Wielkimi
krokami zbliża się kolejne posiedzenie zespołu, którego zadaniem
jest ocena wszystkiego, co dotyczy bliźniaków. Wkrótce powinien
wreszcie zostać ustalony termin rozprawy w sądzie, na którą prawdopodobnie też zostaniemy zaproszeni.
Na
zespół zawsze przygotowuję pisemną ocenę sytuacji dzieci, ich
postępów i niedociągnięć. Tym razem nie mam pojęcia o czym mam
pisać, ani też nie wiem, czy w ogóle odezwę się w sądzie. Tak
prawdę mówiąc, to niewiele mam do powiedzenia, bo wszystko co jest
ważne, mógłbym opatrzyć klauzulą „prawdopodobnie”. A w
sądzie liczą się tylko fakty.
Już
wiemy, że będzie wniosek o ponowne badanie więzi... pierwsze rodzicom się nie spodobało. Zastanawiam się tylko, które opisane
wnioski, sugestie i propozycje zostaną podważone i z jakiego
powodu.
Opinia
biegłych psychologów jest miażdżąca zarówno dla matki, jaki i
dla ojca. Miałem okazję ją przeczytać. To było jak deja vu.
Gdyby nie opieranie się na konkretnych przykładach, to pomyślałbym,
że biegli do perfekcji opanowali „kopiuj i wklej”.
Kilka
losowo zaczerpniętych fragmentów z tego opracowania:
Chwiejność
emocjonalna i uczuciowa. Spłycona uczuciowość wyższa. Niska
wrażliwość na uczucia i potrzeby dzieci, nieczytelność i
nieprzewidywalność. Zaniedbywanie emocjonalne dzieci, poświęcanie
im zbyt małej ilości czasu. Pozorowane działania mające na celu
ukazanie swojej sytuacji jako stabilnej i dającej gwarancję
prawidłowego wychowywania dzieci. Niedostrzeganie popełnianych
błędów, brak właściwego wnioskowania, stawianie siebie w roli
ofiary. Celowe wprowadzanie w błąd osoby nadzorujące i instytucje
pomocowe rodziny. Prowokowanie, agresywne zachowanie, wszczynanie
awantur. Akcentowanie pozytywnych działań i skrótowe traktowanie
negatywnych aspektów swojego funkcjonowania. Niedostrzeganie
negatywnego wpływu patologicznego funkcjonowania na
nieprzewidywalność zachowań i poczucie bezpieczeństwa u dzieci.
Niska świadomość mechanizmów własnego uzależnienia, będąca
dużym czynnikiem ryzyka kontynuowania nałogu.
Psycholożki
nie dały mamie najmniejszej nadziei na poprawienie kompetencji
rodzicielskich, gdyż wieloletnie zaburzenia stanu psychicznego
wynikają nie tylko z uzależnienia od alkoholu, ale także z
zakłóceń w funkcjonowaniu społecznym i emocjonalnym, po części
będących skutkiem traumatycznych doświadczeń w wieku dziecięcym.
Tata
chłopców został opisany nieco mniej szczegółowo. Być może
dlatego, że sam przyznał, iż jego więzi i relacje z dziećmi są
powierzchowne, oparte głównie na poczuciu przynależności
biologicznej i rodzinnej. Utrzymywał również, że z mamą ich
wspólnych dzieci nie jest w związku. Zdaniem psychologów, jest
skupiony na sobie, swoich potrzebach i problemach własnej
egzystencji. Ma trudności z utrzymaniem pracy, jest uzależniony,
nie ma stałego miejsca zamieszkania. Jest mało refleksyjny, mało
krytyczny, ale bardzo by chciał, aby dzieci wróciły do swojej
mamy.
Mógłbym
powiedzieć, że jest to typowy obrazek rodziców biologicznych,
jakich miałem okazję dotychczas poznać. Jest to też szablonowy
opis, jakich kilka miałem okazję kiedyś przeczytać. Spośród
innych wyróżnia się tym, że dotyczy on również ojca dziecka (bo
ten najczęściej nie uczestniczy w badaniu), oraz że w końcowym
fragmencie jest wyraźna sugestia o umieszczeniu dzieci w rodzinie
adopcyjnej, gdyż matka wykazuje niskie kompetencje rodzicielskie i
jej funkcjonowanie w roli matki i partnerki wskazuje na większe
problemy adaptacyjne i osobowościowe.
