wtorek, 20 sierpnia 2019

ROMULUS i REMUS 5



Wielkimi krokami zbliża się kolejne posiedzenie zespołu, którego zadaniem jest ocena wszystkiego, co dotyczy bliźniaków. Wkrótce powinien wreszcie zostać ustalony termin rozprawy w sądzie, na którą prawdopodobnie też zostaniemy zaproszeni.
Na zespół zawsze przygotowuję pisemną ocenę sytuacji dzieci, ich postępów i niedociągnięć. Tym razem nie mam pojęcia o czym mam pisać, ani też nie wiem, czy w ogóle odezwę się w sądzie. Tak prawdę mówiąc, to niewiele mam do powiedzenia, bo wszystko co jest ważne, mógłbym opatrzyć klauzulą „prawdopodobnie”. A w sądzie liczą się tylko fakty.

Już wiemy, że będzie wniosek o ponowne badanie więzi... pierwsze rodzicom się nie spodobało. Zastanawiam się tylko, które opisane wnioski, sugestie i propozycje zostaną podważone i z jakiego powodu.
Opinia biegłych psychologów jest miażdżąca zarówno dla matki, jaki i dla ojca. Miałem okazję ją przeczytać. To było jak deja vu. Gdyby nie opieranie się na konkretnych przykładach, to pomyślałbym, że biegli do perfekcji opanowali „kopiuj i wklej”.

Kilka losowo zaczerpniętych fragmentów z tego opracowania:
Chwiejność emocjonalna i uczuciowa. Spłycona uczuciowość wyższa. Niska wrażliwość na uczucia i potrzeby dzieci, nieczytelność i nieprzewidywalność. Zaniedbywanie emocjonalne dzieci, poświęcanie im zbyt małej ilości czasu. Pozorowane działania mające na celu ukazanie swojej sytuacji jako stabilnej i dającej gwarancję prawidłowego wychowywania dzieci. Niedostrzeganie popełnianych błędów, brak właściwego wnioskowania, stawianie siebie w roli ofiary. Celowe wprowadzanie w błąd osoby nadzorujące i instytucje pomocowe rodziny. Prowokowanie, agresywne zachowanie, wszczynanie awantur. Akcentowanie pozytywnych działań i skrótowe traktowanie negatywnych aspektów swojego funkcjonowania. Niedostrzeganie negatywnego wpływu patologicznego funkcjonowania na nieprzewidywalność zachowań i poczucie bezpieczeństwa u dzieci. Niska świadomość mechanizmów własnego uzależnienia, będąca dużym czynnikiem ryzyka kontynuowania nałogu.

Psycholożki nie dały mamie najmniejszej nadziei na poprawienie kompetencji rodzicielskich, gdyż wieloletnie zaburzenia stanu psychicznego wynikają nie tylko z uzależnienia od alkoholu, ale także z zakłóceń w funkcjonowaniu społecznym i emocjonalnym, po części będących skutkiem traumatycznych doświadczeń w wieku dziecięcym.
Tata chłopców został opisany nieco mniej szczegółowo. Być może dlatego, że sam przyznał, iż jego więzi i relacje z dziećmi są powierzchowne, oparte głównie na poczuciu przynależności biologicznej i rodzinnej. Utrzymywał również, że z mamą ich wspólnych dzieci nie jest w związku. Zdaniem psychologów, jest skupiony na sobie, swoich potrzebach i problemach własnej egzystencji. Ma trudności z utrzymaniem pracy, jest uzależniony, nie ma stałego miejsca zamieszkania. Jest mało refleksyjny, mało krytyczny, ale bardzo by chciał, aby dzieci wróciły do swojej mamy.

Mógłbym powiedzieć, że jest to typowy obrazek rodziców biologicznych, jakich miałem okazję dotychczas poznać. Jest to też szablonowy opis, jakich kilka miałem okazję kiedyś przeczytać. Spośród innych wyróżnia się tym, że dotyczy on również ojca dziecka (bo ten najczęściej nie uczestniczy w badaniu), oraz że w końcowym fragmencie jest wyraźna sugestia o umieszczeniu dzieci w rodzinie adopcyjnej, gdyż matka wykazuje niskie kompetencje rodzicielskie i jej funkcjonowanie w roli matki i partnerki wskazuje na większe problemy adaptacyjne i osobowościowe.

Gdyby do tego dodać szczegóły potwierdzające zawarte w opinii tezy (których nie będę tutaj przytaczał), to w zasadzie dla sądu wyłania się bardzo klarowny obraz sprawy. Nic, tylko przyklasnąć i odebrać rodzicom ich prawa do dzieci.
Jest jednak pewne ale... Wszystko dotyczy sytuacji i zachowań rodziców do momentu, gdy chłopcy zostali umieszczeni w naszej rodzinie, a nawet do momentu przeprowadzenia badania psychologicznego.
W chwili obecnej jest sielanka. Rodzice przestali się upierać, że nie są już parą. Tata nadal ma zakaz zbliżania się do mamy, ale sąd wydał postanowienie, że mogą razem przyjeżdżać w odwiedziny do dzieci. Tak też się dzieje. Przyjeżdżają, są uśmiechnięci, mówią jednym głosem. Oboje ukończyli terapię. Mama ma stałą pracę, zaczęła spłacać długi. Dba o mieszkanie. Rozumie, że to jeszcze nie ten czas, aby dzieci do niej wróciły, że musi wszystkim pokazać, iż obecny stan nie jest chwilowy, że bardzo kocha dzieci i żyć bez nich nie może, że jest między nimi bardzo silna więź, że... i tak dalej wciska te „pierdy” wszystkim naokoło. Wszystkim, którzy mogą mieć w tej sprawie coś do powiedzenia.

Być może sąsiedzi mówią: To ta rodzina, której odebrano dzieci z biedy, to ta rodzina, której nikt nigdy nie pomógł. Tak, to ta rodzina, która teraz z mozołem wstaje na nogi. Przecież trzeba do niej wyciągnąć pomocną dłoń.

Być może kurator z asystentem rodziny doszli do wniosku, że przecież mama bardzo się stara. Krok po kroku realizuje wszelkie ich zalecenia. Jest za dobra na to, aby odebrać jej dzieci.

Tylko kto patrzy na dobro naszych bliźniaków? Czy jest ktoś, kto powie inaczej niż mama chłopców, która wykrzykuje do Majki „jak pani może mówić, że odebranie mi praw rodzicielskich może być dla dzieci czymś dobrym!”.

Nikt tak nie powie, bo każdy stoi na innym polu tej szachownicy, z którego jawi się zupełnie inny obraz sytuacji. My jesteśmy teoretycznie najbardziej zorientowani w temacie, ponieważ opiekujemy się dziećmi, znamy rodziców, babcię, mamy dostęp do rozmaitych opinii, znamy historię rodziny. Niestety o wielu sprawach nie możemy powiedzieć w sądzie, bo to są tylko przypuszczenia, albo nasza subiektywna ocena sytuacji. Nie możemy opowiedzieć o wielu rzeczach, bo nie byliśmy tego świadkiem, bo nie możemy powoływać się na słowa innych.
To jak wielką metamorfozę chłopcy przeszli przez rok pobytu w naszej rodzinie, mogłaby tylko potwierdzić babcia dzieci, która pamięta jacy byli jakiś czas temu, a jacy są teraz. Romulus nie jest już agresywny. Czasami podnosi rękę w górę, aby uderzyć Remusa... i w połowie ją wyhamowuje. Widać jak walczy ze swoimi emocjami, bo poznał pewne zasady. Być może są to już jego zasady. Remus stał się pewny siebie. Gdy jedzie tramwajem lub pociągiem, to stwierdza „O, tam są tory!”. Romulus nie jest jeszcze tak zdecydowany, bo jego stwierdzenia mają formę pytania „Tam są tory?”. Ale gdyby umiał pisać, to do Majki napisałby sms-a „ciociu proszę zadzwoń”. Jego rodzice ciągle są na etapie „chcę” i „niech” - „chcę się spotkać”, „niech pani zadzwoni”. Jednak babcia niczego nie potwierdzi, bo nie będzie zeznawać w sądzie. Ma takie prawo i z tego skorzysta. Obawia się, że mogłaby stracić kontakt z rodzicami bliźniaków, bo przecież również jest zdania, że dzieci nie powinny wrócić do rodziny biologicznej, a nawet że adopcja byłaby dla dzieci najlepszym rozwiązaniem. Nie chcemy jej namawiać, chociaż uważamy, że nie straciłaby go, ponieważ rodzice prędzej czy później przyszliby po wsparcie finansowe. Już teraz babcia wielokrotnie sponsoruje atrakcje, czy nawet przyjazdy rodziców do bliźniaków. Tata chłopców zrobił nam ksero opinii psychologicznej (dzięki temu mieliśmy okazję się z nią zapoznać). Nie omieszkał jednak wykasować babci na 5,20 a potem tę samą kwotę zażądał od Majki. Ma chłopak dar do interesów... szkoda tylko, że pracy się nie ima.

Każdy kolejny dzień pobytu dzieci w naszej rodzinie działa na ich niekorzyść. Te więzi o których mówi mama, są coraz silniejsze. Tyle tylko, że między dziećmi, a nami.
Niedawno Majka zabrała bliźniaki w odwiedziny do rodziny, która przez jakiś czas była dzieciom bardzo bliska. Chłopcy spędzili u niej ubiegłoroczne wakacje, a później wielokrotnie jeszcze zawoziliśmy ich na dzień, czy dwa. W pewnym momencie pojawił się nawet pomysł wzięcia chłopców w pieczę zastępczą. Jednak tym razem (po kilku miesiącach) nie było tak fajnie jak kiedyś. Dzieci bały się spuścić Majkę z oczu. Nie chciały pójść do ogrodu, aby się pobawić. W końcu poszły – upewniwszy się, że Majka na pewno ich nie zostawi.
Gdyby sąd jakimś trafem wydał decyzję o powrocie do domu rodzinnego, to jestem przekonany, że mama natychmiast przyjechałaby po dzieci i je zabrała. Ona nie ma żadnej świadomości jak ważny jest proces przechodzenia dziecka z jednej rodziny do drugiej, a przygotowanie i realizacja planu powrotu byłaby możliwa tylko przy udziale jej, naszym, i współpracy kuratora oraz asystenta rodziny. Niestety u nas nie ma obowiązku stworzenia takiego planu powrotu. Jest decyzja sądu... rodzic może zwyczajnie odebrać dziecko. Nikt nawet by nie powiedział, że mama przyjechała po dzieci jak po paczkę... bo przecież to rodzina, to biologicznie zakorzenione więzi. Mama, to przecież najważniejsze słowo dla dziecka.

