Przez
dwa tygodnie gościliśmy w swoim domu najstarszego z Ptysi, czyli
Billa. Opiszę kilka ciekawych sytuacji związanych z jego
obecnością, chociaż nie to jest najważniejsze. Chciałbym zwrócić
uwagę na pewne relacje pomiędzy dziećmi, ale też pomiędzy nimi a
nami (czyli rodzicami zastępczymi).
Mimo, że
przeszłość trójki rodzeństwa była bardzo burzliwa i dość osobliwa w porównaniu z historiami innych przebywających w naszej
rodzinie dzieci, to jednak wydaje mi się, że są one typowym reprezentantem
swojej kategorii wiekowej, jeżeli chodzi o dzieci trafiające zarówno do pieczy
zastępczej, jak też adopcyjnej. Niektórym osobom, które po raz
pierwszy stykają się z tematem umieszczania dzieci w zupełnie
obcych sobie rodzinach wydaje się, że te dzieci (najczęściej
pochodzące ze środowisk trudnych społecznie) są spragnione
miłości, że tylko czekają na kogoś kto je pokocha i będą mogły
odwzajemnić się tym samym. Czasami tak bywa, chociaż zazwyczaj
początki są trudne. Częściej należy się liczyć z tym, że
dzieci które chcemy przyjąć pod swój dach, będą bardzo podobne
do, opisywanych przeze mnie od jakiegoś czasu, Ptysi.
Na
koniec tego opisu przytoczę dwie charakterystyki (Ptysia i Balbiny),
które raz na jakiś czas przygotowuję dla PCPR-u. Zostały one
dołączone do dokumentacji dzieci, i w przyszłości będą
przedstawione albo rodzicom adopcyjnym, albo zastępczym. Jest to
jednak kropla w morzu rozmaitych zachowań dzieci, z których część
może być dla takich rodziców trudna do zaakceptowania.
Zacznę
jednak od przedstawienia jeszcze innego chłopca. Z jednej strony
dlatego, że pewnie nigdy więcej nie miałbym okazji go
zaprezentować, ale też z tego względu, że on również wpisuje
się w szeroką grupę dzieci, których zachowanie i oczekiwania w
stosunku do nich, mogą niejednego zaskoczyć.
|
Reflux zauroczony lilią |
Razem z
Billem, przyjechał do nas na wakacje jego pięcioletni kolega.
Chłopiec ma na imię Reflux i prawie nic nie mówi, chociaż wydaje
z siebie wiele dźwięków. Są to nawet bardzo rozbudowane zdania,
ale ich brzmienie jest tak niewyraźne, że prawie do ostatniego dnia
pobytu robiliśmy wielkie oczy, gdy chciał od nas coś więcej poza
jedzeniem i piciem. Ja rozumiałem tylko kilka słów: „wujek”,
„mucha” (zwłaszcza gdy wpadła mu do kubka z wodą), „chcę”
i... oczywiście „nie”. Myślałem, że poznanie jego języka
będzie tylko kwestią czasu. Szybko jednak zmieniłem zdanie, gdy
kilka razy poprosiłem Billa, aby przetłumaczył mi taką, czy inną
kwestię. On też go nie rozumiał, mimo że mieszkają razem już
ponad pół roku. Reflux jest chłopcem, o którym trudno powiedzieć,
czy jest inteligentny, czy wręcz przeciwnie. Majka zwróciła mi
uwagę na to, jak trudno jest rozwijać się (zarówno
intelektualnie, jak też emocjonalnie) dziecku, którego nikt nie
rozumie. Nawet kiedyś gdzieś usłyszała, że nie ma profesorów
głuchoniemych, chociaż jest wielu niewidomych. Mowa i umiejętność
porozumiewania się, mają ogromne znaczenie w procesie uczenia się
– zwłaszcza w okresie dzieciństwa, kiedy to umysł jest
najbardziej chłonny. Reflux zdawał sobie sprawę z tego, że go nie
rozumiemy i nie zrozumiemy nawet gdy powtórzy jakieś zdanie kilka
razy, jak również wówczas, gdy będzie chciał to wytłumaczyć kolejnym, równie
niezrozumiałym określeniem. Często bywało, że nawet już do nas
nie przychodził, tylko przez kilka, kilkanaście sekund coś do
siebie pomamrotał, pokrzyczał, a nawet zapłakał... i szedł
dalej. Być może to jego słowne wyobcowanie powodowało, że
chłopak ciągle czuł się spięty, bał się podejmować nowe
wyzwania. Dużą trudnością było odnalezienie się w nowym
miejscu, w nowym środowisku. Często mówił, że go boli...
pokazując na żołądek, a potem przesuwał palcem coraz wyżej w
kierunku przełyku. Nigdy nie zdarzyło mu się zwymiotować (tylko
kilka razy wypluł jakąś wydzielinę, której nie miałem ochoty
się przyglądać), ale obecność miski w jego łóżku, bardzo go
uspokajała i noce przesypiał bezproblemowo. Chłopiec miał niemal
fobię przed spłukiwaniem głowy wodą. Jest to o tyle ciekawe, że
przez kilka pierwszych dni nawet sam mył głowę (podobnie jak
bliźniaki, z którymi się kąpał) i pozwalał ją sobie opłukiwać
pod prysznicem. Ale może w którymś momencie zrobiłem coś nie
tak, a on nie potrafił się ze mną dogadać. Wszelkie próby
przytulania się, czy dawania mi buziaków, nie były potrzebą
serca, ale naśladownictwem. Chłopiec robił dokładnie to, co
robiły bliźniaki i oczekiwał takich samych reakcji z mojej strony.
