środa, 30 grudnia 2015

--- Życzenia noworoczne


Wszystkiego dobrego w Nowym Roku.
To tyle, aby być zgodnym z tematem tego posta.

Jednak łamiąc wszelkie konwenanse dotyczące składania życzeń noworocznych, chciałbym złożyć swego rodzaju życzenia dzieciom, które aktualnie są pod naszą opieką.

Luzakowi, który tuż przed świętami został urlopowany do rodziny zastępczej, życzę aby w tej rodzinie pozostał na zawsze. Niestety z punktu widzenia przepisów prawnych i urzędowych jest jeszcze mnóstwo rzeczy, których nie da się „przeskoczyć”. Potrzebny jest czas i dużo cierpliwości. Rodzice biologiczni chłopca niby cały czas nie „odpuszczają”, deklarując uporządkowanie swojego życia i odzyskanie synka. Są jednak bardzo niedojrzali, bez pracy, mający konflikty z prawem, bez wsparcia ze strony własnej rodziny.
Nie są to ludzie źli - „po prostu źle im szło”. Myślę, że Luzak zasługuje na coś więcej, chociaż jego rodzicom biologicznym też życzę jak najlepiej, zwłaszcza aby porządkowanie swojego życia rozpoczęli od wzajemnych relacji (przede wszystkim od pytania, czy chcą być razem, bo kiepsko to wygląda).
Myślę, że historię chłopca będę mógł przedstawić w przyszłym tygodniu, chociaż chyba podzielę ją na dwie części, bo Luzak spędził u nas sporo czasu.

Chapickowi życzę aby jak najszybciej wyjechał do Włoch. Ciepły klimat na pewno korzystnie wpłynie na jego wątłe ciałko. Jest już konkretna rodzina, która chce go adoptować. Niestety procedury w przypadku adopcji zagranicznej są bardzo rozciągnięte w czasie. Przy dobrym układzie, pierwsze spotkanie nastąpi nie prędzej niż pod koniec stycznia a ostateczne odejście do nowej rodziny to mniej więcej kwiecień-maj.
Aktualnie uczymy chłopca rozróżniania słów: pa-pa, papa, papa' (czyli: pa-pa, papież, tata). Zarówno on jak i my, mamy przy tym niezły ubaw.

I na koniec, nasza najmłodsza „córeczka” - Smerfetka. Dziecko zupełnie zdrowe, dobrze się rozwijające. Choroba jej mamy biologicznej spowodowała kolejne odroczenie rozprawy. Dziewczynka ma już osiem miesięcy i nadal czeka na rodziców (powrót do mamy jest raczej mało prawdopodobny). Jej rówieśnik IROKEZ już od wielu miesięcy znajduje się w rodzinie adopcyjnej.
Smerfetko! Nie chcę Cię wyrzucać z naszego pogotowia (bo jesteś fantastyczną dziewczynką), ale czas się zbierać. Jednak z pewnością w byle jakie ręce Cię nie oddamy.

Koniec roku to również okres podsumowań.

Kilka miesięcy temu zastanawiałem się kto może być odbiorcą tego bloga i czy warto go prowadzić. Dzisiaj mogę powiedzieć, że będę go pisał choćby dla samego siebie. Nigdy bym nie przypuszczał, że przelewanie „myśli” na „papier” (choćby w formie elektronicznej) może tak bardzo wzbogacić w wiedzę o samym sobie.

Istnieje tutaj klasyfikacja najbardziej „poczytnych” artykułów tzw. TOP 10
Prawdę mówiąc nie bardzo wiem, na jakiej zasadzie jest ona tworzona, ponieważ nie do końca jest ona zgodna z faktyczną ilością „wejść” na danego posta. Mimo, że artykuł „Aniołki Charliego” był czytany najwięcej razy, to jakiś czas temu „wypadł” z rankingu.

Pozwolę więc sobie przedstawić moją hierarchię TOP 10.
Muszę jednak to zrobić w dwóch kategoriach.

TOP 10 - artykuły merytoryczne, wzbogacające w wiedzę na temat funkcjonowania rodzin zastępczych:

  1. KRÓLEWNA
  2. CHAPIC
  3. Opinie … część 4
  4. SZTANGA
  5. ISKIERKA
  6. Opinie … część 5
  7. Opinie … część 3
  8. Opinie … część 8
  9. Opinie … część 7
  10. Opinie … część 11

TOP 10 - artykuły z kategorii: lekkie, łatwe i przyjemne

  1. MISIEK
  2. ANIOŁKI CHARLIEGO
  3. PIKUŚ
  4. IROKEZ
  5. HAWRANEK
  6. FOXIK
  7. CHAPIC
  8. BUNIA
  9. FILEMON
  10. KRZYKACZE


I na koniec życzenia dla Majki i samego siebie: Oby jak najmniej dzieci musiało korzystać z naszych usług.

środa, 23 grudnia 2015

--- Życzenia świąteczne

Wielkimi krokami zbliża się Wigilia. W wielu domach tradycją jest zostawianie wolnego miejsca przy stole dla niespodziewanego gościa.
A gdyby tak któregoś roku przy tym wolnym nakryciu zasiadło dziecko, które potrzebuje Waszej pomocy i miłości?
Czy znalazłoby się miejsce w Waszych domach, ale przede wszystkim w Waszych sercach, aby przyjąć do domu takiego małego człowieka?
Być może wielu z Was o tym myśli, inni może pomyślą czytając tego bloga. My z Majką serdecznie zachęcamy. To wielka frajda i satysfakcja patrzeć jak takie dziecko „rozkwita pod naszymi opiekuńczymi skrzydłami”.

Dziś w tym świątecznym okresie pragniemy Wszystkim złożyć najserdeczniejsze życzenia spokojnych, radosnych oraz rodzinnych świąt, a także podziękować Wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób wspierają nas i nasze Pogotowie.

Przede wszystkim chciałbym podziękować wszystkim tym, którzy są sercem z nami i naszymi dziećmi. Są to więc wszyscy czytelnicy tego bloga. Między innymi dzięki tym sześciu tysiącom „wejść”, czujemy Waszą bliskość.
Zwłaszcza mam na myśli stałych komentatorów:
Nikolę i Teslę, Galla z dziewczyną (po dekonspiracji Kasię i Maćka), Marsa, Qbę3, Agnieszkę83, Karolę, ale również komentatorów sporadycznych jak Julkę, Kaśkę, Halinę40, Iwonę Dąbrowską oraz wielu innych Anonimowych.
Wasze opinie, pytania i ciepłe słowa motywują mnie do pisania kolejnych postów, a Majkę do dalszej pracy z dziećmi.

Specjalne podziękowania dla pani Jowity za wspaniałą współpracę, pomoc i wsparcie (między innymi poprzez „ciepłe” komentarze na blogu).

Dziękujemy też wszystkim „nowym rodzicom” dzieci, które opuszczają nasze pogotowie. Nie tylko ich komentarze są dla nas bardzo miłe, ale przede wszystkim częsty kontakt telefoniczny,
SMS-owy, mailowy. Bardzo się cieszymy z otrzymywanych zdjęć i spotkań raz na jakiś czas.
Mam tutaj na myśli: Anię i Patryka, Dakotę i Paco, Arethę i Joya, Śnieżkę i Dawida oraz nowych rodziców zastępczych (jeszcze nie wymyśliłem im pseudonimów) Luzaka, który dzisiaj rozpoczął nowy etap swojego życia, w nowej rodzinie. Mam nadzieję, że do tego grona wkrótce dołączy też Nikola i Tesla.
Chociaż najważniejsze jest to, że „jesteście”, że dajecie swoim dzieciom (a naszym byłym, mimo że dziwnie to brzmi) swój czas, swój dom, swoje serce.

Wyrażamy wdzięczność strażakom i mieszkańcom pobliskiej miejscowości za prezenty gwiazdkowe dla naszych maluchów. Między innymi do drużyny straży pożarnej należy Malwina z mężem, która nadal razem z całą rodziną w sposób szczególny traktuje Chapicka, zapewniając mu dodatkowe atrakcje.

Składamy serdeczne podziękowania koleżankom Majki – dziewczynom „zoombowym”, aerobikowym i basenowym – za prezenty gwiazdkowe i śródroczne.

Już mi się skończyły synonimy słowa „dziękuję”, ale myślę że nasze „Aniołki Charliego” doskonale wiedzą, jak wielką pomocą są dla nas i „atrakcją” dla naszych dzieci – bardzo dziękujemy.

Nie mógłbym też nie wspomnieć o mieszkańcach naszej miejscowości oraz właścicielach Stanicy Rowerowej, którzy organizują zbiórki i aukcje na rzecz naszego pogotowia. Takie zainteresowanie jest dla nas dużym wsparciem.

Wprawdzie na końcu wymieniam naszą rodzinę (dalszą i bliższą), ale wiem, że ona się nie obrazi za niechlubne ostatnie miejsce na tej liście. Nasze dzieci są traktowane jak każdy inny członek rodziny, dzięki czemu maluchy są „bogate” w babcie, dziadków, ciocie i wujków, kuzynostwo, a nawet siostry (myślę o naszych dzieciach) – niestety „przybieranych” braci nie udało mi się im zapewnić.

W sposób szczególny chciałbym podziękować wszystkim tym, których niechcący pominąłem. Krąg osób interesujących się nami, naszą pracą i naszymi dziećmi jest tak duży, że pewnie ktoś taki się znajdzie. Jak sobie przypomnę, to dopiszę.
Już sobie przypomniałem - Elu, jak mogłem o Tobie zapomnieć - "Wielkie Dzięki".

Okres Świąt Bożego Narodzenia jest bardzo szczególny. Zwłaszcza termin „dawanie” ma zupełnie inny wymiar. Tak więc sam upomnę się o prezent.
Jeżeli ktoś chce sprawić mi przyjemność , to niech wsłucha się w słowa mojej ulubionej
piosenki wigilijnej.


Akurat ta wersja jest dosyć specyficzna, ale przez to bardzo „prawdziwa”.

Trzymajcie się,
Pikuś.




piątek, 18 grudnia 2015

MISIEK

Jest to niewątpliwie najbardziej niezwykła historia, która przytrafiła nam się w naszej nie najdłuższej w końcu przygodzie – bycia pogotowiem rodzinnym.