Gdyby do
tego dodać szczegóły potwierdzające zawarte w opinii tezy
(których nie będę tutaj przytaczał), to w zasadzie dla sądu
wyłania się bardzo klarowny obraz sprawy. Nic, tylko przyklasnąć
i odebrać rodzicom ich prawa do dzieci.
Jest
jednak pewne ale... Wszystko dotyczy sytuacji i zachowań rodziców
do momentu, gdy chłopcy zostali umieszczeni w naszej rodzinie, a
nawet do momentu przeprowadzenia badania psychologicznego.
W chwili
obecnej jest sielanka. Rodzice przestali się upierać, że nie są
już parą. Tata nadal ma zakaz zbliżania się do mamy, ale sąd
wydał postanowienie, że mogą razem przyjeżdżać w odwiedziny do
dzieci. Tak też się dzieje. Przyjeżdżają, są uśmiechnięci,
mówią jednym głosem. Oboje ukończyli terapię. Mama ma stałą
pracę, zaczęła spłacać długi. Dba o mieszkanie. Rozumie, że to
jeszcze nie ten czas, aby dzieci do niej wróciły, że musi
wszystkim pokazać, iż obecny stan nie jest chwilowy, że bardzo
kocha dzieci i żyć bez nich nie może, że jest między nimi bardzo
silna więź, że... i tak dalej wciska te „pierdy” wszystkim
naokoło. Wszystkim, którzy mogą mieć w tej sprawie coś do
powiedzenia.
Być
może sąsiedzi mówią: To ta rodzina, której odebrano dzieci z
biedy, to ta rodzina, której nikt nigdy nie pomógł. Tak, to ta
rodzina, która teraz z mozołem wstaje na nogi. Przecież trzeba do
niej wyciągnąć pomocną dłoń.
Być
może kurator z asystentem rodziny doszli do wniosku, że przecież
mama bardzo się stara. Krok po kroku realizuje wszelkie ich
zalecenia. Jest za dobra na to, aby odebrać jej dzieci.
Tylko
kto patrzy na dobro naszych bliźniaków? Czy jest ktoś, kto powie
inaczej niż mama chłopców, która wykrzykuje do Majki „jak pani
może mówić, że odebranie mi praw rodzicielskich może być dla
dzieci czymś dobrym!”.
Nikt tak
nie powie, bo każdy stoi na innym polu tej szachownicy, z którego jawi się zupełnie inny obraz sytuacji. My jesteśmy teoretycznie najbardziej zorientowani w temacie, ponieważ opiekujemy się dziećmi, znamy rodziców, babcię, mamy dostęp do rozmaitych opinii, znamy historię rodziny. Niestety o wielu sprawach nie możemy
powiedzieć w sądzie, bo to są tylko przypuszczenia, albo nasza
subiektywna ocena sytuacji. Nie możemy opowiedzieć o wielu
rzeczach, bo nie byliśmy tego świadkiem, bo nie możemy powoływać
się na słowa innych.
To jak
wielką metamorfozę chłopcy przeszli przez rok pobytu w naszej
rodzinie, mogłaby tylko potwierdzić babcia dzieci, która pamięta
jacy byli jakiś czas temu, a jacy są teraz. Romulus nie jest już
agresywny. Czasami podnosi rękę w górę, aby uderzyć Remusa... i
w połowie ją wyhamowuje. Widać jak walczy ze swoimi emocjami, bo
poznał pewne zasady. Być może są to już jego zasady. Remus stał
się pewny siebie. Gdy jedzie tramwajem lub pociągiem, to stwierdza
„O, tam są tory!”. Romulus nie jest jeszcze tak zdecydowany, bo
jego stwierdzenia mają formę pytania „Tam są tory?”. Ale gdyby
umiał pisać, to do Majki napisałby sms-a „ciociu proszę
zadzwoń”. Jego rodzice ciągle są na etapie „chcę” i „niech”
- „chcę się spotkać”, „niech pani zadzwoni”. Jednak babcia
niczego nie potwierdzi, bo nie będzie zeznawać w sądzie. Ma takie
prawo i z tego skorzysta. Obawia się, że mogłaby stracić kontakt
z rodzicami bliźniaków, bo przecież również jest zdania, że dzieci nie powinny wrócić do rodziny biologicznej, a nawet że adopcja byłaby dla dzieci najlepszym rozwiązaniem. Nie chcemy jej
namawiać, chociaż uważamy, że nie straciłaby go, ponieważ
rodzice prędzej czy później przyszliby po wsparcie finansowe. Już
teraz babcia wielokrotnie sponsoruje atrakcje, czy nawet przyjazdy
rodziców do bliźniaków. Tata chłopców zrobił nam ksero opinii
psychologicznej (dzięki temu mieliśmy okazję się z nią
zapoznać). Nie omieszkał jednak wykasować babci na 5,20 a potem tę
samą kwotę zażądał od Majki. Ma chłopak dar do interesów...
szkoda tylko, że pracy się nie ima.