Czasami mam jednak poważne wątpliwości, czy rodzice bliźniaków aby na pewno do tego dążą. Zwłaszcza tata, który jeszcze niedawno nie za bardzo był zainteresowany wspólnym wychowywaniem chłopców. Musi przecież zdawać sobie sprawę z tego, że powrót dzieci do rodziny, oznacza również powrót starszego rodzeństwa naszych chłopców. Czy aby na pewno jest gotowy na zaopiekowanie się również dwójką nieswoich dzieci? A czy mama jest gotowa? My w tej chwili mamy pod opieką czwórkę i widzę jak wiele czasu trzeba tym dzieciom poświęcić. A przecież Majka jest w pełni dyspozycyjna. Do tego ja też raczej nieco różnię się od taty chłopców.
Obawiam się, że wszystko to jest gra nastawiona na jeden cel – umieszczenie dzieci razem w jednej rodzinie zastępczej, a nawet w domu dziecka. Bo to jest wygodne. Dopóki opcja adopcji nie istniała i nie była znana opinia biegłych, wszystko toczyło się leniwie. Tata czasami interesował się dziećmi, czasami nie. Mógł bez skrępowania powiedzieć, że wychowywanie własnych dzieci nie jest jego marzeniem. Wszystko zmierzało we właściwym kierunku. Teraz trzeba zacząć się starać.
Mama kiedyś powiedziała do Majki: „pani sobie zdaje sprawę, że ja ich wtedy więcej nie zobaczę?”. I chyba o to właśnie chodzi.

Zastanawiam się tylko na co czeka sędzina. Wszystkie karty są rozdane już od kilku tygodni, a termin rozprawy jeszcze nie został wyznaczony. Może myśli...
I ma o czym, bo są trzy opcje do wyboru, a każda poparta opiniami i stanowiskiem różnych stron.
Obawiam się, że sędzina może spełnić ukryte pragnienie mamy, wydając decyzję o umieszczeniu całej czwórki w jednej rodzinie zastępczej (chociaż wie, że takiej rodziny w naszym powiecie nie ma). Sprawa wróci do ponownego rozpatrzenia, a potem w grę będą wchodzić dwie (albo trzy) odrębne rodziny zastępcze... a może wspólny pobyt, ale w domu dziecka. Niby dlaczego nie, placówki nadal mają się świetnie.

Może jednak skreślę parę słów na najbliższe spotkanie zespołu. Byle bym tylko trzymał się faktów.
Nie mogę napisać, że tata wieczorową porą, wyrażając się bardzo powoli i artykułując każdą głoskę, próbował przełożyć ranne spotkanie z następnego dnia... to byłaby insynuacja.
Nie mogę napisać, że rodzice nie odebrali wiadomości sms-owej, iż babcia czeka z chłopcami rano na placu zabaw, po czym wieczorem zadzwonili z pretensjami, że mają utrudniane kontakty z dziećmi. Dlaczego sami nie odezwali się rano? Przecież to spotkanie było wcześniej zaplanowane. Czyżby odsypiali imprezę (oczywiście bezalkoholową)?
Nie mogę powątpiewać w szczere chęci rodziców do spotkań z bliźniakami, bo przecież do nas przyjeżdżają. Ale dlaczego nie wykorzystują okazji, gdy dzieci dwa weekendy w miesiącu spędzają u swojej babci? Mają do niej dwa kroki, a babcia podobno nie czyni przeszkód. Stać ich tylko na dwugodzinne spotkanie. Tyle tylko, że jest to informacja niesprawdzona – może to tylko plotka.
Nie mogę napisać, że rodzice razem mieszkają mimo zakazu zbliżania się do siebie, bo tego nie widziałem. Czy wyjechali razem na wakacje? Nie wiem. Co z tego, że w tym samym czasie. Przecież jasno się wyrazili, że ona jedzie z koleżanką, a on na ryby.

Mogę jednak napisać, jak zachowują się dzieci po spotkaniu z rodzicami lub z babcią, bo to są fakty.
Niedawno Majka przywiozła chłopaków niedzielnym popołudniem. „Gdzie byliście?”, zagadnąłem Remusa, gdy go zobaczyłem. „U babci. Dostałem od niej nowe sandały”. Okazało się, że sandały dostał od mamy, która odwiedziła go dzień wcześniej.
Innym razem wracaliśmy samochodem od babci. „A mama była?”, zapytałem. „Nie”, odpowiedział Remus. „A tata?”, „Też nie”, zawtórował mu Romulus. Zdziwiło mnie to, ponieważ rozczulali się na temat koktajlu bananowego, który przyrządziła im babcia, a zapomnieli o odwiedzinach rodziców. A może nie chcieli o tym pamiętać?
Po powrocie ze spotkania z rodzicami, Remus przez jakiś czas jest smutny. Po Romulusie za to wszystko „spływa”. Chyba będę musiał dodać, że mimo szczerych chęci, nadal widać to, że Remus jest przez mamę wyróżniany.

Żal mi chłopców. To nie ja powinienem im towarzyszyć w nauce jazdy na rowerze, to nie ja powinienem patrzyć jak stają się coraz mądrzejsi, coraz bardziej świadomi swojej odrębności. Ostatnio miałem okazję zabawić się z Remusem w kalambury. Na razie tylko ja odgaduję. Chłopiec dał mi do rozwikłania słowo „ancepapy”. Miał wielki ubaw, gdy mimo wielu prób, nie udało mi się na końcu rzec: „aaaa, to jest ancepapy”. Wiem chociaż, że jest to coś, co słychać. Jego rodzice nawet tego nie wiedzą.
Gdy przeglądamy czasami zdjęcia, to chłopcy mówią „to jest nasz dom”. Jak długo jeszcze i ile takich domów przed nimi?

Pewnie niejedna osoba zachodzi w głowę, dlaczego tak bardzo zależy mi na adopcji. Czy aż tak bardzo pokochałem chłopców, że nie potrafię wyobrazić sobie ich powrotu do rodziny biologicznej? A może to mi, chodzi po głowie ich przysposobienie?
Nie... nic z tych rzeczy. W naszej rodzinie, to Majka bardziej przywiązuje się do dzieci. Ja podchodzę do wszystkiego bardziej zadaniowo. Bliźniaki są wprawdzie bliskie mojemu sercu, ale moje zamierzenie jest niezmienne od momentu, gdy chłopcy przekroczyli próg mojego domu. W tym wypadku, od samego początku było ono sprzeczne z ideą rodzicielstwa zastępczego, czyli zrobieniem wszystkiego, aby dzieci wróciły do mamy. Być może dlatego, że mamę znamy już dużo dłużej... przecież starszy brat chłopców też kiedyś z nami mieszkał.
Niestety mój cel staje się coraz bardziej utopijny. Również dlatego, że zaczyna brakować mi argumentów.
No bo czy kogoś przekona to, że nie chciałbym, aby moi chłopcy stali się tacy sami jak ich ojciec? A nawet jeżeli nie ten ojciec, to kolejny bardzo podobny. Przecież ich mama jest jak pałeczka przechodnia. Ojcowie jej dzieci są grupą nadal spotykających się znajomych. Dziś ten jest ojcem, jutro tamten. I każdy z nich lubi swoje życie, i każdy w głębi serca wcale nie chce niczego w nim zmienić. Gdy za dwadzieścia lat dzieci naszych bliźniaków trafią do pieczy zastępczej, ktoś z PCPR-u powie „skądś znam to nazwisko”. Nie trafią? Mógłbym się założyć... lubię wieloletnie zakłady.

A dlaczego nie rodzina zastępcza długoterminowa? Właśnie dlatego, że mama jest „za dobra”. Nie odpuści i wiecznie będzie mącić w głowach zarówno chłopcom, jak też ich nowym rodzicom zastępczym. To zaczyna dziać się już teraz. Spotkania z mamą przestają być dla chłopców obojętne. Pisałem wyżej, że Remus jest wówczas smutny, a Romulusowi wszystko „wisi”. Tyle tylko, że ten drugi staje się później nieposłuszny, nieprzetłumaczalny. Czasami mam ochotę nim wstrząsnąć, licząc na to, że wróci ten chłopiec sprzed kilku dni. Mija tydzień lub dwa, i wszystko zaczyna się od początku.

Ale to przecież nie są argumenty... przynajmniej dla sądu.








wtorek, 13 sierpnia 2019

--- Czym właściwie jest nasz "wypad"?


Pewnym coraz bardziej zauważalnym nurtem w psychologii dziecięcej, jest odchodzenie od stosowania kar, a często również nagród. Gdy czytam rozmaite artykuły, czy też rozmawiam z różnymi osobami, odnoszę wrażenie, że na tego rodzaju poglądy nastała moda, a ktoś kto przyznaje się do stosowania kar, uważany jest za ignoranta.
Niektórzy, aby przypadkiem nie być posądzonym o bicie dzieci, na wszelki wypadek nie przyznają się też do stosowania kar. Często zamieniają tylko nazwę, określając karę... konsekwencją. Czyż to nie ładniej brzmi?


WYPAD !!!
Zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób ja traktuję karę i czym w zasadzie jest nasz wypad, o którym już wielokrotnie wspominałem opisując perypetie naszych dzieci zastępczych. Przede wszystkim zadałem sobie pytanie, co właściwie chcemy z Majką osiągnąć stosując kary, i czy aby na pewno ich używamy? Jednocześnie chciałem spojrzeć na wszystko oczami dzieci... naszych czterolatków.

Niektórzy mówią, że kara ma uczyć, a nie krzywdzić. Odpada więc wszelkiego rodzaju bicie, poniżanie, zamykanie w osobnych pomieszczeniach. Odpada też tak zwany „szlaban”, o ile nie jest on związany z danym przewinieniem. Bez sensu byłoby zabronienie na przykład Romulusowi jedzenia lodów, za to że pobił Remusa, albo zakazanie Balbinie oglądania bajki, bo wyjadła z szafki słodycze. Dzieci w tym wieku tego nie skojarzą, zwłaszcza gdy kara będzie rozłożona w czasie . W trakcie jej odbywania nie będą myślały o swoim przewinieniu i złym zachowaniu, lecz będą rozżalone, pomyślą że jesteśmy niesprawiedliwi, a może nawet że ich nie kochamy. Z pewnością nie będzie to dobrą drogą do budowania zdrowych relacji między nami, o co przecież najbardziej nam chodzi. No to może trzeba wymyślić karę konstruktywną? Taką, która będzie bezpośrednio związana z przewinieniem. Nie zawsze jest to możliwe. Czasami jednak jest. Na przykład gdy Ptyś rozsypie piach na trampolinie, to naturalną konsekwencją tego jest to, że musi go posprzątać. No właśnie... sam użyłem określenia „naturalną konsekwencją”, chociaż jest to zwyczajna kara. W tym wypadku wyjścia są dwa. Albo Ptyś zabierze się do sprzątania i przez godzinę nikt nie będzie mógł skakać, albo (co jest bardziej prawdopodobne) powie „nie” lub nic nie powie, tylko się zatnie. Zawsze trzeba mieć alternatywne rozwiązanie na wypadek, gdy dziecko nie wyrazi zgody na wykonanie kary.

