Jest to niewątpliwie najbardziej
niezwykła historia, która przytrafiła nam się w naszej nie
najdłuższej w końcu przygodzie – bycia pogotowiem rodzinnym.
Był wczesny zimowy wieczór. Majka
była na spotkaniu grupy wsparcia w PCPR-rze. Ja świetnie bawiłem
się w towarzystwie Hawranka, Chapicka i Iskierki. Nic nie
zapowiadało tego, co miało się za chwilę wydarzyć i odcisnąć
swe piętno na losach całej rodziny.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Pomyślałem,
że może któryś z sąsiadów przyszedł pożyczyć … przyprawę
do pierników. Nie wiem dlaczego, ale akurat taka myśl przyszła mi
do głowy.
Dzieci zostawiłem pod opieką Furii i
poszedłem do wyjścia. Kątem oka zauważyłem tylko jakiś
znikający cień. Otworzyłem drzwi – w progu stała „istotka”
mniej więcej 70 centymetrów wzrostu,
może trochę więcej. Uwagę moją
zwróciły tylko wielkie czarne oczy wpatrujące się we mnie.
Wybiegłem szybko na ulicę. W oddali dostrzegłem odchodzącą
postać. Była to kobieta. Obejrzała się na chwilę i ruszyła w dalszą drogę. Nie
mogłem za nią pobiec. W końcu na Furię za bardzo liczyć nie
mogłem, a do tego było jeszcze to czekające na schodach dziecko.
Był to chłopiec. Niewiele mówił. W
zasadzie na każde pytanie odpowiadał „nie”, ale wydawało mi
się, że rozumie co do niego mówię. Pobieżne wnioski były takie,
że jest Polakiem i ma mniej więcej półtora roku. Na piersiach
miał przyczepioną pewnego rodzaju portmonetkę. W środku była
kartka z napisem: „Proszę zaopiekować się moim synkiem, muszę
wyjechać za granicę, ale nie mogę go zabrać z sobą. Wrócę po
niego.”
Nie miałem opracowanego scenariusza,
co należy robić w takim wypadku. Najpierw próbowałem dodzwonić
się do Majki. Niestety miała wyłączony telefon.
Zadzwoniłem więc na „112”, no i
się zaczęło.
Pod dom podjechały wszystkie możliwe
służby (nie wiadomo dlaczego – na sygnale). Trzy radiowozy
policji, straż pożarna, pogotowie. Miałem wrażenie, że tak jak
kiedyś Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, tak ja teraz też rozpętałem
kolejną wojnę światową. Nie mówiłem przez telefon, że coś się
pali, ani że ktoś jest ranny – widocznie takie są procedury. W
grupie, która przyjechała była też pani psycholog. Próbowała w
pewien sposób przepytać nasze nowe dziecko, ale niewiele z tego
wychodziło. Hawranek, Iskierka i Chapic też na wszelki wypadek nie
„puszczali pary z ust”. Nasze trzy córki „siłą rzeczy”
zostały „postawione na nogi”, więc maluchy miały na jakiś
czas opiekę. Miałem więc możliwość przekonać się jak
wygląda przesłuchanie. Niestety nikt nie chciał mi uwierzyć, że
wszystko co wiem, mogę wypowiedzieć w jednym krótkim zdaniu:
„Niczego nie widziałem”. Czułem się prawie jak przestępca,
który nie dość, że nic nie wie, to jeszcze chce to „nic”
zataić. Najgorsze było, gdy razem z jakimś policjantem (grafikiem
komputerowym), miałem sporządzić portret pamięciowy. Na szczęście
było to już następnego dnia, gdy trochę ochłonąłem. Niestety
te kilka godzin tak czy inaczej pamięci mi nie przywróciło. Pan
policjant za wszelką cenę chciał mi powiedzieć, że na pewno coś
pamiętam. W końcu dałem za wygraną i zacząłem sobie przypominać
osobę, którą widziałem w ciemności przez ułamek sekundy.
Stwierdziłem, że jeżeli jako wzorzec
przyjmę postać Margaret Thatcher, to chyba nikomu nie zaszkodzę.