Każdy
kolejny dzień pobytu dzieci w naszej rodzinie działa na ich
niekorzyść. Te więzi o których mówi mama, są coraz silniejsze.
Tyle tylko, że między dziećmi, a nami.
Niedawno
Majka zabrała bliźniaki w odwiedziny do rodziny, która przez jakiś
czas była dzieciom bardzo bliska. Chłopcy spędzili u niej
ubiegłoroczne wakacje, a później wielokrotnie jeszcze zawoziliśmy
ich na dzień, czy dwa. W pewnym momencie pojawił się nawet pomysł
wzięcia chłopców w pieczę zastępczą. Jednak tym razem (po kilku
miesiącach) nie było tak fajnie jak kiedyś. Dzieci bały się
spuścić Majkę z oczu. Nie chciały pójść do ogrodu, aby się
pobawić. W końcu poszły – upewniwszy się, że Majka na pewno
ich nie zostawi.
Gdyby
sąd jakimś trafem wydał decyzję o powrocie do domu rodzinnego, to
jestem przekonany, że mama natychmiast przyjechałaby po dzieci i je
zabrała. Ona nie ma żadnej świadomości jak ważny jest proces
przechodzenia dziecka z jednej rodziny do drugiej, a przygotowanie i
realizacja planu powrotu byłaby możliwa tylko przy udziale jej,
naszym, i współpracy kuratora oraz asystenta rodziny. Niestety u
nas nie ma obowiązku stworzenia takiego planu powrotu. Jest decyzja
sądu... rodzic może zwyczajnie odebrać dziecko. Nikt nawet by nie
powiedział, że mama przyjechała po dzieci jak po paczkę... bo
przecież to rodzina, to biologicznie zakorzenione więzi. Mama, to
przecież najważniejsze słowo dla dziecka.
Czasami
mam jednak poważne wątpliwości, czy rodzice bliźniaków aby na
pewno do tego dążą. Zwłaszcza tata, który jeszcze niedawno nie
za bardzo był zainteresowany wspólnym wychowywaniem chłopców.
Musi przecież zdawać sobie sprawę z tego, że powrót dzieci do
rodziny, oznacza również powrót starszego rodzeństwa naszych
chłopców. Czy aby na pewno jest gotowy na zaopiekowanie
się również dwójką nieswoich dzieci? A czy mama jest gotowa? My w tej
chwili mamy pod opieką czwórkę i widzę jak wiele czasu trzeba tym
dzieciom poświęcić. A przecież Majka jest w pełni dyspozycyjna.
Do tego ja też raczej nieco różnię się od taty chłopców.
Obawiam
się, że wszystko to jest gra nastawiona na jeden cel –
umieszczenie dzieci razem w jednej rodzinie zastępczej, a nawet w
domu dziecka. Bo to jest wygodne. Dopóki opcja adopcji nie istniała
i nie była znana opinia biegłych, wszystko toczyło się leniwie.
Tata czasami interesował się dziećmi, czasami nie. Mógł bez
skrępowania powiedzieć, że wychowywanie własnych dzieci nie jest
jego marzeniem. Wszystko zmierzało we właściwym kierunku. Teraz
trzeba zacząć się starać.
Mama
kiedyś powiedziała do Majki: „pani sobie zdaje sprawę, że ja
ich wtedy więcej nie zobaczę?”. I chyba o to właśnie chodzi.
Zastanawiam
się tylko na co czeka sędzina. Wszystkie karty są rozdane już od
kilku tygodni, a termin rozprawy jeszcze nie został wyznaczony. Może
myśli...
I ma o
czym, bo są trzy opcje do wyboru, a każda poparta opiniami i
stanowiskiem różnych stron.
Obawiam
się, że sędzina może spełnić ukryte pragnienie mamy, wydając
decyzję o umieszczeniu całej czwórki w jednej rodzinie zastępczej
(chociaż wie, że takiej rodziny w naszym powiecie nie ma). Sprawa
wróci do ponownego rozpatrzenia, a potem w grę będą wchodzić
dwie (albo trzy) odrębne rodziny zastępcze... a może wspólny
pobyt, ale w domu dziecka. Niby dlaczego nie, placówki nadal mają
się świetnie.