Co by
było, gdybym nagle zamienił się na życie z jakimś ojcem
adopcyjnym, a Reflux okazałby się moim synem? Gdy chłopiec był u
nas, to trudno mi powiedzieć co do niego czułem. W zasadzie, to ani
go lubiłem, ani nie lubiłem. Wydaje mi się, że jako ojciec
adopcyjny, początkowo czułbym dokładnie to samo. Być może miałbym tylko
wyrzuty sumienia, bo przecież wszyscy oczekiwaliby ode mnie, że
natychmiast pokocham go szczerą, płynącą z serca miłością. Ale
to tak nie jest. Przynajmniej ja potrzebowałbym trochę czasu, aby
się przyzwyczaić, że mój syn wydłubuje pestki z porzeczek, kiwi,
a nawet dziury z sera.
Czas coś
napisać o Ptysiach, czyli Balbinie, Ptysiu i Billu.
Czasami
mam wrażenie, że w każdym zachowaniu dzieci, doszukuję się
jakiegoś drugiego dna. Do wszystkiego staram się dopasować jakąś
znaną mi teorię, zupełnie odrzucając możliwość, że dzieci
czasami tak mają, czasami takie są. Pewnie gdyby moje dzieci (albo
dzieci zastępcze wychowywane od urodzenia) zachowywały się
identycznie, to powiedziałbym, że mają taką urodę... no ale
przecież nie Ptysie. Ich zachowanie na pewno ma podłoże
potraumatyczne i wynika z tego, co przeżyły. Pewnie jako rodzic
adopcyjny, miałbym identyczne podejście, bo przecież przeczytałbym
niejedną książkę i brał udział w niejednym szkoleniu.
|
Mini warzywnik naszych dzieci |
Nieraz
się zastanawiam, czy aby zbyt duża wiedza i zbyt duże
doświadczenie nie powodują pewnej maniery doszukiwania się
rozmaitych zaburzeń tam, gdzie wcale ich nie ma. Nie myślę wcale o
sobie, ponieważ ja nie mam jeszcze ani zbyt dużej wiedzy, ani
doświadczenia. Za to w moim przypadku wchodzi w grę świadomość
tego, że przebywające u nas dzieci, nigdy nie będą z nami na
zawsze. Bez niczyjej szkody, mogę zatem drążyć dziurę w całym,
zadając sobie pytanie „co jest tego przyczyną?”.
Między
nami, a Ptysiami mieszkającymi w naszej rodzinie (nie wspominając o
Billu), cały czas istnieje jakaś strefa, która i jednej i drugiej
stronie nie pozwala się do końca otworzyć. Zaryzykowałbym nawet
twierdzenie, że jeszcze cały czas wzajemnie się testujemy i
wyznaczamy dopuszczalne granice. Zaryzykowałbym nawet postawienie
pytania „czy aby na pewno się lubimy?”. Często się
zastanawiam, czy potrzebujemy jeszcze więcej czasu, czy tak zostanie
już do końca.
|
O kwiatki też dbają |
Na
zachowania dzieci cały czas patrzę przez pryzmat tego, co
doświadczyły w swoim krótkim przecież życiu. Jednak z drugiej
strony musimy z Majką też określić, jak daleko możemy posunąć
się w akceptacji ich autonomii. A do tego, nie może przecież być
tak, że Ptysiom wolno więcej, niż Bliźniakom. Balbina dla
przykładu, nie zwraca większej uwagi na otoczenie, gdy nagle
poczuje potrzebę oddania moczu. Potrafi więc ściągnąć majtki na
środku chodnika i zlać się centralnie na beton, albo zrobić siku
tuż przy wannie, chociaż do sedesu ma zaledwie dwa kroki. Czy jest
to następstwem tego, że przez wiele miesięcy jej toaletą była
trawa, las, a nawet goły śnieg? Albo z czego wynika zamiłowanie
dzieci do fekalistycznych wypowiedzi, w których dominują takie
słowa jak kupa, srać, sikać, dupa, pupa, pipa? W takich
sytuacjach wyrażamy tylko swoje niezadowolenie, a nawet puszczamy
niektóre teksty mimo uszu, licząc że niezauważone przestaną być
atrakcyjne. Jednak to powoduje, że dystans emocjonalny (przynajmniej
z naszej strony) coraz bardziej się powiększa. Potęguje go również
fakt, że zachowania Ptysi przenoszą się też na Bliźniaki i...
obawiam się (chociaż nie mieliśmy jeszcze takich zgłoszeń), że
także na inne dzieci z przedszkola. Tak więc ukochany Remusek Majki
też potrafi zrobić siku na trawie, a Romulus sypnąć wiązką o
kupach.
Przez
ostatnie pół roku udało nam się jednak wypracować z Ptysiami
pewne zasady. Jedne są wymagalne zawsze i nie ma od nich odstępstw.
Nie tłumaczymy ich za każdym razem po raz setny... a odpowiedzią jest „bo tak jest w naszym domu”, a nawet „bo tak
ma być”. Jako przykład mogę podać gryzienie, plucie, bicie,
krzyczenie albo śpiewanie w porze nocnej, rzucanie zabawkami, czy
sypanie piachu i kamieni na trampolinę. Za takie przewinienie jest
„wypad”, o którym już nie raz pisałem. Balbina znosi go
całkiem dobrze (pewnie w myśl zasady, że ćwiczenie czyni
mistrza), za to Ptyś dużo gorzej. Istnieją też pewne zwyczaje,
które podlegają negocjacjom, jak choćby codzienne mycie głowy.
Jest też spora grupa zachowań, na które zwyczajnie przymykamy oko,
wyrażając tylko swoją dezaprobatę. Wychwalamy i nagradzamy wszystko co jest pozytywne, ponieważ tych pozytywów jest stosunkowo mało.
W ten
sposób po tych kilku miesiącach osiągnęliśmy pewien status quo,
którego nie były w stanie zaburzyć ani kilkugodzinne spotkania z
mamą, babcią, ani nawet weekendowe z Billem.