Wprawdzie sprawa się jeszcze nie przedawniła i za krzywoprzysięstwo
pewnie jeszcze mógłbym odpowiedzieć karnie, jednak myślę, że
biorąc pod uwagę to, jak cała sytuacja się zakończyła, nic mi
nie grozi.
Ale wracając do dnia poprzedniego.
W końcu wróciła Majka. Nigdy w życiu
tak bardzo nie ucieszyłem się na jej widok jak w tym momencie.
Pomyślałem sobie, że przecież w kontaktach z rodzicami naszych
dzieci zastępczych odgrywa rolę „złego policjanta”, więc
pewnie bez problemu upora się z „normalnymi” (policjantami).
I tak też się stało. Wszyscy w końcu
się rozjechali.
Niestety ta noc była najdłuższą w
moim życiu. Nie mogłem zasnąć.
Zacząłem się zastanawiać co dalej z
chłopcem, który kilka godzin temu znalazł się w pokoju będącym sypialnią Hawranka, Chapicka i moją. Teraz smacznie spał. Ale
kim był?
Była prawie czwarta w nocy, więc
tylko napisałem maila do pani Jowity.
Pani Jowito, mieliśmy dzisiaj akcję
jak z filmu gangsterskiego. Rano zadzwonimy i wszystko opowiemy,
jednak jeżeli wcześniej przeczyta Pani tego maila, to proszę się
zastanowić, co mamy robić w sytuacji, która nam się dzisiaj
przytrafiła:
Mamy chłopca, o którym nic nie wiemy.
W pewien sposób został nam podrzucony (ma naszym zdaniem nieco
ponad rok – chodzi, ale niewiele mówi). Poinformowaliśmy o tym
policję, ale nie wiemy co robić dalej.
Jak później przeczytałem tego maila,
to było mi wstyd, że coś takiego napisałem. Nie było w tym
tekście żadnej konkretnej informacji. Jedyną okolicznością
łagodzącą było to, że pisałem go nad ranem (kiedy normalni
ludzie „smacznie” śpią).
O godzinie 7:08 otrzymałem maila
zwrotnego od pani Jowity (jeszcze nie spałem, więc przeczytałem go
minutę później).
Drodzy Państwo,
zostaliśmy o całej sprawie
poinformowani przez policję. Pani Dyrektor też nie miała dzisiaj
spokojnej nocy. Proszę się nie niepokoić i zapewnić chłopcu
opiekę. Jestem spokojna o to, że zrobicie to Państwo najlepiej jak
potraficie. Gdy cokolwiek będę wiedziała, natychmiast się odezwę.
Pozdrawiam
Jowita
Inblanco Koordynator rodzinnej pieczy zastępczej
Powiatowe
Centrum Pomocy Rodzinie
Z panią Jowitą mieliśmy stały
kontakt, ale żadne nowe informacje nie napływały.
Minęło kilka dni.
Na dobrą sprawę po tygodniu
wiedzieliśmy dokładnie tyle samo, ile pierwszego dnia.
PCPR też nie wiedział jak podejść
do całej sytuacji, czy czekać, czy „wyrabiać” dziecku akt
urodzenia i tworzyć fikcyjną tożsamość.
Na chłopca zaczęliśmy mówić
„Misiek”, bo przecież jakoś było trzeba. Był bardzo grzecznym
dzieckiem. Mieliśmy świadomość tego, że jego życie być może
rozpoczęło się kilka dni temu. Był taki film – „Tożsamość
Bourne'a”. My mówiliśmy o tożsamości Miśka. Podobnie jak w
tamtym przypadku, chłopiec skrywał przed nami i przed sobą,
wielkie tajemnice.
Niestety spokojne opiekowanie się
dzieckiem nie miało być naszym (i jego) przeznaczeniem.
Po kilku dniach Majka zaczęła
otrzymywać „telefony” (z numeru prywatnego). Były to męskie
głosy (przynajmniej dwa różne). Rozmówcy przedstawiali się jako
ojcowie Miśka (oczywiście nie z nazwiska i imienia). W zasadzie
niczego nie chcieli . Na dobrą sprawę ich celem było tylko uzyskanie potwierdzenia, że Misiek jest pod naszą opieką.
Policja o niczym nas nie informowała.
