Codzienne życie najlepiej weryfikuje
rozmaite poglądy. Często rewiduje ono również ogólnie przyjęte
doktryny (tworzone przez psychologów, socjologów) – a
przynajmniej nie zawsze je potwierdza.
Podstawowym zadaniem rodzin zastępczych
jest (we współpracy z innymi urzędami i ośrodkami) przywrócenie
dziecka rodzinie, która na pewnym etapie życia się zagubiła.
Między innymi dlatego, tak ważne jest utrzymywanie kontaktów z
rodzicami biologicznymi.
Jednak gdy patrzę na przypadki dzieci,
które przebywały w naszej rodzinie zastępczej, to wydaje mi się
to totalnym nieporozumieniem.
Przez długi czas walczyliśmy o powrót
siedmioletniego Kapsla do mamy. Walka ta polegała głównie na
mobilizowaniu, czy też aktywizowaniu jego mamy. Na dobrą sprawę
wszystko zależało od niej, od tego czy naprawi swoje życie –
potocznie mówiąc „wyjdzie na prostą”. Wiele takich rodzin
(którym ograniczono prawa do ich dzieci) uważa, że przecież
wszystko jest w porządku, że to urzędnicy z pomocy społecznej
kładą im kłody pod nogi, że urzędnicy z PCPR-u mają bezsensowne
wymagania. Prawdopodobnie (tego już nam nie mówią) sądzą, że
„urzędnicy” z pogotowia rodzinnego (czyli Majka i ja) stawiają
absurdalne warunki, ograniczając im kontakt z dzieckiem.
Majka wielokrotnie rozmawiała z mamą
Kapsla, zwracając uwagę na to co jest najważniejsze. Już nawet
nie przyczepiała się tak bardzo do spraw żywnościowych
(fast-foodów, słodyczy, barwionych oranżadek i tym podobnych
rzeczy, które mama serwowała mu początkowo na każdym spotkaniu),
ale starała się pokazać pewne zależności – choćby wskazując
na jego stan uzębienia. Oczywiście złe nawyki żywieniowe nie były
przyczyną odebrania mamie praw rodzicielskich, jednak zakładając
hipotetyczny powrót do niej, Majka chciała zwrócić uwagę na to,
co jest najważniejsze. Niestety w większości przypadków, miała
wrażenie jakby rozmawiała z Kapslem. Jak kiedyś powiedziało jedno
z naszych dzieci: „mama patrzyła tępo i głupio przed siebie”,
bez reakcji, bez cienia refleksji.
Spotkania z synem polegały (w zasadzie nadal
tak się dzieje) na posiedzeniu obok siebie. Jedynie na basenie coś
się działo, chociaż może tylko dlatego, że mama nie ma
wodoodpornego telefonu.
Kilka dni temu byłem świadkiem takiej
rozmowy Kapsla z Majką:
- Ciociu, a do mnie też przyjdzie nowa mama?
- Ale przecież ty masz swoją mamę.
- Ja bym chciał mieć nową mamę.
- A co z twoją mamą?
- … ??? Przecież ona ma babcię Jadzię.
Wydawać by się mogło, że dla
dziecka odebranego swoim rodzicom, najważniejszy jest powrót do
domu rodzinnego (niezależnie od tego jak ten dom wyglądał).
Okazuje się, że jednak nie zawsze, a nawet rzadko.
