sobota, 15 kwietnia 2017

--- Czy warto?

Co jakiś czas otrzymuję „prywatne wiadomości” z pytaniami dotyczącymi funkcjonowania naszego pogotowia rodzinnego. Odzywają się głównie osoby, które pragną robić to co ja z Majką (a dokładniej Majka ze mną). Często zadają mi bardzo konkretne pytania, na które staram się zawsze odpowiadać, chociaż zastrzegam, że są to tylko moje spostrzeżenia i przemyślenia.
W większości przypadków spotykam się z opiniami, które dają mi do zrozumienia, że bardzo optymistycznie podchodzę do rodzicielstwa zastępczego, że mnie to cieszy, że daje dużo satysfakcji.
Tak, jest to prawda. Zacząłem się jednak zastanawiać, czy przypadkiem moje opisy nie stwarzają jakiegoś wyidealizowanego obrazu naszej rodziny.
Spróbowałem więc zebrać moje przemyślenia w pewną całość i pogrupować je tematycznie.
Trochę tego wyszło, a do tego jest to trochę „ciężkie”. Gdy sam czytałem po raz drugi swój tekst, aby wychwycić wszelkie błędy merytoryczne, stylistyczne i ortograficzne, to ledwo dobrnąłem do końca. Myślę jednak, że ktoś kto ma w planach pozostanie pogotowiem rodzinnym, może znaleźć w mojej ocenie rodzicielstwa zastępczego kilka ciekawych spostrzeżeń. Nie musi się ze mną zgodzić, ale być może rozważy w swoich myślach to co napisałem.

PASJA
Bardzo lubię to słowo, chociaż nie wiem, czy dlatego, że używa go Majka, czy że tak bardzo kojarzy mi się z rodzicielstwem zastępczym. Trudno być pogotowiem rodzinnym, gdy nie czuje się gdzieś tam w sercu takiej potrzeby. Jeżeli ktoś próbuje to traktować jako zawód , albo opcję na bezrobocie, to lepiej niech sobie od razu podaruje wszelkie starania … o ile nie chce skrzywdzić dzieci, które przez jakiś czas będą dla niego rodziną. Są osoby, które używają słów „misja”, „posłannictwo”. Jeżeli w podtekście znajdują się również pojęcia „radość”, „spełnienie”, to w ogólnym rozrachunku niewiele się to różni od mojego postrzegania rodzicielstwa zastępczego, które określam jako „wyzwanie”.
Dla dzieci adoptowanych, korzenie są bardzo ważne. Przez długi czas nie zdawałem sobie z tego sprawy, uważając że dla każdego człowieka najważniejsze jest to kim jest i jaki jest w danej chwili.
Jednak ważne jest też to, kim był. Ja (jako dziecko biologiczne moich rodziców) to wiedziałem, bo od najmłodszych lat wysłuchiwałem różnych opowiadań rodzinnych, oglądałem zdjęcia, słyszałem że jestem „wykapanym” tatą, mamą, a nawet innym członkiem rodziny. I coś w tym było, bo gdy teraz patrzę w lustro, to mam wrażenie, że coraz bardziej przypominam mojego dziadka.
Uważam, że rodzice zastępczy również są historią dzieci, której nie powinno się wymazywać z ich pamięci. Nie wszyscy rodzice adopcyjni chcą utrzymywać kontakty z byłymi rodzicami zastępczymi swoich dzieci. Mają do tego pełne prawo i my jako rodzice zastępczy musimy to uszanować … chcemy to uszanować.
Często jednak bywa, że w charakterze cioci i wujka, cały czas funkcjonujemy w życiu dziecka.
Włoscy rodzice Chapicka, który był w naszej rodzinie, wręcz uważają nas za korzenie swojego syna. Staramy się więc być bardzo otwarci w stosunku do rodziców dzieci, które od nas odeszły. Mam nadzieję, że im się nie narzucamy. Ja z pewnością nie, bo wszystkie numery telefonów ma Majka, jednak ona twierdzi, że wszelkie inicjatywy dotyczące wspólnych spotkań, wypływają od rodziców adopcyjnych.
Jednak nie to jest najważniejsze – nie to, czego my jako rodzice zastępczy pragniemy.
Zadam sam sobie dwa pytania. Czy jako rodzice zastępczy jesteśmy w stanie zaakceptować to, że rodzice adopcyjni nie będą chcieli nas więcej widzieć? … I może ciekawsze: Czy będziemy skłonni utrzymywać kontakty, gdy rodzice adopcyjni będą czuli taką potrzebę, a my niekoniecznie? Trudne pytania, na które chyba będę w stanie odpowiedzieć dopiero wówczas, gdy taka sytuacja się wydarzy.