Większość przeciwników kar uważa, że jedynym dostępnym środkiem wychowawczym są naturalne konsekwencje, czyli coś co dzieje się samo. A poza tym trzeba tłumaczyć, kochać i działać własnym przykładem. Najczęściej są przytaczane sytuacje, gdy dziecko zepsuje ulubioną zabawkę, albo gdy uderzy kolegę. W tym pierwszym przypadku nie będzie miało się czym bawić, a w drugim z kim się bawić (bo kolega się obrazi i odejdzie). A co jeżeli zainteresuje się zabawką kolegi (i też będzie chciało ją zniszczyć), albo uda się na poszukiwania innego kolegi, któremu też przyłoży? Jest jeszcze możliwość, że kolega również będzie krewki i mu odda z nawiązką. Jak najbardziej będzie to naturalna konsekwencja, ale czego nauczy nasze dziecko? Tego, że silniejszy wygrywa i następnym razem trzeba się bardziej postarać, albo wybrać słabszego.
A jaka będzie naturalna konsekwencja wysypania piasku przez Ptysia? Jaka będzie naturalna konsekwencja rzucania przez Romulusa zabawkami w inne dzieci, albo wylewania wody z wanny przez Balbinę? Nie ma.
Gdy kilka dni temu Remusa użądliła osa i beczał do wieczora, pomyślałem sobie „no wreszcie naturalna konsekwencja, zapamięta tę sytuację na zawsze”. Jakież było moje zdziwienie, gdy następnego dnia znowu próbował łapać jakiegoś owada. Nie sądzę, aby rozróżnił osę od innego bzygowatego. Wychodzi na to, że jedno doświadczenie, to za mało.

Doszedłem ostatecznie do wniosku, że kara zupełnie niczego dzieci nie uczy. Jak jest dotkliwa, to na poziomie chemicznym powoduje wytwarzanie się kortyzolu blokującego proces uczenia się, a jeżeli nie spowoduje żadnego napięcia, to nie ma sensu, bo dziecko i tak nie będzie jej postrzegało w kategorii kary.
Do tego dzieci wcale nie są niegrzeczne, aby zrobić nam na złość. Krzyki, gryzienie, bicie – to tylko nieumiejętne wyrażanie swoich emocji. Gdy nasze dzieci idą w południe do swoich pokoi na drzemkę, to zanim zasną, czasami kilka razy muszę do nich wchodzić, aby je uspokajać. Gdy na przykład słyszę, że zaczynają biegać po pokoju, to udzielam im reprymendy. Wówczas kładą się karnie do swoich łóżek. Często jednak nawet nie zdążę dobrze zamknąć drzwi na klamkę, gdy znowu słyszę „tup, tup, tup”. Czy robią to, aby zrobić mi na złość? Z pewnością nie.
Pojawia się też pytanie o czas, w którym chciałoby się wymierzyć dziecku karę. Wykonana natychmiast sprawia, że sami możemy jej dokonać pod wpływem emocji. Możemy być niesprawiedliwi, a pewnie nie każdy rodzic potrafi przeprosić za bezpodstawny osąd. Z kolei wymierzona po czasie też jest bez sensu, bo dziecko zdąży już zapomnieć o co chodziło. Do tego może ją potraktować jak egzekucję dokonaną z zimną krwią. Sam pamiętam, jak mając jakieś sześć lat, wyrzuciłem z wózka moją kilkumiesięczną siostrę. Był to jeden z trzech przypadków, gdy dostałem od moich rodziców „lanie”. Nie to mnie zabolało, że dostałem w skórę (bo uważałem, że zasłużyłem), ale że moja mama najpierw odprowadziła wózek do wózkarni, potem zaprowadziła mnie do mieszkania na trzecim piętrze, sprawdziła czy z siostrą wszystko w porządku, położyła ją do łóżeczka, po czym ze spokojem przystąpiła do wymierzenia kary. No cóż, wolałbym dostać w afekcie.

Czym zatem jest nasz wypad?
W ogólnym zarysie, bardzo przypomina „time out”, czy też „karnego jeżyka”, chociaż jest zbudowany na nieco innych podstawach, a dokładniej, przyświeca nam trochę inny cel. Przede wszystkim nie jest on zabiegiem ukierunkowanym na dane dziecko, ale ma służyć zapewnieniu bezpieczeństwa pozostałym. Naszym celem nie jest więc wymierzenie kary dziecku, na którym dokonujemy „wypadu”.


Dlaczego tak postępujemy? 
Duże znaczenie ma to, że  jesteśmy  rodziną  zastępczą  i  to  o charakterze pogotowia rodzinnego. Oznacza to, że mamy pod opieką często kilkoro dzieci, a do tego co jakiś czas następuje ich rotacja (jedne odchodzą, inne przychodzą). Dzieci te pochodzą z bardzo różnych środowisk, mają różne historie i często pamiętają wiele złych rzeczy. Dzieci te, w porównaniu do innych, wielokrotnie odczuwają podwyższony stan wewnętrznego pobudzenia i napięcia. Powoduje to, że mają dużo większą skłonność do oceniania innych, jako mających wrogie intencje. Częściej zatem pojawia się uczucie złości i krzywdy, przekładające się na hasło „atakuj, by nie stać się ofiarą”. Dzieci takie często rozładowują napięcie poprzez konflikt i agresję, ponieważ lgną do tego co znają. Bywają jednak przypadki (myślę tutaj przynajmniej o Ptysiu), że zagrożenie w przeszłości było tak nieprzewidywalne i niezrozumiałe, że dzieci zaczynają oddzielać swoje myśli i uczucia od potrzeb, co prowadzi do pozornego braku reakcji na zdarzenia zagrażające. W zamian pojawiają się reakcje lękowe zupełnie nie przystające do zaistniałej sytuacji, czy kierowanie złości na siebie (autoagresja). Często te zachowania wymykają się spod kontroli samego dziecka. Parę dni temu Romulus z Ptysiem przywieźli skądś całą zabawkową taczkę ziemi i wysypali wszystko na taras. Majka wyszła i powiedziała „zaraz przyjdzie wujek”. Ptyś zaczął uciekać. Widząc to Romulus, pobiegł za nim. Tyle, że ten drugi przyszedł po minucie (widocznie dochodząc do wniosku, że nie ma się czego bać), a Ptyś okopał się w najdalszym zakątku ogrodu na dobrych kilkanaście minut.
Między innymi dlatego, wymierzanie typowych kar naszym dzieciom, zawsze jest obarczone ogromnym ryzykiem, a skutek może być odwrotny do zamierzonego. Dlatego stosujemy je rzadko i z rozwagą... ale stosujemy.




Zatem wszystko to, co powyżej napisałem powoduje, że wielokrotnie ze zdwojoną siłą musimy chronić dzieci przed niebezpieczeństwem zagrażającym im ze strony kolegów (czasami brata, czy siostry, a czasami ze strony samego siebie). Często to my musimy nazywać potrzeby i uczucia dziecka, których ono nie pokazuje, a które miałyby prawo pojawić się w takiej, czy innej sytuacji.
Temu właśnie służy wypad. Nie ma on pomagać temu dziecku (chociaż w dłuższej perspektywie jemu też), które na pewien czas jest izolowane od reszty... ale właśnie tej reszcie. Zdajemy sobie sprawę z tego, że dla dziecka, które ma wypad, nie jest on żadną nauczką. Ono w danym momencie czuje się źle, czuje się niekochane. Pewnie czasami nam złorzeczy, a czasami obwinia siebie. Czy dochodzi do jakichś przemyśleń i konstruktywnych wniosków? Nie wiem, być może. Chociaż rozmowa, która następuje później, nie za bardzo na to wskazuje.
Zanim dojdzie do odseparowania delikwenta od grupy, jest on kilka razy ostrzegany. Nawet gdy usłyszy hasło „wypad”, ma jeszcze możliwość się uspokoić, ma możliwość przyjść się przytulić. Najczęściej dziecko samo odchodzi (nie jest wyprowadzane), samo wybiera sobie miejsce odosobnienia i samo określa, kiedy jest już gotowe na powrót.
I chociaż ten środek wychowawczy ma działać głównie na pozostałą część grupy, której myślenie i wyciąganie wniosków w żaden sposób nie jest w danej chwili zaburzone złymi emocjami, to trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że dla tego jednego, jest to rodzaj kary.

Często jest tak, że dzieci, które w danym momencie nie płyną na fali jakiegoś pobudzenia i nie zachowują się niepoprawnie, potrafią bardzo celnie ocenić zachowanie kolegi. Pamiętam, jak jeszcze niewiele mówiący, dwuletni Maluda krzyczał „pipa, pipa” (czyli „wypad, wypad”). Wielokrotnie się zdarza, że dzieci mówią „wujek zabierz go, bo nam przeszkadza, bo nie mogę spać, bo chcę się najeść”.

Wypad ma bardzo różne oblicza. Podstawową zasadą jest akceptacja tego środka przez grupę. Nie istnieje wypad zbiorowy i nie może on być zaskoczeniem dla grupy, chociaż podejrzewam, że sam wypadający często jest zdziwiony, i mimo kilku ostrzeżeń, nie dowierza, że dotyczy on właśnie jego. Zadaniem wypadu jest nie tylko wyciszenie i wyrzucenie z siebie emocji przez dziecko, które opuszcza grupę, ale pełni taką funkcję również w stosunku do pozostałych. Bywa, że na wypad zasługują niemal wszyscy. Wylatuje jednak tylko jeden... ten najgłośniejszy (chociaż czasami ten, który już dawno zapomniał, jak to smakuje).
Staramy się nie dokonywać wypadu do pokoju dziecka (sypialni), ponieważ to pomieszczenie, a zwłaszcza łóżko powinno być bezpiecznym azylem i tylko pozytywnie powinno się dziecku kojarzyć. Bywa jednak, że ktoś się uprze i powie „nie” - nie chcę wstać z łóżka, nie idę na obiad, nie bo nie. W takiej sytuacji mamy do czynienia z autowypadem, co w konsekwencji oznacza pozostanie w miejscu, w którym się jest. Jeszcze nam się nie zdarzyła sytuacja, aby z tego powodu ktoś nie pojechał do przedszkola (chociaż opuszczenie posiłku już kilka razy miało miejsce). Dotychczas każdy w porę się reflektował i wsiadał do samochodu.