Był wczesny zimowy wieczór. Majka była na spotkaniu grupy wsparcia w PCPR-rze. Ja świetnie bawiłem się w towarzystwie Hawranka, Chapicka i Iskierki. Nic nie zapowiadało tego, co miało się za chwilę wydarzyć i odcisnąć swe piętno na losach całej rodziny.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Pomyślałem, że może któryś z sąsiadów przyszedł pożyczyć … przyprawę do pierników. Nie wiem dlaczego, ale akurat taka myśl przyszła mi do głowy.
Dzieci zostawiłem pod opieką Furii i poszedłem do wyjścia. Kątem oka zauważyłem tylko jakiś znikający cień. Otworzyłem drzwi – w progu stała „istotka” mniej więcej 70 centymetrów wzrostu,
może trochę więcej. Uwagę moją zwróciły tylko wielkie czarne oczy wpatrujące się we mnie. Wybiegłem szybko na ulicę. W oddali dostrzegłem odchodzącą postać. Była to kobieta. Obejrzała się na chwilę i ruszyła w dalszą drogę. Nie mogłem za nią pobiec. W końcu na Furię za bardzo liczyć nie mogłem, a do tego było jeszcze to czekające na schodach dziecko.
Był to chłopiec. Niewiele mówił. W zasadzie na każde pytanie odpowiadał „nie”, ale wydawało mi się, że rozumie co do niego mówię. Pobieżne wnioski były takie, że jest Polakiem i ma mniej więcej półtora roku. Na piersiach miał przyczepioną pewnego rodzaju portmonetkę. W środku była kartka z napisem: „Proszę zaopiekować się moim synkiem, muszę wyjechać za granicę, ale nie mogę go zabrać z sobą. Wrócę po niego.”
Nie miałem opracowanego scenariusza, co należy robić w takim wypadku. Najpierw próbowałem dodzwonić się do Majki. Niestety miała wyłączony telefon.

Zadzwoniłem więc na „112”, no i się zaczęło.
Pod dom podjechały wszystkie możliwe służby (nie wiadomo dlaczego – na sygnale). Trzy radiowozy policji, straż pożarna, pogotowie. Miałem wrażenie, że tak jak kiedyś Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, tak ja teraz też rozpętałem kolejną wojnę światową. Nie mówiłem przez telefon, że coś się pali, ani że ktoś jest ranny – widocznie takie są procedury. W grupie, która przyjechała była też pani psycholog. Próbowała w pewien sposób przepytać nasze nowe dziecko, ale niewiele z tego wychodziło. Hawranek, Iskierka i Chapic też na wszelki wypadek nie „puszczali pary z ust”. Nasze trzy córki „siłą rzeczy” zostały „postawione na nogi”, więc maluchy miały na jakiś czas opiekę. Miałem więc możliwość przekonać się jak wygląda przesłuchanie. Niestety nikt nie chciał mi uwierzyć, że wszystko co wiem, mogę wypowiedzieć w jednym krótkim zdaniu: „Niczego nie widziałem”. Czułem się prawie jak przestępca, który nie dość, że nic nie wie, to jeszcze chce to „nic” zataić. Najgorsze było, gdy razem z jakimś policjantem (grafikiem komputerowym), miałem sporządzić portret pamięciowy. Na szczęście było to już następnego dnia, gdy trochę ochłonąłem. Niestety te kilka godzin tak czy inaczej pamięci mi nie przywróciło. Pan policjant za wszelką cenę chciał mi powiedzieć, że na pewno coś pamiętam. W końcu dałem za wygraną i zacząłem sobie przypominać osobę, którą widziałem w ciemności przez ułamek sekundy.
Stwierdziłem, że jeżeli jako wzorzec przyjmę postać Margaret Thatcher, to chyba nikomu nie zaszkodzę. Wprawdzie sprawa się jeszcze nie przedawniła i za krzywoprzysięstwo pewnie jeszcze mógłbym odpowiedzieć karnie, jednak myślę, że biorąc pod uwagę to, jak cała sytuacja się zakończyła, nic mi nie grozi.
Ale wracając do dnia poprzedniego.
W końcu wróciła Majka. Nigdy w życiu tak bardzo nie ucieszyłem się na jej widok jak w tym momencie. Pomyślałem sobie, że przecież w kontaktach z rodzicami naszych dzieci zastępczych odgrywa rolę „złego policjanta”, więc pewnie bez problemu upora się z „normalnymi” (policjantami).
I tak też się stało. Wszyscy w końcu się rozjechali.
Niestety ta noc była najdłuższą w moim życiu. Nie mogłem zasnąć.
Zacząłem się zastanawiać co dalej z chłopcem, który kilka godzin temu znalazł się w pokoju będącym sypialnią Hawranka, Chapicka i moją. Teraz smacznie spał. Ale kim był?

Była prawie czwarta w nocy, więc tylko napisałem maila do pani Jowity.

Pani Jowito, mieliśmy dzisiaj akcję jak z filmu gangsterskiego. Rano zadzwonimy i wszystko opowiemy, jednak jeżeli wcześniej przeczyta Pani tego maila, to proszę się zastanowić, co mamy robić w sytuacji, która nam się dzisiaj przytrafiła:
Mamy chłopca, o którym nic nie wiemy. W pewien sposób został nam podrzucony (ma naszym zdaniem nieco ponad rok – chodzi, ale niewiele mówi). Poinformowaliśmy o tym policję, ale nie wiemy co robić dalej.

Jak później przeczytałem tego maila, to było mi wstyd, że coś takiego napisałem. Nie było w tym tekście żadnej konkretnej informacji. Jedyną okolicznością łagodzącą było to, że pisałem go nad ranem (kiedy normalni ludzie „smacznie” śpią).

O godzinie 7:08 otrzymałem maila zwrotnego od pani Jowity (jeszcze nie spałem, więc przeczytałem go minutę później).

Drodzy Państwo,
zostaliśmy o całej sprawie poinformowani przez policję. Pani Dyrektor też nie miała dzisiaj spokojnej nocy. Proszę się nie niepokoić i zapewnić chłopcu opiekę. Jestem spokojna o to, że zrobicie to Państwo najlepiej jak potraficie. Gdy cokolwiek będę wiedziała, natychmiast się odezwę.
Pozdrawiam

Jowita Inblanco Koordynator rodzinnej pieczy zastępczej
Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie


Z panią Jowitą mieliśmy stały kontakt, ale żadne nowe informacje nie napływały.

Minęło kilka dni.

Na dobrą sprawę po tygodniu wiedzieliśmy dokładnie tyle samo, ile pierwszego dnia.
PCPR też nie wiedział jak podejść do całej sytuacji, czy czekać, czy „wyrabiać” dziecku akt urodzenia i tworzyć fikcyjną tożsamość.
Na chłopca zaczęliśmy mówić „Misiek”, bo przecież jakoś było trzeba. Był bardzo grzecznym dzieckiem. Mieliśmy świadomość tego, że jego życie być może rozpoczęło się kilka dni temu. Był taki film – „Tożsamość Bourne'a”. My mówiliśmy o tożsamości Miśka. Podobnie jak w tamtym przypadku, chłopiec skrywał przed nami i przed sobą, wielkie tajemnice.

Niestety spokojne opiekowanie się dzieckiem nie miało być naszym (i jego) przeznaczeniem.
Po kilku dniach Majka zaczęła otrzymywać „telefony” (z numeru prywatnego). Były to męskie głosy (przynajmniej dwa różne). Rozmówcy przedstawiali się jako ojcowie Miśka (oczywiście nie z nazwiska i imienia). W zasadzie niczego nie chcieli . Na dobrą sprawę ich celem było tylko uzyskanie potwierdzenia, że Misiek jest pod naszą opieką.
Policja o niczym nas nie informowała. Zgłoszenie „dziwnych telefonów” zostało przyjęte i to wszystko.

Minęło kolejnych kilka dni (może kilkanaście). Dzieci po kąpieli poszły spać. Majka pojechała na aerobic (teraz ma on różne nazwy – w poniedziałki nazywa się „zoomba”).
Nagle usłyszałem szczekanie psa. Furia ma to do siebie, że szczeka bardzo rzadko. Uznałem, że coś się musi dziać. Zszedłem na parter. Faktycznie ktoś chodził po tarasie z latarką w ręce. Nie uznałem tego jako coś niezwykłego. Nadzoruje nasz dom firma ochroniarska i zdarzyło już się kilka razy, że włączył się sygnał z pilota antynapadowego. Teoretycznie w takiej sytuacji najpierw powinienem zostać powalony na „glebę”, a potem zapytany kim jestem. Jednak w praktyce najpierw sprawdzany jest teren (chociaż pewnie ostra broń jest już odbezpieczona).
Moją głupotą było, że nie zadzwoniłem i nie spytałem, czy coś takiego faktycznie miało miejsce.
Otworzyłem więc drzwi tarasowe, zakładając że jest to kolejny fałszywy alarm. Niestety bardzo się myliłem.
Ktoś przyłożył mi do szyi coś, co wyglądało jak papierośnica mojego dziadka. Nie chciałem ryzykować i sprawdzać czy może faktycznie jest to tylko papierośnica, czy też jakiś paralizator albo jeszcze coś innego. Weszliśmy do pokoju. Pies na hasło „na miejsce” natychmiast zastosował się do polecenia. Po raz kolejny pokazał, że w sytuacjach nadzwyczajnych potrafi zareagować prawidłowo. No cóż, Furia została tak wyszkolona, że tylko na komendę „różyczka”, rzuca się do gardła.
Nie wiem kto był w większym stresie: ja, pies czy napastnik. Dotychczas myślałem, że w takich chwilach człowiek „głupieje”. Nic bardziej mylnego. Ilość uwolnionej adrenaliny spowodowała, że w ułamku sekundy potrafiłem ocenić sytuację. Przeciwnik cięższy o mniej więcej 20 kilogramów (czyli niewiele), niższy o około 10 centymetrów (co z kolei dawało mi przewagę). Do tego w odwodzie Furia. Odkryta twarz, więc albo zakłada, że nie wyjdę żywy, albo nie ma najgorszych zamiarów. Nie wiedziałem tylko jakie ma umiejętności , no i czym jest ta … „papierośnica”. Postanowiłem zagrać „va banque” - zaproponowałem kawę.
Niestety nie skorzystał, za to wyciągnął na stół „białą broń”. Mimo wszystko uważałem, że szanse są wyrównane. Furia siedziała na swoim posłaniu, gotowa do ataku.
Powiedział tylko, że mam dbać o jego syna i nikomu go nie oddawać – wróci po niego.
Oczywiście nie omieszkał dodać , że jakiekolwiek poskarżenie się policji jest dla mnie wyrokiem śmierci.
Na pożegnanie „dał łapę” Furii (ryzykant) i po prostu wyszedł.
Tak więc były już dwie osoby, deklarujące odbiór dziecka w bliżej nieokreślonym czasie.

Minął kolejny miesiąc. Misiek zadomowił się na dobre. Był bardzo pogodnym dzieckiem. Pewnie, że czasami „walnął” Hawranka w głowę, ale były to takie braterskie zachowania. Zresztą ten drugi wcale nie był mu dłużny.

Pewnego dnia przyjechały dwa radiowozy i do tego niestety nie na sygnale. Doświadczenia ostatnich dwóch miesięcy sprawiły, że poczułem się zawiedziony. Po prostu przyzwyczaiłem się, a nawet uzależniłem od dużych dawek adrenaliny.

