Co
jakiś czas otrzymuję „prywatne wiadomości” z pytaniami
dotyczącymi funkcjonowania naszego pogotowia rodzinnego. Odzywają
się głównie osoby, które pragną robić to co ja z Majką (a
dokładniej Majka ze mną). Często zadają mi bardzo konkretne
pytania, na które staram się zawsze odpowiadać, chociaż
zastrzegam, że są to tylko moje spostrzeżenia i przemyślenia.
W
większości przypadków spotykam się z opiniami, które dają mi do
zrozumienia, że bardzo optymistycznie podchodzę do rodzicielstwa
zastępczego, że mnie to cieszy, że daje dużo satysfakcji.
Tak,
jest to prawda. Zacząłem się jednak zastanawiać, czy przypadkiem
moje opisy nie stwarzają jakiegoś wyidealizowanego obrazu naszej
rodziny.
Spróbowałem
więc zebrać moje przemyślenia w pewną całość i pogrupować je
tematycznie.
Trochę
tego wyszło, a do tego jest to trochę „ciężkie”. Gdy sam
czytałem po raz drugi swój tekst, aby wychwycić wszelkie błędy
merytoryczne, stylistyczne i ortograficzne, to ledwo dobrnąłem do
końca. Myślę jednak, że ktoś kto ma w planach pozostanie
pogotowiem rodzinnym, może znaleźć w mojej ocenie rodzicielstwa
zastępczego kilka ciekawych spostrzeżeń. Nie musi się ze mną
zgodzić, ale być może rozważy w swoich myślach to co napisałem.
PASJA
Bardzo
lubię to słowo, chociaż nie wiem, czy dlatego, że używa go
Majka, czy że tak bardzo kojarzy mi się z rodzicielstwem
zastępczym. Trudno być pogotowiem rodzinnym, gdy nie czuje się
gdzieś tam w sercu takiej potrzeby. Jeżeli ktoś próbuje to
traktować jako zawód , albo opcję na bezrobocie, to lepiej niech
sobie od razu podaruje wszelkie starania … o ile nie chce
skrzywdzić dzieci, które przez jakiś czas będą dla niego
rodziną. Są osoby, które używają słów „misja”,
„posłannictwo”. Jeżeli w podtekście znajdują się również
pojęcia „radość”, „spełnienie”, to w ogólnym rozrachunku
niewiele się to różni od mojego postrzegania rodzicielstwa
zastępczego, które określam jako „wyzwanie”.
Dla
dzieci adoptowanych, korzenie są bardzo ważne. Przez długi czas
nie zdawałem sobie z tego sprawy, uważając że dla każdego
człowieka najważniejsze jest to kim jest i jaki jest w danej
chwili.
Jednak
ważne jest też to, kim był. Ja (jako dziecko biologiczne moich
rodziców) to wiedziałem, bo od najmłodszych lat wysłuchiwałem
różnych opowiadań rodzinnych, oglądałem zdjęcia, słyszałem że
jestem „wykapanym” tatą, mamą, a nawet innym członkiem
rodziny. I coś w tym było, bo gdy teraz patrzę w lustro, to mam
wrażenie, że coraz bardziej przypominam mojego dziadka.
Uważam,
że rodzice zastępczy również są historią dzieci, której nie
powinno się wymazywać z ich pamięci. Nie wszyscy rodzice adopcyjni
chcą utrzymywać kontakty z byłymi rodzicami zastępczymi swoich
dzieci. Mają do tego pełne prawo i my jako rodzice zastępczy
musimy to uszanować … chcemy to uszanować.
Często
jednak bywa, że w charakterze cioci i wujka, cały czas
funkcjonujemy w życiu dziecka.
Włoscy
rodzice Chapicka, który był w naszej rodzinie, wręcz uważają nas
za korzenie swojego syna. Staramy się więc być bardzo otwarci w
stosunku do rodziców dzieci, które od nas odeszły. Mam nadzieję,
że im się nie narzucamy. Ja z pewnością nie, bo wszystkie numery
telefonów ma Majka, jednak ona twierdzi, że wszelkie inicjatywy
dotyczące wspólnych spotkań, wypływają od rodziców adopcyjnych.
Jednak
nie to jest najważniejsze – nie to, czego my jako rodzice
zastępczy pragniemy.
Zadam
sam sobie dwa pytania. Czy jako rodzice zastępczy jesteśmy w stanie
zaakceptować to, że rodzice adopcyjni nie będą chcieli nas więcej
widzieć? … I może ciekawsze: Czy będziemy skłonni utrzymywać
kontakty, gdy rodzice adopcyjni będą czuli taką potrzebę, a my
niekoniecznie? Trudne pytania, na które chyba będę w stanie
odpowiedzieć dopiero wówczas, gdy taka sytuacja się wydarzy.
SAMOAKCEPTACJA
Rodzina
mająca zdrowe motywacje ku temu, aby zostać pogotowiem rodzinnym, z
pewnością ma marzenia, że będzie chociaż przez chwilę całym
światem dla dzieci, którymi będzie się opiekować.
Uważa,
że uchroni chociaż kilkoro z nich przed umieszczeniem ich w domu
dziecka, że przyczyni się do tego, że nie będą one miały
zaburzeń więzi, że jej dom będzie bezpieczną przystanią dla
niejednego malucha.
Uważam,
że jest to prawda … ale niezupełnie do końca. W którymś
momencie zacząłem się zastanawiać, jak to właściwie jest, że
nasze maluchy są niemal idealne. Mieliśmy ich już chyba
piętnaścioro (prawdę mówiąc trochę się już gubię –
podobnie jak niektórzy rodzice biologiczni tych dzieci). Każde z
tych dzieci ma inny temperament, inną przeszłość i wspomnienia. A
jednak po przyjściu do naszej rodziny, tak łatwo się w nią
wkomponowują. Bez większych problemów zasypiają wieczorem, śpią
w południe, lubią się kąpać, wychodzić na spacery, nawet
potrafią się wspólnie bawić, nie grymaszą przy jedzeniu. Mógłbym
pewnie wymienić jeszcze wiele ich zalet.
Niestety
logika zaczyna mi podpowiadać, że coś jest nie tak. Gdy patrzę na
inne znane mi maluchy (mieszkające ze swoimi rodzicami
biologicznymi), które nie chcą spać w południe, które
wymagają wieczornego usypiania, robią sceny przy kąpieli,
wybrzydzają przy jedzeniu … nawet gdy wspominam nasze córki z
okresu gdy miały kilka, czy kilkanaście miesięcy – to
stwierdzam, że prawdopodobieństwo pojawienia się takiej serii
dzieci wzorowych, jest bliskie zeru.
Do
tego zastanawiające jest to, że w momencie, gdy dzieci zaczynają spotykać się z rodziną, która zamierza je adoptować, albo wziąć w
opiekę zastępczą, to nagle zaczynają zachowywać się inaczej (są
bardziej wymagające, a często stają się wulkanem energii).
Wspomniałem jakiś czas temu o inteligencji emocjonalnej dzieci.
Zastanawiam się więc, czy wbrew wszelkim staraniom i wbrew naszym
przekonaniom, że robimy wszystko, co powinni robić rodzice i czego
oczekują dzieci, to czy mimo wszystko nie czują one w głębi
serca, że jednak nie są nasze? Czy w jakimś sensie czują się
odrzucone? Inne?