Zgłoszenie „dziwnych telefonów” zostało przyjęte i to
wszystko.
Minęło kolejnych kilka dni (może
kilkanaście). Dzieci po kąpieli poszły spać. Majka pojechała na
aerobic (teraz ma on różne nazwy – w poniedziałki nazywa się
„zoomba”).
Nagle usłyszałem szczekanie psa.
Furia ma to do siebie, że szczeka bardzo rzadko. Uznałem, że coś
się musi dziać. Zszedłem na parter. Faktycznie ktoś chodził po
tarasie z latarką w ręce. Nie uznałem tego jako coś niezwykłego.
Nadzoruje nasz dom firma ochroniarska i zdarzyło już się kilka
razy, że włączył się sygnał z pilota antynapadowego.
Teoretycznie w takiej sytuacji najpierw powinienem zostać powalony
na „glebę”, a potem zapytany kim jestem. Jednak w praktyce
najpierw sprawdzany jest teren (chociaż pewnie ostra broń jest już
odbezpieczona).
Moją głupotą było, że nie
zadzwoniłem i nie spytałem, czy coś takiego faktycznie miało
miejsce.
Otworzyłem więc drzwi tarasowe,
zakładając że jest to kolejny fałszywy alarm. Niestety bardzo się
myliłem.
Ktoś przyłożył mi do szyi coś, co
wyglądało jak papierośnica mojego dziadka. Nie chciałem ryzykować
i sprawdzać czy może faktycznie jest to tylko papierośnica, czy
też jakiś paralizator albo jeszcze coś innego. Weszliśmy do
pokoju. Pies na hasło „na miejsce” natychmiast zastosował się
do polecenia. Po raz kolejny pokazał, że w sytuacjach
nadzwyczajnych potrafi zareagować prawidłowo. No cóż, Furia
została tak wyszkolona, że tylko na komendę „różyczka”,
rzuca się do gardła.
Nie wiem kto był w większym stresie:
ja, pies czy napastnik. Dotychczas myślałem, że w takich chwilach
człowiek „głupieje”. Nic bardziej mylnego. Ilość uwolnionej
adrenaliny spowodowała, że w ułamku sekundy potrafiłem ocenić
sytuację. Przeciwnik cięższy o mniej więcej 20 kilogramów (czyli
niewiele), niższy o około 10 centymetrów (co z kolei dawało mi
przewagę). Do tego w odwodzie Furia. Odkryta twarz, więc albo
zakłada, że nie wyjdę żywy, albo nie ma najgorszych zamiarów.
Nie wiedziałem tylko jakie ma umiejętności , no i czym jest ta …
„papierośnica”. Postanowiłem zagrać „va banque” -
zaproponowałem kawę.
Niestety nie skorzystał, za to
wyciągnął na stół „białą broń”. Mimo wszystko uważałem,
że szanse są wyrównane. Furia siedziała na swoim posłaniu,
gotowa do ataku.
Powiedział tylko, że mam dbać o jego
syna i nikomu go nie oddawać – wróci po niego.
Oczywiście nie omieszkał dodać , że
jakiekolwiek poskarżenie się policji jest dla mnie wyrokiem
śmierci.
Na pożegnanie „dał łapę” Furii
(ryzykant) i po prostu wyszedł.
Tak więc były już dwie osoby,
deklarujące odbiór dziecka w bliżej nieokreślonym czasie.
Minął kolejny miesiąc. Misiek
zadomowił się na dobre. Był bardzo pogodnym dzieckiem. Pewnie, że
czasami „walnął” Hawranka w głowę, ale były to takie
braterskie zachowania. Zresztą ten drugi wcale nie był mu dłużny.
Pewnego dnia przyjechały dwa radiowozy
i do tego niestety nie na sygnale. Doświadczenia ostatnich dwóch
miesięcy sprawiły, że poczułem się zawiedziony. Po prostu
przyzwyczaiłem się, a nawet uzależniłem od dużych dawek
adrenaliny.
