozycji pozostania pogotowiem rodzinnym, do umieszczenia u nas pierwszych dzieci – minął rok. Tylko jeden rok … biorąc pod uwagę dzieje Ziemi, jest to jak mrugnięcie okiem, a ja do wszelkich zmian podchodzę właśnie w takich kategoriach.
Gdybym miał wehikuł czasu i kilka lat temu przeniósłbym się do dnia dzisiejszego, to bym oniemiał ze zdziwienia.
To, że prowadzę tego bloga, to mały pikuś. Udzielam się też na forum Naszego Bociana, stowarzyszenia wspierającego rodziny walczące z niepłodnością, rodziny adopcyjne i zastępcze. Nawet zostałem jednym z moderatorów – jako jedyny facet (ale narzekać nie mogę).
Najciekawsze jest jednak to, że zacząłem zwracać uwagę na problemy, które dotychczas mnie nie interesowały, a wiele moich poglądów uległo przewartościowaniu.

Kilka miesięcy temu napisałem posta, którego nigdy nie opublikowałem. Uznałem, że jest on zbyt odważny, zbyt osobisty … mogący urazić przekonania wielu osób.
Jednak po ostatnim wpisie, dotyczącym sensu bycia pogotowiem rodzinnym, stwierdziłem, że byłby on pewną kontynuacją zawartych tam myśli.

Wrócę jednak najpierw do tej „słonej zupy”, której kiedyś nie rozumiałem. Teraz, gdy mam świadomość tego, że niejedno z przebywających u nas dzieci, mogło mieszkać w takiej rodzinie, to wcale nie jest mi do śmiechu.
Aktualnie nie mam pojęcia, kto przewodzi ekstraklasie, ani nie zastanawiam się, czy już jest najwyższy czas, aby przyciąć forsycję. Za to moją uwagę przykuwają takie opisy jak ten:

„– Tato, zostaw!
Ojciec odpycha ją, idź do swojego pokoju, rozkazuje, ale jak ona ma iść do pokoju, kiedy on robi mamie krzywdę? Podbiega więc drugi raz. Ojciec odpycha ją mocniej, dziewczynka upada na podłogę widząc, jak tata wlecze mamę za sukienkę do kuchni i zamyka za sobą drzwi na klucz.
Zabiję cię kurwo! Szmato pierdolona, nie zasługujesz, żeby żyć, ściero!
Dziewczynka wstaje z podlogi. Biegnie do drzwi. Szarpie za klamkę. Wali piąstką w drzwi.
– Tato otwórz! Otwórz! Tato! Błagam! – wrzeszczy.
– Puść mnie, zostaw! Tam jest dziecko! Proszę! – słyszy głos matki.
Stul pysk, dziwko!
Słychać trzask otwieranego okna. Okna są stare, drewniane, często trzeszczą. Tata mówi, że nie wymieni okien, bo nie ma pieniędzy. Ale na wódkę z kolegami ma.
Wypierdolę cię kurwo na dół, jak się nie zamkniesz!
Mama płacze. Płacze i krzyczy.”



Jeżeli ktoś ma ochotę przeczytać całość, to wpis ten znalazłem na stronie:
http://malvina-pe.pl/post/raz-jej-w-zeby-raz-jej-w-nos-piasecki-nagranie-pis

A teraz mój tekst z początku roku (niestety trochę dekadencki):

Piątek trzynastego (jeszcze przez chwilę)… Nigdy nie przywiązywałem większej uwagi do magii, zaklęć, czarnych kotów i innych gadów. Jednak dzisiaj jest jakiś dziwny dzień. Siedzę sobie i myślę. Powinienem zabrać się do pracy (bo mam straszne zaległości), albo przynajmniej pójść spać (bo od jakiegoś czasu mam jakieś senne dni). Ale zbliża się noc, która powoduje, że staję się aktywny, tracąc jednocześnie zapał do pracy zawodowej. Ciekawe jest to, że nie jestem nigdy zmęczony, aby coś napisać – pewnie dlatego, że nic nie muszę.
Nie wiem, czy jest to kwestia wieku, czy coraz większego doświadczenia życiowego (a może przemęczenia), ale coraz bardziej zaczynam tracić cierpliwość do wszelkiego rodzaju cynizmu, fanatyzmu – ukierunkowanego na umiłowanie jakiejś idei, często zupełnie oderwanej od wyrażanego poglądu. Natomiast coraz bardziej popieram prawo do wyrażania swoich uczuć, przekonań, prawo do mówienia „nie” bez poczucia wstydu i winy. Nie jest dla mnie ważne, że czasami mam zupełnie inne zdanie na dany temat. Cenię też to, że ktoś ma swoje zdanie (i potrafi go bronić), bo przecież nikt nie ma prawa nikomu narzucać swojego punktu widzenia.

Sporo się ostatnio dzieje. Na szereg spraw trzeba spojrzeć pod innym kątem i być może dojść do zupełnie odmiennych wniosków. Podobno kiedyś jeden ze studentów Einsteina, zwrócił się do niego słowami: „panie profesorze, w tym roku pytania na egzaminie były takie same jak rok temu”. Ten mu odpowiedział: „tak, ale w tym roku odpowiedzi są już inne”.
Mam wrażenie, że to samo dzieje się w szeroko rozumianej kwestii rodzicielstwa, chociaż tutaj odpowiedzi jest wiele i być może wszystkie prawdziwe. Nie chciałbym się wdawać w jakąkolwiek dyskusję (od tego są rozmaite fora internetowe), jednak pozwolę sobie przedstawić mój punkt widzenia na niektóre sprawy.

Dzieci poczęte metodą „in vitro”. Mogę zrozumieć osoby, które z różnych pobudek, nie byłyby skłonne zdecydować się na taki krok, chcąc mieć własne dzieci. Jednak kto daje im prawo decydować o tym, co jest etyczne a co nie, co jest przyzwoite lub nie? Niedawne słowa jednego z radnych Krakowa, który porównał in vitro do eksperymentu genetycznego, mówiąc że dzieci te są jak truskawki bez smaku, że jest to działalność wbrew woli Boga – wywołały niemałą burzę. Wprawdzie były to tylko słowa (które każdy ma prawo wypowiadać), jednak jeżeli padają one z ust osób mających realny wpływ na ustawodawstwo, to staje się to już trochę niebezpieczne.
Uważam, że dopóki jest taka możliwość, to należy walczyć o posiadanie własnego potomstwa. Być może dziwnie to brzmi z ust rodzica zastępczego, który ma pod opieką dzieci oczekujące na rodziców adopcyjnych. Być może powinienem napisać, że adopcja jest alternatywną drogą do posiadania dzieci, że każde można pokochać, a być może powinienem nawet odwołać się do bardzo emocjonalnego stwierdzenia, że tak wiele porzuconych dzieci oczekuje na swoich nowych rodziców.
Jednak z drugiej strony widzę rodziny adopcyjne, które żałują podjętego kroku. Widzę takie, które za wszelkie niepowodzenia oskarżają „geny”, które przyczynę trudności wychowawczych upatrują w postępowaniu rodziców biologicznych sprzed lat … które nie potrafią sobie poradzić z okresem dorastania (myśląc, że przecież gdyby to było moje dziecko, to na pewno tak by się nie zachowywało). I nawet w pewnym sensie to rozumiem… ale nie do końca, bo przecież widzę też szczęśliwych rodziców adopcyjnych i szczęśliwe adoptowane dzieci

Rodzice adopcyjni często dają dziecku więcej niż ono potrzebuje, chcą w jakiś sposób wynagrodzić mu stracony czas. Gdy byłem mały, to radość sprawiała mi gra z kumplami w piłkę, kapsle, kacki, korale, skakankę. Lubiłem też mieć czas dla siebie, albo zwyczajnie się ponudzić (żeby nie powiedzieć, że podłubać w nosie). Dodatkowe lekcje angielskiego były dla mnie przykrym obowiązkiem. Na szczęście nie musiałem uczęszczać na basen, balet, lekcje gry na pianinie i parę innych rzeczy.
Wiem, że były to inne czasy (chociaż dzieci są pewnie takie same). Niestety nie jest łatwo iść pod prąd. Mamy teraz „wyścig szczurów” i często trudno jest zachowywać się inaczej. Kiedyś to dzieci miały marzenia (pamiętam jak bardzo chciałem trenować judo). Teraz, to rodzice wielokrotnie mówią im, jakie powinny mieć zainteresowania, plany na przyszłość. Wychowując swoje córki starałem się realizować ich pasje, zaspokajać ich marzenia (zresztą Majka miała w tym względzie dokładnie takie samo zdanie, więc pójścia na kompromis były zbędne). Tak więc dziewczynki otarły się o sport, taniec, harcerstwo. Kładliśmy nacisk na samodzielność – motywując, proponując, ale niczego nie narzucając. Nigdy nie korzystaliśmy z korepetycji. Nie dlatego, że były one zbędne, ale dlatego, że uważaliśmy, iż prawdopodobnie nasze dzieci będą w takim przypadku zrzucać wszelką odpowiedzialność na osobę udzielającą korepetycji. Być może, gdyby faktycznie istniała taka potrzeba, a nasze umiejętności nie pozwalałyby nam im pomóc, to pewnie taka opcja byłaby dopuszczalna. Na szczęście udało się tego uniknąć.


Adopcja otwarta. Niedawno wpłynęła do Sejmu petycja, mająca na celu dokonanie zmian w ustawie o pieczy zastępczej. Główną sprawą jest zniesienie tajności adopcji, co w efekcie przekłada się na umożliwianie kontaktów dziecka z jego rodziną biologiczną. Osobiście jestem zdecydowanym przeciwnikiem takich rozwiązań (za jedyną dopuszczalną formę, uważam adopcję ze wskazaniem), a w pozostałych sytuacjach, ewentualna decyzja powinna należeć do rodziców adopcyjnych. Niedawno miała miejsce bardzo ciekawa dyskusja na ten temat (w której również wyraziłem swoje zdanie):

Są kraje, w których otwartość adopcji jest normą, jednak jak słusznie (moim zdaniem) zauważyła w tej dyskusji jedna z osób, pojawia się pytanie, czy przypadkiem w tych krajach, dzieci nie są traktowane jako lek dla swoich rodziców biologicznych.

Wiem, że zaczynam brnąć coraz bardziej. Majka mnie kiedyś przestrzegała, abym nie wypowiadał się w tematach drażliwych. Jednak ktoś w jakimś komentarzu napisał, że przedstawiając tutaj nasze życie, jesteśmy pewnym przykładem rodziny zastępczej, a ta, jakby nie było, ma również swoje poglądy. Dlatego (nie mówiąc nic Majce), zdecydowałem się na tak karkołomny krok.