Mam
coraz większe przeświadczenie, że jednak tak właśnie jest. Gdy
się nad tym zastanowić logicznie, to wychodzi na to, że sami
dajemy im ku temu powód. W południe muszą iść spać, bo przecież
wiedzą, że rodzice muszą zrobić obiad, posprzątać, wykonać
zaległe telefony, albo tysiąc innych rzeczy, których nie da się
zrobić przy maluchach. Wieczorem szybko zasypiają, bo w kolejce do
kąpieli i ułożenia do snu, czekają inni (więc nie warto czekać).
Jedzą ładnie, bo „za rogiem” czeka bardziej żarłoczny kolega,
albo pies. Dlaczego lubią się kąpać? Tego jeszcze nie wiem.
Napisałem
to z lekkim sarkazmem, wszystko nieco wyolbrzymiając. Jednak tak to
mniej więcej wygląda. Niestety trzeba chyba zaakceptować fakt, że mimo
szczerych chęci i ogromnego trudu włożonego w opiekę nad tymi
dziećmi, nigdy w ich oczach nie będziemy ich prawdziwymi rodzicami. Napisałem "chyba", bo jednak gdzieś w głębi serca czuję, że jest inaczej. Niestety nie potrafię myśleć sercem.
Maluchy
przebywające u nas, rzadko przechodzą okres lęku separacyjnego, są
bardzo otwarte w stosunku do innych osób. Najprawdopodobniej wynika
to z tego, że przez nasz dom przewija się mnóstwo ludzi. Dzieci
bardzo chętnie odpowiadają na zainteresowanie z ich strony. Być
może przez chwilę czują się tymi jedynymi, wiedząc że nie muszą
dzielić się tym zainteresowaniem z pozostałymi dziećmi. Taka
otwartość nie jest czymś zupełnie normalnym, jednak pozwala nam na łagodne
przejście do nowej rodziny. Rodzice adopcyjni, którzy przychodzą
odwiedzać przebywające u nas dziecko, stają się dla niego kimś
niezwykłym. Niedawno rozstaliśmy się z Białaskiem. Chłopiec
przez kilka tygodni spotykał się z nową mamą, pod koniec spędzał
u niej weekendy. Gdy wracał, nie mógł się odnaleźć. Był to
dla niego powrót do brutalnego świata, w którym trzeba zawalczyć
o zabawkę, o ciastko – które może zostać odebrane przez …
przyjaciela. Jego mama uważa, że za nami tęskni. Być może … a
może jest to tylko interpretacja jego codziennego zachowania (które
niczym się nie różni od tego, gdy był u nas).
Dla
rodziców adopcyjnych, otwartość ich dzieci, jest często powodem
do frustracji. Uważają, że dziecko ma zaburzone więzi, że jego
przyzwyczajenia mogą wpłynąć na jego dalsze życie. Próbują
ograniczać wszelkie kontakty z osobami spoza najbliższej rodziny
(nawet z dziadkami). Z pewnością w niektórych przypadkach jest to
jak najbardziej uzasadnione. Jednak gdy patrzę na naszą Smerfetkę,
to myślę, że gdyby jej nowi rodzice ograniczali jej kontakty z
innymi osobami, to byłoby jej smutno.
Nigdy
nie byliśmy przeciążani ilością dzieci, które zostały nam
powierzone w opiekę. Poza miesięcznym epizodem z siódemką dzieci,
najczęściej mamy ich tylko trójkę (czasami czwórkę). A mimo to,
niekiedy zauważam pewne zachowania, które dotyczą dzieci
przebywających w dużo większej grupie (choćby w domu dziecka).
Podanie deseru (nawet na odrębnych talerzykach) powoduje, że jest
on zjadany łapczywie – kompulsywnie, emocjonalnie (aby przypadkiem
ktoś inny nie wyjadł). Jest to dziwne, ponieważ dotyczy zarówno
sześcioletniego Kapsla, jak też dwuletniej Smerfetki, która jest z
nami od zawsze i nie ma złych doświadczeń (doskonale wie, że
pilnujemy, aby nikt nikomu nie podjadał jego posiłku).
Ostatnio
mieliśmy badania psychologiczne, które mają potwierdzić
(albo zanegować) nasze predyspozycje do sprawowania dalszej opieki
nad naszymi dziećmi zastępczymi.
Podzieliłem
się swoimi wątpliwościami z panią psycholog, która prowadziła
ze mną rozmowę. Wydawała mi się nieco zdziwiona tym co mówię.
Może więc już nie do końca jestem normalny.
Ciekawy
jestem, co napisze w swojej opinii.
W
temacie samoakceptacji istnieje sprawa dużo większego kalibru –
urlop wypoczynkowy rodziców zastępczych. Staramy się wcześniej
znaleźć dzieciom rodzinę, u której spędzą miesiąc wakacji.
Staramy się, aby dzieci wcześniej się z nią kilka razy spotkały.
Bardzo
boimy się sytuacji, gdy nie znajdzie się chętna rodzina zastępcza.
Teoretycznie w takim przypadku dzieci mogą zostać umieszczone na
wakacje w domu dziecka … z pewnością miałyby „niezapomniane
wakacje”. Na taką ewentualność chyba jednak nie jesteśmy gotowi
… a może jest to tylko kwestią czasu?
A z
drugiej strony patrząc, nie jest możliwa ciągła opieka nad
dziećmi bez chwili wytchnienia (dlatego urlop wypoczynkowy jest
niezmiernie ważny – pozwala nabrać sił na kolejny rok pracy z
dziećmi).
Nie
jest też możliwe wstawanie po kilka razy w ciągu nocy, aby
przytulić, ukołysać, potrzymać za rękę. Pamiętam, że kiedyś,
gdy nasze córki były malutkie i wstawaliśmy na każde ich
zakwilenie, to powtarzaliśmy sobie – jeszcze tylko kilka miesięcy
i będzie dobrze. Teraz musielibyśmy sobie powiedzieć – jeszcze
tylko kilka (a może kilkanaście) lat. Do tego nie mamy tylko
jednego malutkiego dziecka, ale kilkoro. Zauważyłem, że mój
organizm przyzwyczaił się do reagowania tylko na sytuacje, gdy
dziecko bardzo się rozkrzyczy. Gdy tylko postękuje lub chwilę
popłacze, to nawet się nie budzę. Wiem, że tak jest, ponieważ
często pracuję do późna w nocy i elektroniczna niania daje znać,
że jednak sen dziecka jest przeplatany wydawaniem rozmaitych
okrzyków, chwilowym (czasem kilkuminutowym) płaczem. Pewnie gdybym
w tym momencie podszedł do dziecka, to byłoby to dla niego
wielokrotnie lepsze, niż pozwolenie się uspokoić samemu (ale też
pewnie spowodowałoby zwiększone zapotrzebowanie na taką moją
reakcję).
Razem
z Majką podzieliliśmy się opieką nad nocnym życiem naszych
dzieci zastępczych. Ona ogarnia tych najmłodszych (które budzą
się częściej w nocy), ja tych trochę starszych. Do tego mamy trzy
pokoje przeznaczone tylko dla dzieci (co powoduje, że możemy w
jakiś sposób grupować je, biorąc pod uwagę zarówno wiek, jak
też styl nocnego życia). Są jednak pogotowia rodzinne, które mają
do dyspozycji tylko jedną sypialnię (dla wszystkich dzieci), tylko
jedna osoba czuwa nad ich snem w nocy (bo na przykład tata zastępczy
pracuje na etacie i musi się wyspać, aby nie zasnąć w pracy) i
mają pod opieką więcej dzieci niż przewidzianą trójkę (a do
tego często jeszcze małe własne dzieci biologiczne).