Niestety
od dnia, w którym Bill przyjechał do nas na wakacje, nagle wszystko
runęło. Odnosiłem wrażenie, że przez dwa tygodnie mieszkały ze
mną dwa potworki. Z góry uprzedzę, że w dniu, w którym chłopiec
wyjechał do swojej rodziny zastępczej, nagle wszystko wróciło do
normy. Nie było jakiegoś procesu przejściowego. W momencie, gdy
Bill trzasnął drzwiami w samochodzie, nasze Ptysie w jednej chwili
stały się innymi dziećmi. Długo zachodziliśmy z Majką w głowę,
co mogło być tego przyczyną i w zasadzie nie doszliśmy do żadnych
jednoznacznych wniosków.
Zaskakujące
było to, że Bill był bardzo grzecznym i posłusznym chłopcem. Gdy
przychodził wieczór, to po kolacji najchętniej by się wykąpał i
poszedł spać. Nawet wielokrotnie próbował zasnąć. Mimo upałów
nakrywał głowę kołdrą, licząc że może nikt go nie zauważy.
Niestety Balbina codziennie miała inne plany. Czasami proponowała
zabawę w gonito, albo w szukano. Bywało, że dostawała weny
twórczej i zaczynała śpiewać, albo miała ochotę na kolorowanki.
Do swoich pomysłów szybko przekonywała braci, więc chodzenie po
meblach i skakanie po łóżkach miały miejsce niemal codziennie.
Niestety są to rzeczy, których z dziećmi nie negocjujemy, więc po
kilku ostrzeżeniach Balbina miała wypad z pokoju. W zasadzie, to
wypad powinna mieć cała trójka, jednak w zbiorowym wykonaniu
zatraciłby on swoją rolę, gdyż wyszłoby na to, że dzieciaki
tylko zmieniłyby plac zabaw. Billa staraliśmy się trochę
oszczędzać, bo jakby nie było, był u nas gościem. Z kolei Ptyś
jest osobowością tak nieprzewidywalną, że w jego przypadku, wypad
jest ostatecznością. Wszystko się dobrze składało, ponieważ gdy
chłopcy słyszeli zbliżające się kroki i pisk klamki otwierającej
drzwi, to w ułamku sekundy leżeli w łóżkach. Zawsze tylko
Balbinę zastawałem na środku pokoju z „ręką w nocniku”. Ale
chyba jej to za bardzo nie przeszkadzało. Kilka, a czasami
kilkanaście minut spędzała ze mną w pokoju (w którym pracowałem)
i czasami odnosiłem wrażenie, że nawet jej to sprawia przyjemność
– niezależnie od tego, że mogła tylko siedzieć albo stać, i
nie mogła odzywać się ani słowem. Gdy na monitorze elektronicznej
niani widziałem, że chłopcy już posnęli, to Balbina wracała i
zaczynała się cisza nocna. Niestety nieraz bywało, że miało to
miejsce dopiero około jedenastej. Zdarzył się jednak wieczór, gdy
Majka miała wychodne i sam musiałem ogarnąć całe towarzystwo.
Niby nic wielkiego, a przede wszystkim, nie pierwszyzna. Niestety tej
nocy, nieoczekiwane przebłyski ułańskiej fantazji miał Ptyś.
Biegał po pokoju, wysypywał klocki z pojemników, rzucał
zabawkami, krzyczał (co zupełnie nie było w jego stylu).
Wiedziałem, że to się źle skończy, więc odwlekałem jak mogłem
wykonanie wyroku. Było kilka ostrzeżeń, w tym dwa ostateczne. Już
nawet rodzeństwo domagało się dla niego wypadu, niczym gawiedź
dobicia pokonanego na rzymskiej arenie. Niestety sprawiedliwość
musi być, a nasze domowe prawo jest równe dla wszystkich. Ptyś po
raz kolejny tej nocy struchlał i zimnymi oczami wpatrywał się wprost w moją twarz. Znowu liczył na to, że może go nie zauważę
i wyjdę z pokoju. Jednak tym razem złapałem go za rękę i
starałem się odizolować od innych, aby trochę ochłonął. Zaczął
się wyrywać, pluć na mnie, krzyczeć, że mnie nie lubi i mnie
pobije, próbował mnie gryźć. Wyjątkowo nie bił mnie pięściami,
jak to już kilka miesięcy temu bywało. Postawiony przy ścianie
dość szybko przestał się awanturować... zmienił jednak taktykę.
Zaczął mnie straszyć, że odgryzie sobie palec. „To odgryź”,
odpowiedziałem. Było to jednak dość ryzykowne posunięcie, bo
Ptyś ma dużą tolerancję na ból. Gdy czasami przychodzi po
opatrunek, to nie dlatego, że go coś boli, ale dlatego, że leci mu
krew. Jednak tym razem widocznie stwierdził, że mu się to nie
opłaci, więc zagroził pogryzieniem kartonów z papierem, które
stały w pobliżu. Też nie zrobił tym na mnie większego wrażenia,
ale swoją obietnicę zrealizował. Po kilkunastu minutach uspokoił
się na tyle, że mógł wrócić do rodzeństwa, i dalej był już
spokojny. Dla zasady pytam w takich sytuacjach o powód jego
zachowania, próbuję tłumaczyć – ale nie wiem, czy cokolwiek do
niego dociera.