Okazało się, że policja jednak nie próżnowała. Już pierwszej nocy pobrali różne próbki, mające na celu ustalenie tożsamości chłopca. Aby za bardzo nie rozwijać tematu, powiem tylko tyle, że dotychczasowe osoby, podające się za rodziców Miśka były tylko zwyczajnymi porywaczami. Niestety jakieś „mafijne” porachunki spowodowały, że trzeba było chłopca gdzieś przez jakiś czas „przechować”. Stwierdzili, że pogotowie rodzinne będzie do tego najlepszym miejscem. Wymyślili więc historię o mamie, która musi uciekać. Sądzili, że policja pójdzie tym tropem.

Chłopiec kilka tygodni wcześniej był w szpitalu. Niby nic takiego – zwykła operacja przepukliny (w zasadzie prosty zabieg). Jak się później okazało, była to najważniejsza poszlaka w całym procesie poszukiwań rodziców chłopca. Wyszło na to, że w czasie gdy ja byłem „przesłuchiwany”, Misiek musiał być dobrze obejrzany przez jakiegoś lekarza policyjnego, który zauważył „świeże”, delikatne nacięcie.

Przy okazji pobytu w szpitalu, musiały być zrobione rozmaite badania. Okazało się, że chłopiec nie dość że miał rzadką grupę krwi, to jeszcze dochodziły jakieś inne parametry – prawdę mówiąc tych medycznych spraw zupełnie nie ogarniam.

Krótko mówiąc była to kradzież na zlecenie – Misiek miał być „dawcą”.

Dane ze szpitala w jakiś sposób dostały się w niepowołane ręce. Niestety nikt nam nie wyjawił całej prawdy, zasłaniając się dobrem śledztwa, które nadal trwało.

Radiowozem przyjechali jego prawdziwi rodzice. Spotkanie z synem było niezwykle wzruszające. Może Majka w komentarzu opisze to dokładniej – ona bardzo lubi takie sceny.
Odnalezienie rodziców Miśka (który jak się okazało miał na imię Kacper), nastąpiło dosłownie kilkadziesiąt minut wcześniej. Zostali oni przywiezieni, aby potwierdzić, że to faktycznie ich syn.
Tak więc sąd nie miał czasu na wydanie postanowienia o przekazaniu chłopca (co jest niezbędne w każdym przypadku, gdy dziecko od nas odchodzi). Nie mieliśmy jednak sumienia powiedzieć rodzicom, że muszą jeszcze poczekać dzień, czy dwa, tym bardziej, że policja spisała przy nas odpowiedni protokół, a rodzice podpisali nam oświadczenie, że przejmują opiekę nad dzieckiem.

Dopiero gdy odjechali, padł na nas strach – może to byli tylko „przebierańcy”?

Na szczęście okazało się, że nie. Po miesiącu dostaliśmy pismo z sądu, że możemy wydać chłopca jego rodzicom. W tym czasie Misiek z rodzicami już dwukrotnie nas odwiedził. Nie wiemy czy bardziej się stęsknił za nami, czy za naszymi dziećmi. W każdym razie czasami spotykamy się po dzień dzisiejszy.

Zakończenie:

Muszę się do czegoś przyznać i mam nadzieję, że nie spowoduje to pojawienia się lawiny negatywnych komentarzy. Jakiś czas temu, opisując inne nasze dzieci, wplatałem opisy zachowań Miśka. Tak jakoś wyszło, że prezentując jego historię w odrębnym poście, po prostu zmieniłem to imię.
Miałem więc teraz do wyboru dwie możliwości, albo poprawić to imię we wszystkich postach, albo napisać odrębną historię Miśka. Łatwiejsza wydała mi się ta druga opcja.
Tak więc cały dzisiejszy opis jest fikcją od początku do końca (chociaż może w jakiejś rodzinie zastępczej coś podobnego się wydarzyło). Przepraszam tych, którzy w tej chwili poczuli się rozczarowani i pozdrawiam tych, którzy właśnie poczuli dużą ulgę, że to jednak nie jest prawdą.

P.S.1
Mam jeszcze jedno takie imię, które pojawiło się w dotychczasowych opisach – Olinka.
Jest to dziewczynka około roku. Trzeba dla niej też stworzyć pewną historię, nadać jej tożsamość.
Może Agnieszka83 wraz ze swoimi dziewczynkami coś wymyśli i napisze – chętnie umieszczę ten opis jako odrębny artykuł. Być może byłby bardziej realistyczny niż ten mój, chociaż może niekoniecznie. Jak wiadomo, życie „pisze” najciekawsze scenariusze, a dzieci Agnieszki83 pewnie mają w tym względzie wiele do powiedzenia.

P.S.2
Oczywiście Furia nie skacze do gardła na hasło „różyczka”... robi to na inną komendę.
A swoją drogą, ciekawe, czy ktoś jeszcze pamięta z jakiego filmu pochodzi to określenie?

czwartek, 17 grudnia 2015

--- Opinie, pytania, odpowiedzi - cz. 11

               Problemy rodzin zastępczych - część 3
                                  "Instytucje"


Dzisiejszy artykuł jest kontynuacją tematu sprzed dwóch tygodni, będącego pewnego rodzaju odpowiedzią na komentarze Qby3, Marsa i Nikoli.
Nazwałem go „Problemy rodzin zastępczych”, chociaż dzisiaj raczej sformułowałbym to jako „Trudności rodzin zastępczych”. Przeczytałem to co napisałem ostatnio i stwierdziłem, że „problemy”, o których piszę, są zwykłymi trudnościami dnia codziennego, z którymi w większym lub mniejszym stopniu zmagają się wszystkie rodziny (a nie tylko zastępcze) – trudno więc jakoś specjalnie narzekać.
Dzisiaj ma być o instytucjach. Próbowałem szczególnie skupić swoją uwagę na tym co mnie „boli”, co jest szczególnie trudne, problematyczne, wręcz „nie do przeskoczenia”. Nie ma tego wiele a wręcz powiedziałbym, że są to drobiazgi. Na dodatek „widziane” oczami różnych osób, mogą być postrzegane w zupełnie odmienny sposób.

Przede wszystkim chciałbym zwrócić uwagę na to, że „instytucje”, to przede wszystkim osoby, które w nich pracują. Być może niektórzy nie nadają się do pracy z ludźmi i  powinni zająć się jakąś inną działalnością.
Osobiście, jeżeli pojawiają się jakieś przeszkody, to zaczynam od siebie. Przecież problem może tkwić w moim (czy też Majki) postępowaniu, zachowaniu. Staram się za każdym razem „trzeźwo” spojrzeć na daną sytuację i starać się zrozumieć stronę przeciwną.
Weźmy dla przykładu takich rodziców biologicznych dzieci, które u nas przebywają. W ich oczach, po pierwsze jesteśmy pewnego rodzaju urzędnikami (co dla niektórych jest to równoznaczne z „betonem”) a po drugie to my odebraliśmy im dziecko. Zdarza się więc, że pierwsze kontakty nie należą do najmilszych. Staramy się jednak nie narzucać im swojej woli, nie pouczać w różnych kwestiach, nie pokazywać, że my jesteśmy „kimś” a oni „nikim”. Stajemy się na jakiś czas partnerami, którzy muszą rozwiązać pewien problem. Mimo, że tym problemem jest ich dziecko, nigdy nie mówimy im, że są źli. Mówimy co muszą zrobić, aby dziecko odzyskać, tak zwyczajnie z sobą rozmawiamy. Oczywiście, że zdarzają się rodzice na różnym poziomie intelektualnym, kulturalnym, emocjonalnym. Staramy się do tego wzorca dopasować. Nie chodzi o to, aby zachowywać się tak jak oni, ale o to, by potrafić się komunikować oraz aby starać się zrozumieć sytuację, w której się znaleźli.

Mniej więcej czegoś takiego oczekujemy w kontaktach z rozmaitymi organami. Chcemy być zrozumiani.

Na szczęście wszelka dotychczasowa współpraca z rozmaitymi urzędami układa nam się całkiem dobrze, chociaż bywają sytuacje, że „ręce opadają”.

Jak zawsze spróbuję usystematyzować mój opis i odniosę się po kolei do współpracy z poszczególnymi instytucjami.

Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie (PCPR).

Jest to organ, z którym jesteśmy najbardziej związani. Jest to urząd nadzorujący, ale jednocześnie doradczy. Niestety stając się rodziną zastępczą trzeba brać to pod uwagę. My i oni (jakkolwiek to brzmi) musimy być zespołem. Dzieci, które u nas przebywają nie są „nasze” i odpowiedzialność za ich wychowanie, kształcenie, opiekę medyczną spada po części również na PCPR. Nie ma się więc co dziwić, że instytucja ta chce wiedzieć co się u nas dzieje, jakie postępy robią nasze dzieci, w jaki sposób wykorzystujemy pieniądze, które otrzymujemy na ich utrzymanie.
W tym momencie pojawia się „ktoś”. I od tego „ktosia” zależy, jak wygląda nasza ocena całego PCPR-u. Jest to koordynator pieczy zastępczej lub inny "opiekun" – osoba, która weryfikuje w pewien sposób naszą zdolność do sprawowania opieki zastępczej nad powierzonymi nam dziećmi, ale jednocześnie mamy prawo od niej wymagać rozmaitej pomocy.
Słyszałem wielokrotnie (chociaż w większości czytałem na różnych stronach w internecie), że relacje między rodzicami zastępczymi a koordynatorem z ramienia PCPR-u są bardzo złe. Oczywiście wszystko zależy od tego jak obie strony podchodzą do tematu. Jeżeli profesjonalnie (każdy robi to co do niego należy i stara się współpracować) to nie powinno być żadnych „zgrzytów”. Słyszałem o takich koordynatorach, którzy zaglądali do lodówki albo sprawdzali porządki w pokojach dzieci, nie mówiąc o niezapowiedzianych „nalotach” w najmniej odpowiednim momencie. Ale słyszałem też o sytuacji, gdzie mama piątki dzieci zastępczych upierała się przy indywidualnym toku nauczania (sama uczyła dzieci), nie posyłając ich do szkoły.
Gdyby w tym przypadku wyniki były dobre, to bym to zrozumiał... niestety nie były.
Tak więc w mojej ocenie, wszystko zależy od dobrej woli obu stron. Najgorszą rzeczą jest robienie sobie na złość. Tracą na tym przede wszystkim dzieci, które przecież są najważniejsze w tym procesie opiekuńczo-wychowawczym.
Nasza pani Jowita (koordynatorka) jest pod każdym względem „super”. Nie zagląda do lodówki, nie sprawdza porządków, umawia się na wizytę. Pozwala nam to na przynajmniej częściowe „odgruzowanie” pokoju dziennego (chociaż najczęściej w trakcie jej wizyty tak czy inaczej dzieci ponownie porozrzucają wszystkie zabawki po całym pokoju i biedna ma problemy z dotarciem do drzwi wyjściowych). Przekazujemy sobie w miarę regularnie wszelkie wiadomości dotyczące naszych podopiecznych. Ja robię to w postaci opisów, Majka często dzwoni, dzieląc się swoimi spostrzeżeniami (czasami aż zbyt często). Kiedyś pani Jowita przysłała mi maila z pewną nurtującą nas informacją, pisząc że w zasadzie chciała zadzwonić do Majki, ale za chwilę musi wyjść a wie, że rozmowa z nią to nie jest pięć minut (prawdę mówiąc rzadko zdarzają się telefony do mojej małżonki po czternastej).
Tak sobie teraz myślę, że jak ktoś ma „upierdliwego” koordynatora, to może warto spróbować zagadać go „na śmierć”. Może pani Jowita też nie byłaby taka sympatyczna, gdybyśmy się nie odzywali i musiałaby siłą wydobywać od nas wszelkie informacje. W końcu też ma swoich przełożonych i musi się wywiązywać ze swoich obowiązków.
Są jednak rzeczy, które robi z dobrej woli (chociaż może też z ciekawości). Na przykład dzwoni do sądów, ośrodków pomocy społecznej i innych instytucji, które nam jako rodzicom zastępczym nie za bardzo chcą udzielać informacji. Pomaga nam w uzyskaniu szeregu urzędowych dokumentów jak choćby aktu urodzenia, numeru PESEL (nie każde dziecko, które do nas przychodzi, go ma) itp.
Mniej więcej tak wyobrażam sobie współpracę rodzin zastępczych z PCPR-em. Wiem, że często jest inaczej, chociaż „wina” pewnie wielokrotnie jest po obu stronach.