Na
początku wydawało mi się, że jestem dla naszych dzieci
zastępczych takim samym tatą, jakim byłem dla naszych córek. Gdy
nad ranem „wypuszczam” z łóżeczek Smerfetkę i Gacka, to
bawiąc się na podłodze, przychodzą co jakiś czas do mnie do
łóżka, przytulają się. Paradoksalnie cieszy mnie, gdy otwierają
szafy lub wysuwają szuflady i wyrzucają całą zawartość na
podłogę – bo to jest normalne.
Jednak
gdy pojawiają się rodzice adopcyjni, wszystko się zmienia.
Już
na etapie poznawania nowych rodziców, okazuje się, że chyba wcale
nie jestem takim dobrym ojcem (a przynajmniej są lepsi). Muszę więc
zaakceptować to, że jestem tylko dość dobrym ojcem.
Istnieje
bardzo duże prawdopodobieństwo, że w którymś momencie zostanie u
nas umieszczone dziecko, które nie znajdzie ani rodziny adopcyjnej,
ani zastępczej – pozostanie dom pomocy społecznej, albo dom
dziecka. Co więcej … może się okazać, że będziemy wręcz
wyczekiwać momentu, gdy to dziecko od nas odejdzie – dokądkolwiek
(bo tak będziemy wyczerpani emocjonalnie). Na takie ewentualności
też trzeba być przygotowanym i potrafić zaakceptować swoje reakcje.
EMOCJE
Ten
temat niewątpliwie ma wiele odsłon.
Jeszcze
do niedawna drażniło mnie, gdy osoby, z którymi rozmawiałem
twierdziły, że one by tak nie mogły, że nie potrafiłyby się
rozstać z dziećmi, którymi opiekowały się przez kilka miesięcy
i w tym czasie je pokochały. Nie wdawałem się zbytnio w dyskusję
(bo nie jest moją naturą udowadnianie komuś, że mam rację …
zwłaszcza, że w tym przypadku trudno mówić o jakiejś obiektywnej
prawdzie – każdy ma prawo odczuwać rozstania inaczej i inaczej
się do nich przygotowywać). Jednak takie słowa trochę bolały.
Czasami nawet miałem wrażenie, że ktoś uważa, że jestem
wyrachowanym draniem, a przynajmniej, że podchodzę do naszych
dzieci bez emocji (kierując się zimną kalkulacją, realizując
wyznaczony sobie plan – niczym robot).
W tej
chwili patrzę na tą sprawę zupełnie inaczej. Musiałem w pewnym
momencie uznać fakt, że większość ludzi nie byłaby zdolna
zaakceptować tego co razem z Majką robimy. Być może jesteśmy
nienormalni, że potrafimy pokochać dziecko, a potem oddać je innej
rodzinie. Być może udaje nam się w jakiś sposób kontrolować
nasze emocje. A może tylko nam się wydaje, że kochamy dzieci,
które mamy pod opieką?
Zmierzam
jednak do tego, że nie każda rodzina może zostać pogotowiem
rodzinnym. Tutaj umysł musi kontrolować „serce”.
Jest
sporo rodzin, które decydując się na pozostanie pogotowiem
rodzinnym, dopuszcza w swojej świadomości przysposobienie dziecka,
które znajdzie się w ich rodzinie. Jednak nie da się adoptować
każdego dziecka, które pokocha się bezgraniczną miłością – a
prędzej, czy później coś takiego nastąpi. Pytanie tylko, czy to
już jest to dziecko? A może za pół roku, czy rok pojawi się to
najbardziej wymarzone?
Dlatego
my na samym początku ustaliliśmy (moim zdaniem najważniejszą)
zasadę, że nie adoptujemy żadnego dziecka zastępczego (choćby
się waliło i paliło). Na przestrzeni czterech lat (kiedy to
jesteśmy pogotowiem rodzinnym) pojawiła się już dwójka dzieci,
przy których najchętniej byśmy od tej zasady odstąpili (i wcale
nie chodziło o dzieci najgrzeczniejsze, najpiękniejsze i
najmądrzejsze). Pewnie za rok czy dwa, pojawi się kolejne takie
dziecko.
Trochę
nieelegancko rozpocząłem rozważania dotyczące emocji od siebie. A
przecież najważniejsze jest to co czują nasze dzieci zastępcze.
Wielokrotnie spotykamy się z pytaniem „jak radzimy sobie z
rozstaniami?”. My sobie jakoś radzimy (czasami lepiej, czasami
gorzej), w końcu jesteśmy na te rozstania przygotowani, a wręcz są
one naszym celem. Bardzo rzadko ktoś zadaje pytanie „jak radzą
sobie z tym nasze dzieci zastępcze?”.
Naszym
zadaniem jest w miarę łagodne przejście do nowej rodziny,
umożliwienie tym dzieciom przeniesienie więzi z nas na nowych
rodziców (akurat mocno wierzę w to, że jest to możliwe). Robimy
więc wszystko, aby to się zrealizowało. Nie może więc nas
denerwować to, że do naszego domu przychodzą obcy ludzie, aby
zapoznać się z naszym dzieckiem zastępczym. Im więcej tych
kontaktów tym lepiej. Najczęściej nowi rodzice stają się dla nas
też coraz bliżsi. Dziecko musi widzieć, że się wzajemnie
akceptujemy, lubimy. Z kolei my powinniśmy się coraz bardziej
odsuwać w cień. Często nie jest to proste.
Zauważyłem
u siebie pewien ciekawy mechanizm, który mi w tym pomaga. Wydaje mi
się, że jest to podświadoma obrona organizmu – chociaż u Majki
to nie występuje. Gdy dziecko zaczyna spotykać się z nowymi
rodzicami, to pewne jego zachowania (które przecież nie pojawiły
się nagle) zaczynają mnie irytować. Tak było kiedyś z Luzakiem i
niedawno z Białaskiem. Gdy ten drugi zaczynał trzaskać szufladami,
to go strofowałem. Niestety (aby było sprawiedliwie) obrywało się
również Smerfetce i Gackowi, bo ta dwójka robiła dokładnie to
samo. Białasek miał dość niebezpieczną manierę uderzania głową
gdy się złościł – w cokolwiek (najczęściej w podłogę).
Jeszcze niedawno przytulałem go gdy tak zrobił. Na końcu zaczynało
mnie to drażnić. Gdy średnio co drugi dzień robił kupę do wanny
(podczas kąpieli), to mówiłem do niego (chociaż pewnie bardziej
do siebie) „synek - wytrzymaj jeszcze te dwa tygodnie”.
LOGISTYKA
Z
mojego punktu widzenia jest to sprawa najtrudniejsza. W rodzinie
pełniącej funkcję pogotowia rodzinnego, jeden z małżonków musi
pracować. Wielokrotnie jest to praca na etacie. Trzeba wstać skoro
świt, a wraca się do domu wieczorem.