Przejdę więc do spraw związanych z tematem aborcji. Teraz wszystko trochę przycichło, chociaż nigdy nie wiadomo, kiedy pojawi się z powrotem (być może z dużo większym impetem). Uważam, że prawo jakie mamy jest pewnego rodzaju konsensusem różnych środowisk i rozgrzebywanie wszystkiego od początku, nie ma większego sensu. Doskonale rozumiem osoby, które nie zdecydowałyby się na taki krok, a nawet takie, które potępiają kobiety dopuszczające się aborcji. Nie rozumiem natomiast osób, które chcą zmieniać prawo, wykazując się ogromną ignorancją w sprawach, w których mają decydować. Gdy słyszę o zakazie aborcji (w każdym przypadku), bo przecież na dzieci czekają tłumy rodziców adopcyjnych, to przypomina mi się nasza Królewna (niewidoma dziewczynka z porażeniem mózgowym). Owszem, być może czekają tłumy rodziców adopcyjnych, ale na dzieci małe i zdrowe. Chętnych na dzieci chore i z różnego rodzaju zaburzeniami jest dużo mniej. Dzieci mocno upośledzone spędzają życie w domach pomocy społecznej (pewnie często wywołując poczucie winy u rodziców, którzy je tam oddali) lub wywracają do góry nogami życie całej rodziny, która jednak zdecydowała się sama je wychowywać (a często tylko nimi opiekować, bo kontakt jest bardzo ograniczony). Ale nawet nie to jest najgorsze, bo przecież są świetne DPS-y, są wspaniałe rodziny, które są gotowe poświęcić się takiemu choremu dziecku i sprawia im to dużą radość. Wrócę do Królewny … Dziewczynka skończyła już trzy latka. W tym czasie przeszła już kilka operacji ortopedycznych. Niestety organizm człowieka nie jest przystosowany tylko do leżenia. Trzeba też brać pod uwagę, że to śliczne dziecko, kiedyś będzie miało lat dwadzieścia, czterdzieści, a może i więcej. Wszystkie organy w różnym momencie zaczną odmawiać posłuszeństwa. Ja też mam już „swoje lata” i nie wyobrażam sobie jak bym mógł przespać noc w jednej pozycji, bez możliwości poinformowania kogoś co mnie boli, co mi nie pasuje. Być może Nikola i Tesla się na mnie obrażą, bo kochają Królewnę i cały czas kombinują jak być blisko niej. Ja również w jakiś sposób ją kocham, w końcu spędziliśmy z sobą prawie rok i kiedyś pojawiła się w mojej głowie (zresztą jak się później okazało – również w głowie Majki) myśl o adopcji. Teraz również czasami widuję Królewnę, chociaż dużo rzadziej niż Majka. Uśmiecha się, z pewnością rozpoznaje głos Majki. Pewnie ktoś mógłby powiedzieć, że w jakimś sensie jest szczęśliwa (nawet jeżeli nie potrafi podnieść głowy, przekręcić się na bok, unieść w górę ręki czy nogi). Jednak gdybym był jej mamą, mógł cofnąć czas i mieć możliwość podjęcia decyzji o aborcji … to bym to zrobił.
To co napisałem powyżej skłania mnie też ku przeświadczeniu, że powinno istnieć prawo do eutanazji (w stosunku do siebie samego). Przynajmniej ja takie prawo chciałbym mieć. Chciałbym mieć świadomość tego, że mogę godnie „odejść” na własne życzenie. Niestety nie wydaje mi się, abym takich czasów doczekał. Teraz to nawet chorego królika trudno uśmiercić. Mieliśmy kiedyś takiego stwora, który nagle zaczął się „telepać”. Nie potrafił stać, miał trudności z jedzeniem. Próbowaliśmy go leczyć, nawet przez jakiś czas dostawał zastrzyki (warte kilkanaście razy więcej niż on sam). W końcu zrobiło mi się go żal i pojechałem do kliniki, zwyczajnie go uśpić. Musiałem wypełnić dwa oświadczenia o wyrażeniu zgody na eutanazję. Musiałem wysłuchać opinii lekarza-psychologa, że może jednak warto jeszcze trochę poczekać. Na końcu, po wszelkich badaniach, które chyba miały potwierdzić konieczność eutanazji, przyniesiono mi zwierzaka do poczekalni, w której oczekiwałem tylko na rachunek … miałem się z nim pożegnać.
Niestety pozostaje mi więc wiara w to, że jeszcze długo będę zdrowy i sprawny fizycznie. Przynajmniej na tyle sprawny, aby móc zadecydować o własnym losie.

Czasami też zastanawiam się nad eugeniką. Z reguły kojarzy się ona z segregacją rasową, przymusową sterylizacją, a zwłaszcza została skompromitowana eksterminacją z czasów drugiej wojny światowej. Aby być w zgodzie z moimi przekonaniami, w myśl których o wszystkim powinni decydować rodzice dziecka, nie chciałbym tutaj niczego zmieniać w prawie. Chociaż czasami „chodzi mi po głowie” możliwość sterylizacji niektórych mam. Myślę w tej chwili o mamie Królewny, a nawet Chapicka. Ten drugi wprawdzie miał szczęście, trafiając do kochającej włoskiej rodziny, jednak jego starsze rodzeństwo takiego szczęścia nie miało, a młodsze może się w każdej chwili pojawić (nie wiadomo jak bardzo zaburzone, bądź upośledzone). Jednak nie wiem, kto w takiej sytuacji miałby podejmować decyzje. Jakie kryteria należałoby stosować?
Albo ratowanie wcześniaków. Polskie prawo chyba nie określa jednoznacznie granicy, poniżej której odstępuje się od ratowania dziecka (chociaż w innych krajach jest to najczęściej 24 tydzień ciąży).
Czy rodzice skrajnych wcześniaków są w stanie zmierzyć się z informacjami o potencjalnych problemach w późniejszym życiu ich dziecka? Czy są w stanie zaakceptować upośledzenie? Czy są gotowi podjąć racjonalną decyzję? A z drugiej strony, czy można im odmówić możliwości podejmowania decyzji o ratowaniu ich dziecka? Na każde z tych pytań odpowiedziałbym „nie”.
Od kilkudziesięciu lat następuje niepohamowany rozwój nauki. Człowiekowi wydaje się, że powoli staje się bogiem. Niestety moim zdaniem robi to nieudolnie. Pewnych rzeczy nie powinno się zmieniać, nie powinno się grzebać w pewnych sferach życia, nie mając alternatywnej, dobrze przemyślanej koncepcji. Ja tylko mam nadzieję, że nie doczekam czasów, gdy uda się sztucznie przedłużać życia, nie przedłużając jednocześnie sprawności fizycznej i intelektualnej. Nie chodzi o to, aby żyć, ale aby cieszyć się życiem.

Kiedyś próbowałem stworzyć w swoimi wyobrażeniu pewien profil rodzin zastępczych (zwłaszcza pogotowi rodzinnych). Kim są? Czym kierują się w swoim życiu? Wydawać by się mogło, że jednym z najważniejszych przymiotów jest wiara, rozumiana jako wiara w Boga, życie wieczne, jako potrzeba pomagania innym, bo tak nakazuje religia.
Na pewnym etapie (myślenia o pozostaniu pogotowiem), zacząłem dochodzić do wniosków, że ja tu nie pasuję. Przecież niczego nie oczekuję.
Wielokrotnie z Majką słyszymy komentarze typu „wy to już życie w niebie macie zapewnione”. Tyle tylko, że ja wcale nie chcę żyć w niebie. Na dobrą sprawę, to nie wiem, czy w ogóle chciałbym jeszcze dalej żyć po śmierci. Dlaczego więc robię to co robię? Nie wiem, ale nie zaprzątam sobie tym głowy.
Natomiast już wiem, że rodziny zastępcze są tak różne, że jakiekolwiek ich szufladkowanie, nie ma najmniejszego sensu.

Za dwa dni rusza WOŚP. Jestem pod ogromnym wrażeniem Jurka Owsiaka i nie mogę zrozumieć skali hejtu i rzucanych temu człowiekowi kłód pod nogi. Chłopak dokonał rzeczy niemożliwych, połączył ludzi z różnych środowisk, o różnych poglądach na temat polityki, religii, mających zupełnie odmienny światopogląd. Nie wiem jak on to zrobił. Z całym szacunkiem dla Jurka, ale być może jest tak, jak kiedyś powiedział Einstein (myśląc o sobie), że o rozwoju często decydują nieuki, bo zwyczajnie nie wiedzą, że coś jest niemożliwe.
Trochę się przypiąłem do tego Einsteina, ale wynika to z faktu, że mój szwagier niedawno zobaczył geniusz tej miary w naszym sześcioletnim Kapslu. Bardzo bym chciał, aby miał rację, nawet gdyby miała runąć Majki i moja (a przede wszystkim psychologa) teoria o jego opóźnieniu. Chociaż patrząc na sprawę racjonalnie, jedno drugiego nie wyklucza. Całkiem prawdopodobne jest to, że Kapsel dogoni rówieśników, a potem … być może prześcignie swoją epokę.

W sumie, to jestem dość dziwnym człowiekiem … moja rodzina ładnie mówi, że jestem specyficzny (zwłaszcza ze swoim poczuciem humoru, ale nie tylko). Mimo, że piszę programy komputerowe, co w pewien sposób zmusza mnie to bycia na bieżąco z tym, co dzieje się w świecie informatyki, to nie lubię nowości, nie lubię gadżetów. Cały czas posługuję się starą Nokią (służącą tylko do rozmów telefonicznych), mimo że płacę abonament za jakiegoś smartfona, którego od prawie dwóch lat nie wypakowałem z pudełka. Nie ma mnie na Facebooku i pewnie długo nie będzie (może nigdy). Na szczęście Majka jest naszym kontaktem ze światem. Ale cóż … w końcu na drugie mam „Incognito”. Jednak pocieszam się tym, że mogło być gorzej. Pamiętam, że gdy byłem w wojsku, to jeden z przełożonych (oficer z wyższym wykształceniem) miał zwyczaj wypowiadać słowa typu „Panowie, wczoraj byłem w Olsztynie in blanco”. Słysząc naszą reakcję, odpowiadał „Panowie, tu nie ma nic do śmiacia”.

Ważna jest też dla mnie hierarchia wartości. Jest to coś, czego nauczyłem się od moich rodziców. Dzieci są ważne, nawet bardzo ważne. Jednak one kiedyś odchodzą i trzeba im na to pozwolić. Trzeba pozwolić im żyć własnym życiem … pomagając, wspierając, ale w pewien sposób usuwając się w cień, niczego im nie narzucając.
Wydaje mi się, że ta maksyma umożliwia mi również stosunkowo łagodnie rozstawać się z naszymi dziećmi zastępczymi.
Moi rodzice i rodzeństwo są dla mnie również bardzo ważni. Jednak najważniejsza jest Majka, bo to z nią spędziłem większą część mojego życia, i pewnie to w jej towarzystwie przeżyję moje ostatnie lata.

No to na koniec „pojechałem”.
Jak wiadomo (cytując klasyka złotych ust), „nie ważne jak się zaczyna, ale jak się kończy”. Tak więc zmienię moje zakończenie i przytoczę pewną anegdotę. Tym razem, nie może być inaczej, aby nie dotyczyła ona życia Einsteina.
Podobno na jednym z towarzyskich spotkań (krótko mówiąc – imprezie), Marilyn Monroe zwróciła się do Einsteina słowami: „gdybyśmy wspólnie spłodzili dzieci, to byłyby one idealne, miałyby urodę po mnie, a umysł po panu”. Na to on jej odpowiedział: „obawiam się droga pani, że mogłoby być zupełnie odwrotnie”.



sobota, 15 kwietnia 2017

--- Czy warto?

Co jakiś czas otrzymuję „prywatne wiadomości” z pytaniami dotyczącymi funkcjonowania naszego pogotowia rodzinnego. Odzywają się głównie osoby, które pragną robić to co ja z Majką (a dokładniej Majka ze mną). Często zadają mi bardzo konkretne pytania, na które staram się zawsze odpowiadać, chociaż zastrzegam, że są to tylko moje spostrzeżenia i przemyślenia.
W większości przypadków spotykam się z opiniami, które dają mi do zrozumienia, że bardzo optymistycznie podchodzę do rodzicielstwa zastępczego, że mnie to cieszy, że daje dużo satysfakcji.
Tak, jest to prawda. Zacząłem się jednak zastanawiać, czy przypadkiem moje opisy nie stwarzają jakiegoś wyidealizowanego obrazu naszej rodziny.
Spróbowałem więc zebrać moje przemyślenia w pewną całość i pogrupować je tematycznie.
Trochę tego wyszło, a do tego jest to trochę „ciężkie”. Gdy sam czytałem po raz drugi swój tekst, aby wychwycić wszelkie błędy merytoryczne, stylistyczne i ortograficzne, to ledwo dobrnąłem do końca. Myślę jednak, że ktoś kto ma w planach pozostanie pogotowiem rodzinnym, może znaleźć w mojej ocenie rodzicielstwa zastępczego kilka ciekawych spostrzeżeń. Nie musi się ze mną zgodzić, ale być może rozważy w swoich myślach to co napisałem.

PASJA
Bardzo lubię to słowo, chociaż nie wiem, czy dlatego, że używa go Majka, czy że tak bardzo kojarzy mi się z rodzicielstwem zastępczym. Trudno być pogotowiem rodzinnym, gdy nie czuje się gdzieś tam w sercu takiej potrzeby. Jeżeli ktoś próbuje to traktować jako zawód , albo opcję na bezrobocie, to lepiej niech sobie od razu podaruje wszelkie starania … o ile nie chce skrzywdzić dzieci, które przez jakiś czas będą dla niego rodziną. Są osoby, które używają słów „misja”, „posłannictwo”. Jeżeli w podtekście znajdują się również pojęcia „radość”, „spełnienie”, to w ogólnym rozrachunku niewiele się to różni od mojego postrzegania rodzicielstwa zastępczego, które określam jako „wyzwanie”.
Dla dzieci adoptowanych, korzenie są bardzo ważne. Przez długi czas nie zdawałem sobie z tego sprawy, uważając że dla każdego człowieka najważniejsze jest to kim jest i jaki jest w danej chwili.
Jednak ważne jest też to, kim był. Ja (jako dziecko biologiczne moich rodziców) to wiedziałem, bo od najmłodszych lat wysłuchiwałem różnych opowiadań rodzinnych, oglądałem zdjęcia, słyszałem że jestem „wykapanym” tatą, mamą, a nawet innym członkiem rodziny. I coś w tym było, bo gdy teraz patrzę w lustro, to mam wrażenie, że coraz bardziej przypominam mojego dziadka.
Uważam, że rodzice zastępczy również są historią dzieci, której nie powinno się wymazywać z ich pamięci. Nie wszyscy rodzice adopcyjni chcą utrzymywać kontakty z byłymi rodzicami zastępczymi swoich dzieci. Mają do tego pełne prawo i my jako rodzice zastępczy musimy to uszanować … chcemy to uszanować.
Często jednak bywa, że w charakterze cioci i wujka, cały czas funkcjonujemy w życiu dziecka.
Włoscy rodzice Chapicka, który był w naszej rodzinie, wręcz uważają nas za korzenie swojego syna. Staramy się więc być bardzo otwarci w stosunku do rodziców dzieci, które od nas odeszły. Mam nadzieję, że im się nie narzucamy. Ja z pewnością nie, bo wszystkie numery telefonów ma Majka, jednak ona twierdzi, że wszelkie inicjatywy dotyczące wspólnych spotkań, wypływają od rodziców adopcyjnych.
Jednak nie to jest najważniejsze – nie to, czego my jako rodzice zastępczy pragniemy.
Zadam sam sobie dwa pytania. Czy jako rodzice zastępczy jesteśmy w stanie zaakceptować to, że rodzice adopcyjni nie będą chcieli nas więcej widzieć? … I może ciekawsze: Czy będziemy skłonni utrzymywać kontakty, gdy rodzice adopcyjni będą czuli taką potrzebę, a my niekoniecznie? Trudne pytania, na które chyba będę w stanie odpowiedzieć dopiero wówczas, gdy taka sytuacja się wydarzy.