SAMOAKCEPTACJA
Rodzina mająca zdrowe motywacje ku temu, aby zostać pogotowiem rodzinnym, z pewnością ma marzenia, że będzie chociaż przez chwilę całym światem dla dzieci, którymi będzie się opiekować.
Uważa, że uchroni chociaż kilkoro z nich przed umieszczeniem ich w domu dziecka, że przyczyni się do tego, że nie będą one miały zaburzeń więzi, że jej dom będzie bezpieczną przystanią dla niejednego malucha.
Uważam, że jest to prawda … ale niezupełnie do końca. W którymś momencie zacząłem się zastanawiać, jak to właściwie jest, że nasze maluchy są niemal idealne. Mieliśmy ich już chyba piętnaścioro (prawdę mówiąc trochę się już gubię – podobnie jak niektórzy rodzice biologiczni tych dzieci). Każde z tych dzieci ma inny temperament, inną przeszłość i wspomnienia. A jednak po przyjściu do naszej rodziny, tak łatwo się w nią wkomponowują. Bez większych problemów zasypiają wieczorem, śpią w południe, lubią się kąpać, wychodzić na spacery, nawet potrafią się wspólnie bawić, nie grymaszą przy jedzeniu. Mógłbym pewnie wymienić jeszcze wiele ich zalet.
Niestety logika zaczyna mi podpowiadać, że coś jest nie tak. Gdy patrzę na inne znane mi maluchy (mieszkające ze swoimi rodzicami biologicznymi), które nie chcą spać w południe, które wymagają wieczornego usypiania, robią sceny przy kąpieli, wybrzydzają przy jedzeniu … nawet gdy wspominam nasze córki z okresu gdy miały kilka, czy kilkanaście miesięcy – to stwierdzam, że prawdopodobieństwo pojawienia się takiej serii dzieci wzorowych, jest bliskie zeru.
Do tego zastanawiające jest to, że w momencie, gdy dzieci zaczynają spotykać się z rodziną, która zamierza je adoptować, albo wziąć w opiekę zastępczą, to nagle zaczynają zachowywać się inaczej (są bardziej wymagające, a często stają się wulkanem energii). Wspomniałem jakiś czas temu o inteligencji emocjonalnej dzieci. Zastanawiam się więc, czy wbrew wszelkim staraniom i wbrew naszym przekonaniom, że robimy wszystko, co powinni robić rodzice i czego oczekują dzieci, to czy mimo wszystko nie czują one w głębi serca, że jednak nie są nasze? Czy w jakimś sensie czują się odrzucone? Inne?
Mam coraz większe przeświadczenie, że jednak tak właśnie jest. Gdy się nad tym zastanowić logicznie, to wychodzi na to, że sami dajemy im ku temu powód. W południe muszą iść spać, bo przecież wiedzą, że rodzice muszą zrobić obiad, posprzątać, wykonać zaległe telefony, albo tysiąc innych rzeczy, których nie da się zrobić przy maluchach. Wieczorem szybko zasypiają, bo w kolejce do kąpieli i ułożenia do snu, czekają inni (więc nie warto czekać). Jedzą ładnie, bo „za rogiem” czeka bardziej żarłoczny kolega, albo pies. Dlaczego lubią się kąpać? Tego jeszcze nie wiem.
Napisałem to z lekkim sarkazmem, wszystko nieco wyolbrzymiając. Jednak tak to mniej więcej wygląda. Niestety trzeba chyba zaakceptować fakt, że mimo szczerych chęci i ogromnego trudu włożonego w opiekę nad tymi dziećmi, nigdy w ich oczach nie będziemy ich prawdziwymi rodzicami. Napisałem "chyba", bo jednak gdzieś w głębi serca czuję, że jest inaczej. Niestety nie potrafię myśleć sercem.
Maluchy przebywające u nas, rzadko przechodzą okres lęku separacyjnego, są bardzo otwarte w stosunku do innych osób. Najprawdopodobniej wynika to z tego, że przez nasz dom przewija się mnóstwo ludzi. Dzieci bardzo chętnie odpowiadają na zainteresowanie z ich strony. Być może przez chwilę czują się tymi jedynymi, wiedząc że nie muszą dzielić się tym zainteresowaniem z pozostałymi dziećmi. Taka otwartość nie jest czymś zupełnie normalnym, jednak pozwala nam na łagodne przejście do nowej rodziny. Rodzice adopcyjni, którzy przychodzą odwiedzać przebywające u nas dziecko, stają się dla niego kimś niezwykłym. Niedawno rozstaliśmy się z Białaskiem. Chłopiec przez kilka tygodni spotykał się z nową mamą, pod koniec spędzał u niej weekendy. Gdy wracał, nie mógł się odnaleźć. Był to dla niego powrót do brutalnego świata, w którym trzeba zawalczyć o zabawkę, o ciastko – które może zostać odebrane przez … przyjaciela. Jego mama uważa, że za nami tęskni. Być może … a może jest to tylko interpretacja jego codziennego zachowania (które niczym się nie różni od tego, gdy był u nas).
Dla rodziców adopcyjnych, otwartość ich dzieci, jest często powodem do frustracji. Uważają, że dziecko ma zaburzone więzi, że jego przyzwyczajenia mogą wpłynąć na jego dalsze życie. Próbują ograniczać wszelkie kontakty z osobami spoza najbliższej rodziny (nawet z dziadkami). Z pewnością w niektórych przypadkach jest to jak najbardziej uzasadnione. Jednak gdy patrzę na naszą Smerfetkę, to myślę, że gdyby jej nowi rodzice ograniczali jej kontakty z innymi osobami, to byłoby jej smutno.

Nigdy nie byliśmy przeciążani ilością dzieci, które zostały nam powierzone w opiekę. Poza miesięcznym epizodem z siódemką dzieci, najczęściej mamy ich tylko trójkę (czasami czwórkę). A mimo to, niekiedy zauważam pewne zachowania, które dotyczą dzieci przebywających w dużo większej grupie (choćby w domu dziecka). Podanie deseru (nawet na odrębnych talerzykach) powoduje, że jest on zjadany łapczywie – kompulsywnie, emocjonalnie (aby przypadkiem ktoś inny nie wyjadł). Jest to dziwne, ponieważ dotyczy zarówno sześcioletniego Kapsla, jak też dwuletniej Smerfetki, która jest z nami od zawsze i nie ma złych doświadczeń (doskonale wie, że pilnujemy, aby nikt nikomu nie podjadał jego posiłku).

Ostatnio mieliśmy badania psychologiczne, które mają potwierdzić (albo zanegować) nasze predyspozycje do sprawowania dalszej opieki nad naszymi dziećmi zastępczymi.
Podzieliłem się swoimi wątpliwościami z panią psycholog, która prowadziła ze mną rozmowę. Wydawała mi się nieco zdziwiona tym co mówię. Może więc już nie do końca jestem normalny.
Ciekawy jestem, co napisze w swojej opinii.

W temacie samoakceptacji istnieje sprawa dużo większego kalibru – urlop wypoczynkowy rodziców zastępczych. Staramy się wcześniej znaleźć dzieciom rodzinę, u której spędzą miesiąc wakacji. Staramy się, aby dzieci wcześniej się z nią kilka razy spotkały.
Bardzo boimy się sytuacji, gdy nie znajdzie się chętna rodzina zastępcza. Teoretycznie w takim przypadku dzieci mogą zostać umieszczone na wakacje w domu dziecka … z pewnością miałyby „niezapomniane wakacje”. Na taką ewentualność chyba jednak nie jesteśmy gotowi … a może jest to tylko kwestią czasu?
A z drugiej strony patrząc, nie jest możliwa ciągła opieka nad dziećmi bez chwili wytchnienia (dlatego urlop wypoczynkowy jest niezmiernie ważny – pozwala nabrać sił na kolejny rok pracy z dziećmi).

Nie jest też możliwe wstawanie po kilka razy w ciągu nocy, aby przytulić, ukołysać, potrzymać za rękę. Pamiętam, że kiedyś, gdy nasze córki były malutkie i wstawaliśmy na każde ich zakwilenie, to powtarzaliśmy sobie – jeszcze tylko kilka miesięcy i będzie dobrze. Teraz musielibyśmy sobie powiedzieć – jeszcze tylko kilka (a może kilkanaście) lat. Do tego nie mamy tylko jednego malutkiego dziecka, ale kilkoro. Zauważyłem, że mój organizm przyzwyczaił się do reagowania tylko na sytuacje, gdy dziecko bardzo się rozkrzyczy. Gdy tylko postękuje lub chwilę popłacze, to nawet się nie budzę. Wiem, że tak jest, ponieważ często pracuję do późna w nocy i elektroniczna niania daje znać, że jednak sen dziecka jest przeplatany wydawaniem rozmaitych okrzyków, chwilowym (czasem kilkuminutowym) płaczem. Pewnie gdybym w tym momencie podszedł do dziecka, to byłoby to dla niego wielokrotnie lepsze, niż pozwolenie się uspokoić samemu (ale też pewnie spowodowałoby zwiększone zapotrzebowanie na taką moją reakcję).
Razem z Majką podzieliliśmy się opieką nad nocnym życiem naszych dzieci zastępczych. Ona ogarnia tych najmłodszych (które budzą się częściej w nocy), ja tych trochę starszych. Do tego mamy trzy pokoje przeznaczone tylko dla dzieci (co powoduje, że możemy w jakiś sposób grupować je, biorąc pod uwagę zarówno wiek, jak też styl nocnego życia). Są jednak pogotowia rodzinne, które mają do dyspozycji tylko jedną sypialnię (dla wszystkich dzieci), tylko jedna osoba czuwa nad ich snem w nocy (bo na przykład tata zastępczy pracuje na etacie i musi się wyspać, aby nie zasnąć w pracy) i mają pod opieką więcej dzieci niż przewidzianą trójkę (a do tego często jeszcze małe własne dzieci biologiczne).
Na początku wydawało mi się, że jestem dla naszych dzieci zastępczych takim samym tatą, jakim byłem dla naszych córek. Gdy nad ranem „wypuszczam” z łóżeczek Smerfetkę i Gacka, to bawiąc się na podłodze, przychodzą co jakiś czas do mnie do łóżka, przytulają się. Paradoksalnie cieszy mnie, gdy otwierają szafy lub wysuwają szuflady i wyrzucają całą zawartość na podłogę – bo to jest normalne.
Jednak gdy pojawiają się rodzice adopcyjni, wszystko się zmienia.
Już na etapie poznawania nowych rodziców, okazuje się, że chyba wcale nie jestem takim dobrym ojcem (a przynajmniej są lepsi). Muszę więc zaakceptować to, że jestem tylko dość dobrym ojcem.

Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że w którymś momencie zostanie u nas umieszczone dziecko, które nie znajdzie ani rodziny adopcyjnej, ani zastępczej – pozostanie dom pomocy społecznej, albo dom dziecka. Co więcej … może się okazać, że będziemy wręcz wyczekiwać momentu, gdy to dziecko od nas odejdzie – dokądkolwiek (bo tak będziemy wyczerpani emocjonalnie). Na takie ewentualności też trzeba być przygotowanym i potrafić zaakceptować swoje reakcje.

EMOCJE
Ten temat niewątpliwie ma wiele odsłon.
Jeszcze do niedawna drażniło mnie, gdy osoby, z którymi rozmawiałem twierdziły, że one by tak nie mogły, że nie potrafiłyby się rozstać z dziećmi, którymi opiekowały się przez kilka miesięcy i w tym czasie je pokochały. Nie wdawałem się zbytnio w dyskusję (bo nie jest moją naturą udowadnianie komuś, że mam rację … zwłaszcza, że w tym przypadku trudno mówić o jakiejś obiektywnej prawdzie – każdy ma prawo odczuwać rozstania inaczej i inaczej się do nich przygotowywać). Jednak takie słowa trochę bolały. Czasami nawet miałem wrażenie, że ktoś uważa, że jestem wyrachowanym draniem, a przynajmniej, że podchodzę do naszych dzieci bez emocji (kierując się zimną kalkulacją, realizując wyznaczony sobie plan – niczym robot).
W tej chwili patrzę na tą sprawę zupełnie inaczej. Musiałem w pewnym momencie uznać fakt, że większość ludzi nie byłaby zdolna zaakceptować tego co razem z Majką robimy. Być może jesteśmy nienormalni, że potrafimy pokochać dziecko, a potem oddać je innej rodzinie. Być może udaje nam się w jakiś sposób kontrolować nasze emocje. A może tylko nam się wydaje, że kochamy dzieci, które mamy pod opieką?
Zmierzam jednak do tego, że nie każda rodzina może zostać pogotowiem rodzinnym. Tutaj umysł musi kontrolować „serce”.
Jest sporo rodzin, które decydując się na pozostanie pogotowiem rodzinnym, dopuszcza w swojej świadomości przysposobienie dziecka, które znajdzie się w ich rodzinie. Jednak nie da się adoptować każdego dziecka, które pokocha się bezgraniczną miłością – a prędzej, czy później coś takiego nastąpi. Pytanie tylko, czy to już jest to dziecko? A może za pół roku, czy rok pojawi się to najbardziej wymarzone?
Dlatego my na samym początku ustaliliśmy (moim zdaniem najważniejszą) zasadę, że nie adoptujemy żadnego dziecka zastępczego (choćby się waliło i paliło). Na przestrzeni czterech lat (kiedy to jesteśmy pogotowiem rodzinnym) pojawiła się już dwójka dzieci, przy których najchętniej byśmy od tej zasady odstąpili (i wcale nie chodziło o dzieci najgrzeczniejsze, najpiękniejsze i najmądrzejsze). Pewnie za rok czy dwa, pojawi się kolejne takie dziecko.

Trochę nieelegancko rozpocząłem rozważania dotyczące emocji od siebie. A przecież najważniejsze jest to co czują nasze dzieci zastępcze. Wielokrotnie spotykamy się z pytaniem „jak radzimy sobie z rozstaniami?”. My sobie jakoś radzimy (czasami lepiej, czasami gorzej), w końcu jesteśmy na te rozstania przygotowani, a wręcz są one naszym celem. Bardzo rzadko ktoś zadaje pytanie „jak radzą sobie z tym nasze dzieci zastępcze?”.
Naszym zadaniem jest w miarę łagodne przejście do nowej rodziny, umożliwienie tym dzieciom przeniesienie więzi z nas na nowych rodziców (akurat mocno wierzę w to, że jest to możliwe). Robimy więc wszystko, aby to się zrealizowało. Nie może więc nas denerwować to, że do naszego domu przychodzą obcy ludzie, aby zapoznać się z naszym dzieckiem zastępczym. Im więcej tych kontaktów tym lepiej. Najczęściej nowi rodzice stają się dla nas też coraz bliżsi. Dziecko musi widzieć, że się wzajemnie akceptujemy, lubimy. Z kolei my powinniśmy się coraz bardziej odsuwać w cień. Często nie jest to proste.
Zauważyłem u siebie pewien ciekawy mechanizm, który mi w tym pomaga. Wydaje mi się, że jest to podświadoma obrona organizmu – chociaż u Majki to nie występuje. Gdy dziecko zaczyna spotykać się z nowymi rodzicami, to pewne jego zachowania (które przecież nie pojawiły się nagle) zaczynają mnie irytować. Tak było kiedyś z Luzakiem i niedawno z Białaskiem. Gdy ten drugi zaczynał trzaskać szufladami, to go strofowałem. Niestety (aby było sprawiedliwie) obrywało się również Smerfetce i Gackowi, bo ta dwójka robiła dokładnie to samo. Białasek miał dość niebezpieczną manierę uderzania głową gdy się złościł – w cokolwiek (najczęściej w podłogę). Jeszcze niedawno przytulałem go gdy tak zrobił. Na końcu zaczynało mnie to drażnić. Gdy średnio co drugi dzień robił kupę do wanny (podczas kąpieli), to mówiłem do niego (chociaż pewnie bardziej do siebie) „synek - wytrzymaj jeszcze te dwa tygodnie”.