Zestaw
dzieci, które znajdują się w pogotowiu może być bardzo różny.
Mogą to być jednocześnie niemowlaki i dzieci szkolne. Dzieci
zdrowe, ale też wymagające rehabilitacji, rozmaitych terapii, wizyt
u lekarzy specjalistów. Do tego dochodzą wyjazdy do sądów,
PCPR-u, na szkolenia.
Ja
akurat jestem „sterem, żeglarzem, okrętem” w mojej firmie, a
mimo to czasami trudno nam wszystko rozplanować. Musimy mieć jeden
samochód tylko do dyspozycji pogotowia.
Jedna
osoba (bez jakiegokolwiek wsparcia) nie jest w stanie nad tym
zapanować.
Niestety
bywa, że niektóre pogotowia rodzinne mają z tym sporo problemów.
Dzieci nie są właściwie diagnozowane, nie są rehabilitowane (bo
logistycznie jest to niewykonalne) … po prostu czekają na
rodziców adopcyjnych, zastępczych - jakichkolwiek rodziców,
którzy będą tylko dla nich.
Bycie
pogotowiem rodzinnym, to nie tylko opieka nad dziećmi... to również
ogrom pracy zupełnie nie związany z bezpośrednim zajmowaniem się
dziećmi.
OPIEKA
Samo
przebywanie z dziećmi jest przyjemne. Gdyby tylko do tego miała
sprowadzać się praca pogotowia rodzinnego, to być może byłoby
dużo więcej rodzin, chętnych na takie wyzwanie.
Niestety
większość dzieci trafiających do pogotowi ma jakieś zaburzenia.
Najczęściej są to drobiazgi, o których po kilku miesiącach
terapii lub rehabilitacji, można już zapomnieć. Jednak te pierwsze
tygodnie i miesiące są bardzo ważne. Nie ma czasu na czekanie, aż
dziecko odejdzie do rodziny adopcyjnej, bo na pewne sprawy może być
już za późno.
Powiedziałbym,
że jest to standard codziennej pracy pogotowi rodzinnych.
Bywa
jednak, że trzeba zmierzyć się z dużo bardziej trudnymi
przypadkami. Zdarzyło nam się kilka razy odbierać noworodka prosto
ze szpitala. Mamy takich dzieci najczęściej nie dbają o siebie w
czasie ciąży, a często nawet nie mają świadomości, że z
pewnego stylu życia, przynajmniej na ten czas, należałoby
zrezygnować. Pierwsze tygodnie po odebraniu takiego malucha, to
przede wszystkim wizyty u rozmaitych specjalistów. To, że dziecko
wygląda zdrowo, nic w tym wieku nie oznacza. Przyszła kiedyś do
nas śliczna dziewczynka. W wypisie ze szpitala była tylko
informacja, że słabo reaguje na światło. W krótkim czasie
okazało się, że wcale nie reaguje, bo ma tylko strzępy siatkówki.
W ciągu kilku miesięcy jeżdżenia „po lekarzach” doszły
kolejne choroby i zaburzenia. Pojawiła się jakaś genetyczna
choroba skóry (której na dobrą sprawę nikt nie potrafił
dokładnie zdiagnozować), alergia pokarmowa, padaczka, aż w końcu
musieliśmy zmierzyć się z rzeczą najgorszą – porażeniem
mózgowym. Dzisiaj dziewczynka ma już prawie cztery lata i wiadomo,
że nigdy nie będzie chodzić, nigdy nie usiądzie … może kiedyś
będzie podnosić głowę (cały czas próbuje). Co jakiś czas
odwiedzamy ją w DPS-ie, w którym przebywa. Nie musimy tego robić,
ale czujemy taką potrzebę. Tak więc rodzina zastępcza musi też
wkalkulować w swoją działalność taką możliwość, że jakieś
dziecko pozostanie z nią do końca (nawet jeżeli nie będzie to
fizyczna obecność w domu).
Albo
zupełnie inny przykład. Sześciolatek … krótko mówiąc Kapsel,
którego opisałem ostatnio.
Przestaliśmy
już zwracać uwagę na to, że niszczy zabawki, robi siku w majtki,
zagląda do każdego pokoju w naszym domu w poszukiwaniu nie wiadomo
czego.
Ogólnie
rzecz biorąc i tak nie jest najgorzej, bo bywają dzieci, które
rozpalają ognisko na środku pokoju. Na szczęście nasz chłopiec
nie jest na tyle „kumaty”, aby to zrobić. Chociaż, gdy ostatnio
zauważyłem jego zafascynowanie przy rozpalaniu grilla, to trochę
zwątpiłem czy był to dobry pomysł.
W
każdym razie, chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że opieka nad
dzieckiem, może mieć bardzo różne oblicza.
FINANSE
Skoro
już piszę o wszystkim, to nie sposób pominąć tematu, który
podnosi ciśnienie wielu osobom. Najciekawsze jest to, że ci, którzy
są rodzicami zastępczymi, w większości uważają, że dostają za
mało, a pozostali – że za dużo. Być może wynika to z tego, że
jest wiele mitów krążących w opinii społecznej.
Pogotowie
rodzinne jest formą zawodowej rodziny zastępczej. Jednak tylko
jeden z małżonków otrzymuje wypłatę. Jest to mniej więcej 2
tys. na rękę. Trochę więcej przysługuje, gdy rodzina ma pod
opieką dziecko z orzeczeniem o niepełnosprawności, albo
przekroczony został podstawowy limit – trójka dzieci. W każdym
razie, biorąc pod uwagę fakt, że ma się pod opieką kilkoro
dzieci przez całą dobę, to można kolokwialnie powiedzieć, że
„dupy nie urywa”.
Na
utrzymanie każdego dziecka, pogotowie rodzinne otrzymuje tysiąc
złotych. Nie jest to więc kwota, jak czasami słyszę, czy czytam –
czterokrotnie wyższa.
W
przypadku pogotowia rodzinnego, wszystko się bilansuje. Jedne dzieci
są finansowo bardziej wymagające, inne mniej. Zupełnie inaczej
może wyglądać sytuacja, gdy ktoś jest rodziną zastępczą dla
jednego dziecka z dużymi potrzebami natury medycznej … ale to jest
już odrębny temat.
Od
roku rodziny zastępcze dostają dodatek wychowawczy (odpowiednik
500+ tylko inaczej się to nazywa). Osobiście, bardzo sceptycznie
podchodzę do tego programu. Uważam, że te pieniądze mogłyby
zostać dużo lepiej spożytkowane, tyle że należałoby się
bardziej przyłożyć i stworzyć jakiś spójny plan, politykę
prorodzinną dającą równe szanse wszystkim dzieciom.. Jednak jest
jak jest, pieniądze dostajemy. Póki co, Majka nimi zarządza, więc
niestety do nowego samochodu (a nawet płotu) mi nie dołoży. Za to
często wspieramy finansowo różne fundacje, a nawet prywatne osoby
mające duże potrzeby względem swoich niepełnosprawnych dzieci.
Mamy też w planach „full-wypas” plac zabaw.
WYPALENIE
ZAWODOWE
Kilka
razy w swoim życiu słyszałem, że dla zapewnienia prawidłowego
zdrowia psychicznego, należałoby zmieniać pracę co cztery lata.