SAMOAKCEPTACJA
Rodzina mająca zdrowe motywacje ku temu, aby zostać pogotowiem rodzinnym, z pewnością ma marzenia, że będzie chociaż przez chwilę całym światem dla dzieci, którymi będzie się opiekować.
Uważa, że uchroni chociaż kilkoro z nich przed umieszczeniem ich w domu dziecka, że przyczyni się do tego, że nie będą one miały zaburzeń więzi, że jej dom będzie bezpieczną przystanią dla niejednego malucha.
Uważam, że jest to prawda … ale niezupełnie do końca. W którymś momencie zacząłem się zastanawiać, jak to właściwie jest, że nasze maluchy są niemal idealne. Mieliśmy ich już chyba piętnaścioro (prawdę mówiąc trochę się już gubię – podobnie jak niektórzy rodzice biologiczni tych dzieci). Każde z tych dzieci ma inny temperament, inną przeszłość i wspomnienia. A jednak po przyjściu do naszej rodziny, tak łatwo się w nią wkomponowują. Bez większych problemów zasypiają wieczorem, śpią w południe, lubią się kąpać, wychodzić na spacery, nawet potrafią się wspólnie bawić, nie grymaszą przy jedzeniu. Mógłbym pewnie wymienić jeszcze wiele ich zalet.
Niestety logika zaczyna mi podpowiadać, że coś jest nie tak. Gdy patrzę na inne znane mi maluchy (mieszkające ze swoimi rodzicami biologicznymi), które nie chcą spać w południe, które wymagają wieczornego usypiania, robią sceny przy kąpieli, wybrzydzają przy jedzeniu … nawet gdy wspominam nasze córki z okresu gdy miały kilka, czy kilkanaście miesięcy – to stwierdzam, że prawdopodobieństwo pojawienia się takiej serii dzieci wzorowych, jest bliskie zeru.
Do tego zastanawiające jest to, że w momencie, gdy dzieci zaczynają spotykać się z rodziną, która zamierza je adoptować, albo wziąć w opiekę zastępczą, to nagle zaczynają zachowywać się inaczej (są bardziej wymagające, a często stają się wulkanem energii). Wspomniałem jakiś czas temu o inteligencji emocjonalnej dzieci. Zastanawiam się więc, czy wbrew wszelkim staraniom i wbrew naszym przekonaniom, że robimy wszystko, co powinni robić rodzice i czego oczekują dzieci, to czy mimo wszystko nie czują one w głębi serca, że jednak nie są nasze? Czy w jakimś sensie czują się odrzucone? Inne?
Mam coraz większe przeświadczenie, że jednak tak właśnie jest. Gdy się nad tym zastanowić logicznie, to wychodzi na to, że sami dajemy im ku temu powód. W południe muszą iść spać, bo przecież wiedzą, że rodzice muszą zrobić obiad, posprzątać, wykonać zaległe telefony, albo tysiąc innych rzeczy, których nie da się zrobić przy maluchach. Wieczorem szybko zasypiają, bo w kolejce do kąpieli i ułożenia do snu, czekają inni (więc nie warto czekać). Jedzą ładnie, bo „za rogiem” czeka bardziej żarłoczny kolega, albo pies. Dlaczego lubią się kąpać? Tego jeszcze nie wiem.
Napisałem to z lekkim sarkazmem, wszystko nieco wyolbrzymiając. Jednak tak to mniej więcej wygląda. Niestety trzeba chyba zaakceptować fakt, że mimo szczerych chęci i ogromnego trudu włożonego w opiekę nad tymi dziećmi, nigdy w ich oczach nie będziemy ich prawdziwymi rodzicami. Napisałem "chyba", bo jednak gdzieś w głębi serca czuję, że jest inaczej. Niestety nie potrafię myśleć sercem.
Maluchy przebywające u nas, rzadko przechodzą okres lęku separacyjnego, są bardzo otwarte w stosunku do innych osób. Najprawdopodobniej wynika to z tego, że przez nasz dom przewija się mnóstwo ludzi. Dzieci bardzo chętnie odpowiadają na zainteresowanie z ich strony. Być może przez chwilę czują się tymi jedynymi, wiedząc że nie muszą dzielić się tym zainteresowaniem z pozostałymi dziećmi. Taka otwartość nie jest czymś zupełnie normalnym, jednak pozwala nam na łagodne przejście do nowej rodziny. Rodzice adopcyjni, którzy przychodzą odwiedzać przebywające u nas dziecko, stają się dla niego kimś niezwykłym. Niedawno rozstaliśmy się z Białaskiem. Chłopiec przez kilka tygodni spotykał się z nową mamą, pod koniec spędzał u niej weekendy. Gdy wracał, nie mógł się odnaleźć. Był to dla niego powrót do brutalnego świata, w którym trzeba zawalczyć o zabawkę, o ciastko – które może zostać odebrane przez … przyjaciela. Jego mama uważa, że za nami tęskni. Być może … a może jest to tylko interpretacja jego codziennego zachowania (które niczym się nie różni od tego, gdy był u nas).
Dla rodziców adopcyjnych, otwartość ich dzieci, jest często powodem do frustracji. Uważają, że dziecko ma zaburzone więzi, że jego przyzwyczajenia mogą wpłynąć na jego dalsze życie. Próbują ograniczać wszelkie kontakty z osobami spoza najbliższej rodziny (nawet z dziadkami). Z pewnością w niektórych przypadkach jest to jak najbardziej uzasadnione. Jednak gdy patrzę na naszą Smerfetkę, to myślę, że gdyby jej nowi rodzice ograniczali jej kontakty z innymi osobami, to byłoby jej smutno.

Nigdy nie byliśmy przeciążani ilością dzieci, które zostały nam powierzone w opiekę. Poza miesięcznym epizodem z siódemką dzieci, najczęściej mamy ich tylko trójkę (czasami czwórkę). A mimo to, niekiedy zauważam pewne zachowania, które dotyczą dzieci przebywających w dużo większej grupie (choćby w domu dziecka). Podanie deseru (nawet na odrębnych talerzykach) powoduje, że jest on zjadany łapczywie – kompulsywnie, emocjonalnie (aby przypadkiem ktoś inny nie wyjadł). Jest to dziwne, ponieważ dotyczy zarówno sześcioletniego Kapsla, jak też dwuletniej Smerfetki, która jest z nami od zawsze i nie ma złych doświadczeń (doskonale wie, że pilnujemy, aby nikt nikomu nie podjadał jego posiłku).

Ostatnio mieliśmy badania psychologiczne, które mają potwierdzić (albo zanegować) nasze predyspozycje do sprawowania dalszej opieki nad naszymi dziećmi zastępczymi.
Podzieliłem się swoimi wątpliwościami z panią psycholog, która prowadziła ze mną rozmowę. Wydawała mi się nieco zdziwiona tym co mówię. Może więc już nie do końca jestem normalny.
Ciekawy jestem, co napisze w swojej opinii.

W temacie samoakceptacji istnieje sprawa dużo większego kalibru – urlop wypoczynkowy rodziców zastępczych. Staramy się wcześniej znaleźć dzieciom rodzinę, u której spędzą miesiąc wakacji. Staramy się, aby dzieci wcześniej się z nią kilka razy spotkały.
Bardzo boimy się sytuacji, gdy nie znajdzie się chętna rodzina zastępcza. Teoretycznie w takim przypadku dzieci mogą zostać umieszczone na wakacje w domu dziecka … z pewnością miałyby „niezapomniane wakacje”. Na taką ewentualność chyba jednak nie jesteśmy gotowi … a może jest to tylko kwestią czasu?
A z drugiej strony patrząc, nie jest możliwa ciągła opieka nad dziećmi bez chwili wytchnienia (dlatego urlop wypoczynkowy jest niezmiernie ważny – pozwala nabrać sił na kolejny rok pracy z dziećmi).

Nie jest też możliwe wstawanie po kilka razy w ciągu nocy, aby przytulić, ukołysać, potrzymać za rękę. Pamiętam, że kiedyś, gdy nasze córki były malutkie i wstawaliśmy na każde ich zakwilenie, to powtarzaliśmy sobie – jeszcze tylko kilka miesięcy i będzie dobrze. Teraz musielibyśmy sobie powiedzieć – jeszcze tylko kilka (a może kilkanaście) lat. Do tego nie mamy tylko jednego malutkiego dziecka, ale kilkoro. Zauważyłem, że mój organizm przyzwyczaił się do reagowania tylko na sytuacje, gdy dziecko bardzo się rozkrzyczy. Gdy tylko postękuje lub chwilę popłacze, to nawet się nie budzę. Wiem, że tak jest, ponieważ często pracuję do późna w nocy i elektroniczna niania daje znać, że jednak sen dziecka jest przeplatany wydawaniem rozmaitych okrzyków, chwilowym (czasem kilkuminutowym) płaczem. Pewnie gdybym w tym momencie podszedł do dziecka, to byłoby to dla niego wielokrotnie lepsze, niż pozwolenie się uspokoić samemu (ale też pewnie spowodowałoby zwiększone zapotrzebowanie na taką moją reakcję).
Razem z Majką podzieliliśmy się opieką nad nocnym życiem naszych dzieci zastępczych. Ona ogarnia tych najmłodszych (które budzą się częściej w nocy), ja tych trochę starszych. Do tego mamy trzy pokoje przeznaczone tylko dla dzieci (co powoduje, że możemy w jakiś sposób grupować je, biorąc pod uwagę zarówno wiek, jak też styl nocnego życia). Są jednak pogotowia rodzinne, które mają do dyspozycji tylko jedną sypialnię (dla wszystkich dzieci), tylko jedna osoba czuwa nad ich snem w nocy (bo na przykład tata zastępczy pracuje na etacie i musi się wyspać, aby nie zasnąć w pracy) i mają pod opieką więcej dzieci niż przewidzianą trójkę (a do tego często jeszcze małe własne dzieci biologiczne).
Na początku wydawało mi się, że jestem dla naszych dzieci zastępczych takim samym tatą, jakim byłem dla naszych córek. Gdy nad ranem „wypuszczam” z łóżeczek Smerfetkę i Gacka, to bawiąc się na podłodze, przychodzą co jakiś czas do mnie do łóżka, przytulają się. Paradoksalnie cieszy mnie, gdy otwierają szafy lub wysuwają szuflady i wyrzucają całą zawartość na podłogę – bo to jest normalne.
Jednak gdy pojawiają się rodzice adopcyjni, wszystko się zmienia.
Już na etapie poznawania nowych rodziców, okazuje się, że chyba wcale nie jestem takim dobrym ojcem (a przynajmniej są lepsi). Muszę więc zaakceptować to, że jestem tylko dość dobrym ojcem.

Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że w którymś momencie zostanie u nas umieszczone dziecko, które nie znajdzie ani rodziny adopcyjnej, ani zastępczej – pozostanie dom pomocy społecznej, albo dom dziecka. Co więcej … może się okazać, że będziemy wręcz wyczekiwać momentu, gdy to dziecko od nas odejdzie – dokądkolwiek (bo tak będziemy wyczerpani emocjonalnie). Na takie ewentualności też trzeba być przygotowanym i potrafić zaakceptować swoje reakcje.