LOGISTYKA
Z mojego punktu widzenia jest to sprawa najtrudniejsza. W rodzinie pełniącej funkcję pogotowia rodzinnego, jeden z małżonków musi pracować. Wielokrotnie jest to praca na etacie. Trzeba wstać skoro świt, a wraca się do domu wieczorem.
Zestaw dzieci, które znajdują się w pogotowiu może być bardzo różny. Mogą to być jednocześnie niemowlaki i dzieci szkolne. Dzieci zdrowe, ale też wymagające rehabilitacji, rozmaitych terapii, wizyt u lekarzy specjalistów. Do tego dochodzą wyjazdy do sądów, PCPR-u, na szkolenia.
Ja akurat jestem „sterem, żeglarzem, okrętem” w mojej firmie, a mimo to czasami trudno nam wszystko rozplanować. Musimy mieć jeden samochód tylko do dyspozycji pogotowia.
Jedna osoba (bez jakiegokolwiek wsparcia) nie jest w stanie nad tym zapanować.
Niestety bywa, że niektóre pogotowia rodzinne mają z tym sporo problemów. Dzieci nie są właściwie diagnozowane, nie są rehabilitowane (bo logistycznie jest to niewykonalne) … po prostu czekają na rodziców adopcyjnych, zastępczych - jakichkolwiek rodziców, którzy będą tylko dla nich.
Bycie pogotowiem rodzinnym, to nie tylko opieka nad dziećmi... to również ogrom pracy zupełnie nie związany z bezpośrednim zajmowaniem się dziećmi.

OPIEKA
Samo przebywanie z dziećmi jest przyjemne. Gdyby tylko do tego miała sprowadzać się praca pogotowia rodzinnego, to być może byłoby dużo więcej rodzin, chętnych na takie wyzwanie.
Niestety większość dzieci trafiających do pogotowi ma jakieś zaburzenia. Najczęściej są to drobiazgi, o których po kilku miesiącach terapii lub rehabilitacji, można już zapomnieć. Jednak te pierwsze tygodnie i miesiące są bardzo ważne. Nie ma czasu na czekanie, aż dziecko odejdzie do rodziny adopcyjnej, bo na pewne sprawy może być już za późno.
Powiedziałbym, że jest to standard codziennej pracy pogotowi rodzinnych.
Bywa jednak, że trzeba zmierzyć się z dużo bardziej trudnymi przypadkami. Zdarzyło nam się kilka razy odbierać noworodka prosto ze szpitala. Mamy takich dzieci najczęściej nie dbają o siebie w czasie ciąży, a często nawet nie mają świadomości, że z pewnego stylu życia, przynajmniej na ten czas, należałoby zrezygnować. Pierwsze tygodnie po odebraniu takiego malucha, to przede wszystkim wizyty u rozmaitych specjalistów. To, że dziecko wygląda zdrowo, nic w tym wieku nie oznacza. Przyszła kiedyś do nas śliczna dziewczynka. W wypisie ze szpitala była tylko informacja, że słabo reaguje na światło. W krótkim czasie okazało się, że wcale nie reaguje, bo ma tylko strzępy siatkówki. W ciągu kilku miesięcy jeżdżenia „po lekarzach” doszły kolejne choroby i zaburzenia. Pojawiła się jakaś genetyczna choroba skóry (której na dobrą sprawę nikt nie potrafił dokładnie zdiagnozować), alergia pokarmowa, padaczka, aż w końcu musieliśmy zmierzyć się z rzeczą najgorszą – porażeniem mózgowym. Dzisiaj dziewczynka ma już prawie cztery lata i wiadomo, że nigdy nie będzie chodzić, nigdy nie usiądzie … może kiedyś będzie podnosić głowę (cały czas próbuje). Co jakiś czas odwiedzamy ją w DPS-ie, w którym przebywa. Nie musimy tego robić, ale czujemy taką potrzebę. Tak więc rodzina zastępcza musi też wkalkulować w swoją działalność taką możliwość, że jakieś dziecko pozostanie z nią do końca (nawet jeżeli nie będzie to fizyczna obecność w domu).
Albo zupełnie inny przykład. Sześciolatek … krótko mówiąc Kapsel, którego opisałem ostatnio.
Przestaliśmy już zwracać uwagę na to, że niszczy zabawki, robi siku w majtki, zagląda do każdego pokoju w naszym domu w poszukiwaniu nie wiadomo czego.
Ogólnie rzecz biorąc i tak nie jest najgorzej, bo bywają dzieci, które rozpalają ognisko na środku pokoju. Na szczęście nasz chłopiec nie jest na tyle „kumaty”, aby to zrobić. Chociaż, gdy ostatnio zauważyłem jego zafascynowanie przy rozpalaniu grilla, to trochę zwątpiłem czy był to dobry pomysł.
W każdym razie, chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że opieka nad dzieckiem, może mieć bardzo różne oblicza.

FINANSE
Skoro już piszę o wszystkim, to nie sposób pominąć tematu, który podnosi ciśnienie wielu osobom. Najciekawsze jest to, że ci, którzy są rodzicami zastępczymi, w większości uważają, że dostają za mało, a pozostali – że za dużo. Być może wynika to z tego, że jest wiele mitów krążących w opinii społecznej.
Pogotowie rodzinne jest formą zawodowej rodziny zastępczej. Jednak tylko jeden z małżonków otrzymuje wypłatę. Jest to mniej więcej 2 tys. na rękę. Trochę więcej przysługuje, gdy rodzina ma pod opieką dziecko z orzeczeniem o niepełnosprawności, albo przekroczony został podstawowy limit – trójka dzieci. W każdym razie, biorąc pod uwagę fakt, że ma się pod opieką kilkoro dzieci przez całą dobę, to można kolokwialnie powiedzieć, że „dupy nie urywa”.
Na utrzymanie każdego dziecka, pogotowie rodzinne otrzymuje tysiąc złotych. Nie jest to więc kwota, jak czasami słyszę, czy czytam – czterokrotnie wyższa.
W przypadku pogotowia rodzinnego, wszystko się bilansuje. Jedne dzieci są finansowo bardziej wymagające, inne mniej. Zupełnie inaczej może wyglądać sytuacja, gdy ktoś jest rodziną zastępczą dla jednego dziecka z dużymi potrzebami natury medycznej … ale to jest już odrębny temat.
Od roku rodziny zastępcze dostają dodatek wychowawczy (odpowiednik 500+ tylko inaczej się to nazywa). Osobiście, bardzo sceptycznie podchodzę do tego programu. Uważam, że te pieniądze mogłyby zostać dużo lepiej spożytkowane, tyle że należałoby się bardziej przyłożyć i stworzyć jakiś spójny plan, politykę prorodzinną dającą równe szanse wszystkim dzieciom.. Jednak jest jak jest, pieniądze dostajemy. Póki co, Majka nimi zarządza, więc niestety do nowego samochodu (a nawet płotu) mi nie dołoży. Za to często wspieramy finansowo różne fundacje, a nawet prywatne osoby mające duże potrzeby względem swoich niepełnosprawnych dzieci. Mamy też w planach „full-wypas” plac zabaw.