Może tak, może nie... W każdym razie coś takiego jak wypalenie
zawodowe istnieje. Majka jest dobrym tego przykładem. Pracując
kiedyś jako kosmetolog, zatraciła wiarę w sens promowania
rozmaitych zabiegów za duże pieniądze, które poza lepszym
samopoczuciem, niewiele dawały (przynajmniej w dłuższym okresie).
Ja z kolei niby lubię pracę, którą wykonuję. Jednak fakt, że
często muszę robić coś „na wczoraj”, albo mam kilka prac
jednocześnie (co powoduje, że pracuję nocami), stwarza sytuacje,
gdy czasami mam już dość. Z pewnością przekłada się to na
jakość tego co robię.
Uważam
więc, że bycie pogotowiem rodzinnym nie jest zajęciem na całe
życie. Jest to praca wyczerpująca zarówno pod względem fizycznym,
psychicznym jak też emocjonalnym. My jesteśmy rodziną zastępczą
dopiero cztery lata. Mamy więc jeszcze duże pokłady wiary,
ambicji, sił i chęci. Co będzie za kilka lat?
Wydaje
mi się, że jest to działalność, którą można dobrze wykonywać
w przeciągu 10-15 lat, a potem „trzeba ze sceny zejść”. Mamy
do czynienia z różnymi pogotowiami (zarówno z naszego powiatu, jak
też innych). Niektóre nie kryją, że mają już wszystkiego dosyć,
że są kłębkami nerwów, wysiadają fizycznie i psychicznie.
Dlaczego więc to nadal robią?
Ja
nie czuję jakiegoś powołania, chociaż muszę przyznać, że jest
to zajęcie, które daje ogromną satysfakcję. Próbuję jednak
wybiegać myślami w przód. Dziecko to nie program komputerowy, to
nie hologram – bronię się przed nazywaniem go przedmiotem mojej
pracy. Każde, które do nas przychodzi, ma prawo czuć się naszym
dzieckiem, ma prawo chcieć, abyśmy do niego wstali w nocy (gdy tego
potrzebuje), abyśmy podali mu mleko, potrzymali za rękę... Abyśmy
poczytali mu bajkę, pobawili się z nim, wyszli na spacer. Już
teraz zauważam, że sześcioletniemu Kapslowi puszczamy coraz więcej
bajek w telewizji. Na początku telewizor był jak nasze pianino
(zakurzony i nieużywany).
Zwracam
na to uwagę, ponieważ wielu bardzo młodych ludzi pragnie zostać
rodziną zastępczą o charakterze pogotowia rodzinnego. Co
będzie,gdy poczują się wypaleni mając czterdzieści lat? Jakby
na to nie patrzyć, pogotowie jest formą rodziny zawodowej, która
otrzymuje za swoją pracę wynagrodzenie. Ilu z takich młodych
rodziców zastępczych będzie potrafiło zmienić profesję, albo
utrzymywać się z dochodu współmałżonka?
Ja
mam już z górki. Dzieci na wylocie, więc na „waciki' dla Majki
jakoś zarobię, nawet gdyby jutro stwierdziła, że rezygnuje z
bycia pogotowiem rodzinnym.
NIEMOC
Są sytuacje, na które nie mamy
wpływu. Będąc ostatnim ogniwem pieczy zastępczej, trzeba się z
tym pogodzić, albo stosować dywersję. Drugi sposób zdecydowanie
odradzam. Dużo lepszym rozwiązaniem byłaby próba zmian
systemowych działając w granicach prawa. Jednak przeciętny rodzic
zastępczy zwyczajnie nie ma na to czasu.
Są więc zdarzenia, które irytują …
i to bardzo. Mawia się, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o
pieniądze. Jakiś czas temu miała przyjść do naszego pogotowia
dziewczynka z innego powiatu, z podejrzeniem porażenia mózgowego.
Po burzliwej dyskusji między PCPR-ami , w końcu decyzja została
podjęta. Nawet urzędy porozumiały się w sprawach finansowych,
ponieważ w takich przypadkach często poza kwotą wydatkowaną na
utrzymanie dziecka, również brana jest pod uwagę partycypacja w
wynagrodzeniu rodziny zastępczej i (jeżeli jest taka potrzeba) w
sfinansowaniu wyposażenia dla danego dziecka. Jednak ktoś dopatrzył
się, że mama biologiczna przed porodem mieszkała w jeszcze innym
powiecie – no i zaczął się ping-pong. Ostatecznie dziecko
zostało umieszczone w Domu Pomocy Społecznej (za co z kolei płaci
gmina opiekuna prawnego dziecka). Dziewczynka do tej pory przebywa w
DPS-ie, mimo że okazało się, że wcale nie ma porażenia
mózgowego. Gdyby znalazła się w naszej rodzinie, to zapewne już
od dawna byłaby w rodzinie adopcyjnej (bo jest wolna prawnie).
Niestety dziećmi z domów pomocy społecznej, rodzice adopcyjni się
nie interesują, zresztą słusznie wychodząc z założenia, że
widocznie był jakiś powód, że dane dziecko się tam znalazło.
Jak się okazuje, powód może być prozaiczny.
Mimo, że pogotowia rodzinne są pewnym
elementem całej układanki zwanej opieką zastępczą, to nie mogą
liczyć na jakiekolwiek przywileje związane z opieką medyczną.
Mieliśmy kiedyś dziewczynkę, która wymagała codziennej
rehabilitacji. Tak stwierdził lekarz w pewnym szpitalu, kierując
nas do rejestracji (w tymże szpitalu) w celu umówienia konkretnych
spotkań. Okazało się, że najbliższy możliwy termin rozpoczęcia
rehabilitacji jest za sześć tygodni, a kolejne spotkania będą w
odstępach dwutygodniowych. Co zatem może zrobić pogotowie rodzinne
w takiej sytuacji? Po pierwsze może zastosować się do wyznaczonych
terminów, w pewien sposób rozgrzeszając się z podjętej decyzji.
Może też rozpocząć rehabilitację prywatnie, co niestety jest
bardzo kosztowne. Ja pewnie poszedłbym tą drugą drogą, bo nie
jestem typem wojownika. Jednak Majka zdecydowała się działać.
Znalazła w sąsiednim powiecie pewien program. Były jednak dwa
warunki. Po pierwsze termin zapisania dziecka (który mijał za trzy
dni), oraz to, aby dziecko mieszkało w tym powiecie. Trzeba więc
było naszą dziewczynkę przemeldować do kogoś, kto w tym powiecie
mieszka – z tym nie było problemu. Jednak przy meldunku okazało
się, że nie można przemeldować samego dziecka. Konieczna więc
była zmiana meldunku Majki. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie
spowoduje to, automatycznej likwidacji naszego pogotowia (w końcu od
miejsca zamieszkania zależy, jakiemu PCPR-owi podlegamy). Wszystko
odbywało się w ciągu kilku godzin. Postawione zostały na nogi
wszystkie urzędy, również PCPR dziecka, o którym mowa, ponieważ
było ono z innego powiatu. Nasz radca prawny stwierdził, że Majka
może się przemeldować, ponieważ nie znalazł paragrafu, który
nakazywałby w takim przypadku rozwiązanie umowy z pogotowiem
rodzinnym. Niestety natrafiliśmy na „szlaban” w urzędzie
miasta. Pani w okienku stwierdziła, że nie może zaakceptować
kserokopii postanowienia sądu o umieszczeniu dziecka w naszej
rodzinie – musi mieć „czerwone pieczątki”. Okazuje się, ze
czerwone pieczątki ma PCPR, który finansuje pobyt dziecka w
rodzinie zastępczej (więc nasz PCPR również nie posiadał
oryginałów). Na szczęście panie z PCPR-u naszego dziecka stanęły
na wysokości zadania i priorytetem wysłały nam te postanowienia.