W ostatnim czasie wiele się dzieje w
naszym pogotowiu rodzinnym. Dwa miesiące temu odszedł Białasek,
teraz przychodzą rodzice adopcyjni do Gacka i Smerfetki. A Kapsel na
to wszystko patrzy i też by tak chciał. Chciałby aby przyszła do
niego nowa mama. Nie ta stara, która się nim nie interesuje. Nie
ciocia (Majka), którą musi dzielić się z innymi dziećmi. Czeka
na mamę, która będzie taka jak mama Smerfetki czy Gacka – tylko
dla niego. Niestety na tą chwilę chętnej rodziny adopcyjnej dla
Kapsla nie ma. Niedługo powinien znaleźć się w bazie adopcji
zagranicznych. Myślę, że nie byłoby dla niego problemem, gdyby
nowa mama mówiła po włosku, czy angielsku. Kapsel ma dość
specyficzny umysł. Nie potrafi liczyć, wymienić dni tygodnia, nie
mówiąc już o dodawaniu czy odejmowaniu. Za to zna słowa bardzo
trudne jak choćby „recycling”. Doskonale też orientuje się w
terenie. Kilka dni temu był moim nawigatorem, gdy jechaliśmy (ja po
raz pierwszy) do logopedy.
Chłopiec ostatnio bardzo wydoroślał.
Jest coraz bardziej posłuszny, kontroluje swoje zachowanie. Czasami
mówi: „szkoda, że nie ma z nami Białaska”. Za chwilę zniknie
Gacek i Smerfetka (być może w tym samym czasie). Będzie to dla
niego dużym przeżyciem.
Marzenie Kapsla o nowej mamie, pomaga
nam zrealizować Makumba. Jest to człowiek znikąd. Niby przyjeżdża
razem z pracownikami Ośrodka Adopcyjnego, ale sam tam nie pracuje.
Jest przedstawicielem jakiejś fundacji, której celem jest
wspieranie dzieci skierowanych do adopcji. Krótko mówiąc, Makumba
dysponuje jakimiś środkami unijnymi, które trzeba wydać (albo
przepadną). Tak więc na pewien czas mamy finansowane dotychczasowe
zajęcia z logopedą oraz dodatkowo Kapsel załapał się na
ćwiczenia z integracji sensorycznej. Osoba prowadząca te zajęcia
stwierdziła, że Kapslowi również przydałby się pedagog (którym
ona też jest), więc stara się dopasować program konkretnie
pod chłopca (biorąc pod uwagę zwłaszcza to, że nie potrafi się
on skupić na jednym zadaniu dłużej niż na 15 minut). Być może
te zajęcia też powodują, że Kapsel powoli staje się zupełnie
innym dzieckiem. Stwierdziliśmy, że będziemy je kontynuować,
również gdy skończą się unijne pieniądze Makumby. Staramy się
wykorzystywać to, że Kapsel bardzo lubi wszelką aktywność.
Również zadania domowe odrabia bardzo chętnie. Gdy słyszę, jak z
Majką „szeleszczą”, powtarzając frazy typu „w
Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w czcinie”, to stwierdzam, że
język polski faktycznie jest trudny. Pewnie angielscy logopedzi nie
mają tak dużo pracy jak polscy … chyba, że bazują na słowie
„through”, które w moim wykonaniu cały czas brzmi „sruuu”.
Makumba (przez chwilę się jeszcze
przy nim zatrzymam) jest bardzo ciekawym człowiekiem. Poza Kapslem,
jest też przewodnikiem Smerfetki w drodze do nowej mamy. Gdy
dziewczynka zobaczyła go po raz pierwszy, to ze strachu wtuliła się
we mnie. Jest to osóbka z charakterem i byle co jej nie przestraszy,
więc takie zachowanie trochę mnie zdziwiło. Makumba z kolei, jest
rosłym mężczyzną o bardzo śniadej cerze (bardzo,bardzo śniadej). Być może dlatego
dziewczynka się go przeraziła, chociaż na Gacku nie zrobił on
większego wrażenia - spojrzał na niego swoim luzackim wzrokiem i
poszedł do swoich zabawek. Jednak Makumba jest również
psychologiem, więc gdy wyskakał dla Smerfetki „pajacyka”, to
już był jej. Przy drugim spotkaniu, gdy zniosłem dziewczynkę z
sypialni na parter, rozpoczęła od podania mu ręki na „dzień
dobry”.