Może
jednak skreślę parę słów na najbliższe spotkanie zespołu. Byle
bym tylko trzymał się faktów.
Nie mogę
napisać, że tata wieczorową porą, wyrażając się bardzo powoli
i artykułując każdą głoskę, próbował przełożyć ranne
spotkanie z następnego dnia... to byłaby insynuacja.
Nie mogę
napisać, że rodzice nie odebrali wiadomości sms-owej, iż babcia
czeka z chłopcami rano na placu zabaw, po czym wieczorem zadzwonili
z pretensjami, że mają utrudniane kontakty z dziećmi. Dlaczego
sami nie odezwali się rano? Przecież to spotkanie było wcześniej
zaplanowane. Czyżby odsypiali imprezę (oczywiście bezalkoholową)?
Nie mogę
powątpiewać w szczere chęci rodziców do spotkań z bliźniakami,
bo przecież do nas przyjeżdżają. Ale dlaczego nie wykorzystują
okazji, gdy dzieci dwa weekendy w miesiącu spędzają u swojej
babci? Mają do niej dwa kroki, a babcia podobno nie czyni przeszkód.
Stać ich tylko na dwugodzinne spotkanie. Tyle tylko, że jest to
informacja niesprawdzona – może to tylko plotka.
Nie mogę
napisać, że rodzice razem mieszkają mimo zakazu zbliżania się do
siebie, bo tego nie widziałem. Czy wyjechali razem na wakacje? Nie
wiem. Co z tego, że w tym samym czasie. Przecież jasno się
wyrazili, że ona jedzie z koleżanką, a on na ryby.
Mogę
jednak napisać, jak zachowują się dzieci po spotkaniu z rodzicami
lub z babcią, bo to są fakty.
Niedawno
Majka przywiozła chłopaków niedzielnym popołudniem. „Gdzie
byliście?”, zagadnąłem Remusa, gdy go zobaczyłem. „U babci.
Dostałem od niej nowe sandały”. Okazało się, że sandały
dostał od mamy, która odwiedziła go dzień wcześniej.
Innym
razem wracaliśmy samochodem od babci. „A mama była?”,
zapytałem. „Nie”, odpowiedział Remus. „A tata?”, „Też
nie”, zawtórował mu Romulus. Zdziwiło mnie to, ponieważ
rozczulali się na temat koktajlu bananowego, który przyrządziła
im babcia, a zapomnieli o odwiedzinach rodziców. A może nie chcieli
o tym pamiętać?
Po
powrocie ze spotkania z rodzicami, Remus przez jakiś czas jest
smutny. Po Romulusie za to wszystko „spływa”. Chyba będę
musiał dodać, że mimo szczerych chęci, nadal widać to, że Remus
jest przez mamę wyróżniany.
Żal mi
chłopców. To nie ja powinienem im towarzyszyć w nauce jazdy na
rowerze, to nie ja powinienem patrzyć jak stają się coraz
mądrzejsi, coraz bardziej świadomi swojej odrębności. Ostatnio
miałem okazję zabawić się z Remusem w kalambury. Na razie tylko
ja odgaduję. Chłopiec dał mi do rozwikłania słowo „ancepapy”.
Miał wielki ubaw, gdy mimo wielu prób, nie udało mi się na końcu
rzec: „aaaa, to jest ancepapy”. Wiem chociaż, że jest to coś,
co słychać. Jego rodzice nawet tego nie wiedzą.
Gdy
przeglądamy czasami zdjęcia, to chłopcy mówią „to jest nasz
dom”. Jak długo jeszcze i ile takich domów przed nimi?
Pewnie
niejedna osoba zachodzi w głowę, dlaczego tak bardzo zależy mi na
adopcji. Czy aż tak bardzo pokochałem chłopców, że nie potrafię
wyobrazić sobie ich powrotu do rodziny biologicznej? A może to mi,
chodzi po głowie ich przysposobienie?
Nie...
nic z tych rzeczy. W naszej rodzinie, to Majka bardziej przywiązuje
się do dzieci. Ja podchodzę do wszystkiego bardziej zadaniowo.
Bliźniaki są wprawdzie bliskie mojemu sercu, ale moje zamierzenie
jest niezmienne od momentu, gdy chłopcy przekroczyli próg mojego
domu. W tym wypadku, od samego początku było ono sprzeczne z ideą
rodzicielstwa zastępczego, czyli zrobieniem wszystkiego, aby dzieci
wróciły do mamy. Być może dlatego, że mamę znamy już dużo
dłużej... przecież starszy brat chłopców też kiedyś z nami
mieszkał.