Następnego dnia, pani w urzędzie meldunkowym obejrzała je sobie,
po czym zwyczajnie skserowała (mając dokładnie to, co Majka
pokazywała jej dzień wcześniej). Tym razem się udało. Nawet mogę
powiedzieć, że każdy kto w tej historii miał swój udział (poza
panią wymagającą czerwonych pieczątek), bardzo się starał.
Problem nie tkwi więc w ludziach, ale
w przepisach.
RODZICE BIOLOGICZNI DZIECI ZASTĘPCZYCH.
Wielokrotnie są oni zmorą rodzin
zastępczych.
Potrafią przychodzić
niezapowiedziani, pod wpływem alkoholu albo narkotyków, mają
rozmaite wymagania … traktując często rodziców zastępczych jak
opiekunki do dziecka, którym płacą pensję. Z kolei inni, do
perfekcji opanowują „grę na emocjach”. Próbują nas wzruszyć,
stać się kimś bliskim (bo przecież łączy nas dziecko).
Ja mam problemy z asertywnością.
Traktuję rodziców dzieci u nas przebywających, jak każdego innego
człowieka. Jeżeli przyjedzie spotkać się ze swoim dzieckiem,
pokonując wielokrotnie kilkadziesiąt kilometrów (do tego z
przesiadkami), to nawet gdy to spotkanie nie było umówione, to ja
go przyjmę. Gdy stanie u drzwi, jest miły i bardzo prosi, to nie
potrafię mu odmówić.
Niestety jest to duży błąd.
W naszej rodzinie, to Majka określa z
rodzicami wszelkie zasady i bezwzględnie tego przestrzega. Jeżeli
ktoś przyjdzie niezapowiedzianie, to najwyżej może z nią
porozmawiać przed drzwiami. Gdy opuści jakąś wizytę, to następna
jest według określonego grafiku. Jeżeli warunki nie odpowiadają,
to bardzo proszę – wniosek do sądu o uregulowanie spotkań.
Wydaje mi się, że rodzice naszych
dzieci nie lubią Majki, ale ją szanują. Sądzę, że właśnie
dlatego jeszcze nigdy nie mieliśmy z nimi problemów … chociaż na
wszelki wypadek numer telefonu do naszego komisariatu policji wisi na
ścianie, a pilot antynapadowy jest pod ręką (chociaż ostatnio
Majka gdzieś go ukryła – chyba przed naszymi „gadami”-
Gackiem, Smerfetką i Kapslem).
DZIECI BIOLOGICZNE.
Zostawiłem ten temat na sam koniec,
ponieważ z mojego punktu widzenia, jest to najważniejsza sprawa,
którą należy wziąć pod uwagę planując pozostanie pogotowiem
rodzinnym. Do tego łączy ona szereg wątków, o których
wspomniałem wcześniej.
Wydaje mi się też, że dla wielu osób
planujących pozostanie pogotowiem rodzinnym, moje przekonania w tym
względzie są czymś, co powoduje, że zaczynają powątpiewać w
sens wszystkiego co napisałem wcześniej (również w poprzednich
opisach na tym blogu).
Nie twierdzę, że to co za chwilę
opiszę musi się wydarzyć. Mam jednak dużo obaw, że tak może
być.
Pisząc powyżej o emocjach, skupiłem
się na dzieciach i rodzicach zastępczych, celowo pomijając dzieci
biologiczne, ponieważ planowałem temu zagadnieniu poświęcić
osobny akapit.
Uważam, że w całym procesie opieki
zastępczej, dzieci biologiczne powinny być najważniejsze. One
również mają uczucia i nie można ich lekceważyć, nawet jeżeli
są jeszcze malutkie. Wielokrotnie pogotowiem rodzinnym zostają
młode rodziny z małymi dziećmi. Wychodzą najczęściej z
założenia, że ich dzieci wychowując się w rodzinie wielodzietnej
(bo taką w końcu jest pogotowie), będą bardziej otwarte,
wrażliwe, lepiej rozwinięte fizycznie i intelektualnie (choćby
poprzez kontakty ze starszymi dziećmi, które przez taką rodzinę
zastępczą się przewijają). W pewnym sensie mogę się z tym
zgodzić. Jednak moim zdaniem rodzice tacy zwyczajnie fundują swoim
pociechom dzieciństwo w pogotowiu rodzinnym. Dzieci te nie mają
swoich rodziców na wyłączność, muszą się nimi dzielić z
innymi dziećmi (zastępczymi), muszą walczyć o swoje prawa, często
o zabawki, jedzenie (nawet jeżeli tego jedzenia jest pod
dostatkiem). Starsze dzieci zastępcze mogą stanowić dla młodszych
dzieci biologicznych zagrożenie zarówno w sensie fizycznym jak też
psychicznym … mogą się nad nimi znęcać emocjonalnie, czego
zagonieni w swojej pracy rodzice zwyczajnie mogą nie zauważyć.
Nawet sami rodzice zastępczy często
mówią, że gdyby lepiej dopilnowali swoje dzieci, to mogłyby one
ukończyć lepszą szkołę, zdobyć lepszy zawód. Tyle tylko, że
mimo szczerych chęci, na wszystko po prostu nie starczało czasu.
Z kolei dzieci biologiczne też bronią
się jak mogą przed byciem „dziećmi z pogotowia”. Następuje
pewnego rodzaju „segregacja rasowa”. „To jest moja siostra, a
to jest moja prawdziwa siostra”, „Jadę z moim tatą do kina, bo
jestem jego prawdziwym dzieckiem”, „Tylko prawdziwe dzieci
dostają kieszonkowe”. Słowo „prawdziwy” i rozmaite jego
synonimy jest dla dzieci biologicznych słowem-kluczem. Jest słowem,
które daje poczucie bezpieczeństwa, które daje pewność, że ono
też któregoś dnia nie zniknie (podobnie jak dzieci zastępcze,
które nagle przychodzą i któregoś dnia odchodzą).
Nie spotkałem się z wypowiedziami
dzieci, które wchodziły w okres dorastania przebywając w rodzinie
zastępczej będącej pogotowiem rodzinnym. Nie wiem więc, czy okres
buntu jest spotęgowany, czy też dzieci te są bardziej spolegliwe,
bardziej dojrzałe. Nie wiem, czy mają żal do swoich rodziców, czy
wręcz przeciwnie, chciałyby powielać znany sobie wzorzec.
Wiem tylko tyle, że ja nie chciałem
tego sprawdzać na własnej rodzinie, na moich córkach.
Niedawno jedna z nich zadała mi
pytanie: „Czy jak będziemy mieć swoje dzieci, to też będziecie
pogotowiem?” Odpowiedziałem, że pewnie tak (bo na dobrą sprawę
dziadkiem mogę zostać w każdej chwili). „To wnuki nie będą dla
was najważniejsze?” - usłyszałem w odpowiedzi.