PCPR-y organizują również różnego rodzaju spotkania dla rodziców zastępczych. Są to zarówno wykłady, prelekcje, jak też spotkania w ramach tak zwanych „grup wsparcia”, podczas których rodzice zastępczy mogą wymienić się swoimi doświadczeniami oraz skorzystać z pomocy psychologa. Majka jak tylko może (a z reguły może), chętnie uczestniczy w z tego typu spotkaniach. Być może inni rodzice zastępczy traktują to jako próbę ingerowania PCPR-u w ich życie? Nie wiem, ale zwłaszcza grupy wsparcia nie cieszą się jakąś dużą popularnością, chociaż moim zdaniem jest to możliwość skorzystania z darmowej porady psychologa.
Ktoś mógłby zapytać, dlaczego ja nie bywam na tego rodzaju spotkaniach? Sprawa jest prosta, po pierwsze ktoś musi zostać z dziećmi, które mamy pod opieką, a ponadto Majka ma w tym zakresie dużo większą wiedzę. Uważam, że lepiej jak jedna osoba jest doskonale wyszkolona niż dwie na „pół gwizdka”.


Sądy.

Niektórzy mówią „państwo w państwie”. Ja raczej wolę określenie „niezawisłość”, chociaż to pojęcie sprowadza się również do tego, że każdy sąd ma swoje zasady (pewnie wszystko jest w granicach prawa, jednak dla nas jako rodziny zastępczej, która ma do czynienia z wieloma sądami jest to często irytujące).
Dla przykładu, będąc opiekunem prawnym dziecka, trzeba co pół roku składać informację o sytuacji dziecka – gdzie przebywa, jak się rozwija itp. Niektóre sądy wymagają abyśmy sami o tym pamiętali i przesyłali własne opinie. Inne wręcz przeciwnie, przysyłają gotowe formularze. Co więcej nawet przesłanie własnego opisu, nie zwalnia z wypełnienia kwestionariusza. Bywa też, że dwa różne sądy upominają się o opinię.
Każde takie dziecko podlega też jakiemuś kuratorowi. I znowu, niektóre sądy „przysyłają” takiego kuratora na wywiad, w innym przypadku następuje tylko rozmowa telefoniczna lub nie dzieje się nic. W tym momencie muszę powiedzieć (bo na pewno nie każdy o tym wie), że dziecko, które „idzie” do adopcji musi mieć opiekuna prawnego, który w danym momencie go reprezentuje. Ponieważ wcześniej prawa rodzicielskie są odebrane jego dotychczasowym rodzicom, muszą te prawa być komuś przyznane chociaż na chwilę. Jak do tej pory opiekunem prawnym zostaje Majka.
Jedzie na rozprawę, zadają pytanie czy decyduje się zostać opiekunem prawnym, mówi że „tak”, przyznają jej to prawo i po kilku dniach odbierają – dając je nowym rodzicom adopcyjnym na kolejnej rozprawie.
Cóż – taki trochę „teatrzyk”, chociaż można do tego przywyknąć. Ostatecznie tego typu sytuacje można mnożyć, biorąc pod uwagę inne sfery życia … choćby uzyskanie absolutorium na zakończenie studiów. Tutaj też mają miejsce pewnego rodzaju rytuały. Może zmienię więc pierwotne określenie z „teatrzyk” na „tradycja” (bo sensu w tym nie znajduję).
Tak więc dziecko, którego opiekunem prawnym ma zostać Majka, ma przyznanego kuratora sądowego, który musi między innymi sprawdzić warunki mieszkaniowe (jaka w tym logika, skoro wiadomo, że dziecko mieszkało u nas jakiś czas, a Maja opiekunem prawnym będzie tylko kilka dni?).
No i przyszedł kiedyś taki w Wielki Piątek, kiedy był Wielki Bałagan jak to tuż przed świętami. Nieraz się zastanawiam, dlaczego jak Majka robi porządek, to zaczyna od tego, że najpierw robi bałagan. Widocznie ma to jakiś sens, ale mój umysł tego nie ogarnia.
Jednak wracając do tego kuratora, to nie dość, że przyszedł w nieodpowiednim momencie (był to wieczór), to jeszcze kazał nam się cieszyć, bo przecież mógł przyjść po świętach i sprawa adopcyjna odwlekła by się w czasie.
Inny kurator też przyszedł późnym wieczorem. Akurat brałem prysznic. Nic nie wiedząc, wychodzę w samych majtkach, a tu jakaś obca kobieta mówi mi „dobry wieczór”.
Ale to jeszcze nic. Majka jest nadal opiekunem prawnym Królewny, która aktualnie przebywa w domu opieki społecznej (czyli z nami nie mieszka i sąd o tym wie). Przychodzi taka pani kurator na wywiad. Były to godziny południowe (wszystkie dzieci spały), a ona mówi, że musi sprawdzić warunki mieszkaniowe. Pytam „po co? Królewna u nas nie mieszka”. Powiedziała, że „musi”. No i powchodziła do każdego pokoju, obudziła wszystkie dzieciaki i sobie poszła. Gdyby pani Jowita była taka sama, to nie wiem czy miałbym takie dobre zdanie o PCPR-rze.
Ale był też raz inny kurator w sprawie Królewny, jeszcze wówczas gdy mieszkała z nami. Wypiliśmy kawę, porozmawialiśmy. Jakoś on nie musiał zaglądać do wszystkich pomieszczeń.

Z sądami jest jednak dużo poważniejszy problem, który w zasadzie nie jest związany bezpośrednio z nami (rodzicami zastępczymi), ale dotyczy naszych dzieci. Są to terminy. Średni czas między rozprawami to cztery miesiące. Nawet jak rozprawa się nie odbędzie (bo na przykład nie stawi się mama dziecka), to często sprawa zostaje odroczona – niestety o kolejne kilka miesięcy.
Dwa dni temu miała się odbyć rozprawa dotycząca przebywającej u nas Smerfetki. Została odwołana (podobno z winy sądu – nie zdołał zebrać wszystkich dokumentów). Podejrzewam, że kolejna nie odbędzie się szybciej niż zazwyczaj – a dziecko czeka na rodziców. Ma już osiem miesięcy. Kolejne cztery miesiące, plus okres poszukiwania ewentualnych rodziców adopcyjnych daje przynajmniej następne pół roku. W tej chwili Smerfetka uśmiecha się do każdego, kto okaże jej swoje zainteresowanie. Pójście do nowej rodziny byłoby bezproblemowe – za pół roku już tak nie będzie.

Szkoła.

W tej mierze nie mamy zbyt wiele doświadczeń, ponieważ dotychczas mieliśmy tylko dwójkę „szkolnych” dzieci, do tego mało uciążliwych i dobrze się uczących.
Myślę jednak, że w tym przypadku sytuacja jest analogiczna jak z własnymi dziećmi. Rodzice tych, które się dobrze uczą nie mają zastrzeżeń, a tych które wiecznie sprawiają problemy, szukają ich przyczyny w „szkole” (jako instytucji). To takie moje prywatne zdanie (zresztą jak wszystko co napisałem do tej pory).

Domy pomocy społecznej.

Bywają różne. Dobrze, że są, ale lepiej żeby jak najmniej naszych dzieci tam trafiało.
Więcej informacji na ten temat jest w artykule „KRÓLEWNA”.
My aktualnie mamy do czynienia z jednym i uważamy, że jest to fantastyczny ośrodek (o ile tak można powiedzieć o domu pomocy społecznej). Osoby tam pracujące są bardzo zaangażowane w to co robią, placówka jest doskonale wyposażona, nie ma najmniejszych problemów z odwiedzinami. Jest dla przebywających tam dzieci domem, chociaż pewnie każde z nich wolałoby mieć tylko dwoje rodziców, ale będących z nimi na co dzień.
Może Nikola coś napisze na ten temat, ponieważ ma dużo większe doświadczenie w tej sprawie niż ja.

Ośrodki adopcyjne.

Jak do tej pory, mamy tylko same miłe doświadczenia.

Ośrodki rehabilitacyjne

Akurat w naszym mieście jest ich kilka i dzieci potrzebujące pomocy rehabilitantów nie muszą czekać latami (aż w końcu ta pomoc nie będzie im potrzebna). Niestety w innych miejscowościach jest w tym zakresie dużo gorzej. Istnieją duże miasta, w których nie ma ani jednego ośrodka rehabilitującego dzieci. W tym momencie jest to duży problem, zwłaszcza gdy dziecko potrzebuje rehabilitacji kilka razy w tygodniu i trzeba dojeżdżać często kilkadziesiąt kilometrów.
Aktualnie jeździmy do dwóch różnych ośrodków. My jesteśmy zadowoleni, nasze dzieci mniej (nie wiem dlaczego, ale zabawy ruchowe w domu lubią, a na macie z paniami rehabilitantkami nie za bardzo - chociaż są od tego odstępstwa).
Czasami tylko "zachodzimy w głowę" o co chodzi w sytuacji, gdy ortopeda mówi coś innego, panie rehabilitantki w jednym ośrodku coś innego, a w drugim mają jeszcze inne podejście do sprawy.
Gdybym był młodą mamą, to pewnie ta świadomość nie dawałaby mi spokoju. Ale ponieważ jestem starym wujkiem zastępczym, to wiem że w takich sytuacjach prawda leży gdzieś pośrodku i niezależnie od zastosowanej metody, organizm małego dziecka sam sobie z tym problemem poradzi.