Niestety
mój cel staje się coraz bardziej utopijny. Również dlatego, że
zaczyna brakować mi argumentów.
No bo
czy kogoś przekona to, że nie chciałbym, aby moi chłopcy stali
się tacy sami jak ich ojciec? A nawet jeżeli nie ten ojciec, to
kolejny bardzo podobny. Przecież ich mama jest jak pałeczka
przechodnia. Ojcowie jej dzieci są grupą nadal spotykających się
znajomych. Dziś ten jest ojcem, jutro tamten. I każdy z nich lubi
swoje życie, i każdy w głębi serca wcale nie chce niczego w nim
zmienić. Gdy za dwadzieścia lat dzieci naszych bliźniaków trafią
do pieczy zastępczej, ktoś z PCPR-u powie „skądś znam to
nazwisko”. Nie trafią? Mógłbym się założyć... lubię
wieloletnie zakłady.
A
dlaczego nie rodzina zastępcza długoterminowa? Właśnie dlatego,
że mama jest „za dobra”. Nie odpuści i wiecznie będzie mącić
w głowach zarówno chłopcom, jak też ich nowym rodzicom
zastępczym. To zaczyna dziać się już teraz. Spotkania z mamą
przestają być dla chłopców obojętne. Pisałem wyżej, że Remus
jest wówczas smutny, a Romulusowi wszystko „wisi”. Tyle tylko,
że ten drugi staje się później nieposłuszny, nieprzetłumaczalny.
Czasami mam ochotę nim wstrząsnąć, licząc na to, że wróci ten
chłopiec sprzed kilku dni. Mija tydzień lub dwa, i wszystko zaczyna
się od początku.
Ale to
przecież nie są argumenty... przynajmniej dla sądu.
Pikusiu, opisujesz swoje dzieci z ogromną empatią. To się wyczuwa nawet gdy piszesz, że niektóre lubisz mniej a inne bardziej. A co z rodzicami z taką mamą bliźniaków. Nie jest Ci żal tej dziewczyny? Zastanawiałeś się kiedyś co ona czuje?
OdpowiedzUsuńNigdy nie jest tak, że na „dzień dobry” przekreślamy rodziców biologicznych. Czasami oni nawet robią bardzo korzystne pierwsze wrażenie, i już nieraz wydawało nam się, że jakaś sytuacja może zakończyć się szczęśliwym powrotem do rodziny. Mama bliźniaków jest jednak specyficznym przypadkiem, ponieważ poznaliśmy ją już przy okazji Filemona. Chłopiec do niej wrócił, chociaż było to już drugie danie jej szansy (bo przecież pierwszą miała przy najstarszym z dzieci). Ktoś mógłby powiedzieć, że do trzech razy sztuka i nasi chłopcy powinni ponownie zamieszkać razem z nią. To może potem wypadałoby dać szansę czwartą, piątą... Osobiście uważam, że jeżeli ktoś pogubił się w życiu, to jedna w zupełności wystarczy.
UsuńCzy jest mi żal tej dziewczyny? Tak, i to bardzo. Nie wpływa to jednak na moją ocenę całej sytuacji. Powrót chłopców do mamy, byłby moim zdaniem poświęceniem ich dobra w imię idei, której nie rozumiem i nie akceptuję. Mama bliźniaków sama jest przykładem tego, jak łatwo można zniszczyć komuś życie, chcąc dobrze. Gdyby w dzieciństwie została adoptowana (a nie wychowywana przez rodzinę zastępczą spokrewnioną, co powodowało, że ciągle smażyła się w tym samym sosie), to teraz byłaby zupełnie inną osobą.
Trudno mi powiedzieć, co czuje mama chłopców. Już nie raz przekonałem się, że procesy myślowe rodziców biologicznych nie idą w parze z moimi. Wydaje mi się jednak, że gdybym to ja znalazł się na jej miejscu, to potrafiłbym racjonalnie ocenić swoją sytuację i jasno stwierdzić, że nie dam rady. Ale może tylko tak mi się wydaje.
Nie rozumiesz i nie akceptujesz idei powrotu do RB?
UsuńAnonimowy dlaczego się nie podpiszesz? Dlaczego dorosła osoba ma dostawać kolejne szansę kosztem dzieci? Bo czas działa na ich niekorzyść. Zawsze.