Zostaliśmy pogotowiem gdy nasze dzieci
były już dorosłe lub prawie dorosłe. W pewien sposób żyły one
już swoim życiem, miały swoich znajomych, wiele czasu spędzały
poza domem. Dzieci zastępcze były więc dużo młodsze, nie
stanowiły żadnego zagrożenia w sensie emocjonalnym (przynajmniej
tak nam się wydawało). Za to pojawił się problem „domu
otwartego”. Niechcący zafundowaliśmy naszym dorosłym dzieciom
wizyty rodziców biologicznych, adopcyjnych, zastępczych, kuratorów
sądowych, pracowników pomocy społecznej, PCPR-u, pielęgniarki
środowiskowej, wolontariuszy, opiekunek do dzieci …
Czy może to być dla dzieci
frustrujące? Z pewnością tak.
Wspomniałem powyżej o sześcioletnim
chłopcu, którym się aktualnie opiekujemy. Potrafi on urządzać
sceny niczym z horroru, krzyczeć (wydobywając z siebie głos nie z
tego świata), rzucać się na ziemię, uderzać głową o podłogę,
rzucać zabawkami. Inne dzieci się temu przyglądają (przynajmniej
dopóki nie zostanie on wyprowadzony do swojego pokoju). Jest to dla
nich przerażające, płaczą bo nie wiedzą co się dzieje.
Każda rodzina, która pragnie zostać
pogotowiem rodzinnym mając własne małe dzieci, musi wziąć pod
uwagę możliwość wystąpienia takich sytuacji.
Tym sposobem wróciłem do małych
dzieci biologicznych (chociaż zapewne dotyczy to również dzieci
zastępczych, które przebywają w rodzinie zastępczej już dłuższy
czas). Co czuje kilkuletnie dziecko, gdy jego mama nagle przyprowadza
do domu jakiegoś malucha, jest dla niego miła, opiekuje się nim,
bawi się z nim?
Co ja poczułbym, gdyby Majka
przyprowadziła do domu jakiegoś faceta, okazywała mu
zainteresowanie, była serdeczna, czuła? Głupie porównanie? Być
może, ale tylko gdy czyta to dorosły.
PODSUMOWANIE.
Każdy musi sobie sam odpowiedzieć na
pytanie, czy chce (i kiedy) zostać rodziną zastępczą.
Starałem się opisać co ja czuję, w
jaki sposób patrzę na różne sprawy. Być może Majka doda swoje
uwagi w komentarzu, bo czasami mamy nieco odmienne zdanie. Wiele
moich myśli ewoluowało w ciągu ostatnich czterech lat. Na wiele
spraw kiedyś patrzyłem zupełnie inaczej … i pewnie za kilka lat
też będę na podstawie własnych doświadczeń, wyciągał być
może zupełnie inne wnioski.
Czy warto? Moim zdaniem warto, ale
trzeba mieć świadomość wszelkich możliwych zagrożeń. Należy
na wszystko spojrzeć chłodnym okiem, wypisać sobie plusy i minusy
… a potem podjąć decyzję.
To ja dodam kilka słów.
OdpowiedzUsuńGeneralnie zgadzam się z tym co napisał Pikuś. Wyjątek stanowi jego stwierdzenie, że stanowczo przestrzegam ustalonych zasad dotyczących kontaktów z rodzicami biologicznymi. Otóż nie tak stanowczo. Zdarzyło się parę razy, że się ugięłam i zawsze okazywało się to błędem np. zmieniłam plany świąteczne całej rodzinie żeby jedna z mam mogła się spotkać z synem w święta(wbrew ustalonym zasadom) a ona nie przyszła. Innym razem wiozłam dziecko na ślub cioci i prawie na miejscu okazało się, że mama pomyliła godzinę ceremonii o bagatela... 4 godziny. Takie sytuacje uczą, że żeby nie zwariować trzeba ustalać zasady i jednak ich przestrzegać. A czy mnie lubią? Raczej nie. Choć ze wszystkimi stosunki mamy bardzo poprawne. Szanują? Też chyba nie. Właśnie sobie uświadomiłam, że jakieś słowa szacunku i podziękowania usłyszałam od 4 mam biologicznych(na 17). O, raz to nawet piękny list dostałam i aniołka, popłakałam się ze wzruszenia, a miesiąc później, ta sama mama straszyła mnie TVN-em. Myślę, że czasami trochę się mnie boją, bo sąd może poprosić o jakąś opinię, więc grają takich fajnych i próbują się zaprzyjaźnić. A ja choć z natury zołza, to czasem jeszcze się nabieram. Choć parę „wspaniałych” pomysłów(np. zapraszanie rodziców biologicznych na Wigilię) już dawno wybiłam sobie z głowy.
Są też sprawy związane z prowadzeniem Pogotowia, które mogą zaistnieć lub nie. Dla kogoś mogą być problemem, dla innego czymś normalnym a jeszcze inny nie dopuści w ogóle do takich sytuacji. Dwa przykłady.
1. Jestem cały czas opiekunem prawnym dziewczynki umieszczonej w Dps-ie. Podejmuję czasem trudne decyzje (operować czy nie, bo ryzyko duże) piszę sprawozdania do sądu, podpisuję różne zgody w szpitalach i ośrodkach a przede wszystkim odwiedzam ją i ciągle myślę o jej przyszłości. Czy to dla mnie problem? Czasem jest trudno, brak czasu, obciążenie psychiczne, ale robię to bo czuję, że tak właśnie trzeba. Że ja tak muszę bo to dla mnie norma. A można jeszcze oddać opiekę prawną i problem z głowy.
2. Gdy oddajemy dziecko dalej, do rodziny biologicznej, zastępczej czy adopcyjnej teoretycznie kończy się nasza wspólna przygoda. Piszę teoretycznie, bo często odbieram telefony czy maile od nowych rodziców z prośbą o radę jeszcze długo po odejściu dzieci. Mnie to zawsze cieszy, że właśnie u nas szukają wsparcia i zawsze staram się coś doradzić lub po prostu wysłuchać. Czy to problem? Dla mnie nie, choć czasem tyle się dzieje u nas, że zwyczajnie nie mam czasu, ochoty i siły i wtedy (tak jak ostatnio gdy żegnaliśmy Białaska) piszę sms, że jeśli to może poczekać odezwę się za kilka dni. Jest jeszcze inne wyjście. Można nie odbierać lub nawet wykasować numery, bo przecież już nic nie musimy.
Nie chcę powiedzieć, że to co ja czy my robimy jest słuszne a inne wyjścia są złe. Chcę tylko pokazać, że w pewnym sensie to od nas zależy jak bardzo w pewne sprawy wejdziemy. Trzeba się zastanowić czy chcemy powierzchownie czy tak głęboko?, czy to nas zbyt nie obciąży?gdzie są te nasze granice?czy umielibyśmy się odciąć gdyby to nas przerastało?czy silne angażowanie się emocjonalne jest profesjonalne? A czy tu w ogóle chodzi o profesjonalizm???
Dzieci biologiczne a Pogotowie? To temat rzeka. Ja dodam tylko, że dwie nasze córki już z nami nie mieszkają, Myślę, że głównie z powodów praktycznych ( nauka, praca, miłość w mieście) ale może nasze Pogotowie pomogło podjąć taką decyzję???