WYPALENIE ZAWODOWE
Kilka razy w swoim życiu słyszałem, że dla zapewnienia prawidłowego zdrowia psychicznego, należałoby zmieniać pracę co cztery lata. Może tak, może nie... W każdym razie coś takiego jak wypalenie zawodowe istnieje. Majka jest dobrym tego przykładem. Pracując kiedyś jako kosmetolog, zatraciła wiarę w sens promowania rozmaitych zabiegów za duże pieniądze, które poza lepszym samopoczuciem, niewiele dawały (przynajmniej w dłuższym okresie). Ja z kolei niby lubię pracę, którą wykonuję. Jednak fakt, że często muszę robić coś „na wczoraj”, albo mam kilka prac jednocześnie (co powoduje, że pracuję nocami), stwarza sytuacje, gdy czasami mam już dość. Z pewnością przekłada się to na jakość tego co robię.
Uważam więc, że bycie pogotowiem rodzinnym nie jest zajęciem na całe życie. Jest to praca wyczerpująca zarówno pod względem fizycznym, psychicznym jak też emocjonalnym. My jesteśmy rodziną zastępczą dopiero cztery lata. Mamy więc jeszcze duże pokłady wiary, ambicji, sił i chęci. Co będzie za kilka lat?
Wydaje mi się, że jest to działalność, którą można dobrze wykonywać w przeciągu 10-15 lat, a potem „trzeba ze sceny zejść”. Mamy do czynienia z różnymi pogotowiami (zarówno z naszego powiatu, jak też innych). Niektóre nie kryją, że mają już wszystkiego dosyć, że są kłębkami nerwów, wysiadają fizycznie i psychicznie. Dlaczego więc to nadal robią?
Ja nie czuję jakiegoś powołania, chociaż muszę przyznać, że jest to zajęcie, które daje ogromną satysfakcję. Próbuję jednak wybiegać myślami w przód. Dziecko to nie program komputerowy, to nie hologram – bronię się przed nazywaniem go przedmiotem mojej pracy. Każde, które do nas przychodzi, ma prawo czuć się naszym dzieckiem, ma prawo chcieć, abyśmy do niego wstali w nocy (gdy tego potrzebuje), abyśmy podali mu mleko, potrzymali za rękę... Abyśmy poczytali mu bajkę, pobawili się z nim, wyszli na spacer. Już teraz zauważam, że sześcioletniemu Kapslowi puszczamy coraz więcej bajek w telewizji. Na początku telewizor był jak nasze pianino (zakurzony i nieużywany).
Zwracam na to uwagę, ponieważ wielu bardzo młodych ludzi pragnie zostać rodziną zastępczą o charakterze pogotowia rodzinnego. Co będzie,gdy poczują się wypaleni mając czterdzieści lat? Jakby na to nie patrzyć, pogotowie jest formą rodziny zawodowej, która otrzymuje za swoją pracę wynagrodzenie. Ilu z takich młodych rodziców zastępczych będzie potrafiło zmienić profesję, albo utrzymywać się z dochodu współmałżonka?
Ja mam już z górki. Dzieci na wylocie, więc na „waciki' dla Majki jakoś zarobię, nawet gdyby jutro stwierdziła, że rezygnuje z bycia pogotowiem rodzinnym.

NIEMOC
Są sytuacje, na które nie mamy wpływu. Będąc ostatnim ogniwem pieczy zastępczej, trzeba się z tym pogodzić, albo stosować dywersję. Drugi sposób zdecydowanie odradzam. Dużo lepszym rozwiązaniem byłaby próba zmian systemowych działając w granicach prawa. Jednak przeciętny rodzic zastępczy zwyczajnie nie ma na to czasu.
Są więc zdarzenia, które irytują … i to bardzo. Mawia się, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Jakiś czas temu miała przyjść do naszego pogotowia dziewczynka z innego powiatu, z podejrzeniem porażenia mózgowego. Po burzliwej dyskusji między PCPR-ami , w końcu decyzja została podjęta. Nawet urzędy porozumiały się w sprawach finansowych, ponieważ w takich przypadkach często poza kwotą wydatkowaną na utrzymanie dziecka, również brana jest pod uwagę partycypacja w wynagrodzeniu rodziny zastępczej i (jeżeli jest taka potrzeba) w sfinansowaniu wyposażenia dla danego dziecka. Jednak ktoś dopatrzył się, że mama biologiczna przed porodem mieszkała w jeszcze innym powiecie – no i zaczął się ping-pong. Ostatecznie dziecko zostało umieszczone w Domu Pomocy Społecznej (za co z kolei płaci gmina opiekuna prawnego dziecka). Dziewczynka do tej pory przebywa w DPS-ie, mimo że okazało się, że wcale nie ma porażenia mózgowego. Gdyby znalazła się w naszej rodzinie, to zapewne już od dawna byłaby w rodzinie adopcyjnej (bo jest wolna prawnie). Niestety dziećmi z domów pomocy społecznej, rodzice adopcyjni się nie interesują, zresztą słusznie wychodząc z założenia, że widocznie był jakiś powód, że dane dziecko się tam znalazło. Jak się okazuje, powód może być prozaiczny.
Mimo, że pogotowia rodzinne są pewnym elementem całej układanki zwanej opieką zastępczą, to nie mogą liczyć na jakiekolwiek przywileje związane z opieką medyczną. Mieliśmy kiedyś dziewczynkę, która wymagała codziennej rehabilitacji. Tak stwierdził lekarz w pewnym szpitalu, kierując nas do rejestracji (w tymże szpitalu) w celu umówienia konkretnych spotkań. Okazało się, że najbliższy możliwy termin rozpoczęcia rehabilitacji jest za sześć tygodni, a kolejne spotkania będą w odstępach dwutygodniowych. Co zatem może zrobić pogotowie rodzinne w takiej sytuacji? Po pierwsze może zastosować się do wyznaczonych terminów, w pewien sposób rozgrzeszając się z podjętej decyzji. Może też rozpocząć rehabilitację prywatnie, co niestety jest bardzo kosztowne. Ja pewnie poszedłbym tą drugą drogą, bo nie jestem typem wojownika. Jednak Majka zdecydowała się działać. Znalazła w sąsiednim powiecie pewien program. Były jednak dwa warunki. Po pierwsze termin zapisania dziecka (który mijał za trzy dni), oraz to, aby dziecko mieszkało w tym powiecie. Trzeba więc było naszą dziewczynkę przemeldować do kogoś, kto w tym powiecie mieszka – z tym nie było problemu. Jednak przy meldunku okazało się, że nie można przemeldować samego dziecka. Konieczna więc była zmiana meldunku Majki. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie spowoduje to, automatycznej likwidacji naszego pogotowia (w końcu od miejsca zamieszkania zależy, jakiemu PCPR-owi podlegamy). Wszystko odbywało się w ciągu kilku godzin. Postawione zostały na nogi wszystkie urzędy, również PCPR dziecka, o którym mowa, ponieważ było ono z innego powiatu. Nasz radca prawny stwierdził, że Majka może się przemeldować, ponieważ nie znalazł paragrafu, który nakazywałby w takim przypadku rozwiązanie umowy z pogotowiem rodzinnym. Niestety natrafiliśmy na „szlaban” w urzędzie miasta. Pani w okienku stwierdziła, że nie może zaakceptować kserokopii postanowienia sądu o umieszczeniu dziecka w naszej rodzinie – musi mieć „czerwone pieczątki”. Okazuje się, ze czerwone pieczątki ma PCPR, który finansuje pobyt dziecka w rodzinie zastępczej (więc nasz PCPR również nie posiadał oryginałów). Na szczęście panie z PCPR-u naszego dziecka stanęły na wysokości zadania i priorytetem wysłały nam te postanowienia. Następnego dnia, pani w urzędzie meldunkowym obejrzała je sobie, po czym zwyczajnie skserowała (mając dokładnie to, co Majka pokazywała jej dzień wcześniej). Tym razem się udało. Nawet mogę powiedzieć, że każdy kto w tej historii miał swój udział (poza panią wymagającą czerwonych pieczątek), bardzo się starał.
Problem nie tkwi więc w ludziach, ale w przepisach.