Okazało się, że policja jednak nie
próżnowała. Już pierwszej nocy pobrali różne próbki, mające
na celu ustalenie tożsamości chłopca. Aby za bardzo nie rozwijać
tematu, powiem tylko tyle, że dotychczasowe osoby, podające się za
rodziców Miśka były tylko zwyczajnymi porywaczami. Niestety jakieś
„mafijne” porachunki spowodowały, że trzeba było chłopca
gdzieś przez jakiś czas „przechować”. Stwierdzili, że
pogotowie rodzinne będzie do tego najlepszym miejscem. Wymyślili
więc historię o mamie, która musi uciekać. Sądzili, że policja
pójdzie tym tropem.
Chłopiec kilka tygodni wcześniej był
w szpitalu. Niby nic takiego – zwykła operacja przepukliny (w
zasadzie prosty zabieg). Jak się później okazało, była to
najważniejsza poszlaka w całym procesie poszukiwań rodziców
chłopca. Wyszło na to, że w czasie gdy ja byłem „przesłuchiwany”,
Misiek musiał być dobrze obejrzany przez jakiegoś lekarza
policyjnego, który zauważył „świeże”, delikatne nacięcie.
Przy okazji pobytu w szpitalu, musiały
być zrobione rozmaite badania. Okazało się, że chłopiec nie dość
że miał rzadką grupę krwi, to jeszcze dochodziły jakieś inne
parametry – prawdę mówiąc tych medycznych spraw zupełnie nie
ogarniam.
Krótko mówiąc była to kradzież na
zlecenie – Misiek miał być „dawcą”.
Dane ze szpitala w jakiś sposób
dostały się w niepowołane ręce. Niestety nikt nam nie wyjawił
całej prawdy, zasłaniając się dobrem śledztwa, które nadal
trwało.
Radiowozem przyjechali jego prawdziwi
rodzice. Spotkanie z synem było niezwykle wzruszające. Może Majka
w komentarzu opisze to dokładniej – ona bardzo lubi takie sceny.
Odnalezienie rodziców Miśka (który
jak się okazało miał na imię Kacper), nastąpiło dosłownie
kilkadziesiąt minut wcześniej. Zostali oni przywiezieni, aby
potwierdzić, że to faktycznie ich syn.
Tak więc sąd nie miał czasu na wydanie postanowienia o przekazaniu chłopca (co jest
niezbędne w każdym przypadku, gdy dziecko od nas odchodzi). Nie
mieliśmy jednak sumienia powiedzieć rodzicom, że muszą jeszcze
poczekać dzień, czy dwa, tym bardziej, że policja spisała przy
nas odpowiedni protokół, a rodzice podpisali nam oświadczenie, że
przejmują opiekę nad dzieckiem.
Dopiero gdy odjechali, padł na nas
strach – może to byli tylko „przebierańcy”?
Na szczęście okazało się, że nie.
Po miesiącu dostaliśmy pismo z sądu, że możemy wydać chłopca
jego rodzicom. W tym czasie Misiek z rodzicami już dwukrotnie nas
odwiedził. Nie wiemy czy bardziej się stęsknił za nami, czy za
naszymi dziećmi. W każdym razie czasami spotykamy się po dzień
dzisiejszy.
Zakończenie:
Muszę się do czegoś przyznać i mam
nadzieję, że nie spowoduje to pojawienia się lawiny negatywnych
komentarzy. Jakiś czas temu, opisując inne nasze dzieci, wplatałem
opisy zachowań Miśka. Tak jakoś wyszło, że prezentując jego
historię w odrębnym poście, po prostu zmieniłem to imię.
Miałem więc teraz do wyboru dwie
możliwości, albo poprawić to imię we wszystkich postach, albo
napisać odrębną historię Miśka. Łatwiejsza wydała mi się ta
druga opcja.
Tak więc cały dzisiejszy opis jest
fikcją od początku do końca (chociaż może w jakiejś rodzinie
zastępczej coś podobnego się wydarzyło). Przepraszam tych, którzy
w tej chwili poczuli się rozczarowani i pozdrawiam tych, którzy
właśnie poczuli dużą ulgę, że to jednak nie jest prawdą.
P.S.1
Mam jeszcze jedno takie imię, które
pojawiło się w dotychczasowych opisach – Olinka.
Jest to dziewczynka około roku. Trzeba
dla niej też stworzyć pewną historię, nadać jej tożsamość.