Jak wyżej wspomniałem, nie przesadzamy ze stosowaniem wypadu, czasami nawet wbrew woli niektórych członków rodziny. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek się on zdarzył za uderzenie, czy ugryzienie innego dziecka. Wychodzimy z założenia, że dopóki krew się nie leje, to dzieci same muszą ustalić sobie hierarchię ważności. Do tej pory nigdy nie uznaliśmy, że w tym przypadku powinniśmy zareagować jakoś inaczej, niż tylko poprzez rozmowę i tłumaczenie. Na wszelkiego rodzaju akty przemocy reagujemy opierając się głównie na prawidłowych komunikatach wysyłanych z naszej strony... również takich, że dzieci widzą, że ja nie leję Majki, ani ona mnie. W razie potrzeby jesteśmy gotowi stanąć w obronie naszych dzieci, nawet narażając się na utratę dobrej opinii (jeżeli jeszcze taką mamy). Pamiętam, jak Majka starła się na facebookowej grupie z innymi rodzicami dzieci, gdy ci sprzysiężyli się przeciwko Romulusowi, oskarżając go, że jako jedyny w grupie gryzie wszystkie dzieci. Owszem chłopak gryzł (czasami zdarza mu się to jeszcze teraz), ale on w taki właśnie nieumiejętny sposób wyrażał swoje emocje. I niektórzy z tych postępowych rodziców domagali się jakiejś kary dla chłopca, zupełnie nie rozumiejąc, że takie jest prawo przedszkolaka. Trochę sytuacja się uspokoiła, gdy okazało się, że pogryzienia miały miejsce również w dni, gdy Romulusa nie było w przedszkolu, a do tego nasz chłopiec zostawiał swój ślad na plecach, na pewno nie na kostce... zwłaszcza swojej.
Jednak odróżniamy pojedynczą, emocjonalną reakcję, od celowego i długofalowego działania. Gdy któregoś dnia Romulus popychał Remusa na trampolinie, i gdy ten się przewracał to próbował na niego wchodzić... wówczas wypad był.

Przedstawię kilka innych sytuacji, w których sięgnęliśmy po wypad:

  • Balbina śpiewała sto-lat o godzinie dwudziestej drugiej. Wszyscy chcieli spać, a ona mimo wielu ostrzeżeń nie reagowała. Do tego zachowywała się, jakby jej się procesor przegrzał, bo nie wychodziła poza pierwsze dwa wersy. Wylądowała w moim pokoju na wyciszenie. To zachowanie nie było jednostkowe. Nadal czasami ma ono miejsce i bywa, że operację trzeba powtórzyć jeszcze tego samego wieczora.
  • Ptyś rzucał zabawkami w inne dzieci, a w zasadzie gdzie bądź. Gdyby to były tylko pluszaki lub poduszki, to można by to uznać za niewinne zaczepki. Niestety w grę wchodziły również samochody na resorkach i inne kanciate przedmioty, a działanie prowadzone było pod osłoną nocy. Podobnie jak wyżej, wypad nastąpił do mojego pokoju. Niestety do przewinienia trzeba było dodać ubliżanie i agresję fizyczną na służby porządkowe rodziny (czyli na mnie). Ale reszta dzieci miała spokój.
  • Romulus wyjadł tylko obkład z kanapek (w innym wariancie zlizał ketchup, majonez lub bitą śmietanę), pozostawiając elementy nie nadające się do użycia. Taka sytuacja się powtarza i nie ma znaczenia, czy posiłek podany jest w postaci szwedzkiego stołu, czy każdy ma swój talerzyk... Romulus ręce ma długie. Wypad następuje do osobnego stolika, wraz z wylizanymi kanapkami. Jest ryk. Pozostali czują ulgę.
  • Remus z Refluxem totalnie opierdzielali się podczas sprzątania zabawek w piaskownicy. Dokładniej... nie robili nic. Wypad był odroczony do czasu, gdy na stół wjechały lody. Fizycznie nikt nie zmienił swojego miejsca pobytu... tylko nie każdy miał co zjeść. Ten przykład jest niby typową karą dla tych dwóch chłopców, jednak w założeniu ma być lekcją dla pozostałych. Gdyby lody były dla wszystkich, wówczas inni mogliby dojść do wniosku, że zasady obowiązujące w naszym domu, są nic nie warte.
  • Ptyś wysypał wiaderko piasku zmieszanego z kamieniami na trampolinie. Nie zamierzał tego sprzątnąć, a pozostali nie mogli skakać. Wypad nastąpił poza obręb trampoliny. Pozostałe dzieci bez zawahania zabrały się do zamiatania (nawet kłócąc się o zmiotki i szufelki), być może również dlatego, że sam pomogłem im w tej czynności. Ciekawe jest to, że Ptyś chętnie się angażuje, gdy taki numer wytnie Balbina, albo Romulus.
  • Balbina przeklinała przy stole na tarasie, a pozostali zaczęli jej wtórować. Po kilku ostrzeżeniach miała wypad gdzie chce (byle poza zasięg słyszalności). Reszta się uspokoiła. Zapewne nie z obawy, że pozostałą trójkę czekałby ten sam los, ale dlatego, że zniknęło zarzewie potencjalnego konfliktu.
  • Balbina siedziała na środku pokoju i wrzeszczała. Taka sytuacja też lubi się powtarzać. Gdy inni bawią się zabawkami i mogą omijać ją szerokim łukiem, to niech sobie krzyczy. Jednak gdy oglądają bajkę, albo Majka czyta książeczkę, to jest wypad do osobnego pomieszczenia. Zawsze jednak dbamy o to, aby pomieszczenie nie było zamknięte... no chyba, że któreś dziecko tak sobie życzy i samo trzaśnie drzwiami.
  • Balbina zaczęła wylewać wodę z wanny kubkiem do płukania zębów. Miała przyspieszoną kąpiel i wypad z wanny, zanim pozostali zorientowali się, że jest to świetna zabawa. Podobne działanie ma miejsce w przypadku notorycznego wyciągania korka podczas kąpieli.


Podsumowując, uważam że istnienie kar i nagród jest niezbędne, gdy należy zapanować nad grupą. Jakkolwiek by ich nie nazywać, mają one być narzędziem pomagającym w przestrzeganiu obowiązujących w danym środowisku zasad. Nie wyobrażam sobie przedszkola, które powiedziałoby „u nas nie ma kar, bo my podążamy za dzieckiem, bo my pozwalamy mu budować swoją autonomię”. Wychowawca najczęściej nie jest aż tak wielkim autorytetem dla dziecka jakim powinien być rodzic, musi dbać o bezpieczeństwo innych dzieci, a do tego musiałby w takim przypadku powielać pewne zachowania rodziców i kierować się ich preferencjami.
Czy wychowując jedno, lub dwoje dzieci w rodzinie, można zrezygnować z kar? Czy można oprzeć się tylko na tłumaczeniu i porozumieniu? Wydaje mi się, że można. Jednak poza budowaniem wewnętrznej motywacji i niezależności, dziecko potrzebuje też trochę sterowania z zewnątrz. Zanim będzie ono gotowe do jakiegoś zachowania z wewnętrznych pobudek, najpierw zrobi to dla loda, czy stempelka na ręce. Dopiero później, aby się przypodobać rodzicowi, a na końcu – bo tak właśnie uważa. Czasami potrzebne są w procesie wychowania również elementy, których dziecko chce uniknąć, czyli kary. I nie mają one nic wspólnego z biciem, czy poniżaniem.
Być może na koniec napiszę coś, z czym niewielu się ze mną zgodzi. Uważam bowiem, że wychowanie dziecka bardzo przypomina wychowanie psa. Bałbym się powierzyć dziecko komuś, kto ma źle ułożonego psa.
I jeszcze tylko przypomnę, że wszystko o czym pisałem, dotyczy dzieci w wieku przedszkolnym.

Najlepsze Blogi

czwartek, 1 sierpnia 2019

PTYSIE 3

Przez dwa tygodnie gościliśmy w swoim domu najstarszego z Ptysi, czyli Billa. Opiszę kilka ciekawych sytuacji związanych z jego obecnością, chociaż nie to jest najważniejsze. Chciałbym zwrócić uwagę na pewne relacje pomiędzy dziećmi, ale też pomiędzy nimi a nami (czyli rodzicami zastępczymi).
Mimo, że przeszłość trójki rodzeństwa była bardzo burzliwa i dość osobliwa w porównaniu z historiami innych przebywających w naszej rodzinie dzieci, to jednak wydaje mi się, że są one typowym reprezentantem swojej kategorii wiekowej, jeżeli chodzi o dzieci trafiające zarówno do pieczy zastępczej, jak też adopcyjnej. Niektórym osobom, które po raz pierwszy stykają się z tematem umieszczania dzieci w zupełnie obcych sobie rodzinach wydaje się, że te dzieci (najczęściej pochodzące ze środowisk trudnych społecznie) są spragnione miłości, że tylko czekają na kogoś kto je pokocha i będą mogły odwzajemnić się tym samym. Czasami tak bywa, chociaż zazwyczaj początki są trudne. Częściej należy się liczyć z tym, że dzieci które chcemy przyjąć pod swój dach, będą bardzo podobne do, opisywanych przeze mnie od jakiegoś czasu, Ptysi.
Na koniec tego opisu przytoczę dwie charakterystyki (Ptysia i Balbiny), które raz na jakiś czas przygotowuję dla PCPR-u. Zostały one dołączone do dokumentacji dzieci, i w przyszłości będą przedstawione albo rodzicom adopcyjnym, albo zastępczym. Jest to jednak kropla w morzu rozmaitych zachowań dzieci, z których część może być dla takich rodziców trudna do zaakceptowania.

Zacznę jednak od przedstawienia jeszcze innego chłopca. Z jednej strony dlatego, że pewnie nigdy więcej nie miałbym okazji go zaprezentować, ale też z tego względu, że on również wpisuje się w szeroką grupę dzieci, których zachowanie i oczekiwania w stosunku do nich, mogą niejednego zaskoczyć.