Inne

Nic nie przychodzi mi do głowy... Chociaż może nasza przychodnia. Wprawdzie artykuł jest o trudnościach rodzin zastępczych, to chciałbym się pochwalić, że nasz lekarz rodzinny i oczywiście wszystkie osoby pracujące w tej przychodni, są rewelacyjne. Gdy tam wchodzę, to mam wrażenie, że przyszedłem do cioci na imieniny. Wszyscy są bardzo serdeczni, interesują się historią naszych dzieci, nawet mówią do nich po imieniu … no tak – zapomniałem, że przecież mają karty zdrowia. Ale mimo wszystko jest to miłe (do mnie po imieniu nie mówią).

Jest to więc kolejny dowód na to, że to jak odbieramy jakąkolwiek instytucję, zależy od osób tam
pracujących. Każdy z nas gdzieś pracuje. Popatrzmy na siebie. Bądźmy po prostu ludźmi.

P.S.
A' propos służby zdrowia. Tutaj napotykamy na takie same trudności jak każdy człowiek. Nie będę więc tego opisywał, bo wszyscy je znamy.
Może tylko wspomnę, że była sytuacja, że lekarz wypisał skierowanie na codzienną rehabilitację, a pani w rejestracji (w tym samym szpitalu) znalazła najbliższy wolny termin za sześć tygodni i kolejne również w odstępach kilkunastodniowych. W takich sytuacjach trzeba "kombinować". Kiedyś Majka specjalnie się przemeldowała, aby "załapać" się na jakiś program rehabilitacyjny, który przysługiwał dzieciom z innego miasta ... Prawdę mówiąc, nie wiem czy ona jeszcze mieszka w naszym domu.

niedziela, 13 grudnia 2015

KRZYKACZE

Dziewczynki, które mam zamiar opisać, pojawiły się u nas tylko na miesiąc. Można powiedzieć, że była to pewnego rodzaju impresja..., jednak bardzo ekspresyjna. Były to siostry z zespołem FAS, przebywające na stałe w innym pogotowiu rodzinnym.
Od jakiegoś czasu, zawodowe rodziny zastępcze mają prawo do urlopu. Z jednej strony jest to bardzo dobre, pozwala na „wzięcie oddechu” przez rodziców zastępczych przed kolejnym rokiem ciężkiej pracy, ale jednak osobiście cały czas mam pewnego rodzaju dylemat moralny.
Dzieci zastępcze nie różnią się niczym od własnych dzieci a przecież od nich nie bierzemy urlopu.
W bieżącym roku też byliśmy na urlopie i muszę przyznać, że było fantastycznie. Oderwanie się od zmagań z dniem codziennym, jest potrzebne każdemu. Jednak rok wcześniej, gdy była u nas Królewna, takiego urlopu byśmy nie wzięli. Nie wiem dlaczego napisałem „byśmy” - po prostu nie wzięliśmy. Dziewczynka nie była emocjonalnie gotowa nawet na krótkotrwałą rozłąkę.

Wracając do Krzykaczy. Były to dziewczynki w wieku półtora i dwa i pół roku. Aby nie nazywać ich Krzykacz Mały i Krzykacz Duży, przyjmijmy że ta mniejsza to Asia, a większa Basia.
Były więc to dzieci, które przyszły do nas na wakacje. Ich rodzice zastępczy mieli właśnie urlop.
Dla nas był to dość trudny okres, ponieważ w danym momencie mieliśmy piątkę innych dzieci.
Na szczęście Asteria przez większą część czasu, decyzją sądu przebywała na wakacjach u taty, a Sztanga najpierw pojechała na obóz nad morze, a potem do cioci. Obie dziewczynki spędziły u nas w tym miesiącu tylko pojedyncze dni.

Mimo, że de facto mieliśmy więc tylko piątkę dzieci, to Krzykacze decydowały o wszystkim.

W przypadku dzieci, które przychodzą do nas na wakacje (jak do tej pory, te dwie dziewczynki były jedyne), nie chcemy w jakiś drastyczny sposób narzucać im naszych zasad. Pragniemy, aby miały jak najlepsze wspomnienia z tego okresu. Oznacza to, że w tym wypadku to my musimy się jakoś dostosować.

W przypadku Krzykaczy, język którym się posługiwaliśmy był bardzo prosty. Do nich nie docierało nic, a one używały tylko trzech słów: Am,Apa i Baja. Szczęśliwe były tylko wówczas, gdy miały zapewnione jednocześnie te trzy rzeczy. Żeby być obiektywnym, muszę przyznać, że jakieś inne słowa też wypowiadały (zwłaszcza Basia), ale niewiele można było z tego zrozumieć. Dlatego też cały ten miesiąc był bardzo dziwny i prawdę mówiąc czekaliśmy aż dobiegnie końca.
Jak wcześniej wspomniałem, traktowaliśmy te dziewczynki jak dzieci, które przyjechały do nas na wakacje. Chcieliśmy, aby ten miesiąc był dla nich czymś przyjemnym.
Niestety skutkiem ubocznym było to (przynajmniej dla mnie), że nie czuliśmy, że są nasze.
Jest to bardzo dziwne z psychologicznego punktu widzenia. Inne dzieci też przychodzą do nas na stosunkowo krótki okres (kilka, kilkanaście miesięcy). Bywa, że odchodzą po miesiącu czy dwóch. A jednak te dzieci traktujemy inaczej – one po prostu są nasze. Są dla nas tak samo ważne jak nasze dzieci biologiczne dwadzieścia lat temu.

Myślę, że dziewczynki też wyczuwały to, że odnosimy się do nich inaczej niż dotychczasowi rodzice zastępczy, a nawet inaczej niż do pozostałych dzieci, które mieliśmy pod opieką.
Majce jakoś udawało się nad nimi zapanować, ale jak ja zostawałem z nimi sam, to wpuszczałem je do naszej sypialni (a dokładniej wchodziły do naszego łóżka), dawałem winogrona (które uwielbiały), biszkopty, włączałem jakąś bajkę w telewizji i... czekałem na powrót Majki.
Efektem takiego postępowania była „upaskudzona” pościel (nadająca się tylko do prania) i mnóstwo połówek winogron. Nie wiedzieć czemu, dziewczynki odgryzały tylko połowę kulki winogrona – druga połowa ich nie interesowała.
Ale i tak było to dobre rozwiązanie, ponieważ pozostawione w salonie, w którym przebywały inne dzieci, były dla nich dużym zagrożeniem.
I nie tylko dla nich, również dla siebie.
Obydwie chadzały po linii prostej ciągle coś krzycząc. Nie ważne było co jest „po drodze”. Jak leżał pies, to obejście go było rzeczą niemożliwą (mimo, że z obu stron było mnóstwo wolnego miejsca). Przechodziły więc po prostu po nim. Pies to jakoś wytrzymywał. Gorzej, gdy na drodze znalazła się Królewna (która wówczas u nas była i lubiła spędzać czas, leżąc na materacu – na podłodze). Niestety „linia prosta”, po której biegały Krzykacze, nie była stała. Czasami punktem docelowym była ściana (na której nie było niczego szczególnego), chociaż po drodze było kilka przeszkód .
Nawet leżaczek nie był wystarczającym zabezpieczeniem, musieliśmy przynieść kojec, który był azylem dla mniejszych dzieci.
Asia uwielbiała wchodzić na stół. To był horror. O ile można zabezpieczyć wejście na schody, do kuchni, to jak zabezpieczyć stół? Trzeba chyba wynieść wszystkie krzesła.
Dziewczynka wchodziła na blat stołu i stawała na krawędzi. Może czuła się jak Ikar. Na szczęście „odlotu” nigdy nie doświadczyliśmy (zawsze zdążyliśmy dobiec).
Basia była rozsądniejszą dziewczynką (ale tylko odrobinę).

Dzień, w którym przyjechała po nie mama zastępcza, był bardzo szczęśliwy.
My nie musieliśmy już pilnować stołu, nasze dzieci wyszły z kojca, pies mógł spokojnie położyć się na podłodze – wszystko wróciło do normy.

Krzykacze również „wyszły na ludzi”. Aktualnie dziewczynki przebywają w rodzinie zastępczej. Tak się złożyło, że są rehabilitowane w tym samym ośrodku, do którego jeździmy z naszymi dziećmi i czasami się spotykamy. Są grzeczne, „ułożone”. Witają się z nami i naszymi dziećmi.
Oczywiście nas nie pamiętają, a my nie pytamy, czy nadal próbują skakać ze stołu.













piątek, 11 grudnia 2015

--- Opinie, pytania, odpowiedzi - cz. 10


               PROBLEMY RODZIN ZASTĘPCZYCH (część 2)
                               „DOM OTWARTY”

Rodziny zastępcze są w pewien sposób pozbawione prywatności. Oczywiście dużo zależy zarówno od specyfiki funkcjonowania (rodzina niezawodowa lub zawodowa) jak też cech osobowościowych rodziców zastępczych oraz ich dzieci (zarówno biologicznych, jak też tych będących w opiece zastępczej).
Im więcej dzieci (zastępczych) znajduje się pod opieką oraz im częstsza jest wymiana tych dzieci, tym problem staje się poważniejszy i w niektórych przypadkach może mieć wpływ na prawidłowe funkcjonowanie rodziny (zwłaszcza dotyczy to rodzin zastępczych o charakterze pogotowia rodzinnego).
Omówię może tą kwestię, dzieląc ją na pewne kategorie.

Rodzice biologiczni dzieci.