I na zakończenie dla mnie rzecz najważniejsza. Wręcz fundamentalna.
Nie byłoby naszego Pogotowia gdyby nie Pikuś. I nie chodzi tu wcale o to że kąpie, przewija i ogarnia „starszaki”. Do tego może być mama, teściowa czy inna Pani do pomocy. Chodzi o to, że jest, że wspiera, że akceptuje. Że jest ze mną, a nie obok i że nawet tu na blogu czuję miłość między jego wierszami. Jeżeli nie macie obok siebie takiego faceta a „bierzecie się”za rodzicielstwo zastępcze to moim zdaniem porywacie się z motyką na słońce.
O! już Wielkanoc. A więc Radujmy się. Alleluja i do przodu!
OdpowiedzUsuńA Ty Pikuś na razie nie martw się o waciki dla mnie, jeszcze trochę pociągniemy:-)
dzięki za wpis Wam obojgu. Kiedy zaczynaliśmy przygodę z RZ byliśmy w 100% zdecydowani na przekształcenie w pogotowie. Pół roku później coraz bardziej się waham i duża część wahań ma swoje źródło w tym, co napisaliście. W jednym się utwierdziłam i to jest ta rzecz, o której napisała Majka. Wiem, że są RZ i ZRZ prowadzone przez samotne osoby. Podziwiam z daleka, sama nigdy bym się na to nie porwała. Nasza RZ istnieje głównie dzięki mojemu mężowi, który poza tym, że jest opiekunem podstawowym, jest też głównym zasobnikiem siły.
OdpowiedzUsuńWylistuję sprawy, które mi się zweryfikowały w trakcie 6 miesięcy, a które też potwierdzają to co napisał Pikuś:
- dzieci biologiczne i niedocenienie wagi tej kwestii (akceptacja, głód mamy i taty, potrzeba wyłączności);
- logistyka (2 samochody osobowe przy 4 dzieci spowodowały, że na większe wyprawy musimy wypożyczać samochód, co jest masakrą)
- z logistyką wiążą się też wahania odnośnie dalszych planów: nie wyobrażam sobie sytuacji, w której odpuszczam rehabilitację czy walkę o 'wyciągnięcie' dzieciaka z zaniedbań na rzecz dopilnowania swoich zobowiązań zawodowych albo uczestnictwo w życiu biologicznych synów. Zabawne, że tym, co najsilniej mnie skłania do rezygnacji z zawodowstwa jest właśnie logistyka: dziś wiem, że albo opiekuję się maks dwójką, ale jest to opieka porządnej jakości, albo przyjmuję więcej dzieci, ale odpuszczam nieco jakości, bo nie mam wyjścia. Odpuszczanie jakości nie wchodzi dla mnie w grę, a wyżej tyłka nie podskoczę przy swojej biologicznej dwójce, która nie jest samodzielna, więc rachunek skłania się ku temu, aby nie iść w zawodowstwo.
- radość/pasja. Powiedziałam kiedyś komuś, że dla mnie zostanie RZ nie było pomysłem na nowy zawód i kasę, bo finansowo jedynie na tym straciliśmy (co jest prawdą). Za to życiowo czujemy się wygrani. To jest maksymalna satysfakcja i poczucie robienia czegoś, co naprawdę się liczy w przeciwieństwie do całodziennego odbębniania planu reklamowego produktu X, z czego świat będzie mieć co najwyżej kolejną doskonale zbędną rzecz.
jedyne, o czym nie mam nic do powiedzenia, to sprawa RB. Dopóki nasza historia się nie domknie, cały czas pozwalam sobie na różne, często sprzeczne refleksje. ale to co napisała Majka potwierdza wiele moich intuicji, więc dzięki :)
bloo
A nasza historia jest taka, że po 5 latach -padliśmy. Przez te lata nigdy nie było realnej pomocy od MOPr-u.Nigdy też nie mogliśmy odpocząć- ani mowy o urlopie, a to nie było rodziny pomocowej,a to znów, że jesteśmy wygodni itp. Złożyliśmy wypowiedzenie umowy i nagle okazało się, że jesteśmy wredni, nieobliczalni i przebieramy w dzieciach, bo niby według Mopr-u zrobiliśmy selekcję- jedno dziecko postanowiliśmy adoptować. To było 5 lat udręki i bicie się z koniem. Może kiedyś opiszę naszą historię w całości. Czy było warto? Tak, było. Teraz mieszkamy w innym mieście, mamy cudowną córkę -nasze słońce i nareszcie czujemy się wolni.
OdpowiedzUsuńA co z sądami, jak oceniacie postanowienia. My, ostatnio nie możemy poradzić sobie z przejściem do porządku dziennego, nad sytuacją kiedy, sąd ogranicza władzę rodzicielską, powierzonych nam noworodków. Dzieje się to mniej więcej, gdy maluch ma ok. 7-8 miesięcy i skutkuje koniecznością przeprowadzki takiego niemowlaka do RDD.(Zdaniem naszego PCPR nie ma innego wyjścia) Sąd kończy postępowanie, postanowienie się uprawomacnia i jest to moment umieszczenia dziecka w pieczy.
OdpowiedzUsuńNasze sądy regulują sytuację dziecka średnio na drugiej rozprawie. Rzadko, ale bywają przypadki pozbawienia praw rodzicielskich już na pierwszym spotkaniu. Zdarza się też, że mają miejsce 3 rozprawy. Czasowo wygląda to bardzo różnie, ale mniej więcej (licząc uprawomocnienie się wyroku i proces zapoznawania się z nowymi rodzicami), dzieci przebywają u nas około roku. Najbardziej czystą postacią jest odebranie praw rodzicielskich. Niestety wielokrotnie bywa, że sąd nie decyduje się na taki krok (być może mając wiarę w rodziców biologicznych, a być może kierując się innymi pobudkami – mam tylko nadzieję, że chodzi o wewnętrzne przekonania danego sędziego). Jednak u nas, sąd zawsze określa co dalej. Najczęściej orzeka o umieszczeniu dzieci w rodzinie zastępczej. Nie precyzuje jakiej – ta decyzja należy do PCPR-u. Pozostawienie dziecka w pogotowiu rodzinnym (czyli u nas) raczej nie wchodzi w rachubę, ponieważ naszym zadaniem jest zaopiekowanie się dzieckiem na czas postępowania, a to dobiegło końca – jest ostateczne postanowienie i tyle. PCPR-y bardzo skrupulatnie przestrzegają litery prawa, więc pewnie nawet w sytuacji, gdyby pogotowie było „puste”, nie zostanie podjęta decyzja o pozostawieniu dziecka w dotychczasowej rodzinie.
UsuńMy na szczęście mamy bardzo dobry kontakt z naszym PCPR-em, więc wspólnie próbujemy znaleźć najlepsze rozwiązanie. W pewnym sensie obchodzimy „system”, próbując znaleźć taką rodzinę zastępczą, która ma w planach adopcję (a przynajmniej jej nie wyklucza).
Niestety odnoszę wrażenie, że sądy są coraz bardziej zachowawcze w swoich decyzjach, maleje ilość dzieci kierowanych do adopcji, co wcale nie oznacza, że wracają one do rodzin biologicznych. Mają się one znaleźć w pieczy zastępczej i czekać na cudowne „przebudzenie” rodziców biologicznych … nie wiem, czy tędy droga.