Reflux zauroczony lilią

Razem z Billem, przyjechał do nas na wakacje jego pięcioletni kolega. Chłopiec ma na imię Reflux i prawie nic nie mówi, chociaż wydaje z siebie wiele dźwięków. Są to nawet bardzo rozbudowane zdania, ale ich brzmienie jest tak niewyraźne, że prawie do ostatniego dnia pobytu robiliśmy wielkie oczy, gdy chciał od nas coś więcej poza jedzeniem i piciem. Ja rozumiałem tylko kilka słów: „wujek”, „mucha” (zwłaszcza gdy wpadła mu do kubka z wodą), „chcę” i... oczywiście „nie”. Myślałem, że poznanie jego języka będzie tylko kwestią czasu. Szybko jednak zmieniłem zdanie, gdy kilka razy poprosiłem Billa, aby przetłumaczył mi taką, czy inną kwestię. On też go nie rozumiał, mimo że mieszkają razem już ponad pół roku. Reflux jest chłopcem, o którym trudno powiedzieć, czy jest inteligentny, czy wręcz przeciwnie. Majka zwróciła mi uwagę na to, jak trudno jest rozwijać się (zarówno intelektualnie, jak też emocjonalnie) dziecku, którego nikt nie rozumie. Nawet kiedyś gdzieś usłyszała, że nie ma profesorów głuchoniemych, chociaż jest wielu niewidomych. Mowa i umiejętność porozumiewania się, mają ogromne znaczenie w procesie uczenia się – zwłaszcza w okresie dzieciństwa, kiedy to umysł jest najbardziej chłonny. Reflux zdawał sobie sprawę z tego, że go nie rozumiemy i nie zrozumiemy nawet gdy powtórzy jakieś zdanie kilka razy, jak również wówczas, gdy będzie chciał to wytłumaczyć kolejnym, równie niezrozumiałym określeniem. Często bywało, że nawet już do nas nie przychodził, tylko przez kilka, kilkanaście sekund coś do siebie pomamrotał, pokrzyczał, a nawet zapłakał... i szedł dalej. Być może to jego słowne wyobcowanie powodowało, że chłopak ciągle czuł się spięty, bał się podejmować nowe wyzwania. Dużą trudnością było odnalezienie się w nowym miejscu, w nowym środowisku. Często mówił, że go boli... pokazując na żołądek, a potem przesuwał palcem coraz wyżej w kierunku przełyku. Nigdy nie zdarzyło mu się zwymiotować (tylko kilka razy wypluł jakąś wydzielinę, której nie miałem ochoty się przyglądać), ale obecność miski w jego łóżku, bardzo go uspokajała i noce przesypiał bezproblemowo. Chłopiec miał niemal fobię przed spłukiwaniem głowy wodą. Jest to o tyle ciekawe, że przez kilka pierwszych dni nawet sam mył głowę (podobnie jak bliźniaki, z którymi się kąpał) i pozwalał ją sobie opłukiwać pod prysznicem. Ale może w którymś momencie zrobiłem coś nie tak, a on nie potrafił się ze mną dogadać. Wszelkie próby przytulania się, czy dawania mi buziaków, nie były potrzebą serca, ale naśladownictwem. Chłopiec robił dokładnie to, co robiły bliźniaki i oczekiwał takich samych reakcji z mojej strony.
Co by było, gdybym nagle zamienił się na życie z jakimś ojcem adopcyjnym, a Reflux okazałby się moim synem? Gdy chłopiec był u nas, to trudno mi powiedzieć co do niego czułem. W zasadzie, to ani go lubiłem, ani nie lubiłem. Wydaje mi się, że jako ojciec adopcyjny, początkowo czułbym dokładnie to samo. Być może miałbym tylko wyrzuty sumienia, bo przecież wszyscy oczekiwaliby ode mnie, że natychmiast pokocham go szczerą, płynącą z serca miłością. Ale to tak nie jest. Przynajmniej ja potrzebowałbym trochę czasu, aby się przyzwyczaić, że mój syn wydłubuje pestki z porzeczek, kiwi, a nawet dziury z sera.


Czas coś napisać o Ptysiach, czyli Balbinie, Ptysiu i Billu.
Czasami mam wrażenie, że w każdym zachowaniu dzieci, doszukuję się jakiegoś drugiego dna. Do wszystkiego staram się dopasować jakąś znaną mi teorię, zupełnie odrzucając możliwość, że dzieci czasami tak mają, czasami takie są. Pewnie gdyby moje dzieci (albo dzieci zastępcze wychowywane od urodzenia) zachowywały się identycznie, to powiedziałbym, że mają taką urodę... no ale przecież nie Ptysie. Ich zachowanie na pewno ma podłoże potraumatyczne i wynika z tego, co przeżyły. Pewnie jako rodzic adopcyjny, miałbym identyczne podejście, bo przecież przeczytałbym niejedną książkę i brał udział w niejednym szkoleniu.

Mini warzywnik naszych dzieci 
Nieraz się zastanawiam, czy aby zbyt duża wiedza i zbyt duże doświadczenie nie powodują pewnej maniery doszukiwania się rozmaitych zaburzeń tam, gdzie wcale ich nie ma. Nie myślę wcale o sobie, ponieważ ja nie mam jeszcze ani zbyt dużej wiedzy, ani doświadczenia. Za to w moim przypadku wchodzi w grę świadomość tego, że przebywające u nas dzieci, nigdy nie będą z nami na zawsze. Bez niczyjej szkody, mogę zatem drążyć dziurę w całym, zadając sobie pytanie „co jest tego przyczyną?”.

Między nami, a Ptysiami mieszkającymi w naszej rodzinie (nie wspominając o Billu), cały czas istnieje jakaś strefa, która i jednej i drugiej stronie nie pozwala się do końca otworzyć. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że jeszcze cały czas wzajemnie się testujemy i wyznaczamy dopuszczalne granice. Zaryzykowałbym nawet postawienie pytania „czy aby na pewno się lubimy?”. Często się zastanawiam, czy potrzebujemy jeszcze więcej czasu, czy tak zostanie już do końca.


O kwiatki też dbają

Na zachowania dzieci cały czas patrzę przez pryzmat tego, co doświadczyły w swoim krótkim przecież życiu. Jednak z drugiej strony musimy z Majką też określić, jak daleko możemy posunąć się w akceptacji ich autonomii. A do tego, nie może przecież być tak, że Ptysiom wolno więcej, niż Bliźniakom. Balbina dla przykładu, nie zwraca większej uwagi na otoczenie, gdy nagle poczuje potrzebę oddania moczu. Potrafi więc ściągnąć majtki na środku chodnika i zlać się centralnie na beton, albo zrobić siku tuż przy wannie, chociaż do sedesu ma zaledwie dwa kroki. Czy jest to następstwem tego, że przez wiele miesięcy jej toaletą była trawa, las, a nawet goły śnieg? Albo z czego wynika zamiłowanie dzieci do fekalistycznych wypowiedzi, w których dominują takie słowa jak kupa, srać, sikać, dupa, pupa, pipa? W takich sytuacjach wyrażamy tylko swoje niezadowolenie, a nawet puszczamy niektóre teksty mimo uszu, licząc że niezauważone przestaną być atrakcyjne. Jednak to powoduje, że dystans emocjonalny (przynajmniej z naszej strony) coraz bardziej się powiększa. Potęguje go również fakt, że zachowania Ptysi przenoszą się też na Bliźniaki i... obawiam się (chociaż nie mieliśmy jeszcze takich zgłoszeń), że także na inne dzieci z przedszkola. Tak więc ukochany Remusek Majki też potrafi zrobić siku na trawie, a Romulus sypnąć wiązką o kupach.

Przez ostatnie pół roku udało nam się jednak wypracować z Ptysiami pewne zasady. Jedne są wymagalne zawsze i nie ma od nich odstępstw. Nie tłumaczymy ich za każdym razem po raz setny... a odpowiedzią jest „bo tak jest w naszym domu”, a nawet „bo tak ma być”. Jako przykład mogę podać gryzienie, plucie, bicie, krzyczenie albo śpiewanie w porze nocnej, rzucanie zabawkami, czy sypanie piachu i kamieni na trampolinę. Za takie przewinienie jest „wypad”, o którym już nie raz pisałem. Balbina znosi go całkiem dobrze (pewnie w myśl zasady, że ćwiczenie czyni mistrza), za to Ptyś dużo gorzej. Istnieją też pewne zwyczaje, które podlegają negocjacjom, jak choćby codzienne mycie głowy. Jest też spora grupa zachowań, na które zwyczajnie przymykamy oko, wyrażając tylko swoją dezaprobatę. Wychwalamy i nagradzamy wszystko co jest pozytywne, ponieważ tych pozytywów jest stosunkowo mało.
W ten sposób po tych kilku miesiącach osiągnęliśmy pewien status quo, którego nie były w stanie zaburzyć ani kilkugodzinne spotkania z mamą, babcią, ani nawet weekendowe z Billem.

Niestety od dnia, w którym Bill przyjechał do nas na wakacje, nagle wszystko runęło. Odnosiłem wrażenie, że przez dwa tygodnie mieszkały ze mną dwa potworki. Z góry uprzedzę, że w dniu, w którym chłopiec wyjechał do swojej rodziny zastępczej, nagle wszystko wróciło do normy. Nie było jakiegoś procesu przejściowego. W momencie, gdy Bill trzasnął drzwiami w samochodzie, nasze Ptysie w jednej chwili stały się innymi dziećmi. Długo zachodziliśmy z Majką w głowę, co mogło być tego przyczyną i w zasadzie nie doszliśmy do żadnych jednoznacznych wniosków.