Rodzice biologiczni dzieci przebywających w opiece zastępczej mają prawo do ich odwiedzin. Niestety często rodzina ta jest w głębokim kryzysie i wielokrotnie takie spotkania powodują cofnięcie procesu socjalizacji dziecka i jego aklimatyzacji w rodzinie zastępczej. W przypadku niemowlaków nie ma to większego znaczenia ale już dzieci kilkuletnie bardzo przeżywają takie spotkania. Nie oznacza to, że dzieci te rzucają się swoim rodzicom na szyję i chcą z nimi wrócić do domu. Niestety takie odwiedziny są dla nich najczęściej „powrotem do przeszłości”. Przez kilka tygodni (bo mniej więcej takie są odstępy pomiędzy poszczególnymi spotkaniami) dzieci próbują ułożyć sobie nowe życie i nagle wracają wspomnienia, często ubarwiane opowieściami nie mającymi nic wspólnego z rzeczywistością, w której te dzieci aktualnie funkcjonują. Do tego wielokrotnie muszą one „stać się” częścią życia swoich rodziców, choć wcale nie mają na to ochoty. Przykładem może być opisana jakiś czas temu Asteria. Dziewczynka zaczęła unikać rozmów telefonicznych z rodzicami, a gdy już do nich dochodziło, sprawiała wrażenie, że chce je jak najszybciej zakończyć. Trudno powiedzieć czy świadomie, czy też nie, ale nie chciała brać udziału w „rozgrywkach” swoich rodziców, w które była wciągana.
Naszym zadaniem, jako rodziców zastępczych jest nadzorowanie spotkań z rodzicami biologicznymi. Zdarza się, że po kilku wizytach nabywamy zaufanie do tych rodziców i pozwalamy na odwiedziny w osobnym pokoju. Wielokrotnie nie są to ludzie źli, a tylko zagubieni, niepotrafiący poradzić sobie z samym sobą.
Bywają też rodzice nieprzewidywalni, często agresywni. Nam zdarzyło się raz, że byliśmy straszeni TVN-em, mimo że Majka miesiąc wcześniej dostała prezent (figurkę aniołka) w podziękowaniu za opiekę nad dzieckiem. Niestety takie huśtawki nastrojów są często na porządku dziennym.
Sytuacje takie mają miejsce w przypadku ludzi zupełnie zdrowych psychicznie, ale są też rodzice cierpiący na choroby psychiczne (mieliśmy taką mamę). Gdy są na lekach, są całkiem normalni, można z nimi porozmawiać, ustalić pewne sprawy. Bywa jednak, że leki odstawią lub opuszczą ośrodek, w którym są na terapii i w tym momencie ich zachowania mogą być zupełnie nieoczekiwane.
Niestety każdy rodzic zna adres zamieszkania rodziców zastępczych, u których znajduje się jego dziecko.
W kontaktach z rodzicami „naszych” dzieci odgrywamy rolę „dobrego i złego policjanta”. Czy jest to moralnie uzasadnione?... W każdym razie jest skuteczne. W przypadku opisanym powyżej to ja otworzyłem drzwi i nie wpuściłem mamy do domu (przyszła niezapowiedziana i z tego co wiedzieliśmy, w danym momencie była poza kontrolą jakichkolwiek lekarzy). Majki akurat nie było w domu. Uznałem, że ryzyko, że wejdzie do domu i nie będzie chciała wyjść było zbyt duże. Przyniosłem tylko na chwilę jej córkę, aby mogła ją przytulić, pocałować (aż tak wrednym „policjantem” nie jestem, chociaż obiektywnie rzecz biorąc, również ta decyzja była obarczona pewnym ryzykiem).
Za to w tym przypadku Majka została „dobrym policjantem” (w oczach mamy dziewczynki wręcz przyjaciółką).
Na ogół sytuacja jest odwrotna. Majka ustala reguły i jest bardzo konsekwentna. W przypadku młodych rodziców (a takich jest większość) mówi im po imieniu (oczywiście tylko pro forma zadaje pytanie „czy może?”, ale jeszcze się nie zdarzył ktoś, kto nie wyraziłby zgody). Ja zwracam się do nich w formie grzecznościowej, nie stawiam warunków, potrafię wysłuchać, poradzić.
Rodzice mają do wyboru dwie różne osobowości i jeżeli chcą się „otworzyć” to mogą to zrobić albo przed Majką albo przede mną, a to co mają do powiedzenia jest często bardzo ważne.
Oczywiście informacji, które nam przekazują nie chcemy wykorzystywać przeciwko nim (często są osobami sympatycznymi, czasami młodszymi od naszych dzieci – trudno w takiej sytuacji ich nie lubić). Jednak gdy na przykład dowiadujemy się o prawdopodobnym molestowaniu seksualnym mamy „naszego dziecka” przez jej brata (z którym mieszka), to jest to sprawa bardzo poważna.

Bywają też rodzice potencjalnie niebezpieczni. Tata Filemona (opisanego kilka tygodni temu) też przyszedł niezapowiedziany i znowu w momencie gdy Majki nie było w domu. Jak zobaczyłem go w okienku drzwi wejściowych, to ciarki przeszły mi po ciele. Nie musiałem pytać kim jest.
Otworzyłem drzwi. Okazało się, że przyszedł ze swoją mamą (babcią Filemona). Pewnie uznał, że kobieta „łagodzi obyczaje”. W tym przypadku zdecydowałem się na spotkanie i zaprosiłem ich do domu (zostałem „dobrym policjantem”) - nawet zrobiłem im kawę.

Odwiedziny rodziców mogą też stanowić problem dla innych dzieci (dlaczego jego odwiedzają a mnie nie). Również naszym dzieciom biologicznym takie wizyty nie sprawiają przyjemności. Zanim zejdą na parter zawsze muszą się upewnić, czy „teren jest bezpieczny”.

Podsumowując kontakty z rodzicami biologicznymi, powiedziałbym że należy przede wszystkim ustalić twarde zasady „współpracy” (czyli spotykania się z dzieckiem), będąc jednocześnie „człowiekiem”. Ważne, aby rodzice uwierzyli w to, że nie jesteśmy ich wrogami (bo faktycznie nie jesteśmy) ale jednocześnie wiedzieli do jakich granic mogą się posunąć.


Osoby pomocowe i zainteresowane (mniej lub bardziej).

Przez nasz dom przetacza się fala różnych osób, pomagających nam w prowadzeniu naszego pogotowia rodzinnego. Poza „Aniołkami Charliego” (które kiedyś opisałem) i „Ciociobabciami” (które niedługo opiszę) odwiedzają nas rodziny, które interesują się dziećmi będącymi pod naszą opieką. Niektóre mają w planach adopcję lub opiekę zastępczą długoterminową, inne „wpadają” na kawę – porozmawiać, pobawić się z dziećmi. Odwiedzają nas również (co nas bardzo cieszy) dzieci, które u nas były. W większości przypadków mamy bardzo dobry kontakt z ich nowymi rodzicami.
Co jakiś czas przychodzą na praktyki ludzie, którzy kończą kurs na rodziców zastępczych.
Wpadają” też kuratorzy sądowi (tych opiszę za tydzień), pielęgniarki środowiskowe, pani Jowita (dla tych, którzy nie pamiętają - nasza koordynatorka z PCPR-u), osoby z ośrodków adopcyjnych, czasami z opieki społecznej, koleżanki, koledzy naszych dzieci (głównie biologicznych, ale bywało, że starsze dzieci zastępcze również zapraszały swoje koleżanki i kolegów).
Obecność tak wielu i tak różnych osób sprawia, że czasami można poczuć się gościem we własnym domu. Niektórzy domownicy lubią taki ciągły „ruch w interesie”, na przykład Majka, inne się przyzwyczajają – jak ja. Staramy się jednak, aby piętro domu było enklawą, do której nie zagląda żadna obca osoba, w której nasze dzieci mogą się czuć zupełnie „bezpiecznie”.


Otoczenie.

Mieszkamy w małej miejscowości, co oznacza, że pewnie wszyscy nas znają. Jesteśmy zatem osobami (jak mówi Majka) „na świeczniku”. I tutaj znowu podobna sytuacja jak poprzednio, jedni członkowie rodziny to lubią, inni mniej. Majka uwielbia jak podczas spaceru ktoś się zainteresuje i może się wypowiedzieć. Ja z kolei nie za bardzo lubię wdawać się w takie pogawędki.
Zwłaszcza nie przepadam za rozmowami z zupełnie obcymi ludźmi, bo ile można opowiadać o tym samym.
Czasami zdarza się, że ktoś zagaduje
  • O!!! Trojaczki?
  • Tak
  • Ale takie różnej wielkości?
  • No bo jedno niedonoszone, drugie przenoszone a tylko jedno urodzone o czasie.

Widzę wówczas zdziwienie na twarzy . Jedni myślą „jakiś wariat”, ale niektórzy się nabierają. W każdym razie zaskoczenie jest tak duże, że zanim taki przechodzień „ochłonie” by zadać następne pytanie, ja już jestem kilka metrów dalej.

Chociaż czasami obserwacja reakcji różnych osób, które spotykam, wprowadza mnie w "zabawowy" nastrój.
Bywają na przykład takie teksty:
  • Oj!, ale to dziecko ma taką „inną” buzię.
  • Tak, ono jest poalkoholowe.
  • Aaaaaaa...

I cisza ... Zostawienie takiej osoby bez komentarza sprawia mi "dziką frajdę"

Podsumowując dzisiejszy temat chciałbym podkreślić, że moim zdaniem najważniejszą rzeczą dla wszystkich rodzin zastępczych jest dążenie do zapewnienia maksimum  prywatności zarówno własnym dzieciom biologicznym, jak też tym zastępczym. To rodzice decydując się na założenie rodziny zastępczej, podejmują decyzję o byciu w pewnym zakresie osobami publicznymi. Trzeba pamiętać, że dzieci niekoniecznie mają ochotę być „małpkami” w tym „cyrku”.
Mam nadzieję, że tym ostatnim stwierdzeniem nikogo nie uraziłem, ale czasami mam wrażenie, że niektórzy robią z tego pewnego rodzaju przedstawienie, afiszując się „wszem i wobec”.
A ma to być przede wszystkim rodzina.

P.S. Wyrażone tutaj treści są indywidualnymi opiniami autora.
Pikuś nie bierze za nie odpowiedzialności prawnej.
Za tydzień opiszę problemy z instytucjami.





sobota, 5 grudnia 2015

PIKUŚ

Impulsem do napisania dzisiejszego artykułu stały się komentarze KAROLI. Jest ich sporo, więc nie będę wszystkiego przytaczał. Jednak podsumowując je, można stwierdzić, że KAROLA w szczególny sposób interesuje się opisami „płci brzydkiej”. Przygląda się zarówno mężczyznom z rodzin biologicznych dzieci, jak też nowym ojcom czy to w rodzinie zastępczej, czy też adopcyjnej. W ostatnim tygodniu dziewczyna „otworzyła” się trochę bardziej, co skłania mnie ku przeświadczeniu, że jest ona osobą bardzo młodą, w której zaczynają budzić się instynkty macierzyńskie. Ponieważ widzi dość duże różnice pomiędzy chłopcami i dziewczętami w swoim wieku (w wymiarze emocjonalnym) – czuje pewien dyskomfort.

Tak więc dzisiejszy tekst jest w pewien sposób kierowany do niej.
Obawiam się jednak, że treści tutaj zawarte mogą być wstrząsające, więc osoby o słabszych nerwach lepiej jak sobie „podarują” dalsze czytanie.

Ponieważ zakładam, że moja osoba (czyli Pikuś) jest dla KAROLI pewnym przykładem kogoś bardzo rodzinnego, lubiącego opiekować się dziećmi, postanowiłem przedstawić swój portret własny.
Mam nadzieję, że po takiej analizie samego siebie, nie wyjdzie z tego „Pikusia pamięci żałobny rapsod” i rano będę mógł jak zawsze spokojnie spojrzeć sobie w oczy przy goleniu.
Opis będzie dotyczył głównie osobowości (czyli emocji, motywacji, pewnych procesów poznawczych). Jeżeli chodzi o mój rozwój fizyczny i intelektualny, to wszystko jest w normie, nie będę w tej sprawie prowadził rozważań.

Ogólnie uważam, że jestem taki „ultimus inter pares” (ostatni spośród równych) w świecie płci męskiej, co oznacza że wśród znajomych KAROLI z pewnością jest też sporo takich mężczyzn. Są może tylko na nieco innym etapie rozwoju (na którym ja też byłem wiele lat temu).