Usuńac kolejne szansę,
Pojawił się bardzo ciekawy komentarz o "idei powrotu do RB". Ważne jest ustalenie, co się kryje pod hasłem "idea powrotu do RB". Jeśli to idea powrotu do RB bo "zawsze to rodzina biologiczna" i wystarczy, że dziecko nie będzie w niej skrajnie zaniedbane ani nie zostanie zakatowane, to dość jasno widać, że Pikuś takiej "idei" nie akceptuje. Przecież nadrzędną wartością w polskim prawie rodzinnym jest "dobro dziecka". Jeśli przyjąć, że to dobro dziecka jest realizowane poprzez wychowanie w rodzinie biologicznej, bo to samo w sobie jest większa wartością niż prawidłowy rozwój fizyczny, emocjonalny i duchowy dziecka, to kompletnie się z taką "ideą" nie zgadzam.
OdpowiedzUsuńW imię czego skazujemy wówczas dzieci na opóźnienia w rozwoju umysłowym oraz zaburzenia w rozwoju emocjonalnym? Bo RB jest z definicji lepsza niż nawet najbardziej kochająca i stabilna RA? Bo taka karma? Tak się dziecku trafiło, więc wola Boża, byle nie zakatowali i nie zagłodzili to jest OK?
I tak, mamy tu do czynienia z konfliktem interesów: niewątpliwie definitywne zabranie dziecka jest krzywdą dla RB, niewątpliwie jest im przykro. Tylko w takich sytuacjach należy podjąć decyzję, wyważając te dwie grożące krzywdy: dziecka i RB, biorąc pod uwagę to, że unikając krzywdy RB, można trwale skrzywdzić dziecko.
A idea powrotu bo rodzice się naprawdę ogarnęli i są w stanie dać dziecku stabilny i bezpieczny dom oraz właściwe warunki do rozwoju jest jak najbardziej OK i tu myślę że Pikuś się ze mną zgodzi. Tyle że jak rozumiem jego doświadczenie jest takie, że to zdarza się niezmiernie rzadko. A może prawie wcale. A nasze państwo ma to gdzieś, skoro nie monitoruje losów dzieci zwracanych do RB ani nie prowadzi statystyk dotyczących powodzenia takich powrotów.
A może są jakieś badania, które mówią, że RB to zawsze RB i rzeczywiście tak jest dla dziecka najlepiej, jeśli tylko nie zostanie zagłodzone ani zakatowane? Chętnie bym się zapoznała z takimi opracowaniami.
Pozdrawiam
Lui
Tak, są takie badania, prowadził je John Wade (prowadziło je wiele zespołów, ale badania Wade'a uważam za szczególnie cenne, o czym poniżej), ale niekoniecznie z nich wynika, że powrót do RB to najlepszy scenariusz. Najpierw jednak kilka słów tytułem wstępu.
UsuńW krajach, w których w ogóle prowadzi się badania nad sytuacją dzieci po reintegracji, wnioski są zastanawiająco podobne. Zastanawiające jest dokładnie to, że są to kraje o zupełnie różnych politykach społecznych, innych nakładach finansowych i innych historiach narodowych, więc logiczne byłoby, gdyby efekty ich działań (widzialne w losach rodzin i dzieci) były od siebie różne. Ale tak nie jest.
Po pierwsze więc okazuje się, że istnieją rodziny rokujące reintegracyjnie oraz nierokujące, są na to opracowane algorytmy, są przeprowadzone badania, są dowody.
Po drugie okazuje się, że można wyróżnić grupy problemów/deficytów w RB, które będą dawać dobre, nieokreślone lub złe rokowania.
Po trzecie okazuje się także, że w grupie dobrych rokowań są - co moim zdaniem jest zupełnie niezaskakujące dla osób mających styczność z systemem i posiadających tu doświadczenie - rodziny dotknięte krótkotrwałym kryzysem. O jakich kryzysach mowa? Hospitalizacja rodzica. Epizod depresyjny, a nawet psychotyczny (jesli rodzic podejmie terapię i zostaną dobrze ustawione leki). Gwałtowny, ale krótkotrwały kryzys w postaci np. utraty pracy i mieszkania, rozwodu itd. Istotna jest jego nagłość i krótkotrwałość. Molestowanie seksualne dziecka, co może się wydawać pozornie nieprawdopodobne, ale staje się bardzo logiczne, gdy uświadomimy sobie, że jeśli przestępcą seksualnym jest osoba trzecia (np. daleki znajomy, przypadkowa osoba, partner matki, a nawet osoba z dalszej rodziny) to po izolacji sprawcy i przeprowadzeniu rodziny przez terapię systemową, rodzina staje się ponownie środowiskiem bezpiecznym dla dziecka.