Następnego
dnia rano, Balbina zaczęła opowiadać, że Ptyś poprzedniej nocy
cały czas opowiadał im o babci z pałką. Zaczęliśmy się nawet z
Majką zastanawiać, czy aby nie chodzi o jego prawdziwą babcię
(chociaż tak naprawdę biologiczną babcię Balbiny, z którą
dzieci się spotykają), tę która według relacji mamy dzieci, nie
stroniła od przemocy, i każdemu z wnuków nie raz się od niej
oberwało. Na szczęście z pomocą przyszedł Bill, który
wytłumaczył, że chodzi o babcię Gramię – demoniczną postać z
gry-horroru, w którą dzieci grały mieszkając z mamą. W tym
momencie pominę odniesienie się do pomysłów mamy na spędzanie z
trzylatkami wolnego czasu.
Tak, czy
inaczej, po raz kolejny okazało się, że chłopiec często jeszcze
wraca myślami do okresu, gdy z nami nie mieszkał, a przebywanie ze
starszym bratem, w pewien sposób mu to ułatwia.
Pewnego
dnia, w przedszkolu obraził się na panie wychowawczynie. Nie wiem
dokładnie o co poszło, w każdym razie w którymś momencie zaczął
zachowywać się jak rasowy terrorysta. Z braku możliwości wzięcia
zakładnika, odłamał kawałek jakiejś zabawki i wsadził go sobie
do ucha. Gdy pani próbowała do niego przemówić i robiła krok w
jego kierunku, on popychał zabawkę o kilka milimetrów w głąb
ucha. Doskonale potrafię sobie wyobrazić tę sytuację... a
zwłaszcza oczy chłopca – zimne i bez wyrazu.
Gdy
zaalarmowana Majka pojechała do przedszkola, nic już nie wystawało.
Tylko jakiś granatowy kolor dało się zauważyć w otchłani ucha
chłopca. Nie było wyjścia, trzeba było pojechać do laryngologa
na ostry dyżur. Na szczęście lekarka przyłożyła się do pracy i
dla pewności zajrzała mu we wszystkie pozostałe dziury. Dzięki
temu inny fragment (tym razem żółty) wyciągnęła z dziurki od
nosa. Nie mamy nawet pojęcia, czy pochodził też z przedszkola, czy
tkwił tam już dłuższy czas. W każdym razie zabawki nie
rozpoznaliśmy.
Podobnych
nienaturalnych zachowań, było w ciągu tych dwóch tygodni znacznie
więcej. Pewnego dnia Ptyś wymyślił sobie, że nie będzie jadł
kolacji i będzie spał w ogrodzie. Wszyscy go zapraszaliśmy, Majka,
ja, później chodziły po niego wszystkie dzieci po kolei... a on
nic. Schował się w jakiejś dziurze i powiedział, że się nie
ruszy.
Wspólne
rozpoczynanie kolacji jest dla wszystkich ważne z dwóch powodów.
Przede wszystkim chodzi o kulturę i wyrobienie odpowiednich nawyków.
Jednak drugą ważną rzeczą jest to, iż kolacja jest zawsze w
formie szwedzkiego bufetu. Tutaj z Majką nie do końca się
zgadzamy, ponieważ ona uważa, że każde dziecko powinno dostać
wydzieloną porcję na odrębnym talerzyku. W ten sposób mielibyśmy
kontrolę nad tym, kto ile zje, oraz wszyscy mieliby równo i
sprawiedliwie (a nie kto pierwszy, ten lepszy). No ale, ponieważ ja serwuję kolację, to ja ustalam
zasady. Skoro szwedzki stół sprawdził się nawet gdy był z nami
Kapsel, to tym bardziej przy obecnej obsadzie dzieci, nie ma powodu
do zmiany reguł. Na temat tego co powinno znajdować się w
kolacyjnym menu dzieci, też sporo rozmawialiśmy z Majką. Próbowałem
też znaleźć jakiś złoty przepis w internecie i doszedłem do
wniosku, że nie ma co się za bardzo przejmować, bo na przykład
spotkałem się ze stwierdzeniem „owoce są idealne na kolację”, a
kawałek dalej „owoce są zabójcze na kolację”. Wychodzę zatem
tylko z założenia, że kolacja powinna być lekkostrawna, więc
krwistych steków dzieciom nie podaję. Poza kanapkami są również
warzywa, owoce i dla przyjemności coś słodkiego. Plusem rezygnacji z osobnych talerzyków jest to,
że nie muszę pamiętać, kto czego nie lubi, a dzieci same uczą się
równo dzielić smakołykami. Do tego nikt nie wychodzi głodny,
ponieważ każdy ma możliwość znalezienia czegoś dla siebie. Ta
forma serwowania posiłku ma jednak jedną wadę. Nie chce mi się
wysilać, gdy na kolację oczekuje nie więcej niż dwójka dzieci
(ma to miejsce choćby w przypadku, gdy bliźniaki jadą na weekend
do babci). No bo jak tu ugotować pół jajka, albo podgrzać połówkę
parówki. Każdy dostaje więc po kromce chleba w dwóch smakach, i do
tego jakiegoś pomidorka lub w ekspresowej wersji to nawet tylko
płatki z mlekiem.
Zrobiłem
tę dygresję wspominając Ptysia, który nie chciał zjeść
kolacji. Po kilku nawoływaniach, wszyscy stwierdziliśmy, że jak
nie chce, to nikt się mu prosił nie będzie i pójdzie spać na
głodniaka. Wychylił tylko na chwilę głowę i wykrzyczał, że on
na kolację zje trawę. Pewnie tak zrobił, chociaż w nocy żadnych
rewolucji żołądkowych nie miał. Obawialiśmy się z Majką, że
szykuje się kolejna afera, ale gdy wszyscy zaczęli się zbierać do
kąpieli, to przyszedł jakby nigdy nic. Kolacji oczywiście nie
dostał. Spojrzał na pozostawione przez pozostałych resztki, dał
dwa łyki wody i udał się do łazienki.