Zaskakujące było to, że Bill był bardzo grzecznym i posłusznym chłopcem. Gdy przychodził wieczór, to po kolacji najchętniej by się wykąpał i poszedł spać. Nawet wielokrotnie próbował zasnąć. Mimo upałów nakrywał głowę kołdrą, licząc że może nikt go nie zauważy. Niestety Balbina codziennie miała inne plany. Czasami proponowała zabawę w gonito, albo w szukano. Bywało, że dostawała weny twórczej i zaczynała śpiewać, albo miała ochotę na kolorowanki. Do swoich pomysłów szybko przekonywała braci, więc chodzenie po meblach i skakanie po łóżkach miały miejsce niemal codziennie. Niestety są to rzeczy, których z dziećmi nie negocjujemy, więc po kilku ostrzeżeniach Balbina miała wypad z pokoju. W zasadzie, to wypad powinna mieć cała trójka, jednak w zbiorowym wykonaniu zatraciłby on swoją rolę, gdyż wyszłoby na to, że dzieciaki tylko zmieniłyby plac zabaw. Billa staraliśmy się trochę oszczędzać, bo jakby nie było, był u nas gościem. Z kolei Ptyś jest osobowością tak nieprzewidywalną, że w jego przypadku, wypad jest ostatecznością. Wszystko się dobrze składało, ponieważ gdy chłopcy słyszeli zbliżające się kroki i pisk klamki otwierającej drzwi, to w ułamku sekundy leżeli w łóżkach. Zawsze tylko Balbinę zastawałem na środku pokoju z „ręką w nocniku”. Ale chyba jej to za bardzo nie przeszkadzało. Kilka, a czasami kilkanaście minut spędzała ze mną w pokoju (w którym pracowałem) i czasami odnosiłem wrażenie, że nawet jej to sprawia przyjemność – niezależnie od tego, że mogła tylko siedzieć albo stać, i nie mogła odzywać się ani słowem. Gdy na monitorze elektronicznej niani widziałem, że chłopcy już posnęli, to Balbina wracała i zaczynała się cisza nocna. Niestety nieraz bywało, że miało to miejsce dopiero około jedenastej. Zdarzył się jednak wieczór, gdy Majka miała wychodne i sam musiałem ogarnąć całe towarzystwo. Niby nic wielkiego, a przede wszystkim, nie pierwszyzna. Niestety tej nocy, nieoczekiwane przebłyski ułańskiej fantazji miał Ptyś. Biegał po pokoju, wysypywał klocki z pojemników, rzucał zabawkami, krzyczał (co zupełnie nie było w jego stylu). Wiedziałem, że to się źle skończy, więc odwlekałem jak mogłem wykonanie wyroku. Było kilka ostrzeżeń, w tym dwa ostateczne. Już nawet rodzeństwo domagało się dla niego wypadu, niczym gawiedź dobicia pokonanego na rzymskiej arenie. Niestety sprawiedliwość musi być, a nasze domowe prawo jest równe dla wszystkich. Ptyś po raz kolejny tej nocy struchlał i zimnymi oczami wpatrywał się wprost w moją twarz. Znowu liczył na to, że może go nie zauważę i wyjdę z pokoju. Jednak tym razem złapałem go za rękę i starałem się odizolować od innych, aby trochę ochłonął. Zaczął się wyrywać, pluć na mnie, krzyczeć, że mnie nie lubi i mnie pobije, próbował mnie gryźć. Wyjątkowo nie bił mnie pięściami, jak to już kilka miesięcy temu bywało. Postawiony przy ścianie dość szybko przestał się awanturować... zmienił jednak taktykę. Zaczął mnie straszyć, że odgryzie sobie palec. „To odgryź”, odpowiedziałem. Było to jednak dość ryzykowne posunięcie, bo Ptyś ma dużą tolerancję na ból. Gdy czasami przychodzi po opatrunek, to nie dlatego, że go coś boli, ale dlatego, że leci mu krew. Jednak tym razem widocznie stwierdził, że mu się to nie opłaci, więc zagroził pogryzieniem kartonów z papierem, które stały w pobliżu. Też nie zrobił tym na mnie większego wrażenia, ale swoją obietnicę zrealizował. Po kilkunastu minutach uspokoił się na tyle, że mógł wrócić do rodzeństwa, i dalej był już spokojny. Dla zasady pytam w takich sytuacjach o powód jego zachowania, próbuję tłumaczyć – ale nie wiem, czy cokolwiek do niego dociera.
Następnego dnia rano, Balbina zaczęła opowiadać, że Ptyś poprzedniej nocy cały czas opowiadał im o babci z pałką. Zaczęliśmy się nawet z Majką zastanawiać, czy aby nie chodzi o jego prawdziwą babcię (chociaż tak naprawdę biologiczną babcię Balbiny, z którą dzieci się spotykają), tę która według relacji mamy dzieci, nie stroniła od przemocy, i każdemu z wnuków nie raz się od niej oberwało. Na szczęście z pomocą przyszedł Bill, który wytłumaczył, że chodzi o babcię Gramię – demoniczną postać z gry-horroru, w którą dzieci grały mieszkając z mamą. W tym momencie pominę odniesienie się do pomysłów mamy na spędzanie z trzylatkami wolnego czasu.
Tak, czy inaczej, po raz kolejny okazało się, że chłopiec często jeszcze wraca myślami do okresu, gdy z nami nie mieszkał, a przebywanie ze starszym bratem, w pewien sposób mu to ułatwia.

Pewnego dnia, w przedszkolu obraził się na panie wychowawczynie. Nie wiem dokładnie o co poszło, w każdym razie w którymś momencie zaczął zachowywać się jak rasowy terrorysta. Z braku możliwości wzięcia zakładnika, odłamał kawałek jakiejś zabawki i wsadził go sobie do ucha. Gdy pani próbowała do niego przemówić i robiła krok w jego kierunku, on popychał zabawkę o kilka milimetrów w głąb ucha. Doskonale potrafię sobie wyobrazić tę sytuację... a zwłaszcza oczy chłopca – zimne i bez wyrazu.
Gdy zaalarmowana Majka pojechała do przedszkola, nic już nie wystawało. Tylko jakiś granatowy kolor dało się zauważyć w otchłani ucha chłopca. Nie było wyjścia, trzeba było pojechać do laryngologa na ostry dyżur. Na szczęście lekarka przyłożyła się do pracy i dla pewności zajrzała mu we wszystkie pozostałe dziury. Dzięki temu inny fragment (tym razem żółty) wyciągnęła z dziurki od nosa. Nie mamy nawet pojęcia, czy pochodził też z przedszkola, czy tkwił tam już dłuższy czas. W każdym razie zabawki nie rozpoznaliśmy.

Podobnych nienaturalnych zachowań, było w ciągu tych dwóch tygodni znacznie więcej. Pewnego dnia Ptyś wymyślił sobie, że nie będzie jadł kolacji i będzie spał w ogrodzie. Wszyscy go zapraszaliśmy, Majka, ja, później chodziły po niego wszystkie dzieci po kolei... a on nic. Schował się w jakiejś dziurze i powiedział, że się nie ruszy.
Wspólne rozpoczynanie kolacji jest dla wszystkich ważne z dwóch powodów. Przede wszystkim chodzi o kulturę i wyrobienie odpowiednich nawyków. Jednak drugą ważną rzeczą jest to, iż kolacja jest zawsze w formie szwedzkiego bufetu. Tutaj z Majką nie do końca się zgadzamy, ponieważ ona uważa, że każde dziecko powinno dostać wydzieloną porcję na odrębnym talerzyku. W ten sposób mielibyśmy kontrolę nad tym, kto ile zje, oraz wszyscy mieliby równo i sprawiedliwie (a nie kto pierwszy, ten lepszy). No ale, ponieważ ja serwuję kolację, to ja ustalam zasady. Skoro szwedzki stół sprawdził się nawet gdy był z nami Kapsel, to tym bardziej przy obecnej obsadzie dzieci, nie ma powodu do zmiany reguł. Na temat tego co powinno znajdować się w kolacyjnym menu dzieci, też sporo rozmawialiśmy z Majką. Próbowałem też znaleźć jakiś złoty przepis w internecie i doszedłem do wniosku, że nie ma co się za bardzo przejmować, bo na przykład spotkałem się ze stwierdzeniem „owoce są idealne na kolację”, a kawałek dalej „owoce są zabójcze na kolację”. Wychodzę zatem tylko z założenia, że kolacja powinna być lekkostrawna, więc krwistych steków dzieciom nie podaję. Poza kanapkami są również warzywa, owoce i dla przyjemności coś słodkiego. Plusem rezygnacji z osobnych talerzyków jest to, że nie muszę pamiętać, kto czego nie lubi, a dzieci same uczą się równo dzielić smakołykami. Do tego nikt nie wychodzi głodny, ponieważ każdy ma możliwość znalezienia czegoś dla siebie. Ta forma serwowania posiłku ma jednak jedną wadę. Nie chce mi się wysilać, gdy na kolację oczekuje nie więcej niż dwójka dzieci (ma to miejsce choćby w przypadku, gdy bliźniaki jadą na weekend do babci). No bo jak tu ugotować pół jajka, albo podgrzać połówkę parówki. Każdy dostaje więc po kromce chleba w dwóch smakach, i do tego jakiegoś pomidorka lub w ekspresowej wersji to nawet tylko płatki z mlekiem.




















Zrobiłem tę dygresję wspominając Ptysia, który nie chciał zjeść kolacji. Po kilku nawoływaniach, wszyscy stwierdziliśmy, że jak nie chce, to nikt się mu prosił nie będzie i pójdzie spać na głodniaka. Wychylił tylko na chwilę głowę i wykrzyczał, że on na kolację zje trawę. Pewnie tak zrobił, chociaż w nocy żadnych rewolucji żołądkowych nie miał. Obawialiśmy się z Majką, że szykuje się kolejna afera, ale gdy wszyscy zaczęli się zbierać do kąpieli, to przyszedł jakby nigdy nic. Kolacji oczywiście nie dostał. Spojrzał na pozostawione przez pozostałych resztki, dał dwa łyki wody i udał się do łazienki.