Nie mieliśmy do tej pory zbyt wielu
starszych dzieci zastępczych. Poza Kapslem była jeszcze ośmioletnia
Asteria i trzynastoletnia Sztanga. Nie mogę więc na podstawie tej
trójki wyciągać jakichś jednoznacznych wniosków. Jednak w każdym
przypadku (mimo istnienia mamy biologicznej) wyłaniała się jakaś
podświadoma potrzeba posiadania „nowej mamy”, mamy prawie
idealnej. Zarówno Kapsel jak i Asteria zadali Majce pytanie: „czy
mogę do ciebie mówić 'mamo'?” Z kolei Sztanga zapytała, czy
może pozostać z nami do pełnoletności, bo potem chciała wyjechać
do siostry za granicę.
Jak więc to wszystko ma się to do
sztandarowego hasła, o konieczności przywrócenia dziecka jego
rodzinie biologicznej?
Na szczęście maluchy nie muszą
przeżywać takich rozterek.
Gacek jest już gotowy na rozstanie z
nami. Jego rodzice adopcyjni przyjeżdżają codziennie od ponad
trzech tygodni. Chłopiec spędził już kilka nocy w nowym domu, w
nowym łóżeczku, trochę pojeździł nowym „brum-brum”.
Jesteśmy na etapie, gdy wydaje mu się, że ma dwie pary rodziców.
Ze Smerfetką jest gorzej. Wprawdzie
uwielbia towarzystwo swoich rodziców adopcyjnych, to jednak mam
wrażenie, że cały czas utożsamia się z nami. Stoimy przed
dylematem, czy zdecydować się na pobyt w nowym domu przez weekend.
Majka ma wątpliwości, czy spędzenie kilku nocy z nowymi rodzicami
nie spowoduje, że w momencie, gdy pójdzie do nich na stałe, będzie
oczekiwała tego, że któregoś dnia do nas wróci (bo przecież
zawsze wracała). W tym przekonaniu utwierdza ją też Makumba,
chociaż (mimo, że jest psychologiem) sam nie jest do końca o tym
przekonany. Ja z kolei wychodzę z założenia, że lepiej gdy
dziecko odchodzi do domu i łóżeczka, które zna, które kojarzy mu
się z czymś przyjemnym. Dlaczego nie ma wcześniej poznać swoich
dziadków, cioć i wujków, kuzynów? Wydaje mi się, że mimo
wszystko stoję na straconej pozycji, bo rodzice Smerfetki podzielają
zdanie Majki i Makumby.
Jednak nie to jest w tej chwili moim
zmartwieniem.
Majka była dzisiaj w sądzie (w
zupełnie innej sprawie). Jak już wielokrotnie się przekonałem,
nie ma dla niej barier, których nie można pokonać. Zachowuje się
jak „Kasztanka Piłsudskiego”, której często nie da się
okiełznać. Jak sobie coś wymyśli, to musi to zrealizować. Porozmawiała z panią sędzią i załatwiła
powierzenie pieczy obu dzieci nowym rodzicom. Bez złożonego wniosku
do sądu przez rodziców, bez wizyty kuratora – tak po prostu. Być
może pewnym katalizatorem był fakt, że za chwilę pani sędzia
idzie na urlop. W każdym razie sędzina stwierdziła, że w
przypadku Smerfetki czynnikiem ryzyka jest to, czy dostanie dokumenty
z biura podawczego (bo wszystkie sprawy formalne są jeszcze na
bardzo wczesnym etapie), a w przypadku Gacka już tylko informacja o
podłożeniu bomby w sądzie mogłaby spowodować, że nie uda jej
się podpisać zgody.
Z rodzicami Gacka już rozmawialiśmy.
Byli zaskoczeni. Z jednej strony radość, że już za dwa dni będą
go mogli zabrać do swojego domu, a z drugiej – jak to zrobić,
przecież to miało trwać jeszcze dwa, albo trzy tygodnie. Nie tak
łatwo powiedzieć szefowi „od jutra mnie nie ma w pracy”.