EMOCJE
Ten temat niewątpliwie ma wiele odsłon.
Jeszcze do niedawna drażniło mnie, gdy osoby, z którymi rozmawiałem twierdziły, że one by tak nie mogły, że nie potrafiłyby się rozstać z dziećmi, którymi opiekowały się przez kilka miesięcy i w tym czasie je pokochały. Nie wdawałem się zbytnio w dyskusję (bo nie jest moją naturą udowadnianie komuś, że mam rację … zwłaszcza, że w tym przypadku trudno mówić o jakiejś obiektywnej prawdzie – każdy ma prawo odczuwać rozstania inaczej i inaczej się do nich przygotowywać). Jednak takie słowa trochę bolały. Czasami nawet miałem wrażenie, że ktoś uważa, że jestem wyrachowanym draniem, a przynajmniej, że podchodzę do naszych dzieci bez emocji (kierując się zimną kalkulacją, realizując wyznaczony sobie plan – niczym robot).
W tej chwili patrzę na tą sprawę zupełnie inaczej. Musiałem w pewnym momencie uznać fakt, że większość ludzi nie byłaby zdolna zaakceptować tego co razem z Majką robimy. Być może jesteśmy nienormalni, że potrafimy pokochać dziecko, a potem oddać je innej rodzinie. Być może udaje nam się w jakiś sposób kontrolować nasze emocje. A może tylko nam się wydaje, że kochamy dzieci, które mamy pod opieką?
Zmierzam jednak do tego, że nie każda rodzina może zostać pogotowiem rodzinnym. Tutaj umysł musi kontrolować „serce”.
Jest sporo rodzin, które decydując się na pozostanie pogotowiem rodzinnym, dopuszcza w swojej świadomości przysposobienie dziecka, które znajdzie się w ich rodzinie. Jednak nie da się adoptować każdego dziecka, które pokocha się bezgraniczną miłością – a prędzej, czy później coś takiego nastąpi. Pytanie tylko, czy to już jest to dziecko? A może za pół roku, czy rok pojawi się to najbardziej wymarzone?
Dlatego my na samym początku ustaliliśmy (moim zdaniem najważniejszą) zasadę, że nie adoptujemy żadnego dziecka zastępczego (choćby się waliło i paliło). Na przestrzeni czterech lat (kiedy to jesteśmy pogotowiem rodzinnym) pojawiła się już dwójka dzieci, przy których najchętniej byśmy od tej zasady odstąpili (i wcale nie chodziło o dzieci najgrzeczniejsze, najpiękniejsze i najmądrzejsze). Pewnie za rok czy dwa, pojawi się kolejne takie dziecko.

Trochę nieelegancko rozpocząłem rozważania dotyczące emocji od siebie. A przecież najważniejsze jest to co czują nasze dzieci zastępcze. Wielokrotnie spotykamy się z pytaniem „jak radzimy sobie z rozstaniami?”. My sobie jakoś radzimy (czasami lepiej, czasami gorzej), w końcu jesteśmy na te rozstania przygotowani, a wręcz są one naszym celem. Bardzo rzadko ktoś zadaje pytanie „jak radzą sobie z tym nasze dzieci zastępcze?”.
Naszym zadaniem jest w miarę łagodne przejście do nowej rodziny, umożliwienie tym dzieciom przeniesienie więzi z nas na nowych rodziców (akurat mocno wierzę w to, że jest to możliwe). Robimy więc wszystko, aby to się zrealizowało. Nie może więc nas denerwować to, że do naszego domu przychodzą obcy ludzie, aby zapoznać się z naszym dzieckiem zastępczym. Im więcej tych kontaktów tym lepiej. Najczęściej nowi rodzice stają się dla nas też coraz bliżsi. Dziecko musi widzieć, że się wzajemnie akceptujemy, lubimy. Z kolei my powinniśmy się coraz bardziej odsuwać w cień. Często nie jest to proste.
Zauważyłem u siebie pewien ciekawy mechanizm, który mi w tym pomaga. Wydaje mi się, że jest to podświadoma obrona organizmu – chociaż u Majki to nie występuje. Gdy dziecko zaczyna spotykać się z nowymi rodzicami, to pewne jego zachowania (które przecież nie pojawiły się nagle) zaczynają mnie irytować. Tak było kiedyś z Luzakiem i niedawno z Białaskiem. Gdy ten drugi zaczynał trzaskać szufladami, to go strofowałem. Niestety (aby było sprawiedliwie) obrywało się również Smerfetce i Gackowi, bo ta dwójka robiła dokładnie to samo. Białasek miał dość niebezpieczną manierę uderzania głową gdy się złościł – w cokolwiek (najczęściej w podłogę). Jeszcze niedawno przytulałem go gdy tak zrobił. Na końcu zaczynało mnie to drażnić. Gdy średnio co drugi dzień robił kupę do wanny (podczas kąpieli), to mówiłem do niego (chociaż pewnie bardziej do siebie) „synek - wytrzymaj jeszcze te dwa tygodnie”.

LOGISTYKA
Z mojego punktu widzenia jest to sprawa najtrudniejsza. W rodzinie pełniącej funkcję pogotowia rodzinnego, jeden z małżonków musi pracować. Wielokrotnie jest to praca na etacie. Trzeba wstać skoro świt, a wraca się do domu wieczorem.
Zestaw dzieci, które znajdują się w pogotowiu może być bardzo różny. Mogą to być jednocześnie niemowlaki i dzieci szkolne. Dzieci zdrowe, ale też wymagające rehabilitacji, rozmaitych terapii, wizyt u lekarzy specjalistów. Do tego dochodzą wyjazdy do sądów, PCPR-u, na szkolenia.
Ja akurat jestem „sterem, żeglarzem, okrętem” w mojej firmie, a mimo to czasami trudno nam wszystko rozplanować. Musimy mieć jeden samochód tylko do dyspozycji pogotowia.
Jedna osoba (bez jakiegokolwiek wsparcia) nie jest w stanie nad tym zapanować.
Niestety bywa, że niektóre pogotowia rodzinne mają z tym sporo problemów. Dzieci nie są właściwie diagnozowane, nie są rehabilitowane (bo logistycznie jest to niewykonalne) … po prostu czekają na rodziców adopcyjnych, zastępczych - jakichkolwiek rodziców, którzy będą tylko dla nich.
Bycie pogotowiem rodzinnym, to nie tylko opieka nad dziećmi... to również ogrom pracy zupełnie nie związany z bezpośrednim zajmowaniem się dziećmi.

OPIEKA
Samo przebywanie z dziećmi jest przyjemne. Gdyby tylko do tego miała sprowadzać się praca pogotowia rodzinnego, to być może byłoby dużo więcej rodzin, chętnych na takie wyzwanie.
Niestety większość dzieci trafiających do pogotowi ma jakieś zaburzenia. Najczęściej są to drobiazgi, o których po kilku miesiącach terapii lub rehabilitacji, można już zapomnieć. Jednak te pierwsze tygodnie i miesiące są bardzo ważne. Nie ma czasu na czekanie, aż dziecko odejdzie do rodziny adopcyjnej, bo na pewne sprawy może być już za późno.
Powiedziałbym, że jest to standard codziennej pracy pogotowi rodzinnych.
Bywa jednak, że trzeba zmierzyć się z dużo bardziej trudnymi przypadkami. Zdarzyło nam się kilka razy odbierać noworodka prosto ze szpitala. Mamy takich dzieci najczęściej nie dbają o siebie w czasie ciąży, a często nawet nie mają świadomości, że z pewnego stylu życia, przynajmniej na ten czas, należałoby zrezygnować. Pierwsze tygodnie po odebraniu takiego malucha, to przede wszystkim wizyty u rozmaitych specjalistów. To, że dziecko wygląda zdrowo, nic w tym wieku nie oznacza. Przyszła kiedyś do nas śliczna dziewczynka. W wypisie ze szpitala była tylko informacja, że słabo reaguje na światło. W krótkim czasie okazało się, że wcale nie reaguje, bo ma tylko strzępy siatkówki. W ciągu kilku miesięcy jeżdżenia „po lekarzach” doszły kolejne choroby i zaburzenia. Pojawiła się jakaś genetyczna choroba skóry (której na dobrą sprawę nikt nie potrafił dokładnie zdiagnozować), alergia pokarmowa, padaczka, aż w końcu musieliśmy zmierzyć się z rzeczą najgorszą – porażeniem mózgowym. Dzisiaj dziewczynka ma już prawie cztery lata i wiadomo, że nigdy nie będzie chodzić, nigdy nie usiądzie … może kiedyś będzie podnosić głowę (cały czas próbuje). Co jakiś czas odwiedzamy ją w DPS-ie, w którym przebywa. Nie musimy tego robić, ale czujemy taką potrzebę. Tak więc rodzina zastępcza musi też wkalkulować w swoją działalność taką możliwość, że jakieś dziecko pozostanie z nią do końca (nawet jeżeli nie będzie to fizyczna obecność w domu).
Albo zupełnie inny przykład. Sześciolatek … krótko mówiąc Kapsel, którego opisałem ostatnio.
Przestaliśmy już zwracać uwagę na to, że niszczy zabawki, robi siku w majtki, zagląda do każdego pokoju w naszym domu w poszukiwaniu nie wiadomo czego.
Ogólnie rzecz biorąc i tak nie jest najgorzej, bo bywają dzieci, które rozpalają ognisko na środku pokoju. Na szczęście nasz chłopiec nie jest na tyle „kumaty”, aby to zrobić. Chociaż, gdy ostatnio zauważyłem jego zafascynowanie przy rozpalaniu grilla, to trochę zwątpiłem czy był to dobry pomysł.
W każdym razie, chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że opieka nad dzieckiem, może mieć bardzo różne oblicza.

FINANSE
Skoro już piszę o wszystkim, to nie sposób pominąć tematu, który podnosi ciśnienie wielu osobom. Najciekawsze jest to, że ci, którzy są rodzicami zastępczymi, w większości uważają, że dostają za mało, a pozostali – że za dużo. Być może wynika to z tego, że jest wiele mitów krążących w opinii społecznej.
Pogotowie rodzinne jest formą zawodowej rodziny zastępczej. Jednak tylko jeden z małżonków otrzymuje wypłatę. Jest to mniej więcej 2 tys. na rękę. Trochę więcej przysługuje, gdy rodzina ma pod opieką dziecko z orzeczeniem o niepełnosprawności, albo przekroczony został podstawowy limit – trójka dzieci. W każdym razie, biorąc pod uwagę fakt, że ma się pod opieką kilkoro dzieci przez całą dobę, to można kolokwialnie powiedzieć, że „dupy nie urywa”.
Na utrzymanie każdego dziecka, pogotowie rodzinne otrzymuje tysiąc złotych. Nie jest to więc kwota, jak czasami słyszę, czy czytam – czterokrotnie wyższa.
W przypadku pogotowia rodzinnego, wszystko się bilansuje. Jedne dzieci są finansowo bardziej wymagające, inne mniej. Zupełnie inaczej może wyglądać sytuacja, gdy ktoś jest rodziną zastępczą dla jednego dziecka z dużymi potrzebami natury medycznej … ale to jest już odrębny temat.
Od roku rodziny zastępcze dostają dodatek wychowawczy (odpowiednik 500+ tylko inaczej się to nazywa). Osobiście, bardzo sceptycznie podchodzę do tego programu. Uważam, że te pieniądze mogłyby zostać dużo lepiej spożytkowane, tyle że należałoby się bardziej przyłożyć i stworzyć jakiś spójny plan, politykę prorodzinną dającą równe szanse wszystkim dzieciom.. Jednak jest jak jest, pieniądze dostajemy. Póki co, Majka nimi zarządza, więc niestety do nowego samochodu (a nawet płotu) mi nie dołoży. Za to często wspieramy finansowo różne fundacje, a nawet prywatne osoby mające duże potrzeby względem swoich niepełnosprawnych dzieci. Mamy też w planach „full-wypas” plac zabaw.