Niemniej jednak, najdziwniejszą sytuację mieliśmy w dniu, gdy przyjechali do nas w odwiedziny goście. Nasze dzieci zastępcze, wielu z tych ludzi widziały po raz pierwszy, chociaż to raczej nie powinno mieć znaczenia (przynajmniej tak nam się początkowo wydawało). Mniej więcej od połowy imprezy, wszystkie trzy Ptysie zaczęły zachowywać się nienaturalnie. Bill usiadł na skarpie, z dala od wszystkich (również innych dzieci), Ptyś wlazł pod samochód i ani prośbą, ani groźbą nie dało się go przekonać, aby wyszedł. Balbina z kolei trzymała się blisko mnie, co jakiś czas przychodząc się przytulić. Była smutna, niewiele mówiła, tylko obserwowała to, co działo się wokół. Za to bliźniaki w tym czasie brylowały na parkiecie. Chłopcy przechwalali się swoją sprawnością fizyczną, pokazywali zabawki, śpiewali piosenki. Wszystko zmieniło się w chwili, gdy ogłosiłem przygotowanie do kolacji i zapowiedziałem w niedalekiej przyszłości kąpiel i spanie. Nagle wszystkim Ptysiom poprawił się nastrój, a nawet poprosiły o jeszcze trochę czasu na skoki na trampolinie.
Oczywiście następnego dnia razem z Majką zabraliśmy się do analizowania całej sytuacji. Pierwszą naszą myślą była obecność alkoholu na stołach. Od czasu, gdy Ptysie zamieszkały w naszej rodzinie, było już kilka imprez, jak choćby pożegnanie Ploteczki, czy urodziny bliźniaków. Zawsze było sporo osób, więc raczej nie o tłum tutaj chodziło. Za to po raz pierwszy dzieci miały okazję zobaczyć gości pijących piwo, wino, czy jakieś drinki. Czy mieliśmy do czynienia z retrospekcją, z odtwarzaniem w pamięci jakichś sytuacji z przeszłości dzieci? A jeżeli tak, to dlaczego nie dotyczyło to bliźniaków? W ich przypadku chociaż byłyby podstawy, bo przecież odbieraliśmy chłopców mamie, z hucznej i mocno zakrapianej imprezy. Dziwiło nas tylko to, że ponury nastrój prysł jak bańka mydlana, w sposób nagły. Co się mogło wydarzyć? Wgłębialiśmy się w najdrobniejsze szczegóły, które przychodziły nam do głowy, by w końcu dojść do wniosku, że Ptysie uznały, że ci obcy ludzie przyszli po nich. Tak naprawdę nie mamy pojęcia, jakie myśli zaprzątają głowy dzieci z rodzin zastępczych. Nasza dwójka była już świadkiem odejścia Ploteczki do adopcji, a Bill rozstał się z dwojgiem swoich kolegów. Być może najstarszy z rodzeństwa pomyślał, że teraz przyszła kolej na nich, i na dobre przestraszył Ptysia i Balbinę. Gdy zorientowali się, że jednak tutaj pójdą spać, wszelkie obawy stały się nieaktualne.
Nie wiem dlaczego, ale jakoś nie braliśmy pod uwagę możliwości, że dzieciaki pokłóciły się gdzieś za domem i zwyczajnie nie miały ochoty się do nikogo odzywać. A przecież to było chyba najbardziej logicznym wytłumaczeniem.

Gdy czasami  uda się wyciągnąć wszystkie pojazdy z różnych zakamarków ogrodu, to tak to wygląda.

Po wyjeździe dzieci wakacyjnych poczułem się jak ten Mosiek w dowcipie o kozie.
Co tam czwóreczka niesfornych czterolatków. Co tam Balbina ze swoją rogatą duszą. Nie jest źle... przecież może być gorzej.

Na koniec załączam wspomniane wcześniej opisy zachowań Ptysia i Balbiny. Pewne sprawy mogą już wyglądać nieco inaczej, a nawet być zupełnie nieaktualne, gdyż zapiski pochodzą sprzed kilku tygodni:


BALBINA (3 lata i 9 miesięcy)

Jest to pierwszy nasz opis zachowań dziewczynki, chociaż mieszka ona w naszej rodzinie już prawie pół roku. Balbina spotyka się ze swoją mamą biologiczną co dwa tygodnie. Ostatnio tylko była nieco dłuższa przerwa z powodu panującej u nas epidemii ospy (na którą zachorowały wszystkie nasze dzieci zastępcze i połowa przedszkola, do którego dziewczynka uczęszcza).

Wykaz zachowań i umiejętności w ocenie opiekunów:

  • Balbina jest dziewczynką bardzo otwartą i taką była praktycznie od pierwszych dni pobytu w naszej rodzinie. Jednak dotyczy to głównie osób, które już zna, lub uzna je za naszych bardzo dobrych znajomych. Tak więc podczas występów na scenie w przedszkolu była tak stremowana, że nawet nie otworzyła buzi, aby zaśpiewać piosenkę. Bardzo dziwnie zachowuje się w stosunku do obcych mężczyzn. Niektórych się boi i od nich stroni. Jednak wystarczy, aby któryś na ulicy zapytał nas o drogę, a już uznaje że jest naszym kolegą, i potrafi się do niego przytulić.
  • Balbina bardzo dobrze zniosła emocjonalnie zarówno pójście do przedszkola, jak też kontakty z mamą biologiczną. Pewne zawirowania miały miejsce w okresie, gdy na spotkania, razem z mamą, przychodził również partner mamy. W tym czasie rozpoczęły się trudności z posłuszeństwem, ale przede wszystkim problemy natury fizjologicznej. Do tego czasu (przez prawie dwa miesiące) dziewczynka w pełni kontrolowała swoje potrzeby. Miała zakładane tylko na noc pieluchomajtki, które w większości przypadków nad ranem okazywały się suche. Jednak w późniejszym czasie (gdy okresowo na spotkania przychodził partner mamy), nastąpiły duże zmiany. Dziewczynka nie tylko zaczęła robić siku w majtki, ale nawet zdarzały jej się wpadki z kupą. Zwłaszcza miało to miejsce w przedszkolu, chociaż w domu również. W chwili obecnej jest już dużo lepiej, choć zauważyliśmy, że Balbina sprytnie wykorzystuje to, że wszyscy już się przyzwyczaili do tego, że siku w majtkach nie jest czymś, czego musi się wstydzić. Od jakiegoś czasu dziewczynka bardzo lubi się przebierać i zdarza się, że idzie do pani wychowawczyni, aby ta ją przebrała w inne rzeczy. Niestety nie ma takiego zwyczaju w przedszkolu, a zasadom trzeba się przecież podporządkować. Bywa więc, że (aby dopiąć swego) kilka minut po takim zgłoszeniu, Balbina robi siku w majtki, po czym pani nie ma innego wyjścia, jak tylko ją przebrać. W ostatnim czasie informujemy dziewczynkę (odwożąc ją rano do przedszkola), że zapomnieliśmy zabrać dla niej drugiej zmiany, i jak zaistnieje taka konieczność, to będzie musiała przebrać się w rzeczy Ptysia (swojego brata). Jak do tej pory nasz fortel przynosi pożądany skutek... nie wiadomo tylko jak długo.
  • Identyfikowanie się ze swoją płcią, jest tematem, który warto nieco bardziej rozwinąć. Na początku pobytu Balbiny w naszym domu, zauważyliśmy że dziewczynka w pewien sposób stroni od tego, aby okazywać, że jest dziewczynką. Nie lubiła zakładać sukienek, nie pozwalała robić sobie kitek, wpinać ozdób we włosy. Na dobrą sprawę nie pozwalała nawet siebie dotknąć, łącznie z umyciem czy obcięciem paznokci. Nie było to dla nas dziwne o tyle, że zostaliśmy o tym uprzedzeni przez mamę dziewczynki. Jednak niepokojące stawały się dla nas pewne zachowania seksualne i towarzyszące temu sformułowania (często bardzo wulgarne). Balbina potrafiła rozebrać się do naga przed swoim bratem i wypiąć pupę, albo kłaść się na nim w łóżku (również nago). Bywało, że pytała któregoś z naszych chłopaków „chcesz zobaczyć moją pipę?”, albo po kąpieli zwracała się do mnie „jeszcze wytrzyj mi pipę”. W chwili obecnej większość z tych zachowań uległa już wyciszeniu. Jedynie tego ostatniego sformułowania nie za bardzo możemy się pozbyć, również z pomocą pozostałych naszych dzieci zastępczych. Nawet Remus (ten starszy z bliźniaków) ją poprawia słowami: „mówi się cipkę”... a ona nic. Pani psycholog zwróciła nam uwagę na to, że być może Balbina bardzo bała się być dziewczynką. Widziała różnice pomiędzy traktowaniem siebie i swoich braci. Mimo, że oni byli bici (przynajmniej najstarszy z nich mówi o tym wprost), a ona nie... to z jakichś przyczyn chciała utożsamiać się z chłopcami. W tej chwili wszystko się zmieniło. Balbina lubi być dziewczynką w różowej sukience, z kitkami i rozmaitymi ozdobami.
  • W ocenie psychologa, dziewczynka jest w normie rozwojowej, chociaż jej rozwój jest nieharmonijny. My zauważamy, że jest bardzo inteligentna i łatwo się uczy. Doskonale wie, czego od niej oczekujemy i jak powinna się zachować. Czasami tylko się ze mną droczy i zamiast „słucham?”, mówi „co?”. Wie, że wówczas odpowiem „pstro”, więc często swoje pytanie zamienia na „he?”
    Bardzo dobrze układa puzzle i klocki. Chętnie rysuje i lepi z plasteliny. Nawet jeżeli jeszcze nie wszystko jej wychodzi (bo na przykład cały czas źle trzyma kredkę), to jednak się stara. Rozumie związki przyczynowo skutkowe.
  • Nieco problemu sprawia jej komunikacja z otoczeniem, ponieważ podobnie jak Ptyś (jej brat) ma niezbyt poprawną wymowę. Jednak w przeciwieństwie do niego, stara się różnymi sposobami wytłumaczyć to, co chce przekazać. Za to bardzo dobrze rozumie wszystko, co inni chcą jej powiedzieć (oczywiście w granicach swoich norm wiekowych).
  • Fizycznie jest bardzo dobrze rozwinięta. Świetnie jeździ na rowerku biegowym i trzykołowym z pedałami. Dobrze biega i skacze na trampolinie. Mamy huśtawkę, której jednym z elementów są kółka gimnastyczne, które bierze się w ręce, a pupę unosi do góry. Balbina, mimo że do leciutkich nie należy, robi to najlepiej spośród wszystkich naszych dzieci zastępczych.
  • Dziewczynka jest typem przywódcy. Sporo czasu zajęło jej uświadomienie sobie, że w naszej rodzinie jest tylko jedną z równych. Do dzisiaj bywają sytuacje, w których nie toleruje sprzeciwu... zwłaszcza gdy dotyczy to Romulusa (młodszego z bliźniaków).
  • Balbina bardzo lubi spotkania z mamą. Cieszy się na nie, chociaż na co dzień mamy nie wspomina. Mówi, że chciałaby do niej wrócić, ale trudno powiedzieć, czy za nią tęskni. Po spotkaniu zachowuje się normalnie, nie jest rozbita emocjonalnie. Natomiast jest bardzo mocno związana z Ptysiem. Gdy któregoś dnia brata nie było w domu (był na badaniu psychologicznym), to snuła się z kąta w kąt, popłakiwała, nie chciała spać w południe. Od nowego roku szkolnego rodzeństwo zostanie rozdzielone do różnych grup wiekowych. Teoretycznie Ptyś już teraz powinien być w starszej grupie, jednak w związku zaistniałą sytuacją, została podjęta decyzja o umieszczeniu dzieci razem. Wszyscy zgodnie twierdzą, że będzie to korzystne dla rodzeństwa. W tej chwili, dzieci za bardzo stanowią „jedno ciało”, co paradoksalnie negatywnie wpływa na ich rozwój i zdolności poznawcze.
  • Jeżeli chodzi o jedzenie i zdrowie, to nie mamy żadnych uwag. Balbina je wszystko. Lubi owoce i warzywa. Bez większego problemu przystosowała się do naszej diety, co oznacza, że słodycze i lemoniada są tylko na spotkaniach z mamą.