Rozmowa z rodzicami Smerfetki dopiero
przed nami. Czy chęć bycia z dzieckiem od rana do wieczora, nie
spowoduje, że powiedzą „mamy papier, więc zabieramy
dziewczynkę”?. Znamy się dopiero kilkanaście dni. Nie wiem, czy
będą w stanie nam zaufać, że to jeszcze nie ten czas.
Wielokrotnie spotykam się z opiniami
rodziców adopcyjnych, którzy uważają, że tylko przez opieszałość
sądu nie mogą szybko zabrać dziecka do swojego domu, że wszystko
powinno następować niemal natychmiast. Na naszym szkoleniu pojawiło
się takie pojęcie jak „przenosiciel”.
Każde dziecko przecież gdzieś
mieszka. Nawet jeżeli jest to dom dziecka, to jest to jego dom. Nie
każmy go „przenosić”, pozwólmy mu „przejść” (a to wymaga
czasu).
Właśnie w naszej rodzinie zostało
umieszczone rodzeństwo, dziewczynka i chłopiec (w wieku
adopcyjnie-poborowym – śliczne, zdrowe dzieciaczki, które są
marzeniem każdego rodzica). Paradoksalnie może to spowodować, że
Smerfetka jeszcze bardziej zwiąże się teraz z rodzicami
adopcyjnymi, bo oni są w tej chwili tylko dla niej (a my jesteśmy w
jej oczach, coraz mniej dyspozycyjni).
Dla dzieci, które teraz do nas
przyszły, też jesteśmy nową mamą i nowym tatą. Niestety jest
ogromna różnica pomiędzy nami, a rodzicami adopcyjnymi
odchodzących od nas dzieci. My nie mieliśmy czasu na nawiązanie
jakichkolwiek więzi, na wcześniejsze spotkania, zapoznawanie się z
dzieckiem. Najczęściej maluchy są u nas umieszczane w trybie
zabezpieczenia (bo w rodzinie dzieje się im krzywda). Przychodzą
więc nagle, często nie znamy ich przyzwyczajeń, nie wiemy co
lubią, a czego nie. Sasetka i Maruda – czyli dzieci przebywające
w naszej rodzinie od kilku dni, są bardzo pogodne. Jednak początki
zawsze są trudne. Jest płacz przy kąpieli, przy usypianiu. Dzieci
budzą się w środku nocy, a w ciągu dnia czasami widać w ich
oczach łzy. Nie są to jednak łzy typowe dla dwu, albo trzylatka.
Są to łzy tęsknoty za domem, za mamą, która mimo że nie była
dobrą mamą, to mimo wszystko była mamą. Gdy dzisiaj kąpałem
dzieciaki i Sasetka krzyczała „mamo”, to wydźwięk tego był
zupełnie inny niż gdy Smerfetka krzyczy do mnie „mamo”.
Myślę też, że Sasetka i Maruda,
mogą (swoim przyjściem) zmienić postrzeganie całej sytuacji przez
rodziców Smerfetki (oby tak było). Ta druga, po kąpieli i przeczytaniu bajki, bez
problemów zasnęła w swoim łóżeczku. Ci pierwsi wrzeszczeli
przez prawie godzinę. My jesteśmy dla nich jeszcze zupełnie obcymi
ludźmi. Przebywają w nieznanym sobie pokoju, w nieznanym łóżeczku.
Podejście z zamysłem przytulenia, jeszcze bardziej je pobudza i
krzyczą coraz głośniej. Jedynie na Majkę reagują trochę lepiej
… ale tylko trochę. Być może chodzi o jakieś skojarzenia. Sasetka zaczęła na mnie mówić "wujek", a na Majkę "babcia" - co mojej żonie nie za bardzo się podoba.
Niektórzy mówią o tak zwanej
„witaminie M”. Niestety sama miłość nie wystarczy. Potrzebny
jest też czas. Rodzice adopcyjni go mają.