WYPALENIE ZAWODOWE
Kilka razy w swoim życiu słyszałem, że dla zapewnienia prawidłowego zdrowia psychicznego, należałoby zmieniać pracę co cztery lata. Może tak, może nie... W każdym razie coś takiego jak wypalenie zawodowe istnieje. Majka jest dobrym tego przykładem. Pracując kiedyś jako kosmetolog, zatraciła wiarę w sens promowania rozmaitych zabiegów za duże pieniądze, które poza lepszym samopoczuciem, niewiele dawały (przynajmniej w dłuższym okresie). Ja z kolei niby lubię pracę, którą wykonuję. Jednak fakt, że często muszę robić coś „na wczoraj”, albo mam kilka prac jednocześnie (co powoduje, że pracuję nocami), stwarza sytuacje, gdy czasami mam już dość. Z pewnością przekłada się to na jakość tego co robię.
Uważam więc, że bycie pogotowiem rodzinnym nie jest zajęciem na całe życie. Jest to praca wyczerpująca zarówno pod względem fizycznym, psychicznym jak też emocjonalnym. My jesteśmy rodziną zastępczą dopiero cztery lata. Mamy więc jeszcze duże pokłady wiary, ambicji, sił i chęci. Co będzie za kilka lat?
Wydaje mi się, że jest to działalność, którą można dobrze wykonywać w przeciągu 10-15 lat, a potem „trzeba ze sceny zejść”. Mamy do czynienia z różnymi pogotowiami (zarówno z naszego powiatu, jak też innych). Niektóre nie kryją, że mają już wszystkiego dosyć, że są kłębkami nerwów, wysiadają fizycznie i psychicznie. Dlaczego więc to nadal robią?
Ja nie czuję jakiegoś powołania, chociaż muszę przyznać, że jest to zajęcie, które daje ogromną satysfakcję. Próbuję jednak wybiegać myślami w przód. Dziecko to nie program komputerowy, to nie hologram – bronię się przed nazywaniem go przedmiotem mojej pracy. Każde, które do nas przychodzi, ma prawo czuć się naszym dzieckiem, ma prawo chcieć, abyśmy do niego wstali w nocy (gdy tego potrzebuje), abyśmy podali mu mleko, potrzymali za rękę... Abyśmy poczytali mu bajkę, pobawili się z nim, wyszli na spacer. Już teraz zauważam, że sześcioletniemu Kapslowi puszczamy coraz więcej bajek w telewizji. Na początku telewizor był jak nasze pianino (zakurzony i nieużywany).
Zwracam na to uwagę, ponieważ wielu bardzo młodych ludzi pragnie zostać rodziną zastępczą o charakterze pogotowia rodzinnego. Co będzie,gdy poczują się wypaleni mając czterdzieści lat? Jakby na to nie patrzyć, pogotowie jest formą rodziny zawodowej, która otrzymuje za swoją pracę wynagrodzenie. Ilu z takich młodych rodziców zastępczych będzie potrafiło zmienić profesję, albo utrzymywać się z dochodu współmałżonka?
Ja mam już z górki. Dzieci na wylocie, więc na „waciki' dla Majki jakoś zarobię, nawet gdyby jutro stwierdziła, że rezygnuje z bycia pogotowiem rodzinnym.

NIEMOC
Są sytuacje, na które nie mamy wpływu. Będąc ostatnim ogniwem pieczy zastępczej, trzeba się z tym pogodzić, albo stosować dywersję. Drugi sposób zdecydowanie odradzam. Dużo lepszym rozwiązaniem byłaby próba zmian systemowych działając w granicach prawa. Jednak przeciętny rodzic zastępczy zwyczajnie nie ma na to czasu.
Są więc zdarzenia, które irytują … i to bardzo. Mawia się, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Jakiś czas temu miała przyjść do naszego pogotowia dziewczynka z innego powiatu, z podejrzeniem porażenia mózgowego. Po burzliwej dyskusji między PCPR-ami , w końcu decyzja została podjęta. Nawet urzędy porozumiały się w sprawach finansowych, ponieważ w takich przypadkach często poza kwotą wydatkowaną na utrzymanie dziecka, również brana jest pod uwagę partycypacja w wynagrodzeniu rodziny zastępczej i (jeżeli jest taka potrzeba) w sfinansowaniu wyposażenia dla danego dziecka. Jednak ktoś dopatrzył się, że mama biologiczna przed porodem mieszkała w jeszcze innym powiecie – no i zaczął się ping-pong. Ostatecznie dziecko zostało umieszczone w Domu Pomocy Społecznej (za co z kolei płaci gmina opiekuna prawnego dziecka). Dziewczynka do tej pory przebywa w DPS-ie, mimo że okazało się, że wcale nie ma porażenia mózgowego. Gdyby znalazła się w naszej rodzinie, to zapewne już od dawna byłaby w rodzinie adopcyjnej (bo jest wolna prawnie). Niestety dziećmi z domów pomocy społecznej, rodzice adopcyjni się nie interesują, zresztą słusznie wychodząc z założenia, że widocznie był jakiś powód, że dane dziecko się tam znalazło. Jak się okazuje, powód może być prozaiczny.
Mimo, że pogotowia rodzinne są pewnym elementem całej układanki zwanej opieką zastępczą, to nie mogą liczyć na jakiekolwiek przywileje związane z opieką medyczną. Mieliśmy kiedyś dziewczynkę, która wymagała codziennej rehabilitacji. Tak stwierdził lekarz w pewnym szpitalu, kierując nas do rejestracji (w tymże szpitalu) w celu umówienia konkretnych spotkań. Okazało się, że najbliższy możliwy termin rozpoczęcia rehabilitacji jest za sześć tygodni, a kolejne spotkania będą w odstępach dwutygodniowych. Co zatem może zrobić pogotowie rodzinne w takiej sytuacji? Po pierwsze może zastosować się do wyznaczonych terminów, w pewien sposób rozgrzeszając się z podjętej decyzji. Może też rozpocząć rehabilitację prywatnie, co niestety jest bardzo kosztowne. Ja pewnie poszedłbym tą drugą drogą, bo nie jestem typem wojownika. Jednak Majka zdecydowała się działać. Znalazła w sąsiednim powiecie pewien program. Były jednak dwa warunki. Po pierwsze termin zapisania dziecka (który mijał za trzy dni), oraz to, aby dziecko mieszkało w tym powiecie. Trzeba więc było naszą dziewczynkę przemeldować do kogoś, kto w tym powiecie mieszka – z tym nie było problemu. Jednak przy meldunku okazało się, że nie można przemeldować samego dziecka. Konieczna więc była zmiana meldunku Majki. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie spowoduje to, automatycznej likwidacji naszego pogotowia (w końcu od miejsca zamieszkania zależy, jakiemu PCPR-owi podlegamy). Wszystko odbywało się w ciągu kilku godzin. Postawione zostały na nogi wszystkie urzędy, również PCPR dziecka, o którym mowa, ponieważ było ono z innego powiatu. Nasz radca prawny stwierdził, że Majka może się przemeldować, ponieważ nie znalazł paragrafu, który nakazywałby w takim przypadku rozwiązanie umowy z pogotowiem rodzinnym. Niestety natrafiliśmy na „szlaban” w urzędzie miasta. Pani w okienku stwierdziła, że nie może zaakceptować kserokopii postanowienia sądu o umieszczeniu dziecka w naszej rodzinie – musi mieć „czerwone pieczątki”. Okazuje się, ze czerwone pieczątki ma PCPR, który finansuje pobyt dziecka w rodzinie zastępczej (więc nasz PCPR również nie posiadał oryginałów). Na szczęście panie z PCPR-u naszego dziecka stanęły na wysokości zadania i priorytetem wysłały nam te postanowienia. Następnego dnia, pani w urzędzie meldunkowym obejrzała je sobie, po czym zwyczajnie skserowała (mając dokładnie to, co Majka pokazywała jej dzień wcześniej). Tym razem się udało. Nawet mogę powiedzieć, że każdy kto w tej historii miał swój udział (poza panią wymagającą czerwonych pieczątek), bardzo się starał.
Problem nie tkwi więc w ludziach, ale w przepisach.

RODZICE BIOLOGICZNI DZIECI ZASTĘPCZYCH.
Wielokrotnie są oni zmorą rodzin zastępczych.
Potrafią przychodzić niezapowiedziani, pod wpływem alkoholu albo narkotyków, mają rozmaite wymagania … traktując często rodziców zastępczych jak opiekunki do dziecka, którym płacą pensję. Z kolei inni, do perfekcji opanowują „grę na emocjach”. Próbują nas wzruszyć, stać się kimś bliskim (bo przecież łączy nas dziecko).
Ja mam problemy z asertywnością. Traktuję rodziców dzieci u nas przebywających, jak każdego innego człowieka. Jeżeli przyjedzie spotkać się ze swoim dzieckiem, pokonując wielokrotnie kilkadziesiąt kilometrów (do tego z przesiadkami), to nawet gdy to spotkanie nie było umówione, to ja go przyjmę. Gdy stanie u drzwi, jest miły i bardzo prosi, to nie potrafię mu odmówić.
Niestety jest to duży błąd.
W naszej rodzinie, to Majka określa z rodzicami wszelkie zasady i bezwzględnie tego przestrzega. Jeżeli ktoś przyjdzie niezapowiedzianie, to najwyżej może z nią porozmawiać przed drzwiami. Gdy opuści jakąś wizytę, to następna jest według określonego grafiku. Jeżeli warunki nie odpowiadają, to bardzo proszę – wniosek do sądu o uregulowanie spotkań.
Wydaje mi się, że rodzice naszych dzieci nie lubią Majki, ale ją szanują. Sądzę, że właśnie dlatego jeszcze nigdy nie mieliśmy z nimi problemów … chociaż na wszelki wypadek numer telefonu do naszego komisariatu policji wisi na ścianie, a pilot antynapadowy jest pod ręką (chociaż ostatnio Majka gdzieś go ukryła – chyba przed naszymi „gadami”- Gackiem, Smerfetką i Kapslem).

DZIECI BIOLOGICZNE.
Zostawiłem ten temat na sam koniec, ponieważ z mojego punktu widzenia, jest to najważniejsza sprawa, którą należy wziąć pod uwagę planując pozostanie pogotowiem rodzinnym. Do tego łączy ona szereg wątków, o których wspomniałem wcześniej.
Wydaje mi się też, że dla wielu osób planujących pozostanie pogotowiem rodzinnym, moje przekonania w tym względzie są czymś, co powoduje, że zaczynają powątpiewać w sens wszystkiego co napisałem wcześniej (również w poprzednich opisach na tym blogu).
Nie twierdzę, że to co za chwilę opiszę musi się wydarzyć. Mam jednak dużo obaw, że tak może być.
Pisząc powyżej o emocjach, skupiłem się na dzieciach i rodzicach zastępczych, celowo pomijając dzieci biologiczne, ponieważ planowałem temu zagadnieniu poświęcić osobny akapit.
Uważam, że w całym procesie opieki zastępczej, dzieci biologiczne powinny być najważniejsze. One również mają uczucia i nie można ich lekceważyć, nawet jeżeli są jeszcze malutkie. Wielokrotnie pogotowiem rodzinnym zostają młode rodziny z małymi dziećmi. Wychodzą najczęściej z założenia, że ich dzieci wychowując się w rodzinie wielodzietnej (bo taką w końcu jest pogotowie), będą bardziej otwarte, wrażliwe, lepiej rozwinięte fizycznie i intelektualnie (choćby poprzez kontakty ze starszymi dziećmi, które przez taką rodzinę zastępczą się przewijają). W pewnym sensie mogę się z tym zgodzić. Jednak moim zdaniem rodzice tacy zwyczajnie fundują swoim pociechom dzieciństwo w pogotowiu rodzinnym. Dzieci te nie mają swoich rodziców na wyłączność, muszą się nimi dzielić z innymi dziećmi (zastępczymi), muszą walczyć o swoje prawa, często o zabawki, jedzenie (nawet jeżeli tego jedzenia jest pod dostatkiem). Starsze dzieci zastępcze mogą stanowić dla młodszych dzieci biologicznych zagrożenie zarówno w sensie fizycznym jak też psychicznym … mogą się nad nimi znęcać emocjonalnie, czego zagonieni w swojej pracy rodzice zwyczajnie mogą nie zauważyć.
Nawet sami rodzice zastępczy często mówią, że gdyby lepiej dopilnowali swoje dzieci, to mogłyby one ukończyć lepszą szkołę, zdobyć lepszy zawód. Tyle tylko, że mimo szczerych chęci, na wszystko po prostu nie starczało czasu.
Z kolei dzieci biologiczne też bronią się jak mogą przed byciem „dziećmi z pogotowia”. Następuje pewnego rodzaju „segregacja rasowa”. „To jest moja siostra, a to jest moja prawdziwa siostra”, „Jadę z moim tatą do kina, bo jestem jego prawdziwym dzieckiem”, „Tylko prawdziwe dzieci dostają kieszonkowe”. Słowo „prawdziwy” i rozmaite jego synonimy jest dla dzieci biologicznych słowem-kluczem. Jest słowem, które daje poczucie bezpieczeństwa, które daje pewność, że ono też któregoś dnia nie zniknie (podobnie jak dzieci zastępcze, które nagle przychodzą i któregoś dnia odchodzą).
Nie spotkałem się z wypowiedziami dzieci, które wchodziły w okres dorastania przebywając w rodzinie zastępczej będącej pogotowiem rodzinnym. Nie wiem więc, czy okres buntu jest spotęgowany, czy też dzieci te są bardziej spolegliwe, bardziej dojrzałe. Nie wiem, czy mają żal do swoich rodziców, czy wręcz przeciwnie, chciałyby powielać znany sobie wzorzec.
Wiem tylko tyle, że ja nie chciałem tego sprawdzać na własnej rodzinie, na moich córkach.
Niedawno jedna z nich zadała mi pytanie: „Czy jak będziemy mieć swoje dzieci, to też będziecie pogotowiem?” Odpowiedziałem, że pewnie tak (bo na dobrą sprawę dziadkiem mogę zostać w każdej chwili). „To wnuki nie będą dla was najważniejsze?” - usłyszałem w odpowiedzi.
Zostaliśmy pogotowiem gdy nasze dzieci były już dorosłe lub prawie dorosłe. W pewien sposób żyły one już swoim życiem, miały swoich znajomych, wiele czasu spędzały poza domem. Dzieci zastępcze były więc dużo młodsze, nie stanowiły żadnego zagrożenia w sensie emocjonalnym (przynajmniej tak nam się wydawało). Za to pojawił się problem „domu otwartego”. Niechcący zafundowaliśmy naszym dorosłym dzieciom wizyty rodziców biologicznych, adopcyjnych, zastępczych, kuratorów sądowych, pracowników pomocy społecznej, PCPR-u, pielęgniarki środowiskowej, wolontariuszy, opiekunek do dzieci …
Czy może to być dla dzieci frustrujące? Z pewnością tak.