Może Agnieszka83 wraz ze swoimi
dziewczynkami coś wymyśli i napisze – chętnie umieszczę ten
opis jako odrębny artykuł. Być może byłby bardziej realistyczny
niż ten mój, chociaż może niekoniecznie. Jak wiadomo, życie
„pisze” najciekawsze scenariusze, a dzieci Agnieszki83 pewnie
mają w tym względzie wiele do powiedzenia.
P.S.2
Oczywiście Furia nie skacze do gardła
na hasło „różyczka”... robi to na inną komendę.
A swoją drogą, ciekawe, czy ktoś
jeszcze pamięta z jakiego filmu pochodzi to określenie?
Ale jaja :)))
OdpowiedzUsuńJest to mój pierwszy komentarz w internecie i pewnie ostatni,
OdpowiedzUsuńale postanowiłam go napisać, bo treści, które tutaj przeczytałam
wywarły na mnie ogromne wrażenie.
Jak co tydzień w weekend, leżymy sobie z Gallem rano w łóżku.
Od kilku tygodni Pana blog jest lekturą obowiązkową.
Czytałam Maćkowi dzisiejszy tekst i z każdym zdaniem robiło
mi się coraz bardziej gorąco. Głos zaczął mi drżeć. Skupiałam
się na treści i zupełnie nie zauważyłam akcentów humorystycznych.
Dopiero przy drugim i trzecim czytaniu zaczęłam się uśmiechać.
Gall chyba od razu rozpoznał, że coś jest nie tak. Wprawdzie się
nie przyznaje, ale miał taką dziwną minę, niby poważną bo widział
moje zdenerwowanie, ale śmiał się sobą.
Bardzo się cieszę, że to nie jest prawda, chociaż wydaje mi się
że chyba mogło by się to zdarzyć w realu.
Życzę Panu i Pani Majce dużo sił i wytrwałości i żeby nigdy coś
takiego się Wam nie przytrafiło. I obym jak najdłużej w sobotni
poranek mogła przeczytać nowego posta.
Uff. Więcej nie będę komentowała. Trzy słowa na krzyż a pisałam
ponad 2 godziny.
Bardzo ładnie napisałaś Kasiu,
Usuńmi się podobało.
GALL
Mi też, doceniam wysiłek, bo ja też tak mam z tym tempem pisania. Dzięki za życzenia i wsparcie☺
UsuńJa powiedziałbym, że najważniejszy jest pierwszy krok.
UsuńMam więc nadzieję, że jeszcze się doczekam Twojego komentarza. Tak na marginesie, to jestem Pikuś a nie Pan Pikuś.
Dziękuję za miłe słowa. Cieszę się, że podobają Ci się moje artykuły.
Serdecznie Was pozdrawiam - Kasiu i Maćku.
Oczywiście chodzi o film COLUMBO, niestety nie pamiętam tytułu, oglądałam w dzieciństwie... był to odcinek o dwóch psach, tak wytresowanych, aby zagryźć człowieka. Jak pada magiczne słowo RÓŻYCZKA :))) psy spokojne, nawet nad podziw, świetnie utrzymane, ale przy tym słowie - normalne wściekłe bestie! :D
OdpowiedzUsuńUwielbiam ten odcinek, zresztą jak cały serial i postać porucznika. Film mojego dzieciństwa i młodości.
Baaaaaaardzo miło go wspominam! :DDD
Mam nadzieję, że twoja Furia nie jest taką wściekłą bestią.
Takiego zakończenia nikt się nie spodziewał. Dzieci słuchały z zapartym tchem i chyba do niektórych nadal nie dotarło, że to wszystko był taki przedwczesny żart primaaprilisowy,ponieważ jeszcze dzisiaj przychodziły do mnie i się pytały „a dlaczego coś tam się tak stało a nie inaczej”.
OdpowiedzUsuńJednak w sprawie naszej pomocy przy opisaniu życia Olinki, to niestety nic z tego nie wyjdzie. Musisz liczyć na siebie.
Z pisaniem w naszej grupie nie jest najlepiej i żadna z dziewczynek nie wyraziła chęci napisania chociaż krótkiego opowiadania. Z czytaniem też niestety nie jest dobrze. Wolą słuchać.