PTYŚ (5 lat)

Chłopiec przebywa w naszej rodzinie zastępczej od prawie pół roku. Spotyka się ze swoją mamą biologiczną raz na dwa tygodnie. W ostatnim czasie była tylko nieco dłuższa przerwa, ponieważ chłopiec był chory na ospę wietrzną.

Wykaz zachowań i umiejętności w ocenie opiekunów:

  • Ptyś jest dzieckiem nieśmiałym, introwertycznym, zamkniętym w sobie. Lubi bawić się sam, jest spokojny, nie wdaje się w kłótnie z innymi dziećmi.
  • W ciągu ostatnich kilku miesięcy, nastąpił jednak ogromny postęp w zakresie samooceny. Początkowo chłopiec był strasznie zakompleksiony, nie wierzył we własne siły, nie chciał brać udziału w żadnych wspólnych zabawach. Bywały sytuacje, gdy rozpoczynaliśmy dzień od robienia gimnastyki (pajacyki, brzuszki, przysiady, rozciągania itp.). Wszystkie dzieci robiły to mniej lub bardziej nieudolnie... ale robiły. Ptyś po kilkunastu sekundach stwierdzał, że nie potrafi i się wycofywał. Podobnie było ze wspólnym śpiewaniem, jeżdżeniem na rowerku biegowym, rysowaniem itp. W tej chwili jest już dużo lepiej, chociaż do pełni szczęścia jeszcze sporo brakuje.
  • Chłopiec bardzo często miewa chwile odrętwienia. Zamienia się wówczas w „słup soli”, z nieruchomym wzrokiem utkwionym w osobę, która się do niego zwraca. Nie reaguje wówczas na nic, nie odzywa się... tylko patrzy. Prawie nie mruga oczami i nie oddycha. Bardzo łatwo jest go wprowadzić w taki stan – wystarczy podnieść na niego głos, zwrócić mu uwagę, a czasami tylko zadać zwyczajne pytanie. Zdaniem psychologa jest to typowe zachowanie dziecka, które doznawało przemocy, albo przynajmniej było jej świadkiem. Wydaje mu się wówczas, że skoro się nie rusza, to nic mu nie grozi, bo nikt go nie zauważa. Istnieje też prawdopodobieństwo, że Ptyś ma jakieś zaburzenia neurologiczne, będące wynikiem chwilowej niesprawności mózgu. Otrzymaliśmy od psychologa zalecenie wykonania EEG, które ma wykluczyć możliwość krótkotrwałych wyłączeń świadomości. W tej chwili za odrzuceniem tej hipotezy przemawia jedynie fakt, że „zawieszenia” występują tylko w konkretnych sytuacjach i bardzo łatwo jest je sprowokować.
  • Ptysiowi zdarzają się też odruchy zasłaniania twarzy i głowy rękami (ochrona przed uderzeniem). Nie jest to częste (w zasadzie w mojej obecności miało to miejsce zaledwie trzy razy), ale być może dlatego, że bardzo staramy się nie krzyczeć na (a nawet do) chłopca, zbliżać się w sposób gwałtowny, a także okazywać swojej złości, czy niezadowolenia. Sytuacja taka nigdy nie wydarzyła się w przypadku jego młodszej o rok siostry.
  • Zdarzyło się dwa razy, że chłopiec z zupełnie niewyjaśnionych przyczyn (w zupełnie niewinnie wyglądających sytuacjach) nagle jakby przeniósł się do innego świata, tracąc na chwilę kontakt z rzeczywistością. Pierwszy raz miało to miejsce, gdy wracaliśmy z trampoliny. Wprawdzie doszło na niej do małej awantury między dziećmi (w której Ptyś był prowodyrem), to jednak wszystko zostało już wyjaśnione i reszta dzieci już z niej zeszła. Powiedziałem do chłopca „chodź, idziemy do domu”. Rzucił się na mnie z pięściami, krzyczał, miotał się na wszystkie strony. Był nieprzetłumaczalny. Za drugim razem miało to miejsce, gdy wsadziłem Ptysia do fotelika w samochodzie. Wówczas też zaczął mnie bić, krzyczeć i wyrywać się. W tej chwili dochodzę do wniosku, że były to jedne z nielicznych sytuacji, gdy byliśmy tylko we dwoje. Najczęściej są z nami jeszcze inne dzieci, albo chociaż obce osoby (choćby w sklepie), które być może zapewniają chłopcu poczucie bezpieczeństwa. Pani psycholog stwierdziła, że mogą to być reakcje o charakterze dysocjacyjnym.
  • Ptyś bardzo dobrze reaguje na spotkania z mamą. Cieszy się na nie, sprawiają mu one przyjemność. Po spotkaniach zachowuje się zupełnie naturalnie. Nie zauważamy, aby chłopiec odreagowywał je emocjonalnie. Między spotkaniami nie wspomina mamy, nie sprawia wrażenia, aby tęsknił. Chociaż był krótki okres, gdy przychodził również partner mamy. Wówczas po powrocie do domu (a nawet następnego dnia w przedszkolu), często zdarzało się, że Ptyś był inny. Wchodził pod stół albo kanapę i nie chciał wyjść. Gdy w pewnym momencie stwierdził: „chcę, żeby na spotkania przychodziła tylko mama”, to po konsultacjach z psychologiem przedszkolnym, poprosiliśmy mamę, żeby tak właśnie było. W ostatnim czasie mają miejsce rozmowy telefoniczne z mamą. Wcześniej chłopiec nie był nimi zainteresowany, chociaż trudno powiedzieć, aby teraz ich wyczekiwał... choćby dlatego, że kończy rozmowę po kilkudziesięciu sekundach. Jednak w tym przypadku bywają czasami rzeczy dziwne (chłopiec znowu wchodzi pod kanapę, mają miejsce ataki autoagresji... gryzienie się, bicie pięściami, drapanie po twarzy). Pewnego dnia (tuż po zakończeniu rozmowy) Ptyś wziął w ręce swój rowerek (wykazując się niemal nadludzką, jak na pięciolatka, siłą) i wrzucił go do oczka wodnego. Mama interpretuje to w taki sposób, że chłopiec za nią tęskni. Gdyby spojrzeć na takie pojedyncze przypadki w oderwaniu od całokształtu, to być może tak właśnie by było. Jednak istnieje duże prawdopodobieństwo, że Ptyś może gorzej reagować na rozmowy telefoniczne (niż na spotkania twarzą w twarz), ponieważ w tym momencie wizualizuje sobie tę mamę, i miejsce, w którym ona w danej chwili przebywa. Będąc na spotkaniu widzi ją taką, jaką jest. Słysząc tylko jej głos, być może przypomina sobie pewną sytuację z przeszłości. Być może nie do końca są to dla niego miłe wspomnienia.
    Z kolei bardzo ciepło wspomina babcię Gramię (babcię biologiczną Balbiny). Trudno powiedzieć, czy pamięta ją z czasów, gdy razem mieszkali (prawdopodobnie nie). Lubi się jednak nią chwalić (zwłaszcza gdy pozostałe przebywające u nas dzieci zastępcze opowiadają o swojej babci) i czasami dopytuje się, kiedy znowu do niego przyjedzie.
  • Badanie psychologiczne, które chłopiec miał wykonane wykazało, że jest on w dolnych partiach normy rozwojowej. Wprawdzie jego ruchy (przy bieganiu, jeżdżeniu na rowerku biegowym) są jeszcze nieco nieporadne i niezsynchronizowane, to w porównaniu z tym co było wcześniej, nastąpiła duża poprawa. W zasadzie wystarczyło, że chłopiec uwierzył w siebie i zaczął korzystać z rozmaitego sprzętu rekreacyjnego i wyposażenia na placu zabaw. Podobnie sytuacja wygląda z zajęciami nieco bardziej inteligentnymi. Chłopiec próbuje kolorować, lepić z plasteliny, stara się rozpracowywać różne układanki. Niektóre rzeczy go zrażają i odkłada je w kąt. Inne wykonuje nieporadnie. Są jednak takie, które wychodzą mu rewelacyjnie i często po nie sięga. I chociaż już samo pokazanie mu, jak prawidłowo powinien trzymać kredkę, budzi w nim sprzeciw, to świetnie układa puzzle. Mamy też pewne dość specyficzne klocki, które już opanował i buduje z nich bardzo przemyślne konstrukcje.
  • Ptyś je bardzo chętnie i dużo. W związku z tym, gdy czasami wybrzydza i zastrajkuje, to specjalnie się tym nie przejmujemy. W chwili obecnej mało jest potraw, czy pojedynczych rzeczy, których chłopiec nie lubi, a nawet nie chce ich spróbować. Wcześniej, gdy zobaczył coś nowego do jedzenia, to od razu stwierdzał, że tego jeść nie będzie, bo tego nie lubi. Pamiętam jak wiele razy proponowaliśmy mu borówkę (przy czym widział, jak inne dzieci się tym owocem „zażerają”). Dopiero po kilku tygodniach się przełamał i doszedł do wniosku, że to jest smaczne. O pierwszym zjedzeniu czereśni, też można by napisać cały rozdział książki. Jednak dawne przyzwyczajenia nadal pozostały. Najbardziej lubi „bułę” i jabłko.
  • Pewnym problemem jest mowa. Ptyś wysławia się bardzo niewyraźnie, do tego popełnia wiele błędów odmieniając niektóre wyrazy. Jest pod opieką logopedy, więc jeżeli będzie trzeba w tym względzie zrobić coś więcej, to z pewnością zostaniemy o tym poinformowani. Mieszkamy z chłopcem już pół roku, a mimo wszystko często nie rozumiemy, co do nas mówi. Niestety nie należy do tych dzieci, które niemal w nieskończoność powtarzają to samo zdanie, aż upewnią się, że wiemy o co chodzi. Ptyś powtórzy najwyżej raz, czasami dwa.
  • W kwestiach zdrowotnych, chłopiec nie nastręcza żadnych trudności. Nie choruje, rzadko bywa przeziębiony.


Najlepsze Blogi