Po czwarte okazuje się więc, że są analogicznie sytuacje, które bardzo źle rokują i są to z grubsza te wszystkie kejsy, w których problem jest przewlekły, a kryzys utrwalony latami i będący raczej patologią niż kryzysem. W tej grupie są uzależnienia rodziców, zaniedbania, przemoc i deficyty intelektualne rodziców.
Niestety dowody empiryczne bardzo wyraźnie pokazują, że trwała zmiana zachowań i nawyków dorosłego, ukształtowanego człowieka jest może nie niemożliwa, ale mało prawdopodobna.
cdn.
Dlatego zupełnie mnie nie dziwi, ze najgorszy wskaźnik reintegracji (81% nieudanych reintegracji, czyli dziecko ponownie zostaje odebrane rodzicom) mają rodzice uzależnieni od alkoholu/narkotyków. Oczywiście mówimy o rodzicach, którzy są 'wybrani z wybranych' czyli o takich, którzy w ogóle o te dzieci zawalczyli, chcieli je odzyskać, przeszli terapię przeciwuzależnieniową i... w ciągu kolejnych 1-5 lat dzieci ponownie trafiły do systemu, bo rodzice znów wrócili do nałogu.
UsuńJest to kejs matki bliźniaków, o których pisze Pikuś.
Dla całości grupy (czyli wszystkie przypadki reintegracji łącznie) wskaźnik porażki wynosi 60-70%. Oznacza to, że spośród dzieci, które wróciły do swoich rodziców biologicznych, jedynie 30% pozostało trwale w rodzinie ( = sytuacja w rodzinie albo się faktycznie zmieniła, albo przynajmniej nie osiągnęła takiego poziomu zaniedbania, aby konieczne było ponowne zabezpieczenie dziecka poza rodziną).
To może napiszę to jeszcze raz, aby się utrwaliło: dla 70% dzieci, które wracają do rodziców, dom rodzinny okaże się jedynie przystankiem w podróży przez system, bo i tak do tego systemu wrócą. Ich rodzice znów zawiodą, skrzywdzą, pobiją.
Do tego nie wiadomo (bo do takich badań nie dotarłam), czy te 30% 'sukcesów' nie tworzą w znacznej częsci rodziny z grupy pierwszej, a więc rodziny, w których nigdy nie zadziało się trwałe zaniedbanie dziecka, uzależnienie rodziców itd.
Bo jednak porównywanie rodziny samotnej matki, która zachorowała na nowotwór i musiała iść do szpitala, więc jej dziecko trafiło do rodziny zastępczej a po wyzdrowieniu matki wróciło do domu, z rodziną wieloletnich alkoholików z zaburzeniami osobowości, jest trochę nonsensowne. To są zupełnie inne grupy problemów i inne rokowania. Ale statystyka jest zbiorcza.
cd o badaniach Wade'a w następnym poście
John Wade był człowiekiem, który zrobił bardzo dobre badania. Zainteresował się tym, co się dokładnie dzieje z grupą 30% szczęśliwców, którzy wrócili do RB i nie zostali z niej więcej odebrani. A wiec z grupą dzieci z tzw. udanych reintegracji. Tym samym dochodzimy do odpowiedzi na Twoje pytanie, Lui. Jeszcze ważniejsze było jednak to, że Wade bardzo dobrze wybrał grupy kontrolne w badaniu.
UsuńZazwyczaj jest tak, ze ludzie badający dzieciaki z RZ/adoptowane porównują je z grupą dzieci 'normalsów' czyli dzieciaków biologicznych randomowych rodzin. Wyniki takich badań (czego by nie dotyczyły: inteligencji, wyników w nauce, podatności na uzależnienia, depresję itd) są niemal zawsze miażdżące dla dzieci z RZ/adoptowanych, bo nie uwzględniają zmiennej 'innego startu". Nie czarujmy się, w grupie dzieci RZ/adoptowanych jest nadreprezentacja dzieci straumatyzowanych, z deficytami wczesnego rozwoju, z FASem, RADem itd. Porównywanie osiągnięć tych dzieci z osiągnięciami rówieśników ze stabilnych rodzin jest krzywdzące, poza tym że niczego specjalnego nie wnosi (a raczej utrwala stereotypy).
Wade zrobił więc coś innego. Porównał ze sobą 3 grupy dzieci: dzieci, które wróciły do RB; dzieci adoptowane; dzieci pozostające długoterminowo (do pełnoletności) w rodzinie zastępczej. A więc były to dzieciaki, które miały w pewnym sensie podobnie trudne początki.