Myślę, że jestem osobą godną zaufania. Jak coś obiecam, to z pewnością to zrealizuję (choć niekoniecznie natychmiast). Maja w ciągu tych dwudziestu kilku lat dobrze mnie poznała i nie przypomina mi już o moich zobowiązaniach częściej niż co miesiąc. Ja przy tej okazji testuję jej cierpliwość.
Mam duszę artysty, zwłaszcza lubię styl Art Deco polegający na poszukiwaniu piękna w funkcji przedmiotu użytkowego. Niestety w tym względzie Majka za bardzo mnie nie rozumie i ciągle każe zabierać swoje rzeczy z komody. Do tego przynajmniej raz w tygodniu muszę przenosić moje dzieła sztuki z pokoju, w którym pracuję (głównie laptopy, kalkulatory i różne dokumenty nadające temu pokojowi wyjątkowy „klimat”), ponieważ w nim Natasza rehabilituje nasze dzieci.
Do perfekcji opanowałem sztukę opuszczania klapy w toalecie (wręcz mam na tym punkcie fobię). Niestety mimo tego, jeżeli ktokolwiek zostawi klapę podniesioną i tak zawsze jest na mnie. Ostatnio byliśmy z wizytą u FOXIKA i muszę przyznać, że jego tata (Joy) jest bardzo pomysłowym człowiekiem. Zamontował w swojej ubikacji „kibel bez klapy”. Polecam to rozwiązanie wszystkim facetom.

Jakie jeszcze mam zalety? … Czyżby to już były wszystkie?

O moich wadach nie będę pisał, bo przecież ich nie mam.

To może teraz trochę retrospekcji.
Jako mały chłopiec raczej stroniłem od towarzystwa innych dzieci. Fakt, że nie chodziłem do przedszkola tym bardziej to potęgował. Pamiętam, że moim ulubionym zajęciem było „puszczanie kulek”. W owych czasach istniał taki mebel, który się nazywał „sekretarzyk”. Było to takie biurko z blatem zamykanym w szafie. Po rozłożeniu był lekki spad. Układałem sobie z książek „kanały” i puszczałem metalowe kulki z łożysk. Ponieważ były one różnej wielkości (duże toczą się szybciej), moim zadaniem było takie opracowanie strategii startu poszczególnych kulek, aby na mecie znalazły się w tym samym czasie. Mogłem w ten sposób bawić się godzinami.
Patrząc na to z bagażem dzisiejszych doświadczeń, powiedziałbym: dziecko autystyczne. Na szczęście moi rodzice nie dopatrzyli się w tym zachowaniu niczego dziwnego, więc uszedłem „z życiem” i nie zostałem poddany eksperymentom psychologów a może i psychiatrów.
Czasami tęsknię do tej zabawy (myślę, że jest to bardzo dobre doświadczenie rozwijające abstrakcyjne myślenie), ale niestety nie mam sekretarzyka (ani kulek).

Pójście do szkoły było przełomem w moim życiu. Zacząłem otwierać się na inne dzieci. Może nie byłem łobuzem, ale nieobce mi były zachowania z pogranicza. W drugiej klasie podstawówki miałem taką koleżankę – Marysia miała na imię. Też mnie chyba lubiła, ponieważ na „dzień chłopca” dostałem najlepszy prezent z całej klasy (właśnie od niej). Był to model przedwojennego mercedesa (chociaż wówczas była to chyba wersja współczesna). Pewnego dnia z grupą dzieci wymyśliliśmy „głupią” zabawę w przechodzenie przez płot – było to akurat w ogrodzie Marysi. Niestety miałem pecha i „zawisłem” na tym płocie (zaczepiając się nogawką). Wszystkie dzieciaki uciekły do domów a ja tak wisiałem. Jaki był wstyd. Nie dość, że mama Marysi musiała mnie z tego płotu ściągnąć, to jeszcze się uparła, że mi te spodnie zszyje (niestety była krawcową). Paradowanie w samej bieliźnie na długo utkwiło mi w pamięci (w zasadzie do dzisiaj).

Na szczęście nie było to na tyle traumatyczne przeżycie, żeby mogło wpłynąć na dalszy mój rozwój. W wieku jedenastu lat zacząłem uprawiać sport. Był to tenis ziemny. Na fali popularności Wojciecha Fibaka na osiedlach pojawiały się korty tenisowe. Ponieważ byłem dość dobry i w większości „ogrywałem” kolegów, postanowiłem zapisać się do klubu i trenować „wyczynowo”.
Z dwójką kumpli poszliśmy na „zapisy” (co jakiś czas klub organizował coś takiego). W tej chwili każdy może trenować co chce, ale za pieniądze. Wówczas wszystko było bezpłatne, toteż chętnych było mnóstwo (to tak może ku przemyśleniu naszym rządzącym). Wszelkie testy sprawnościowe i wydolnościowe zdałem na piątkę – byłem na pierwszej stronie prezentującej wyniki (a tych stron było kilkanaście). Niestety wówczas po raz pierwszy w życiu dowiedziałem się, że jestem „za stary”. Aby zostać zapisanym do klubu w wieku jedenastu lat trzeba było mieć wyniki ponadprzeciętne a nie tylko bardzo dobre. Co gorsza mój kolega z klasy (który poszedł do szkoły rok wcześniej i miał dopiero dziesięć lat) mimo gorszych wyników został przyjęty.

Będąc w liceum zacząłem interesować się dziewczynami, poznałem smak alkoholu i papierosów. Może to dziwne, ale również w tym wieku wypiłem pierwszą w życiu kawę. Jednak te używki nie za bardzo mi smakowały, wolałem chadzać z kolegami (a zwłaszcza koleżankami) na lody do Hortexu. Faktycznie był to najprzyjemniejszy okres w moim życiu (chociaż może nie najłatwiejszy, ponieważ wybrałem liceum z „górnej półki” i trzeba też było sporo się uczyć).

Studia wybrałem dość przypadkowo. Przypadkowo zrobiłem też kurs na opiekunów obozów i kolonii dla dzieci (po prostu wszyscy go robili). Kilka razy byłem takim wychowawcą w praktyce (w zasadzie też przez przypadek).
Jednak (o ile pamiętam) nigdy nie planowałem ani swojego małżeństwa, a tym bardziej nie myślałem o dzieciach. Cieszyłem się życiem i czekałem na swoją wybrankę.
Dopiero gdy poznałem Majkę i zacząłem wiązać z nią dalsze plany, zaczął pojawiać się temat „dzieci”. Ale to było dopiero w wieku dwudziestu trzech lat.

Jak zatem widać z pobieżnego mojego życiorysu, byłem przeciętniakiem.

Ale za to, do tego czasu byłem zupełnie zdrowy psychicznie. Pogarszać zaczęło mi się dużo później. Zwłaszcza od ponad dwóch lat mam chyba jakieś „omamy”, bo ciągle widzę pałętające się po domu dzieci, które muszę przewijać, kąpać, karmić, bawić się z nimi. Do tego co jakiś czas się zmieniają (jedne znikają, inne się pojawiają). Sceny zupełnie jak z horroru „Inni” z Nicole Kidman. Chyba będę musiał zwiększyć dawkę tych niebieskich tabletek...


Od Autora:

A teraz poważnie, bo za chwilę przyjedzie policja i zamkną nam pogotowie (i mnie przy okazji też). Majka by mi czegoś takiego nie darowała.
Chciałem pokazać KAROLI, że przeciętny facet do pewnych rzeczy musi dojrzeć (często ten proces trwa wiele lat) a i tak pewne przyzwyczajenia pozostają do śmierci. Natomiast młodzi mężczyźni nie myślą o dzieciach i małżeństwie. Najczęściej żyją chwilą i jest to moim zdaniem zupełnie naturalne (oni tak po prostu „mają” i z reguły z tego wyrastają). Tak więc KAROLA pewnie nie zostanie starą panną (jak napisała). Musi tylko poczekać na tego swojego jedynego (który choć w pewnym zakresie będzie zbliżony do jej ideału).
Inną sprawą jest to, że mężczyźni mają bardzo duże zdolności adaptacyjne znalazłszy się w zupełnie nowym środowisku, w którym panują zupełnie inne zasady.
Czasami można spróbować "wrzucić" ich na taką głęboką wodę, ale z pewnością nie bez przygotowania, bo się "utopią". Ja na przykład dzisiaj dowiedziałem się, że w poniedziałek przychodzi do nas noworodek (trzytygodniowy). Właściwie spłynęło to po mnie jak po kaczce. Jednak gdyby taka informacja dotarła do mnie trzy lata temu, to nie wiem, czy nie skończyłbym na oddziale intensywnej terapii.
Ciekawy jestem czy KAROLA napisze jakiś komentarz do tego artykułu. Mam nadzieję, że nie będzie to lapidarne stwierdzenie jak ostatnio: „dupek i tyle”.


czwartek, 3 grudnia 2015

--- Opinie, pytania, odpowiedzi - część 9



   PROBLEMY RODZIN ZASTĘPCZYCH (część 1)

Postaram się w miarę możliwości ustosunkować do pytań i wątpliwości z poniższych komentarzy.
Nie wiem, czy będę w stanie wyczerpująco odpowiedzieć na zadane pytania, ale na szczęście w odwodzie mam Majkę, która jak będzie trzeba, z pewnością napisze komentarz „od siebie”.
Prawdę mówiąc bardzo na nią liczę, ponieważ pisanie o problemach nie bardzo mi wychodzi. Zdecydowanie wolę poruszać tematy radosne.


qba3 pisze...
Ja akurat lubię czytać historie dzieciaczków, nawet jak są przydługie.
Myślę jednak, że chyba trochę idealizujesz instytucję (o ile tak można powiedzieć) rodziny zastępczej.
Na innych stronach wszyscy narzekają a u Ciebie jest tak radośnie.
Przecież to niemożliwe.
Ps Tak na marginesie to jestem kobietą.

28 listopada 2015 22:32 




Mars pisze...

Przepraszam, ale jednak muszę zmienić mój nick.
Mimo ogromnej sympatii dla Twojej córki, podpisywanie się PAN Z MARSA brzmi nieco infantylnie (delikatnie mówiąc). Jednak aby zachować pewne skojarzenia, podpisałem się jak powyżej.
Razem z żoną czytamy Twojego bloga. Jak już wcześniej pisałem chcieliśmy zostać rodziną zastępczą. I nadal chcemy, ale odsuwamy to w czasie . Musimy bardziej do tego dojrzeć.
Zgadzam się z przedmówcą, że trochę odrealniasz rzeczywistość. Pomijasz to co jest najtrudniejsze w byciu rodziną zastępczą.
Ktoś kto nie jest w temacie i przeczyta Twojego bloga, pomyśli „też tak chcę, jakie to fajne”.
Ale przecież nie jest to takie fajne. Musisz też napisać o problemach.
Ktoś kto czyta o Chapicu najchętniej sam chciałby go adoptować. Ale przecież jest to dziecko chore, nieprzewidywalne. To powoduje, że pewnie czasami ręce opadają.
Nigdy nie mówiłeś: mam już dość? Jeżeli nie, to przepraszam, ale może z Tobą jest coś nie tak.
Zwątpienia i bezsilność muszą być elementem Waszej pracy.
A współpraca z PCPRem? Przecież macie inne cele. Muszą być zgrzyty.
Napisz coś o tym, zupełnie szczerze i nie udawaj, że wszystko jest CACY.