RODZICE BIOLOGICZNI DZIECI ZASTĘPCZYCH.
Wielokrotnie są oni zmorą rodzin zastępczych.
Potrafią przychodzić niezapowiedziani, pod wpływem alkoholu albo narkotyków, mają rozmaite wymagania … traktując często rodziców zastępczych jak opiekunki do dziecka, którym płacą pensję. Z kolei inni, do perfekcji opanowują „grę na emocjach”. Próbują nas wzruszyć, stać się kimś bliskim (bo przecież łączy nas dziecko).
Ja mam problemy z asertywnością. Traktuję rodziców dzieci u nas przebywających, jak każdego innego człowieka. Jeżeli przyjedzie spotkać się ze swoim dzieckiem, pokonując wielokrotnie kilkadziesiąt kilometrów (do tego z przesiadkami), to nawet gdy to spotkanie nie było umówione, to ja go przyjmę. Gdy stanie u drzwi, jest miły i bardzo prosi, to nie potrafię mu odmówić.
Niestety jest to duży błąd.
W naszej rodzinie, to Majka określa z rodzicami wszelkie zasady i bezwzględnie tego przestrzega. Jeżeli ktoś przyjdzie niezapowiedzianie, to najwyżej może z nią porozmawiać przed drzwiami. Gdy opuści jakąś wizytę, to następna jest według określonego grafiku. Jeżeli warunki nie odpowiadają, to bardzo proszę – wniosek do sądu o uregulowanie spotkań.
Wydaje mi się, że rodzice naszych dzieci nie lubią Majki, ale ją szanują. Sądzę, że właśnie dlatego jeszcze nigdy nie mieliśmy z nimi problemów … chociaż na wszelki wypadek numer telefonu do naszego komisariatu policji wisi na ścianie, a pilot antynapadowy jest pod ręką (chociaż ostatnio Majka gdzieś go ukryła – chyba przed naszymi „gadami”- Gackiem, Smerfetką i Kapslem).

DZIECI BIOLOGICZNE.
Zostawiłem ten temat na sam koniec, ponieważ z mojego punktu widzenia, jest to najważniejsza sprawa, którą należy wziąć pod uwagę planując pozostanie pogotowiem rodzinnym. Do tego łączy ona szereg wątków, o których wspomniałem wcześniej.
Wydaje mi się też, że dla wielu osób planujących pozostanie pogotowiem rodzinnym, moje przekonania w tym względzie są czymś, co powoduje, że zaczynają powątpiewać w sens wszystkiego co napisałem wcześniej (również w poprzednich opisach na tym blogu).
Nie twierdzę, że to co za chwilę opiszę musi się wydarzyć. Mam jednak dużo obaw, że tak może być.
Pisząc powyżej o emocjach, skupiłem się na dzieciach i rodzicach zastępczych, celowo pomijając dzieci biologiczne, ponieważ planowałem temu zagadnieniu poświęcić osobny akapit.
Uważam, że w całym procesie opieki zastępczej, dzieci biologiczne powinny być najważniejsze. One również mają uczucia i nie można ich lekceważyć, nawet jeżeli są jeszcze malutkie. Wielokrotnie pogotowiem rodzinnym zostają młode rodziny z małymi dziećmi. Wychodzą najczęściej z założenia, że ich dzieci wychowując się w rodzinie wielodzietnej (bo taką w końcu jest pogotowie), będą bardziej otwarte, wrażliwe, lepiej rozwinięte fizycznie i intelektualnie (choćby poprzez kontakty ze starszymi dziećmi, które przez taką rodzinę zastępczą się przewijają). W pewnym sensie mogę się z tym zgodzić. Jednak moim zdaniem rodzice tacy zwyczajnie fundują swoim pociechom dzieciństwo w pogotowiu rodzinnym. Dzieci te nie mają swoich rodziców na wyłączność, muszą się nimi dzielić z innymi dziećmi (zastępczymi), muszą walczyć o swoje prawa, często o zabawki, jedzenie (nawet jeżeli tego jedzenia jest pod dostatkiem). Starsze dzieci zastępcze mogą stanowić dla młodszych dzieci biologicznych zagrożenie zarówno w sensie fizycznym jak też psychicznym … mogą się nad nimi znęcać emocjonalnie, czego zagonieni w swojej pracy rodzice zwyczajnie mogą nie zauważyć.
Nawet sami rodzice zastępczy często mówią, że gdyby lepiej dopilnowali swoje dzieci, to mogłyby one ukończyć lepszą szkołę, zdobyć lepszy zawód. Tyle tylko, że mimo szczerych chęci, na wszystko po prostu nie starczało czasu.
Z kolei dzieci biologiczne też bronią się jak mogą przed byciem „dziećmi z pogotowia”. Następuje pewnego rodzaju „segregacja rasowa”. „To jest moja siostra, a to jest moja prawdziwa siostra”, „Jadę z moim tatą do kina, bo jestem jego prawdziwym dzieckiem”, „Tylko prawdziwe dzieci dostają kieszonkowe”. Słowo „prawdziwy” i rozmaite jego synonimy jest dla dzieci biologicznych słowem-kluczem. Jest słowem, które daje poczucie bezpieczeństwa, które daje pewność, że ono też któregoś dnia nie zniknie (podobnie jak dzieci zastępcze, które nagle przychodzą i któregoś dnia odchodzą).
Nie spotkałem się z wypowiedziami dzieci, które wchodziły w okres dorastania przebywając w rodzinie zastępczej będącej pogotowiem rodzinnym. Nie wiem więc, czy okres buntu jest spotęgowany, czy też dzieci te są bardziej spolegliwe, bardziej dojrzałe. Nie wiem, czy mają żal do swoich rodziców, czy wręcz przeciwnie, chciałyby powielać znany sobie wzorzec.
Wiem tylko tyle, że ja nie chciałem tego sprawdzać na własnej rodzinie, na moich córkach.
Niedawno jedna z nich zadała mi pytanie: „Czy jak będziemy mieć swoje dzieci, to też będziecie pogotowiem?” Odpowiedziałem, że pewnie tak (bo na dobrą sprawę dziadkiem mogę zostać w każdej chwili). „To wnuki nie będą dla was najważniejsze?” - usłyszałem w odpowiedzi.
Zostaliśmy pogotowiem gdy nasze dzieci były już dorosłe lub prawie dorosłe. W pewien sposób żyły one już swoim życiem, miały swoich znajomych, wiele czasu spędzały poza domem. Dzieci zastępcze były więc dużo młodsze, nie stanowiły żadnego zagrożenia w sensie emocjonalnym (przynajmniej tak nam się wydawało). Za to pojawił się problem „domu otwartego”. Niechcący zafundowaliśmy naszym dorosłym dzieciom wizyty rodziców biologicznych, adopcyjnych, zastępczych, kuratorów sądowych, pracowników pomocy społecznej, PCPR-u, pielęgniarki środowiskowej, wolontariuszy, opiekunek do dzieci …
Czy może to być dla dzieci frustrujące? Z pewnością tak.