Niemniej
jednak, najdziwniejszą sytuację mieliśmy w dniu, gdy przyjechali
do nas w odwiedziny goście. Nasze dzieci zastępcze, wielu z tych ludzi widziały po raz pierwszy, chociaż to raczej nie powinno
mieć znaczenia (przynajmniej tak nam się początkowo wydawało).
Mniej więcej od połowy imprezy, wszystkie trzy Ptysie zaczęły
zachowywać się nienaturalnie. Bill usiadł na skarpie, z dala od
wszystkich (również innych dzieci), Ptyś wlazł pod samochód i
ani prośbą, ani groźbą nie dało się go przekonać, aby
wyszedł. Balbina z kolei trzymała się blisko mnie, co jakiś czas
przychodząc się przytulić. Była smutna, niewiele mówiła, tylko
obserwowała to, co działo się wokół. Za to bliźniaki w tym
czasie brylowały na parkiecie. Chłopcy przechwalali się swoją
sprawnością fizyczną, pokazywali zabawki, śpiewali piosenki.
Wszystko zmieniło się w chwili, gdy ogłosiłem przygotowanie do
kolacji i zapowiedziałem w niedalekiej przyszłości kąpiel i
spanie. Nagle wszystkim Ptysiom poprawił się nastrój, a nawet
poprosiły o jeszcze trochę czasu na skoki na trampolinie.
Oczywiście
następnego dnia razem z Majką zabraliśmy się do analizowania
całej sytuacji. Pierwszą naszą myślą była obecność alkoholu
na stołach. Od czasu, gdy Ptysie zamieszkały w naszej rodzinie,
było już kilka imprez, jak choćby pożegnanie Ploteczki, czy
urodziny bliźniaków. Zawsze było sporo osób, więc raczej nie o
tłum tutaj chodziło. Za to po raz pierwszy dzieci miały okazję
zobaczyć gości pijących piwo, wino, czy jakieś drinki. Czy
mieliśmy do czynienia z retrospekcją, z odtwarzaniem w pamięci
jakichś sytuacji z przeszłości dzieci? A jeżeli tak, to dlaczego
nie dotyczyło to bliźniaków? W ich przypadku chociaż byłyby
podstawy, bo przecież odbieraliśmy chłopców mamie, z hucznej i
mocno zakrapianej imprezy. Dziwiło nas tylko to, że ponury nastrój
prysł jak bańka mydlana, w sposób nagły. Co się mogło wydarzyć?
Wgłębialiśmy się w najdrobniejsze szczegóły, które
przychodziły nam do głowy, by w końcu dojść do wniosku, że
Ptysie uznały, że ci obcy ludzie przyszli po nich. Tak naprawdę
nie mamy pojęcia, jakie myśli zaprzątają głowy dzieci z rodzin
zastępczych. Nasza dwójka była już świadkiem odejścia Ploteczki
do adopcji, a Bill rozstał się z dwojgiem swoich kolegów. Być
może najstarszy z rodzeństwa pomyślał, że teraz przyszła kolej
na nich, i na dobre przestraszył Ptysia i Balbinę. Gdy zorientowali
się, że jednak tutaj pójdą spać, wszelkie obawy stały się
nieaktualne.
Nie wiem
dlaczego, ale jakoś nie braliśmy pod uwagę możliwości, że
dzieciaki pokłóciły się gdzieś za domem i zwyczajnie nie miały
ochoty się do nikogo odzywać. A przecież to było chyba
najbardziej logicznym wytłumaczeniem.
|
Gdy czasami uda się wyciągnąć wszystkie pojazdy z różnych zakamarków ogrodu, to tak to wygląda. |
Po
wyjeździe dzieci wakacyjnych poczułem się jak ten Mosiek w
dowcipie o kozie.
Co tam
czwóreczka niesfornych czterolatków. Co tam Balbina ze swoją
rogatą duszą. Nie jest źle... przecież może być gorzej.
Na
koniec załączam wspomniane wcześniej opisy zachowań Ptysia i Balbiny. Pewne
sprawy mogą już wyglądać nieco inaczej, a nawet być zupełnie
nieaktualne, gdyż zapiski pochodzą sprzed kilku tygodni:
BALBINA (3 lata i 9 miesięcy)
Jest
to pierwszy nasz opis zachowań dziewczynki, chociaż mieszka ona w
naszej rodzinie już prawie pół roku. Balbina spotyka się ze swoją
mamą biologiczną co dwa tygodnie. Ostatnio tylko była nieco
dłuższa przerwa z powodu panującej u nas epidemii ospy (na którą
zachorowały wszystkie nasze dzieci zastępcze i połowa przedszkola,
do którego dziewczynka uczęszcza).
Wykaz
zachowań i umiejętności w ocenie opiekunów:
Balbina
jest dziewczynką bardzo otwartą i taką była praktycznie od
pierwszych dni pobytu w naszej rodzinie. Jednak dotyczy to głównie
osób, które już zna, lub uzna je za naszych bardzo dobrych
znajomych. Tak więc podczas występów na scenie w przedszkolu była
tak stremowana, że nawet nie otworzyła buzi, aby zaśpiewać
piosenkę. Bardzo dziwnie zachowuje się w stosunku do obcych
mężczyzn. Niektórych się boi i od nich stroni. Jednak wystarczy,
aby któryś na ulicy zapytał nas o drogę, a już uznaje że jest
naszym kolegą, i potrafi się do niego przytulić.