28 listopada 2015 23:31




Anonimowy pisze...
Mam parę pytań:
1. Co jest dla Was najłatwiejsze w prowadzeniu pogotowia?
2. Co jest najtrudniejsze?
3. Co Was najbardziej rozczarowało w odniesieniu do wyobrażeń , jakue mueluście o takim zajęciu?
4. Czy macie , choć troszkę, czasu dla siebie samego?
5. Czy rdziećmi są trudne?
6. Czy długo podejmowaliście decyzję o takim sposobie życia?
7. Jak Wam udaje się być przygotowanym na przyjęcie i 1 roczniaka i nastolatka? Te pitrzeby są tak różne
8wyniku Jeśli chodzi o PCPRy, to chyba one są zainteresowane głównie tworzenuem rodzin o charakterze pogotowia, więc współpraca chyba wygląda dobrze. Mam rację?
9. Jak to robicie, że nie funkcjonujecie jak " mała instytucja" , rozwożąca dzieci na rehabilitacje, badania itd.. Da się w ogóle?
Jestem ciekawa odpowiedzi, na niektóre się domyślam, ale mogę się mylić.
Pozdrawiam.
Nikola

29 listopada 2015 22:43




Anonimowy pisze...
Pytanie numer 5 miało brzmieć:
Czy rozstania z dziećmi są trudne?
Coś mi w telefonie słowa się wykasowują przypadkiem, przepraszam.
Nikola


29 listopada 2015 22:55


Postaram się przedstawić trudności, które mogą napotkać rodziny zastępcze o różnym charakterze, odnieść się do tego z punktu widzenia naszego pogotowia i jednocześnie wpleść w to wielowątkowe pytania Nikoli.

Aby za bardzo się nie pogubić, podzielę zagadnienia tematycznie:

- Trudności związane z dziećmi zastępczymi
- Rodzina zastępcza jako „dom otwarty” - wpływ na jej funkcjonowanie
- Współpraca z instytucjami.

Temat jest bardzo rozległy, więc podzielę go na trzy posty.
W dniu dzisiejszym omówię trudności pojawiające się w samej opiece nad dziećmi.


Problemy natury technicznej:

Ten aspekt na dobrą sprawę dotyczy głównie rodzin zastępczych o charakterze pogotowia rodzinnego lub rodzinnego domu dziecka. Jest on związany zarówno z możliwą częstą rotacją dzieci a przede wszystkim z możliwą dużą rozpiętością wieku dzieci. Oczywiste jest, że w rodzinach biologicznych różnice wieku pomiędzy rodzeństwem też są czasami większe, czasami mniejsze i nikt nie robi z tego problemu. Niestety rotacja dzieci w pogotowiu rodzinnym w pewien sposób wymusza pewnego rodzaju „specjalizację”. Mając pod opieką kilkoro dzieci, trudno wyobrazić sobie jednocześnie opiekę nad niemowlakiem, dzieckiem kilku, kilkunastomiesięcznym, kilkulatkiem (przedszkolakiem lub dzieckiem szkolnym) i kilkunastolatkiem. W wielodzietnych rodzinach biologicznych często starsze rodzeństwo (w pewnych okolicznościach) przejmuje opiekę nad młodszym. W pogotowiu rodzinnym każde z tych dzieci wymaga odrębnej uwagi. Często są to też dzieci w jakimś aspekcie chore, wymagające rehabilitacji lub hospitalizacji. Problemem może być więc jednoczesna wizyta u lekarza, na rehabilitacji, zawiezienie lub odebranie dziecka z przedszkola lub szkoły. Trudno też umieścić w jednym pokoju nastolatka i niemowlaka (co na przykład w przypadku rodziny biologicznej może nie stanowić większego problemu) .
Mając dzieci mniej więcej w jednym wieku o wiele łatwiej zapanować nad wszystkim w aspekcie logistycznym, co oczywiście jest z korzyścią również dla dzieci (nie trzeba na przykład odwoływać jakichś wizyt).

Problemy natury emocjonalnej:

Pod tym pojęciem kryje się wrażliwość, empatia, zdolność do rozstań. W przypadku takich rodzin jak nasza (pogotowie rodzinne), rozstania muszą być częścią tego co robimy, bo przecież zmierzamy do tego, aby przekazać dziecko nowej rodzinie. Przez chwilę chciałem napisać, że są częścią naszej pracy, ale to co robimy to nie jest praca. Trudno mi znaleźć jakieś określenie, które by mnie satysfakcjonowało. Jest to pewnego rodzaju pasja, namiętność, zamiłowanie. Przekazując dziecko nowej rodzinie mówimy sobie „c'est la vie”, coś się kończy, coś zaczyna. To jak ślub własnego dziecka, niby radość a jednak smutek … źle napisałem, niby smutek, a jednak radość.
Bardzo przykre są rozstania, gdy dziecko odchodzi do jakiejś placówki (przykładem może być historia Królewny – do dzisiaj czujemy, że może można było zrobić coś więcej – na szczęście ta sprawa jeszcze się nie zakończyła).
Dużo większe zmartwienia mają rodzice zastępczy długoterminowi, którzy z jednej strony kochają dziecko, które u nich przebywa, ale tak naprawdę jeszcze nie jest ich (i teoretycznie wszystko się może wydarzyć – przykład Buni-Iskierki). Na szczęście w takich sytuacjach, czas jest sprzymierzeńcem nowej rodziny zastępczej – ale niepewność cały czas jest.

Problemy natury medycznej:

Biorąc pod uwagę dostęp do usług medycznych, dzieci z rodzin zastępczych (w tym z pogotowi rodzinnych) niczym nie różnią się od pozostałych dzieci. Tak samo jak w przypadku tych drugich obowiązują kolejki, terminy i niestety ważne badania (na które nie można czekać) trzeba wykonywać z pominięciem NFZ. Niestety w rodzinach zastępczych często występują dzieci z problemami. W naszym pogotowiu, w ciągu dwóch lat nie było ani jednego dnia, aby któreś z dzieci nie było objęte programem rehabilitacji.
Mam nadzieję, że Majka w komentarzu opisze swoje zmagania z służbą zdrowia, bo ja nie za bardzo to wszystko ogarniam swoim umysłem. Bywało, że musiała się przemeldowywać, aby „załapać” się na jakiś program opieki nad dzieckiem, albo szła do lekarza udając, że przecież była umówiona. Czasami idąc na wizytę z jakimś dzieckiem, bierze również inne z nadzieją, że przy okazji również to drugie zostanie zdiagnozowane. Czasami się udaje, czasami nie.
Na szczęście nasz aktualny lekarz rodzinny jest dostępny codziennie i można umówić wizytę telefonicznie. W przypadku poprzedniej przychodni, trzeba było rejestrować się o szóstej rano, osobiście. Wychodziło na to, że trzeba było mieć „końskie zdrowie” aby móc zachorować.
Mars zadał pytanie, czy nie „opadają nam ręce” , powołując się na historię Chapicka, który jest dzieckiem z problemami natury neurologicznej. Faktycznie jego zachowania są często bardzo dziwne, a w zasadzie były, ponieważ aktualnie jest on chłopcem coraz bardziej przewidywalnym i na dobrą sprawę gdyby miał ze trzy kilogramy więcej i trzy miesiące mniej, to nikt by nie zauważył, że coś z nim jest nie tak. Prawdę mówiąc częściej „opadają ręce”,gdy półtoraroczny Luzak chodzi po pokoju, krzyczy bez sensu i demoluje wszystko co jest w jego zasięgu.


Problemy natury personalnej:

Zdarzają się w rodzinach zastępczych dzieci, z którymi rodzice zastępczy nie potrafią sobie poradzić. Na szczęście w naszym pogotowiu takiego „trudnego” dziecka jeszcze nie mieliśmy. Wiemy jednak , że są dzieci, które po prostu nie nadają się do zamieszkania w rodzinie zastępczej (w jakiejkolwiek rodzinie). Co ciekawe, często dzieci te specjalnie prowokują sytuacje w taki sposób, aby rodzice zastępczy „dali za wygraną” i oddali je do domu dziecka. Czasami dochodzi do sytuacji, gdy takie dziecko potrafi skutecznie zniszczyć dobrze funkcjonującą rodzinę zastępczą. Słyszałem o przypadku, gdy dzieci biologiczne spały w pokoju z rodzicami, ponieważ córka zastępcza (nastoletnia) była w stosunku do nich bardzo agresywna.
W takich sytuacjach pojawiają się dylematy moralne. Rodzice myślą sobie: „co robię źle?”, szukają porady u specjalistów, co wielokrotnie i tak niewiele pomaga. Niestety często w takich przypadkach trzeba powiedzieć „dość”, nie zwracając uwagi na opinie otoczenia.

Problemy natury interpersonalnej:

Dzieci, które przychodzą do rodziny zastępczej, siłą rzeczy zaczynają w pewien sposób rywalizować z dziećmi biologicznymi. Niektórzy rodzice zastępczy specjalnie decydują się na dziecko, które wiekiem jest zbliżone do ich latorośli, licząc na to, że jako rówieśnicy będą mieli wspólne cele, podobne potrzeby, krótko mówiąc będzie po prostu łatwiej. O ile w przypadku dziecka kilku lub nawet kilkudziesięciomiesięcznego jest to uzasadnione, to w przypadku dzieci kilkuletnich lub starszych, jest to decyzja obarczona dużym ryzykiem. W naszym przypadku tylko dwukrotnie mieliśmy dzieci szkolne, a nastolatka była tylko jedna. Wydawało nam się, że nasze dzieci biologiczne są już na tyle duże, że o żadnej rywalizacji nie może być mowy.
Okazało się, że byliśmy w błędzie. Wprawdzie nie dochodziło do bezpośrednich spięć, ale atmosfera często była „gęsta”. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda, gdy różnica wieku jest duża. Przestrzenie emocjonalne, w których te dzieci funkcjonują, nie zachodzą na siebie. Wprawdzie więzi między takimi dziećmi nawiązują się wolniej i nie są tak trwałe jak w przypadku rówieśników, to jednak z punktu widzenia funkcjonowania rodziny, jest to bezpieczniejsze.

Zakończenie
Majka pomóż! Napisz coś w komentarzu tytułem posłowia.
Przeczytałem to co napisałem i mi się nie podoba. Nie ma w tym artykule „duszy”.
Przecież decydując się na zostanie pogotowiem rodzinnym doskonale wiedzieliśmy na co się „porywamy”. Mieliśmy „rozpracowane” wszystkie plusy i minusy. Wiedzieliśmy w jakich przypadkach możemy spotkać się z trudnościami. Nadal wiemy, że wielu rzeczy się nie „przeskoczy” bo na przykład są one regulowane ustawami. Można tylko ponarzekać – ale czy to ma sens?