Wspomniałem powyżej o sześcioletnim chłopcu, którym się aktualnie opiekujemy. Potrafi on urządzać sceny niczym z horroru, krzyczeć (wydobywając z siebie głos nie z tego świata), rzucać się na ziemię, uderzać głową o podłogę, rzucać zabawkami. Inne dzieci się temu przyglądają (przynajmniej dopóki nie zostanie on wyprowadzony do swojego pokoju). Jest to dla nich przerażające, płaczą bo nie wiedzą co się dzieje.
Każda rodzina, która pragnie zostać pogotowiem rodzinnym mając własne małe dzieci, musi wziąć pod uwagę możliwość wystąpienia takich sytuacji.
Tym sposobem wróciłem do małych dzieci biologicznych (chociaż zapewne dotyczy to również dzieci zastępczych, które przebywają w rodzinie zastępczej już dłuższy czas). Co czuje kilkuletnie dziecko, gdy jego mama nagle przyprowadza do domu jakiegoś malucha, jest dla niego miła, opiekuje się nim, bawi się z nim?
Co ja poczułbym, gdyby Majka przyprowadziła do domu jakiegoś faceta, okazywała mu zainteresowanie, była serdeczna, czuła? Głupie porównanie? Być może, ale tylko gdy czyta to dorosły.

PODSUMOWANIE.
Każdy musi sobie sam odpowiedzieć na pytanie, czy chce (i kiedy) zostać rodziną zastępczą.
Starałem się opisać co ja czuję, w jaki sposób patrzę na różne sprawy. Być może Majka doda swoje uwagi w komentarzu, bo czasami mamy nieco odmienne zdanie. Wiele moich myśli ewoluowało w ciągu ostatnich czterech lat. Na wiele spraw kiedyś patrzyłem zupełnie inaczej … i pewnie za kilka lat też będę na podstawie własnych doświadczeń, wyciągał być może zupełnie inne wnioski.
Czy warto? Moim zdaniem warto, ale trzeba mieć świadomość wszelkich możliwych zagrożeń. Należy na wszystko spojrzeć chłodnym okiem, wypisać sobie plusy i minusy … a potem podjąć decyzję.


6 komentarzy:

  1. To ja dodam kilka słów.
    Generalnie zgadzam się z tym co napisał Pikuś. Wyjątek stanowi jego stwierdzenie, że stanowczo przestrzegam ustalonych zasad dotyczących kontaktów z rodzicami biologicznymi. Otóż nie tak stanowczo. Zdarzyło się parę razy, że się ugięłam i zawsze okazywało się to błędem np. zmieniłam plany świąteczne całej rodzinie żeby jedna z mam mogła się spotkać z synem w święta(wbrew ustalonym zasadom) a ona nie przyszła. Innym razem wiozłam dziecko na ślub cioci i prawie na miejscu okazało się, że mama pomyliła godzinę ceremonii o bagatela... 4 godziny. Takie sytuacje uczą, że żeby nie zwariować trzeba ustalać zasady i jednak ich przestrzegać. A czy mnie lubią? Raczej nie. Choć ze wszystkimi stosunki mamy bardzo poprawne. Szanują? Też chyba nie. Właśnie sobie uświadomiłam, że jakieś słowa szacunku i podziękowania usłyszałam od 4 mam biologicznych(na 17). O, raz to nawet piękny list dostałam i aniołka, popłakałam się ze wzruszenia, a miesiąc później, ta sama mama straszyła mnie TVN-em. Myślę, że czasami trochę się mnie boją, bo sąd może poprosić o jakąś opinię, więc grają takich fajnych i próbują się zaprzyjaźnić. A ja choć z natury zołza, to czasem jeszcze się nabieram. Choć parę „wspaniałych” pomysłów(np. zapraszanie rodziców biologicznych na Wigilię) już dawno wybiłam sobie z głowy.

    Są też sprawy związane z prowadzeniem Pogotowia, które mogą zaistnieć lub nie. Dla kogoś mogą być problemem, dla innego czymś normalnym a jeszcze inny nie dopuści w ogóle do takich sytuacji. Dwa przykłady.
    1. Jestem cały czas opiekunem prawnym dziewczynki umieszczonej w Dps-ie. Podejmuję czasem trudne decyzje (operować czy nie, bo ryzyko duże) piszę sprawozdania do sądu, podpisuję różne zgody w szpitalach i ośrodkach a przede wszystkim odwiedzam ją i ciągle myślę o jej przyszłości. Czy to dla mnie problem? Czasem jest trudno, brak czasu, obciążenie psychiczne, ale robię to bo czuję, że tak właśnie trzeba. Że ja tak muszę bo to dla mnie norma. A można jeszcze oddać opiekę prawną i problem z głowy.
    2. Gdy oddajemy dziecko dalej, do rodziny biologicznej, zastępczej czy adopcyjnej teoretycznie kończy się nasza wspólna przygoda. Piszę teoretycznie, bo często odbieram telefony czy maile od nowych rodziców z prośbą o radę jeszcze długo po odejściu dzieci. Mnie to zawsze cieszy, że właśnie u nas szukają wsparcia i zawsze staram się coś doradzić lub po prostu wysłuchać. Czy to problem? Dla mnie nie, choć czasem tyle się dzieje u nas, że zwyczajnie nie mam czasu, ochoty i siły i wtedy (tak jak ostatnio gdy żegnaliśmy Białaska) piszę sms, że jeśli to może poczekać odezwę się za kilka dni. Jest jeszcze inne wyjście. Można nie odbierać lub nawet wykasować numery, bo przecież już nic nie musimy.

    Nie chcę powiedzieć, że to co ja czy my robimy jest słuszne a inne wyjścia są złe. Chcę tylko pokazać, że w pewnym sensie to od nas zależy jak bardzo w pewne sprawy wejdziemy. Trzeba się zastanowić czy chcemy powierzchownie czy tak głęboko?, czy to nas zbyt nie obciąży?gdzie są te nasze granice?czy umielibyśmy się odciąć gdyby to nas przerastało?czy silne angażowanie się emocjonalne jest profesjonalne? A czy tu w ogóle chodzi o profesjonalizm???

    Dzieci biologiczne a Pogotowie? To temat rzeka. Ja dodam tylko, że dwie nasze córki już z nami nie mieszkają, Myślę, że głównie z powodów praktycznych ( nauka, praca, miłość w mieście) ale może nasze Pogotowie pomogło podjąć taką decyzję???