Wspomniałem powyżej o sześcioletnim chłopcu, którym się aktualnie opiekujemy. Potrafi on urządzać sceny niczym z horroru, krzyczeć (wydobywając z siebie głos nie z tego świata), rzucać się na ziemię, uderzać głową o podłogę, rzucać zabawkami. Inne dzieci się temu przyglądają (przynajmniej dopóki nie zostanie on wyprowadzony do swojego pokoju). Jest to dla nich przerażające, płaczą bo nie wiedzą co się dzieje.
Każda rodzina, która pragnie zostać pogotowiem rodzinnym mając własne małe dzieci, musi wziąć pod uwagę możliwość wystąpienia takich sytuacji.
Tym sposobem wróciłem do małych dzieci biologicznych (chociaż zapewne dotyczy to również dzieci zastępczych, które przebywają w rodzinie zastępczej już dłuższy czas). Co czuje kilkuletnie dziecko, gdy jego mama nagle przyprowadza do domu jakiegoś malucha, jest dla niego miła, opiekuje się nim, bawi się z nim?
Co ja poczułbym, gdyby Majka przyprowadziła do domu jakiegoś faceta, okazywała mu zainteresowanie, była serdeczna, czuła? Głupie porównanie? Być może, ale tylko gdy czyta to dorosły.

PODSUMOWANIE.
Każdy musi sobie sam odpowiedzieć na pytanie, czy chce (i kiedy) zostać rodziną zastępczą.
Starałem się opisać co ja czuję, w jaki sposób patrzę na różne sprawy. Być może Majka doda swoje uwagi w komentarzu, bo czasami mamy nieco odmienne zdanie. Wiele moich myśli ewoluowało w ciągu ostatnich czterech lat. Na wiele spraw kiedyś patrzyłem zupełnie inaczej … i pewnie za kilka lat też będę na podstawie własnych doświadczeń, wyciągał być może zupełnie inne wnioski.
Czy warto? Moim zdaniem warto, ale trzeba mieć świadomość wszelkich możliwych zagrożeń. Należy na wszystko spojrzeć chłodnym okiem, wypisać sobie plusy i minusy … a potem podjąć decyzję.


piątek, 7 kwietnia 2017

KAPSEL 3

Decyzja sądu o odebraniu praw rodzicielskich mamie Kapsla się uprawomocniła i aktualnie kompletujemy wszelką dokumentację, ponieważ chłopiec zostanie zgłoszony do adopcji. Jego mama wcześniej deklarowała, że odwoła się od wyroku i że skorzysta z pomocy prawnika, aby odzyskać syna … Odwołanie nie wpłynęło. Prawnik podobno gdzieś tam jest, ale są to tylko informacje od mamy chłopca (więc pewnie nikt taki nie istnieje i nigdy nie istniał). Jeżeli jednak jest, to co jej doradził? Teoretycznie można by przyjąć, że korzystniejsze jest złożenie wniosku o przywrócenie praw rodzicielskich, niż odwołanie się od wyroku. W tym drugim przypadku trzeba liczyć przynajmniej rok do rozprawy w sądzie apelacyjnym. Wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich można teoretycznie złożyć tuż po uprawomocnieniu się wyroku. Problem polega tylko na tym, że aby odzyskać dziecko, coś w życiu rodziców biologicznych musi się zmienić, a zanim to się stanie, dziecko może zostać zakwalifikowane do adopcji. Wątpię, czy jakikolwiek prawnik zaproponowałby swojemu klientowi taką metodę postępowania. W przypadku mamy Kapsla, podstawowym warunkiem miało być zamieszkanie z chłopcem z dala od jej partnerów, z dala od jej toksycznej rodziny. Złożyła wniosek w gminie o mieszkanie socjalne i z racji swojej sytuacji podobno miała szansę zamieszkać w tym lokalu w ciągu kilku miesięcy. Nie wiem co będzie teraz, gdy nie ma już praw rodzicielskich do swojego dziecka. Nie wiem też, ile w tym wszystkim jest prawdy.
Po rozprawie, mama twierdziła, że sąd zakazał jej widywania się z synem. Okazało się, że nic takiego nie miało miejsca. Decyzja sądu była bardzo lakoniczna – dwa krótkie zdania, żadnej wzmianki o braku odwiedzin. Dopiero uzasadnienie wyroku (o które mama wystąpiła) mogło rzucić nieco szersze światło na całą sprawę. Niestety jakoś nie za bardzo chciała się z nami podzielić zawartymi tam uwagami. Po kilku tygodniach jednak dane nam było przeczytać szczegółową sentencję wyroku. Główny nacisk położony był na rażące zaniedbywanie dziecka w każdej dziedzinie. Gdyby Kapsel był dzieckiem 2-3 letnim (i do tego w normie rozwojowej), to przyklasnąłbym takiemu postanowieniu, ponieważ chłopiec bardzo szybko znalazłby rodzinę adopcyjną. Niestety w tym przypadku, podstawową sprawą jest to, że praktycznie nie ma on szans na przysposobienie, a po drugie chłopiec wcale nie tego oczekuje. Wkrótce odejdzie od nas Białasek – mówimy, że zamieszka z nową mamą. Na Kapslu wywarło to ogromne wrażenie, ponieważ któregoś dnia wstał skoro świt, wyciągnął walizki z pomieszczenia, do którego ma absolutny zakaz wchodzenia i stwierdził, że musi się spakować, bo on też za chwilę odchodzi do nowej mamy. Na pytanie, do jakiej nowej mamy się wybiera, odpowiedział, że „przecież do mojej mamy”.
Kapsel jest dzieckiem bardzo trudnym (wywołującym w nas szereg bardzo skrajnych emocji). Są dni, gdy jest bardzo grzeczny, posłuszny, a nawet można z nim rozsądnie porozmawiać. Niestety takich dni nie ma zbyt wiele i dlatego jego przyszłość jawi mi się w ciemnych barwach.
Staram się zawsze widzieć jakieś światełko w tunelu. Tak było przy Chapicku (z podejrzeniem FAS), a nawet przy Królewnie (z porażeniem mózgowym), gdzie to światełko nadal widzę. Niestety z Kapslem jest inaczej – zacząłem widzieć tylko ciemność. Na szczęście Majka jest dużo bardziej optymistyczna, a przede wszystkim ambitna, co w pewien sposób nie pozwala mi tak zupełnie sobie chłopca „odpuścić”. Jednak gdy widzę, że jego głównym osiągnięciem po ponad półrocznym pobycie u nas stało się rozróżnianie podstawowych kolorów, to trudno mi zachować jakikolwiek optymizm. Ale co mam robić? Nadal liczę z nim do dziesięciu, powtarzam dni tygodnia, staram się prowokować go do logicznego myślenia (choćby w najprostszej formie). W tej chwili nawet zaczyna stronić od większej aktywności fizycznej. Biegać ze mną nie chce już od kilku miesięcy, pompki i brzuszki robi jak ma dobry humor, często zamienia gokarta (który jest na pedały i trzeba się trochę napracować) na łatwiejszą hulajnogę, a tę z kolei na prowadzenie wózka z Gackiem albo Białaskiem.
Najgorsze jest to, że wszelkie metody wychowawcze, które stosowaliśmy przy naszych dzieciach, zupełnie nie działają. Dla Kapsla „czarną magią” jest ciąg przyczynowo-skutkowy. Nie można do niego powiedzieć, że jak teraz zrobisz „to”, to wieczorem będzie „tamto”. Nie reaguje na żadne formy motywacji, jak choćby zbieranie punktów, kwiatków, czy innych gadżetów , które w pewnym momencie przekładają się na jakieś profity. Nawet nie można zastosować wobec niego żadnych kar. Słodyczy nie jada, a trudno nie dać mu za karę obiadu, czy kolacji. Bajek i tak dużo nie ogląda, a ograniczenie tego co jest teraz, będzie większą karą dla nas, niż dla niego. Nie buntuje się już przed wysłaniem go do swojego pokoju (być może stwierdził, że wówczas nie jest pod kontrolą i może zrobić to, na co byśmy mu nie pozwolili widząc jego zachowanie - np. na obrywanie kół samochodom). Od jakiegoś czasu przestaje działać magia spotkania z mamą. Rozmowy telefoniczne trwają kilkanaście (może kilkadziesiąt) sekund. Wizyta polega na posiedzeniu obok siebie, zamiast byciu z sobą. Nie rozumiem więc, dlaczego tak bardzo dopytuje o rozmowy telefoniczne … tylko po to, aby powiedzieć „dzisiaj będzie grill, cześć”?. Dlaczego czeka na spotkanie, na którym nawet się do mamy nie przytuli, nie porozmawia z nią? Dlaczego dzień, w którym się spotyka, a nawet zamieni z nią dwa zdania przez telefon, jest totalnie „rozjechany”? Dlaczego Kapsel jest wtedy nadpobudliwy, agresywny, nieposłuszny?

Na dobrą sprawę to zbyt wiele o nim nie wiemy. Najpewniejszą rzeczą jest to, że za kilkanaście dni zostaniemy jego opiekunami prawnymi. Natomiast najważniejsze sprawy, które są nam znane, opierają się na domysłach, albo nigdy nie zostały do końca wyjaśnione. Podobno dzieciństwo chłopiec spędził w towarzystwie niepełnosprawnej babci, oglądając bajki i jedząc … cokolwiek (ale dużo). Mama nie miała dla niego zbyt wiele czasu, bo niby ciągle pracowała. Kim był wujek Trynek, który pojawił się na pewnym etapie jego życia? Dla Kapsla jest on uosobieniem zła, chociaż nie potrafi w jakikolwiek sposób uzasadnić swoich lęków. Chyba w jakimś sensie jest to związane z samochodem, bo najczęściej wraca do tematu jadąc do przedszkola.
Faktem jest, że wujek Trynek miał sprawę karną, ale zeznania Kapsla były tak niespójne, że wszystko zostało umorzone.
Po zabraniu chłopca mamie (ponad rok temu), trafił on do pogotowia rodzinnego. Podobno stał się dla tego pogotowia „gwoździem do trumny”. Znając tą rodzinę zastępczą, mogę stwierdzić, że decyzja o samorozwiązaniu była z pewnością przemyślana. Jeden miesiąc Kapsel spędził w jeszcze innej rodzinie zastępczej, a od ponad pół roku mieszka z nami.
Początkowo zachowywał się bardzo dobrze. Był miłym i sympatycznym chłopcem. Na dobrą sprawę, jak chce, to nadal potrafi takim być.
Niestety coraz bardziej przestaje mu się chcieć. Prawdopodobnie wynika to z tego, że czuje się u nas dobrze, ma poczucie bezpieczeństwa. Nie zabiega już tak bardzo jak kiedyś o nasze zainteresowanie, nie zależy mu na naszych pochwałach (chociaż je lubi, tyle tylko, że chciałby być chwalony za nic). Mam nawet wrażenie, że jego obiektem zainteresowania, są osoby, które bywają u nas stosunkowo rzadko, a nawet widzi je po raz pierwszy. W takim przypadku stara się (i naprawdę mu to wychodzi) zrobić bardzo dobre wrażenie.