Balbina
bardzo dobrze zniosła emocjonalnie zarówno pójście do
przedszkola, jak też kontakty z mamą biologiczną. Pewne
zawirowania miały miejsce w okresie, gdy na spotkania, razem z
mamą, przychodził również partner mamy. W tym czasie rozpoczęły
się trudności z posłuszeństwem, ale przede wszystkim problemy
natury fizjologicznej. Do tego czasu (przez prawie dwa miesiące)
dziewczynka w pełni kontrolowała swoje potrzeby. Miała zakładane
tylko na noc pieluchomajtki, które w większości przypadków nad
ranem okazywały się suche. Jednak w późniejszym czasie (gdy
okresowo na spotkania przychodził partner mamy), nastąpiły duże
zmiany. Dziewczynka nie tylko zaczęła robić siku w majtki, ale
nawet zdarzały jej się wpadki z kupą. Zwłaszcza miało to
miejsce w przedszkolu, chociaż w domu również. W chwili obecnej
jest już dużo lepiej, choć zauważyliśmy, że Balbina sprytnie
wykorzystuje to, że wszyscy już się przyzwyczaili do tego, że
siku w majtkach nie jest czymś, czego musi się wstydzić. Od
jakiegoś czasu dziewczynka bardzo lubi się przebierać i zdarza
się, że idzie do pani wychowawczyni, aby ta ją przebrała w inne
rzeczy. Niestety nie ma takiego zwyczaju w przedszkolu, a zasadom
trzeba się przecież podporządkować. Bywa więc, że (aby dopiąć
swego) kilka minut po takim zgłoszeniu, Balbina robi siku w majtki,
po czym pani nie ma innego wyjścia, jak tylko ją przebrać. W
ostatnim czasie informujemy dziewczynkę (odwożąc ją rano do
przedszkola), że zapomnieliśmy zabrać dla niej drugiej zmiany, i
jak zaistnieje taka konieczność, to będzie musiała przebrać się
w rzeczy Ptysia (swojego brata). Jak do tej pory nasz fortel
przynosi pożądany skutek... nie wiadomo tylko jak długo.
Identyfikowanie
się ze swoją płcią, jest tematem, który warto nieco bardziej
rozwinąć. Na początku pobytu Balbiny w naszym domu, zauważyliśmy
że dziewczynka w pewien sposób stroni od tego, aby okazywać, że
jest dziewczynką. Nie lubiła zakładać sukienek, nie pozwalała
robić sobie kitek, wpinać ozdób we włosy. Na dobrą sprawę nie
pozwalała nawet siebie dotknąć, łącznie z umyciem czy obcięciem
paznokci. Nie było to dla nas dziwne o tyle, że zostaliśmy o tym
uprzedzeni przez mamę dziewczynki. Jednak niepokojące stawały się
dla nas pewne zachowania seksualne i towarzyszące temu
sformułowania (często bardzo wulgarne). Balbina potrafiła
rozebrać się do naga przed swoim bratem i wypiąć pupę, albo
kłaść się na nim w łóżku (również nago). Bywało, że
pytała któregoś z naszych chłopaków „chcesz zobaczyć moją
pipę?”, albo po kąpieli zwracała się do mnie „jeszcze
wytrzyj mi pipę”. W chwili obecnej większość z tych zachowań
uległa już wyciszeniu. Jedynie tego ostatniego sformułowania nie
za bardzo możemy się pozbyć, również z pomocą pozostałych
naszych dzieci zastępczych. Nawet Remus (ten starszy z bliźniaków)
ją poprawia słowami: „mówi się cipkę”... a ona nic. Pani
psycholog zwróciła nam uwagę na to, że być może Balbina bardzo
bała się być dziewczynką. Widziała różnice pomiędzy
traktowaniem siebie i swoich braci. Mimo, że oni byli bici
(przynajmniej najstarszy z nich mówi o tym wprost), a ona nie... to
z jakichś przyczyn chciała utożsamiać się z chłopcami. W tej
chwili wszystko się zmieniło. Balbina lubi być dziewczynką w
różowej sukience, z kitkami i rozmaitymi ozdobami.
W
ocenie psychologa, dziewczynka jest w normie rozwojowej, chociaż
jej rozwój jest nieharmonijny. My zauważamy, że jest bardzo
inteligentna i łatwo się uczy. Doskonale wie, czego od niej
oczekujemy i jak powinna się zachować. Czasami tylko się ze mną
droczy i zamiast „słucham?”, mówi „co?”. Wie, że wówczas
odpowiem „pstro”, więc często swoje pytanie zamienia na „he?”
Bardzo
dobrze układa puzzle i klocki. Chętnie rysuje i lepi z plasteliny.
Nawet jeżeli jeszcze nie wszystko jej wychodzi (bo na przykład
cały czas źle trzyma kredkę), to jednak się stara. Rozumie
związki przyczynowo skutkowe.
Nieco
problemu sprawia jej komunikacja z otoczeniem, ponieważ podobnie
jak Ptyś (jej brat) ma niezbyt poprawną wymowę. Jednak w
przeciwieństwie do niego, stara się różnymi sposobami
wytłumaczyć to, co chce przekazać. Za to bardzo dobrze rozumie
wszystko, co inni chcą jej powiedzieć (oczywiście w granicach
swoich norm wiekowych).
Fizycznie
jest bardzo dobrze rozwinięta. Świetnie jeździ na rowerku
biegowym i trzykołowym z pedałami. Dobrze biega i skacze na
trampolinie. Mamy huśtawkę, której jednym z elementów są kółka
gimnastyczne, które bierze się w ręce, a pupę unosi do góry.
Balbina, mimo że do leciutkich nie należy, robi to najlepiej
spośród wszystkich naszych dzieci zastępczych.
Dziewczynka
jest typem przywódcy. Sporo czasu zajęło jej uświadomienie
sobie, że w naszej rodzinie jest tylko jedną z równych. Do
dzisiaj bywają sytuacje, w których nie toleruje sprzeciwu...
zwłaszcza gdy dotyczy to Romulusa (młodszego z bliźniaków).