A póki co, to życzą Wszystkiego Dobrego na Święta.
Ja oczywiście do tych życzeń również się przyłączam.
Dzisiaj zdarzyło się, coś czego bym się nigdy nie spodziewała. Przyszedł do mnie Jacek, chłopiec z innej grupy rodzinkowej ale czasami do nas przychodzi. Siada obok przy stole i rysuje. Ma 11 lat.
OdpowiedzUsuńDzisiaj przyniósł mi historię Olinki. Musiał być wtedy jak czytałam posta o Misku. Rysował ale jednak słuchał.
Powiedział, że odnalazł historię Olinki w internecie i prosił, żebym napisała że to on ją odnalazł i że nazywa się Jacek Wesołek.
Przepisał to bardzo dokładnie, więc ja też starałam się niczego nie pomylić, bo napisał to odręcznie na kartce. Trochę chyba nie do końca zrozumiał, że Olinka była w pogotowiu rodzinnym, pewnie nawet nie wie co to jest, nie próbowałam mu tłumaczyć. Ale historia jest bardzo wzruszająca.
Oto ona:
„Gdy miałam siedemnaście lat zaszłam w ciążę. Ukrywałam ten fakt przed rodzicami i koleżankami, chociaż nie było łatwo. Wiedziałam, że nie dam rady wychować tego dziecka i zaczęłam szukać dla niego dobrej rodziny. Tuż po porodzie porzuciłam dziecko na progu ich domu.
Wiem, że niewiele osób mnie zrozumie, ale ja chciałam dla mojego dziecka lepszego życia niż to, które ja miałam! Było nas w domu ośmioro, nie starczało na jedzenie. Ojciec pił i bił matkę. Jak miałam wychowywać małe dziecko w takich warunkach?! Chłopak mnie zostawił, a ja nie miałam nic. Więc zdecydowałam, że oddam dziecko.
Niedaleko mieszkała sympatyczna para – nauczycielka i prawnik. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że od dawna starają się o dzieci. Wiedziałam, że będą świetnymi rodzicami. Nie chciałam, żeby moja córeczka trafiła do obcych ludzi. Ale nie miałam też odwagi pójść do tych ludzi i powiedzieć, że oddam im swoje dziecko. Wahałam się aż do dnia porodu. Urodziłam u przyjaciółki w domu, jako jedyna wiedziała, co zamierzam zrobić. Obyło się bez komplikacji. A kiedy trzymałam córkę w ramionach tak bardzo chciałam ją zatrzymać! Była taka śliczna i malutka! Było mi tak strasznie ciężko… Owinęłam ją w ręczniki i kocyk, położyłam na progu i zadzwoniłam z budki telefonicznej do domu tego małżeństwa. Widziałam jak otwierają drzwi i zabierają małą do środka, widziałam, że jest bezpieczna.
To zdarzyło się wiele miesięcy temu. Dziś moja córka ma roczek. Ta para ją adoptowała, jakoś to załatwili. Dziewczynka chowa się zdrowo. Czasem gdy mijam ją na ulicy, chcę ją zaczepić, serce bije mi mocno, ale wiem, że nie mogę tego zrobić. Codziennie przeżywam tamto zdarzenie na nowo, codziennie umieram z bólu, ale nic z tym nie robię, bo wiem, że moja córeczka jest szczęśliwa i ma wspaniałych rodziców. I chyba nie powinnam tego zmieniać, prawda? Jej szczęście jest najważniejsze! Bardzo chciałabym kiedyś z nią porozmawiać, wytłumaczyć, ale czy mam prawo w ogóle o tym marzyć? Co zrobilibyście na moim miejscu? Czy ktoś potrafi mnie zrozumieć? „
Agnieszko, podziękuj proszę Jackowi w moim imieniu za inspirację do nowego artykułu.
UsuńJeszcze niedawno miałem wątpliwości, czy warto prowadzić tego bloga - teraz już ich nie mam.
Z tego co przeczytałem, wywnioskowałem że Jacek jest bardzo wrażliwym chłopcem. Jeżeli będzie chciał podzielić się swoimi uwagami na tym blogu, to serdecznie go zapraszam.