    I na zakończenie dla mnie rzecz najważniejsza. Wręcz fundamentalna.
    Nie byłoby naszego Pogotowia gdyby nie Pikuś. I nie chodzi tu wcale o to że kąpie, przewija i ogarnia „starszaki”. Do tego może być mama, teściowa czy inna Pani do pomocy. Chodzi o to, że jest, że wspiera, że akceptuje. Że jest ze mną, a nie obok i że nawet tu na blogu czuję miłość między jego wierszami. Jeżeli nie macie obok siebie takiego faceta a „bierzecie się”za rodzicielstwo zastępcze to moim zdaniem porywacie się z motyką na słońce.

    OdpowiedzUsuń
  2. O! już Wielkanoc. A więc Radujmy się. Alleluja i do przodu!

    A Ty Pikuś na razie nie martw się o waciki dla mnie, jeszcze trochę pociągniemy:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. dzięki za wpis Wam obojgu. Kiedy zaczynaliśmy przygodę z RZ byliśmy w 100% zdecydowani na przekształcenie w pogotowie. Pół roku później coraz bardziej się waham i duża część wahań ma swoje źródło w tym, co napisaliście. W jednym się utwierdziłam i to jest ta rzecz, o której napisała Majka. Wiem, że są RZ i ZRZ prowadzone przez samotne osoby. Podziwiam z daleka, sama nigdy bym się na to nie porwała. Nasza RZ istnieje głównie dzięki mojemu mężowi, który poza tym, że jest opiekunem podstawowym, jest też głównym zasobnikiem siły.
    Wylistuję sprawy, które mi się zweryfikowały w trakcie 6 miesięcy, a które też potwierdzają to co napisał Pikuś:
    - dzieci biologiczne i niedocenienie wagi tej kwestii (akceptacja, głód mamy i taty, potrzeba wyłączności);
    - logistyka (2 samochody osobowe przy 4 dzieci spowodowały, że na większe wyprawy musimy wypożyczać samochód, co jest masakrą)
    - z logistyką wiążą się też wahania odnośnie dalszych planów: nie wyobrażam sobie sytuacji, w której odpuszczam rehabilitację czy walkę o 'wyciągnięcie' dzieciaka z zaniedbań na rzecz dopilnowania swoich zobowiązań zawodowych albo uczestnictwo w życiu biologicznych synów. Zabawne, że tym, co najsilniej mnie skłania do rezygnacji z zawodowstwa jest właśnie logistyka: dziś wiem, że albo opiekuję się maks dwójką, ale jest to opieka porządnej jakości, albo przyjmuję więcej dzieci, ale odpuszczam nieco jakości, bo nie mam wyjścia. Odpuszczanie jakości nie wchodzi dla mnie w grę, a wyżej tyłka nie podskoczę przy swojej biologicznej dwójce, która nie jest samodzielna, więc rachunek skłania się ku temu, aby nie iść w zawodowstwo.
    - radość/pasja. Powiedziałam kiedyś komuś, że dla mnie zostanie RZ nie było pomysłem na nowy zawód i kasę, bo finansowo jedynie na tym straciliśmy (co jest prawdą). Za to życiowo czujemy się wygrani. To jest maksymalna satysfakcja i poczucie robienia czegoś, co naprawdę się liczy w przeciwieństwie do całodziennego odbębniania planu reklamowego produktu X, z czego świat będzie mieć co najwyżej kolejną doskonale zbędną rzecz.


    jedyne, o czym nie mam nic do powiedzenia, to sprawa RB. Dopóki nasza historia się nie domknie, cały czas pozwalam sobie na różne, często sprzeczne refleksje. ale to co napisała Majka potwierdza wiele moich intuicji, więc dzięki :)

    bloo

    OdpowiedzUsuń
  4. A nasza historia jest taka, że po 5 latach -padliśmy. Przez te lata nigdy nie było realnej pomocy od MOPr-u.Nigdy też nie mogliśmy odpocząć- ani mowy o urlopie, a to nie było rodziny pomocowej,a to znów, że jesteśmy wygodni itp. Złożyliśmy wypowiedzenie umowy i nagle okazało się, że jesteśmy wredni, nieobliczalni i przebieramy w dzieciach, bo niby według Mopr-u zrobiliśmy selekcję- jedno dziecko postanowiliśmy adoptować. To było 5 lat udręki i bicie się z koniem. Może kiedyś opiszę naszą historię w całości. Czy było warto? Tak, było. Teraz mieszkamy w innym mieście, mamy cudowną córkę -nasze słońce i nareszcie czujemy się wolni.

    OdpowiedzUsuń
  5. A co z sądami, jak oceniacie postanowienia. My, ostatnio nie możemy poradzić sobie z przejściem do porządku dziennego, nad sytuacją kiedy, sąd ogranicza władzę rodzicielską, powierzonych nam noworodków. Dzieje się to mniej więcej, gdy maluch ma ok. 7-8 miesięcy i skutkuje koniecznością przeprowadzki takiego niemowlaka do RDD.(Zdaniem naszego PCPR nie ma innego wyjścia) Sąd kończy postępowanie, postanowienie się uprawomacnia i jest to moment umieszczenia dziecka w pieczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nasze sądy regulują sytuację dziecka średnio na drugiej rozprawie. Rzadko, ale bywają przypadki pozbawienia praw rodzicielskich już na pierwszym spotkaniu. Zdarza się też, że mają miejsce 3 rozprawy. Czasowo wygląda to bardzo różnie, ale mniej więcej (licząc uprawomocnienie się wyroku i proces zapoznawania się z nowymi rodzicami), dzieci przebywają u nas około roku. Najbardziej czystą postacią jest odebranie praw rodzicielskich. Niestety wielokrotnie bywa, że sąd nie decyduje się na taki krok (być może mając wiarę w rodziców biologicznych, a być może kierując się innymi pobudkami – mam tylko nadzieję, że chodzi o wewnętrzne przekonania danego sędziego). Jednak u nas, sąd zawsze określa co dalej. Najczęściej orzeka o umieszczeniu dzieci w rodzinie zastępczej. Nie precyzuje jakiej – ta decyzja należy do PCPR-u. Pozostawienie dziecka w pogotowiu rodzinnym (czyli u nas) raczej nie wchodzi w rachubę, ponieważ naszym zadaniem jest zaopiekowanie się dzieckiem na czas postępowania, a to dobiegło końca – jest ostateczne postanowienie i tyle. PCPR-y bardzo skrupulatnie przestrzegają litery prawa, więc pewnie nawet w sytuacji, gdyby pogotowie było „puste”, nie zostanie podjęta decyzja o pozostawieniu dziecka w dotychczasowej rodzinie.
      My na szczęście mamy bardzo dobry kontakt z naszym PCPR-em, więc wspólnie próbujemy znaleźć najlepsze rozwiązanie. W pewnym sensie obchodzimy „system”, próbując znaleźć taką rodzinę zastępczą, która ma w planach adopcję (a przynajmniej jej nie wyklucza).
      Niestety odnoszę wrażenie, że sądy są coraz bardziej zachowawcze w swoich decyzjach, maleje ilość dzieci kierowanych do adopcji, co wcale nie oznacza, że wracają one do rodzin biologicznych. Mają się one znaleźć w pieczy zastępczej i czekać na cudowne „przebudzenie” rodziców biologicznych … nie wiem, czy tędy droga.

      Usuń