Balbina
bardzo lubi spotkania z mamą. Cieszy się na nie, chociaż na co
dzień mamy nie wspomina. Mówi, że chciałaby do niej wrócić,
ale trudno powiedzieć, czy za nią tęskni. Po spotkaniu zachowuje
się normalnie, nie jest rozbita emocjonalnie. Natomiast jest bardzo
mocno związana z Ptysiem. Gdy któregoś dnia brata nie było w
domu (był na badaniu psychologicznym), to snuła się z kąta w
kąt, popłakiwała, nie chciała spać w południe. Od nowego roku
szkolnego rodzeństwo zostanie rozdzielone do różnych grup
wiekowych. Teoretycznie Ptyś już teraz powinien być w starszej
grupie, jednak w związku zaistniałą sytuacją, została podjęta
decyzja o umieszczeniu dzieci razem. Wszyscy zgodnie twierdzą, że
będzie to korzystne dla rodzeństwa. W tej chwili, dzieci za bardzo
stanowią „jedno ciało”, co paradoksalnie negatywnie wpływa na
ich rozwój i zdolności poznawcze.
Jeżeli
chodzi o jedzenie i zdrowie, to nie mamy żadnych uwag. Balbina je
wszystko. Lubi owoce i warzywa. Bez większego problemu
przystosowała się do naszej diety, co oznacza, że słodycze i
lemoniada są tylko na spotkaniach z mamą.
PTYŚ (5 lat)
Chłopiec
przebywa w naszej rodzinie zastępczej od prawie pół roku. Spotyka
się ze swoją mamą biologiczną raz na dwa tygodnie. W ostatnim
czasie była tylko nieco dłuższa przerwa, ponieważ chłopiec był
chory na ospę wietrzną.
Wykaz
zachowań i umiejętności w ocenie opiekunów:
Ptyś
jest dzieckiem nieśmiałym, introwertycznym, zamkniętym w sobie.
Lubi bawić się sam, jest spokojny, nie wdaje się w kłótnie z
innymi dziećmi.
W
ciągu ostatnich kilku miesięcy, nastąpił jednak ogromny postęp
w zakresie samooceny. Początkowo chłopiec był strasznie
zakompleksiony, nie wierzył we własne siły, nie chciał brać
udziału w żadnych wspólnych zabawach. Bywały sytuacje, gdy
rozpoczynaliśmy dzień od robienia gimnastyki (pajacyki, brzuszki,
przysiady, rozciągania itp.). Wszystkie dzieci robiły to mniej lub
bardziej nieudolnie... ale robiły. Ptyś po kilkunastu sekundach
stwierdzał, że nie potrafi i się wycofywał. Podobnie było ze
wspólnym śpiewaniem, jeżdżeniem na rowerku biegowym, rysowaniem
itp. W tej chwili jest już dużo lepiej, chociaż do pełni
szczęścia jeszcze sporo brakuje.
Chłopiec
bardzo często miewa chwile odrętwienia. Zamienia się wówczas w
„słup soli”, z nieruchomym wzrokiem utkwionym w osobę, która
się do niego zwraca. Nie reaguje wówczas na nic, nie odzywa się...
tylko patrzy. Prawie nie mruga oczami i nie oddycha. Bardzo łatwo
jest go wprowadzić w taki stan – wystarczy podnieść na niego
głos, zwrócić mu uwagę, a czasami tylko zadać zwyczajne
pytanie. Zdaniem psychologa jest to typowe zachowanie dziecka, które
doznawało przemocy, albo przynajmniej było jej świadkiem. Wydaje
mu się wówczas, że skoro się nie rusza, to nic mu nie grozi, bo
nikt go nie zauważa. Istnieje też prawdopodobieństwo, że Ptyś
ma jakieś zaburzenia neurologiczne, będące wynikiem chwilowej
niesprawności mózgu. Otrzymaliśmy od psychologa zalecenie
wykonania EEG, które ma wykluczyć możliwość krótkotrwałych
wyłączeń świadomości. W tej chwili za odrzuceniem tej hipotezy
przemawia jedynie fakt, że „zawieszenia” występują tylko w
konkretnych sytuacjach i bardzo łatwo jest je sprowokować.
Ptysiowi
zdarzają się też odruchy zasłaniania twarzy i głowy rękami
(ochrona przed uderzeniem). Nie jest to częste (w zasadzie w mojej
obecności miało to miejsce zaledwie trzy razy), ale być może
dlatego, że bardzo staramy się nie krzyczeć na (a nawet do)
chłopca, zbliżać się w sposób gwałtowny, a także okazywać
swojej złości, czy niezadowolenia. Sytuacja taka nigdy nie
wydarzyła się w przypadku jego młodszej o rok siostry.
Zdarzyło
się dwa razy, że chłopiec z zupełnie niewyjaśnionych przyczyn
(w zupełnie niewinnie wyglądających sytuacjach) nagle jakby
przeniósł się do innego świata, tracąc na chwilę kontakt z
rzeczywistością. Pierwszy raz miało to miejsce, gdy wracaliśmy z
trampoliny. Wprawdzie doszło na niej do małej awantury między
dziećmi (w której Ptyś był prowodyrem), to jednak wszystko
zostało już wyjaśnione i reszta dzieci już z niej zeszła.
Powiedziałem do chłopca „chodź, idziemy do domu”. Rzucił się
na mnie z pięściami, krzyczał, miotał się na wszystkie strony.
Był nieprzetłumaczalny. Za drugim razem miało to miejsce, gdy
wsadziłem Ptysia do fotelika w samochodzie. Wówczas też zaczął
mnie bić, krzyczeć i wyrywać się. W tej chwili dochodzę do
wniosku, że były to jedne z nielicznych sytuacji, gdy byliśmy
tylko we dwoje. Najczęściej są z nami jeszcze inne dzieci, albo
chociaż obce osoby (choćby w sklepie), które być może
zapewniają chłopcu poczucie bezpieczeństwa. Pani psycholog
stwierdziła, że mogą to być reakcje o charakterze dysocjacyjnym.