Czasami się zastanawiam, czy nie wymagamy od niego zbyt dużo. W końcu chłopiec nie rozumie co znaczy „posprzątaj pokój”. Trzeba do niego mówić bardzo konkretnie. Świetnie w roli opiekuna spisuje się Smerfetka, która chodzi za nim i pokazuje palcem, co ma jeszcze schować do pojemnika. Gdyby dziewczynka jeszcze przez jakiś czas z nami pozostała, to pewnie zaczęłaby go uczyć rysowania, liczenia, rozwiązywania rozmaitych zadań w książeczkach. Być może byłaby w tym względzie lepszym nauczycielem niż my. Tok myślenia ludzi dorosłych jest zapewne inny niż dzieci kilkuletnich, a Kapsel w wielu przypadkach przejawia zachowania 3-4 latka. Cieszy nas też to, że chłopak po przebudzeniu potrafi już przez dłuższy czas zająć się sobą. Poza rozkładaniem na części pierwsze rozmaitych zabawek, lubi też układać puzzle oraz ciąć nożyczkami (wszystko jedno co - nasza córka nawet oddała nam w depozyt swoje kieszonkowe, na wypadek gdyby je odnalazł w jej szufladzie).
Zdarzają się bowiem epizody z wykradaniem różnych przedmiotów (zwyczajnie zagląda do każdego z pokoi w naszym domu i zabiera sobie coś na pamiątkę – coś, co później przypadkowo znajdujemy u niego robiąc porządki, albo gdy ktoś z domowników zaczyna czegoś intensywnie szukać). Przez jakiś czas wydawało nam się, że ten problem przestał istnieć, jednak od miesiąca wrócił on ze zdwojoną siłą. Poza wspomnianymi walizkami, wyniósł ozdoby choinkowe, lampkę, kredki, długopisy, zeszyty i parę innych drobiazgów. Z pozoru może to się wydawać nieszkodliwe (co najwyżej upierdliwe). Jednak gdy się temu przyjrzeć bliżej, to może to być bardzo niebezpieczne. Wyniesioną lampkę podłączył do prądu. A co będzie, gdy znajdzie żelazko, albo choćby suszarkę, którą zechce wysuszyć wodę? Przed dwulatkiem wystarczy wszystko pozamykać w górnych szafkach (albo zwyczajnie pamiętać o zamykaniu drzwi). Kapsel jak zechce, to jest w stanie dojść do każdego zakamarka w naszym mieszkaniu. A przecież nie będę co noc zabierał do swojego łóżka żelazka, suszarki do włosów, lokówki, maszynki do golenia. Nie wymontuję baterii z umywalki, piekarnika, nie wyniosę kuchenki mikrofalowej, pralki, suszarki do rzeczy.
Najbardziej irytujące jest to, że niewiele do niego dociera. Gdy mu się coś tłumaczy, to patrzy prosto w oczy i nic nie mówi. Nie wiem, czy świadomie, czy podświadomie, ale się wyłącza. Zachowuje się często jak dziecko kilkumiesięczne, które nie rozumie znaczenia rozmaitych słów. Reaguje na emocje. Gdy się na niego krzyknie, to ma świadomość, że coś jest nie tak i się boi. Gdy mówi się do niego spokojnie, to uważa, że wszystko jest w porządku (nawet gdy mu tłumaczymy, że postąpił źle).

Chłopiec nadal się moczy. Przez jakiś czas wydawało nam się, że sprawa zostanie w dość krótkim czasie rozwiązana, ponieważ urolog stwierdził pewne nieprawidłowości w funkcjonowaniu pęcherza moczowego. Nie wdając się w szczegóły medyczne, jego pęcherz był w stanie pomieścić tylko niewielkie ilości moczu. Ciekawe jest to, że wypicie naraz dużej ilości płynów powodowało, że Kapsel czuł potrzebę natychmiastowego pójścia do toalety, natomiast gdy wypił tylko kilka łyków, to zwyczajnie nie czuł, że zaczyna mu się przelewać. Chłopiec cały czas dostaje leki i widać pewną poprawę. Jednak bywają dni, że zsika się w majtki dwa albo trzy razy. Ponieważ na noc zakładamy mu pieluchomajtki, to tę część dnia zupełnie sobie odpuścił. Chociaż chyba stanowi to dla niego jakiś problem, bo lubi jak nad ranem ma sucho (a przynajmniej wydaje mu się, że ma sucho). Gdy ostatnio budziłem go do przedszkola, to bardzo się ucieszył, że się w nocy nie posiusiał. Biorąc pod uwagę wagę pieluchy, uczucie suchości dobrze świadczyło tylko o jej jakości. Ale nie wyprowadzałem go z błędu … bo i po co?
Jak już jestem przy temacie fizjologii, to muszę stwierdzić, że Kapsel ma więcej podobnych problemów (chociaż już nie tak bardzo dokuczających). Potrafi zrobić kupę do łóżka, albo na podłogę, albo na klapę od sedesu. Zawsze tłumaczy, że nie zdążył, albo że nie ucelował. Nie kontroluje też bekania, pierdzenia, mlaskania. Oczywiście gdy mu się to zdarzy, to natychmiast przeprasza.
Niszczy wszystko, czym zacznie się bawić. W pewien sposób można to tłumaczyć ciekawością, bo przecież jak sprawdzić co jest we wnętrzu samochodu, nie odrywając podwozia. Chociaż jakoś nie niszczy lalek. Za to potrafił popsuć uchwyt od wózka (nie dla lalek tylko dla dzieci), a nawet połamać metalowe krzesełko dla dzieci.

Piszę o tym nie dlatego, że chciałbym się wyżalić. W końcu jakiś czas temu wspomniałem, że wyzwaniem byłoby dla mnie trudne dziecko. Tak więc mam co chciałem … ale więcej losu nie będę kusił i tak już nie napiszę.
Uważam, że Kapsel jest dzieckiem, które w szczególny sposób będzie musiało być przekazane nowej rodzinie (o ile taka się znajdzie). Tutaj nie może być mowy o przemilczeniu, a nawet zapomnieniu jakiegoś jego zachowania. Nie wiem, czy blog jest najszczęśliwszym miejscem na umieszczanie tego rodzaju przemyśleń, ale przede wszystkim, tego co tutaj napiszę, nigdzie nie zgubię. A po drugie może to być też ciekawy opis zachowań dla rodzin, które mają w planach opiekę zastępczą.
Niestety mam też świadomość tego, że może nam się zdarzyć dziecko, przy którym Kapsel będzie się wydawał „złotym chłopakiem”.

Co zatem czeka Kapsla?

Na jego przykładzie spróbuję opisać, co może dziać się dalej. Jakie mogą być koleje losu zarówno dziecka, jak też rodziny biologicznej i aktualnej rodziny zastępczej.
Mimo odebrania praw rodzicielskich, mama Kapsla cały czas ma prawo go odwiedzać – i tak się dzieje. Jednak układy między nią, a nami (jako rodziną zastępczą) stają się coraz bardziej napięte. Na dobrą sprawę jest to powielanie pewnych znanych schematów. Początkowo rodzice biologiczni są bardzo spolegliwi, gotowi do współpracy, rozumiejący zaistniałą sytuację. Z biegiem czasu coś się zmienia. W ich oczach stajemy się tylko opiekunami ich dziecka, od których można czegoś wymagać. Zaczynają mieć pewne sugestie, a wręcz mówią nam – jak powinniśmy postępować. Świadomość przepaści intelektualnej, emocjonalnej, światopoglądowej (co często ma miejsce) z pewnością nie pomaga. Jest to trudny okres, w którym trzeba pokazać kto jest „alfą, a kto tylko betką”. Pewne atawistyczne zachowania przestają być czymś niezwykłym. Spirala wzajemnej niechęci się nakręca.
Chociaż … bywają rodzice, których można polubić i którzy (jak nam się wydaje) również lubią nas, jednak są to wyjątki. W większości przypadków można mówić o „grze pozorów”.
Tak więc patrząc z perspektywy rodzica zastępczego, który miał już do czynienia z niejednym rodzicem biologicznym – bardzo sceptycznie podchodzę do tematu adopcji otwartej (w której dziecko ma kontakt ze swoją rodziną biologiczną), ale też do końca jej nie wykluczam.

Aktualnie Kapsel zostanie zgłoszony do Ośrodka Adopcyjnego. Prawdopodobnie będzie zakwalifikowany do adopcji, bo żadne przeszkody nie istnieją (jak choćby rodzina zastępcza, która chciałaby się nim dalej opiekować, ale nie stać jej finansowo na przysposobienie).
Chętnych rodziców adopcyjnych pewnie nie będzie (bo nawet zupełnie zdrowe sześciolatki, będące w normie rozwojowej, często mają problemy ze znalezieniem nowej rodziny). Tak więc Kapsel będzie pojawiał się w coraz to szerszej bazie danych, kończąc pewnie na zgłoszeniu do adopcji zagranicznej. Klimat wokół adopcji zagranicznych jest, jaki jest. Jednak podchodzę w tym przypadku do tego bardzo spokojnie, ponieważ wiemy od osoby, która monitorowała adopcję zagraniczną Chapicka, że Kapslem raczej nikt nie byłby zainteresowany.
Po tych kilku-kilkunastu miesiącach rozpocznie się poszukiwanie rodziny zastępczej.
Czy znajdzie się taka, która będzie chciała poświęcić chłopcu swój czas i serce?
Może jakiś rodzinny dom dziecka? A może jednak wróci do mamy? On ciągle na to czeka.

Nie wróci. Mama zapewne dojdzie do wniosku, że nie da rady zmienić swojego życia. Jednak kocha syna i chciałaby się nadal z nim spotykać.
Dom dziecka będzie najlepszym rozwiązaniem … dla niej.

Na koniec tradycyjnie, trochę historii.

Ocena rozwoju dziecka na podstawie obserwacji opiekunów (6 lat).

Kapsel jest w naszej rodzinie od trzech tygodni, więc tak naprawdę niewiele jeszcze możemy o nim powiedzieć. Jednak wydaje się, że fakt, iż jesteśmy jego trzecią rodziną zastępczą w stosunkowo krótkim czasie, raczej nie najlepiej wpływa na jego zachowanie, zwłaszcza dotyczące sfery emocjonalnej.
Chłopiec ma problem z moczeniem się. Wprawdzie nie chodzi o kałuże, ale tylko o popuszczanie, to jest to jednak sytuacja, którą powinniśmy jakoś rozwiązać, a przynajmniej wypracować pewną strategię postępowania. Sam fakt moczenia się nie jest niczym nadzwyczajnym w przypadku dzieci, które poczuły się odrzucone przez matkę (w skrajnych przypadkach może trwać nawet do 14-15 roku życia). Wydawałoby się, że najlepszą metodą jest stosowanie nagród, jednak gdy ta nagroda jest już w zasięgu ręki, i nagle emocje przerosną umysł, to jej odebranie staje się zwyczajną karą, a tego bardzo nie chcemy robić. W tej chwili wielki słój z cukierkami, które może dostać gdy nie „posika się” przez trzy dni z rzędu (która to zasada została przeniesiona z poprzedniej rodziny zastępczej), praktycznie go nie interesuje, ponieważ chłopiec wie, że jest on poza jego zasięgiem.

Kapsel jest nieco poniżej normy rozwojowej, stąd między innymi orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego. Trudno jednak aktualnie powiedzieć w jakiej mierze jest to skutek zaniedbań opiekuńczo-wychowawczych, a w jakiej jakiegoś rodzaju zaburzeń.

Wykaz umiejętności dziecka:

  • Jest prawie samowystarczalny w zakresie ubierania się, mycia, kąpieli, korzystania z toalety. Wprawdzie często myli lewy but z prawym, tył i przód bluzki, nie potrafi zawiązać sznurowadeł a nawet zapiąć guzików, to jednak jest to chyba przypadłość dotycząca dużej grupy sześciolatków. Sprawia wrażenie, jakby nie bardzo wiedział do czego służy szczoteczka do zębów, o czym zresztą świadczy stan jego uzębienia.
  • Nie potrafi jeszcze prawidłowo posługiwać się sztućcami (zwłaszcza nożem), ale stara się jak może i nawet gdy wystąpią trudności, nie posiłkuje się ręką.
  • Stara się być bardzo pomocny, ale nie bardzo „mierzy siły na zamiary”. Na razie uczymy się siebie. Jak do tej pory, najbezpieczniejszym zajęciem (chociaż dość obrzydliwym), jest zbieranie myszy z tarasu, które przyniesie kot. Na szczęście idzie jesień i taras będzie już ciągle zamknięty. Ale będziemy starali się wdrażać go do pewnych czynności, które będzie lubił i będą bezpieczne. Okazało się na przykład ostatnio, że potrafi sprawnie nakarmić kaszką Gacka (naszego podopiecznego). Natomiast pozwolenie mu na wycieranie naczyń, jest obciążone dużym ryzykiem.
  • Jest typowym sześciolatkiem, który nie potrafi usiedzieć na miejscu, dlatego staramy się zapewnić mu trochę ruchu. Został zapisany na trening judo dla przedszkolaków. Po pierwszym spotkaniu był bardzo podniecony i wyraził chęć dalszego uczestnictwa w zajęciach. Nie wiadomo jak to będzie, bo po pierwszym bieganiu ze mną po lesie, też był bardzo zadowolony, ale od tego czasu nie mogę go namówić, aby to powtórzyć. Prawdopodobnie sporo w tym mojej winy, bo gdy dobiegliśmy do paśnika, zapytałem czy wracamy krótszą, czy dłuższą drogą. Odpowiedział, że dłuższą, więc przebiegliśmy prawie 4 kilometry (ale dał radę). Niestety wówczas jeszcze nie wiedziałem, że nie rozróżnia pewnych pojęć.
  • Wprawdzie Kapsel jest strasznym gadułą, to jednak musimy brać pod uwagę to, że nie rozróżnia słów przeciwstawnych: dalej-bliżej, mniejszy-większy, dłuższy-krótszy itd. Nie odróżnia też sformułowań: z przodu – z tyłu. Niedawno odbierałem go z przedszkola. Zadał mi pytanie: czy mogę usiąść z tyłu? Oczywiście – odpowiedziałem. Patrzę, a on ładuje się na przednie siedzenie. Nie wie też która to jest strona lewa, a która prawa.
  • Ma też dziwne nawyki dotyczące słownictwa. Mówi, że chciałby być wyścigówką lub koparką, zamiast że chciałby mieć wyścigówkę lub koparkę.
  • Za to bardzo często używa zwrotów grzecznościowych: proszę, dziękuję, przepraszam. Zagaduje zupełnie sobie obce osoby i jest to bardzo kulturalne, a do tego logicznie uzasadnione. Jedynie musimy go nauczyć, że należy mówić „proszę pani”, a nie „pani”, oraz „słucham” zamiast „co”.
  • Rzadko miewa skrajne nastroje jak inne sześciolatki (od euforii do ataku złości), jednak bywają sytuacje, które bardziej byłyby naturalne dla 2-3 latka. Potrafi rzucić się na podłogę, krzyczeć, kopać, szarpać się.
  • Ma fobię na punkcie paznokci u nóg. Nie daje ich sobie obciąć (chociaż mojej żonie jakoś udało się go do tego namówić dwa razy), co powoduje, że jego stopy wyglądają fatalnie. Ma jednak tego świadomość, bo kiedyś wrócił z przedszkola z krzykiem: ciocia udało się ! Myśleliśmy, że chodzi o to, że się nie zmoczył, a on dalej: udało się … nie musiałem ściągać skarpetek.
  • Na dobrą sprawę nie potrafi nawet policzyć do pięciu, chociaż powinien już dodawać i odejmować w zakresie liczby 10.
  • Nie potrafi skupić się na jakiejś czynności dłużej niż na 2-3 minuty. Nie umie bawić się twórczo, układając klocki, puzzle, budując wieżę. Największą atrakcją jest oglądanie bajek w telewizji.
  • Mówią, że nie potrafi rysować, chociaż może zwyczajnie wzoruje się na klasykach. Niestety przypadł mu do gustu tylko jeden styl – abstrakcjonizm.
  • Nie rozróżnia kolorów. Zastanawiamy się, czy aby na pewno jest to kwestia pewnych opóźnień, ponieważ potrafi pogrupować figury np. okrągłe i kwadratowe. Natomiast, gdy pokazujemy mu żółty przedmiot oraz trzy inne, w kolorze żółtym, niebieskim i czerwonym, nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, który z nich jest w takim samym kolorze – zwyczajnie zgaduje.
  • Nie zna ani jednego wierszyka, czy też piosenki.
  • Za to ma pewną wiedzę ogólną, którą pewnie sobie wypracował, aby nie zginąć w brutalnym świecie. Wie jak się nazywa i ile ma lat, ma dobrze rozpracowanego pilota od telewizora, a będąc w odwiedzinach u naszej byłej podopiecznej, która przebywa w domu opieki prowadzonym przez siostry zakonne, widząc zakonnicę – krzyknął: ooo!!! Matka Boska.
  • Jest bardzo opiekuńczy w stosunku do młodszych dzieci, przebywających w naszym pogotowiu.
  • Trochę tylko wzbudza moją zazdrość, gdy patrzy Majce prosto w oczy i mówi: „chciałbym, abyś była tylko moja”.
Podsumowując, Kapsel jest pogodnym dzieckiem i nie przewidujemy z nim większych problemów wychowawczych. Społecznie jest naszym zdaniem całkiem dobrze rozwinięty. Ruchowo też niczego sobie. Natomiast możliwości nadrobienia zaległości w sferze emocjonalnej, percepcyjnej, poznawczej i językowej są ogromną niewiadomą … ale jednak jest to dla nas dużym wyzwaniem.


Ocena rozwoju dziecka na podstawie obserwacji opiekunów (6,5 roku).

Sąd odebrał mamie Kapsla prawa rodzicielskie i niedługo chłopiec zacznie przechodzić wszelkie szczeble adopcji krajowej, prawdopodobnie ocierając się o adopcję zagraniczną.
Cały czas utrzymujemy kontakty dziecka z jego mamą, ponieważ wydaje nam się, że powrót do niej byłby najlepszym rozwiązaniem. Niestety szczere chęci nie wystarczą aby odzyskać syna, mimo że mama biologiczna ma w planach złożenie wniosku o przywrócenie praw rodzicielskich. Czy będzie w stanie zapewnić dziecku odpowiednie warunki, czy ktoś jej w tym pomoże? Cały czas jesteśmy dobrej myśli.
Pół roku temu wspominałem o problemie z moczeniem się. Wydawało się, że wszystko jest tylko chwilowe, gdy po rozmowie z psychologiem byliśmy niemal pewni, że Kapsel czując się u nas coraz lepiej, poczuł się bezpiecznie, co paradoksalnie wzmogło jego dawne problemy. Do tego wizyty u urologa, który stwierdził zaburzenia funkcjonowania pęcherza moczowego i zapisał odpowiednie leki, dawały nadzieję, że problem szybko przestanie istnieć.
Niestety problem cały czas istnieje, chociaż zauważamy znaczną poprawę. Zastanawiające jest to, że jeżeli Kapsel dużo pije, to jego mózg dostaje impuls, że należy pójść do toalety, gdy pije mało, to niestety kończy się to na mokrych spodniach. Tak więc paradoksalnie powinniśmy nakłaniać go do picia dużych ilości płynów. W każdym razie na noc chłopiec zakłada pieluchomajtki, które nad ranem są najczęściej dużo cięższe niż pielucha dwuletniej Smerfetki.

Wykaz umiejętności dziecka:

  • Kapsel jest bardzo dobrze rozwinięty społecznie. Ktoś kto spotyka go po raz pierwszy, zapewne myśli „jakie to miłe i rozgarnięte dziecko”. Faktem jest, że chłopiec jest bardzo elokwentny. Mówi ładnie, choć nie zawsze z sensem. Jednak jak na sześciolatka, sprawia bardzo dobre wrażenie … zwłaszcza na kobietach. Jest typem amanta. Komplementami i odpowiednią mimiką twarzy (zwłaszcza mruganiem oczkami) potrafi „zbajerować” nie jedną osobę. Ciągle próbuje swoich sztuczek również ze mną, chociaż powinien już zrozumieć, że do niczego to nie prowadzi. Do perfekcji opanował sztukę przepraszania. Czasami przeprasza mnie za coś, czego wcale nie zrobił, albo ja nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi. Jest to dla niego pewną formą „resetu”, po którym wszystko rozpoczyna się od nowa. Niestety ciąg przyczynowo-skutkowy nadal jest poza jego możliwościami postrzegania. Niedawno ugryzł Smerfetkę, po czym szybko przeprosił i zapytał, czy teraz włączymy mu bajkę.
  • Są rzeczy, które robi nadzwyczaj dobrze. Ostatnio kupiliśmy mu gokarta (na pedały, podobnego do tych, które często można spotkać w wypożyczalniach nad morzem). Gdyby miał nim zdawać egzamin na placu manewrowym, to z pewnością by go nie oblał. Cofanie i parkowanie równoległe ma opanowane do perfekcji. Chłopiec od samego początku, gdy u nas zamieszkał (czyli od ponad pół roku) mówił, że chce być koparką (co chyba oznacza, że chce być operatorem koparki). Wydaje mi się, że w przyszłości, nie powinien mieć z tym większego problemu.
  • Od jakiegoś czasu zaczął odróżniać (a przynajmniej właściwie nazywać) kolory. Nawet widzi różnicę między zielonym a niebieskim (przy których ja też czasami mam wątpliwości).
  • Nie ma już problemu z myciem zębów i obcinaniem paznokci.
  • Zaczęło sprawiać mu przyjemność robienie porządku w pokoju. Wręcz przesadza w drugą stronę. Czasami zdarza się, że zaczyna sprzątać zabawki, gdy pozostałe dzieci się jeszcze nimi bawią.
  • Coraz lepiej posługuje się sztućcami, chociaż o dobrych manierach przy stole (mlaskanie, bekanie) na razie można zapomnieć.
  • Dostosował się do zasad panujących w naszym domu. Wie na przykład, że nie może sam wchodzić do pokoi naszych córek i młodszych dzieci zastępczych. Wie, że nad ranem bawi się w swoim pokoju, dopóki wszyscy się nie obudzą i nie zejdą na parter. Jest to bardzo duża umiejętność, którą nabył będąc w naszej rodzinie. Początkowo zdarzało się, że po przebudzeniu zaglądał do każdego pokoju, albo schodził do pokoju dziennego i na przykład około szóstej nad ranem zaczynał grać na pianinie. Aktualnie nie potrafi jeszcze tylko zapanować nad trzaskaniem drzwiami w środku nocy (gdy idzie do toalety), ale to jest już mniej uciążliwe.
  • Niestety na tym można zakończyć wymienianie jego „plusów”. Mimo ciągłego wałkowania, z biedą liczy do pięciu. Czasami uda mu się policzyć do dziewięciu, ale tylko za pierwszym razem. Każda kolejna próba (mimo poprawiania) jest coraz gorsza. Na końcu jest to mniej więcej: jeden, dwa, pięć, dwanaście, piętnaście, osiem? Podobnie jest z dniami tygodnia.
  • Bardzo często odpowiada na pytania zupełnie nielogicznie i nie wynika to z tego (jak nam się na początku wydawało), że czegoś nie usłyszy, a nie chce zapytać. Dla przykładu na pytanie „Co by było, gdyby z nieba leciały cukierki?” - odpowiedział „rośliny”. Alby gdy go zapytałem „Będziesz pamiętał aby przebrać się przed wyjazdem do teatru?”, usłyszałem w odpowiedzi „nie chcę biegać”. A'propos biegania, to przestałem go już zachęcać, bo chyba ta aktywność fizyczna faktycznie nie jest jego „konikiem”.
  • Nic się nie zmieniło w kwestii nauki piosenek, czy wierszyków. Nawet nie potrafi zapamiętać pewnych powtarzających się sentencji z bajek, które ogląda w telewizji. Natomiast potrafi zapamiętać, że musi wziąć tabletkę przed snem oraz, że następnego dnia idzie do okulisty. Jego pamięć jest wybiórcza i trudno doszukać się tutaj jakiejś reguły.
  • Coraz rzadziej dochodzi do „scen”. Od dawna już nie rzucił się na podłogę, a płacz i okrzyki typu „mamo gdzie jesteś!!!” zdarzają się sporadycznie i trwają krótko. Być może dlatego, że takie zachowania są przez nas ignorowane. Niestety nadal zdarza się, że kogoś pobije albo ugryzie (zarówno w domu jak i w przedszkolu). Niestety nie potrafi racjonalnie wyjaśnić swojego zachowania … nawet jakkolwiek wyjaśnić. Stwierdza, że nie wie dlaczego to zrobił i przeprasza.
  • W kwestii ubierania się, niewiele się zmieniło. Tył, przód, strona prawa czy lewa, nie mają znaczenia. Zawsze zakłada prawy but na lewą nogę i odwrotnie. Gdyby przyjąć założenie, że nie ma pojęcia, że istnieje lewy i prawy but, to zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, taka pomyłka może wystąpić w 50% . Kapsel dobrze założy buty może w 5%, co oznacza że jakąś logiką się kieruje. Wprowadziłem więc zasadę, że jak założy buty, to ma je natychmiast ściągnąć i założyć odwrotnie. Uznał to chyba za dowcip, bo się do tej zasady nie stosuje.
  • Również pojęcia bliżej-dalej, wyżej-niżej, przód-tył, wczoraj-jutro, cały czas są dla niego zwrotami niezrozumiałymi. Dzisiaj rano w drodze do przedszkola powiedział do mnie: „jutro u nas w przedszkolu była policja”. Faktycznie była, tyle że przedwczoraj.

Kapsel często mówi do mnie, że mnie lubi, albo że jestem fajny, a nawet że mnie kocha. Jednak najczęściej dodaje – bo nie jesteś taki jak wujek Trynek.


Nie uważam, abym był dla Kapsla kimś wyjątkowym. Nawet sądzę, że powinienem mu poświęcać dużo więcej czasu. Zastanawiam się więc, kim był wujek Trynek?