Ptyś
bardzo dobrze reaguje na spotkania z mamą. Cieszy się na nie,
sprawiają mu one przyjemność. Po spotkaniach zachowuje się
zupełnie naturalnie. Nie zauważamy, aby chłopiec odreagowywał je
emocjonalnie. Między spotkaniami nie wspomina mamy, nie sprawia
wrażenia, aby tęsknił. Chociaż był krótki okres, gdy
przychodził również partner mamy. Wówczas po powrocie do domu (a
nawet następnego dnia w przedszkolu), często zdarzało się, że
Ptyś był inny. Wchodził pod stół albo kanapę i nie chciał
wyjść. Gdy w pewnym momencie stwierdził: „chcę, żeby na
spotkania przychodziła tylko mama”, to po konsultacjach z
psychologiem przedszkolnym, poprosiliśmy mamę, żeby tak właśnie
było. W ostatnim czasie mają miejsce rozmowy telefoniczne z mamą.
Wcześniej chłopiec nie był nimi zainteresowany, chociaż trudno
powiedzieć, aby teraz ich wyczekiwał... choćby dlatego, że
kończy rozmowę po kilkudziesięciu sekundach. Jednak w tym
przypadku bywają czasami rzeczy dziwne (chłopiec znowu wchodzi pod
kanapę, mają miejsce ataki autoagresji... gryzienie się, bicie
pięściami, drapanie po twarzy). Pewnego dnia (tuż po zakończeniu
rozmowy) Ptyś wziął w ręce swój rowerek (wykazując się niemal
nadludzką, jak na pięciolatka, siłą) i wrzucił go do oczka
wodnego. Mama interpretuje to w taki sposób, że chłopiec za nią
tęskni. Gdyby spojrzeć na takie pojedyncze przypadki w oderwaniu
od całokształtu, to być może tak właśnie by było. Jednak
istnieje duże prawdopodobieństwo, że Ptyś może gorzej reagować
na rozmowy telefoniczne (niż na spotkania twarzą w twarz),
ponieważ w tym momencie wizualizuje sobie tę mamę, i miejsce, w
którym ona w danej chwili przebywa. Będąc na spotkaniu widzi ją
taką, jaką jest. Słysząc tylko jej głos, być może przypomina
sobie pewną sytuację z przeszłości. Być może nie do końca są
to dla niego miłe wspomnienia.
Z kolei
bardzo ciepło wspomina babcię Gramię (babcię biologiczną
Balbiny). Trudno powiedzieć, czy pamięta ją z czasów, gdy razem
mieszkali (prawdopodobnie nie). Lubi się jednak nią chwalić
(zwłaszcza gdy pozostałe przebywające u nas dzieci zastępcze
opowiadają o swojej babci) i czasami dopytuje się, kiedy znowu do
niego przyjedzie.
Badanie
psychologiczne, które chłopiec miał wykonane wykazało, że jest
on w dolnych partiach normy rozwojowej. Wprawdzie jego ruchy (przy
bieganiu, jeżdżeniu na rowerku biegowym) są jeszcze nieco
nieporadne i niezsynchronizowane, to w porównaniu z tym co było
wcześniej, nastąpiła duża poprawa. W zasadzie wystarczyło, że
chłopiec uwierzył w siebie i zaczął korzystać z rozmaitego
sprzętu rekreacyjnego i wyposażenia na placu zabaw. Podobnie
sytuacja wygląda z zajęciami nieco bardziej inteligentnymi.
Chłopiec próbuje kolorować, lepić z plasteliny, stara się
rozpracowywać różne układanki. Niektóre rzeczy go zrażają i
odkłada je w kąt. Inne wykonuje nieporadnie. Są jednak takie,
które wychodzą mu rewelacyjnie i często po nie sięga. I chociaż
już samo pokazanie mu, jak prawidłowo powinien trzymać kredkę,
budzi w nim sprzeciw, to świetnie układa puzzle. Mamy też pewne
dość specyficzne klocki, które już opanował i buduje z nich
bardzo przemyślne konstrukcje.
Ptyś
je bardzo chętnie i dużo. W związku z tym, gdy czasami wybrzydza
i zastrajkuje, to specjalnie się tym nie przejmujemy. W chwili
obecnej mało jest potraw, czy pojedynczych rzeczy, których
chłopiec nie lubi, a nawet nie chce ich spróbować. Wcześniej,
gdy zobaczył coś nowego do jedzenia, to od razu stwierdzał, że
tego jeść nie będzie, bo tego nie lubi. Pamiętam jak wiele razy
proponowaliśmy mu borówkę (przy czym widział, jak inne dzieci
się tym owocem „zażerają”). Dopiero po kilku tygodniach się
przełamał i doszedł do wniosku, że to jest smaczne. O pierwszym
zjedzeniu czereśni, też można by napisać cały rozdział
książki. Jednak dawne przyzwyczajenia nadal pozostały.
Najbardziej lubi „bułę” i jabłko.
Pewnym
problemem jest mowa. Ptyś wysławia się bardzo niewyraźnie, do
tego popełnia wiele błędów odmieniając niektóre wyrazy. Jest
pod opieką logopedy, więc jeżeli będzie trzeba w tym względzie
zrobić coś więcej, to z pewnością zostaniemy o tym
poinformowani. Mieszkamy z chłopcem już pół roku, a mimo
wszystko często nie rozumiemy, co do nas mówi. Niestety nie należy
do tych dzieci, które niemal w nieskończoność powtarzają to
samo zdanie, aż upewnią się, że wiemy o co chodzi. Ptyś
powtórzy najwyżej raz, czasami dwa.
W
kwestiach zdrowotnych, chłopiec nie nastręcza żadnych trudności.
Nie choruje, rzadko bywa przeziębiony.