Wade'owi chodziło o wyizolowanie zmiennej środowiskowej, to znaczy chciał się dowiedzieć, jaki wpływ na dziecko będzie mieć środowisko wychowawcze, czyli dokładnie to, co nie zależy od genów i uszkodzeń wczesnego rozwoju, ale to co dzieje się później i na co dorośli (opiekunowie lub rodzice) mają już wpływ i mogą to zaprojektować.
no i co się okazało?
Ha. :)
Okazało się przewidywalne. Najlepsze wyniki z tych trzech grup osiagnęła grupa dzieci adoptowanych. Potem - dzieci wychowywane w długoterminowych rodzinach zastępczych. Najgorsze osiągnęła grupa dzieci, które zostały przywrócone rodzinom biologicznym i w tych rodzinach pozostały.
Wade oczywiście nie badał dzieci, badał osoby dorosłe z opisanymi wyzej doświadczeniami.
A co konkretnie badał?
- skłonność do uzależnień
- stopień reintegracji ze społeczeństwem (na ile taka dorosła osoba funkcjonowała sprawnie na rynku pracy, w zakresie samodzielności, ogarniania własnych spraw, nawiązywania relacji z innymi ludźmi)
- stopień podatności na zaburzenia psychiczne (hospitalizacje psychiatryczne i zaburzenia wymagające farmakoterapii)
- stopień wchodzenia w konflikty z prawem
- ryzyko przerwania edukacji albo bardzo niskich wyników edukacyjnych.
Myślę, ze te moje trzy wpisy referujące badania dość dobrze odpowiadają na pytanie, czy powinniśmy okazywać więcej empatii rodzicom biologicznym, czy moze jednak ich dzieciom.
...aha, i pośrednio potwierdzają, że gdyby Pikuś jednak się założył z kimś, czy zreintegrowani z mamą Romus i Romulus staną się kiedyś klientami pomocy społecznej, miałby bardzo duże szanse wygrać ten zakład. Niestety.
UsuńBardzo Ci dziękuję bloo za tak obszerne wyjaśnienia. Rozumiem, że nigdzie się nie pojawia dowód, że jednak więzy krwi są najważniejsze i w zasadzie żadne tam bezpieczne więzi ich nie zastąpią? Typu - dziecko zabrane wcześnie, adoptowane lub pieczy długoterminowej - i tylko czeka aż skończy 18 lat żeby pognać do domu rodzinnego jak na skrzydłach? I całe dorosłe życie ma złamane, bo zabrano je od krewnych i nie może sobie z tym poradzić?
UsuńA co sądzisz o pracach Fundacji Dziecko i Rodzina? Czy oni mają rzeczywiście jakiś patent na pracę z RB po nowemu? Cytat: "Przy zastosowaniu podejścia skupionego na rozwiązaniach i narzędzi analizujących zasoby rodziny - wynik będzie inny." Czy to jest jakaś inna metoda niż stosowana w krajach monitorujących losy "reintegrowanych" dzieci?
PS. Pisałam do Ciebie na Messengerze (Anna)
Nie umiem odpowiedzieć na to pierwsze pytanie i nie wiem, czy w ogóle istnieje na nie odpowiedź. Myślę tu też o literaturze. Po prostu bywa bardzo różnie i najpierw chciałam napisać, ze 'to prawdopodobnie zależy bardzo od kwestii osobowościowych samego dziecka', ale to chyba nie byłoby prawdą; jest tak olbrzymia ilość zmiennych, które mogą mieć tu znaczenie...
UsuńNiektóre łatwo wyróżnić- np. wiek w momencie adopcji/wejścia w pieczę (na to są zresztą badania, że im niższy wiek tym lepsze efekty), ale z drugiej strony jest też zupełnie przeciwny czynnik: autonomiczna decyzja dziecka (są jakościówki wskazujące na to, że bardzo ważną zmienną jest decyzja samego dziecka, np. zdarzają się dzieci, które same przychodzą do pieczy i mówią 'proszę mnie zabrać z domu', tak samo jak i są dzieci, ktore podejmują decyzję o adopcji - one chcą być adoptowane, konceptualizują sobie nowe życie w rodzinie i wewnętrznie się na to zgadzają. I ta autonomia bardzo idzie w parze z późniejszym poziomem satysfakcji dziecka/rodziny. I oczywiście wtedy będą to dzieci starsze, a nie maluszki).
Do tego mamy ogólną jakość rodziny i więzi w rodzinie, deficyty samego dziecka, stosunek rodziny adopcyjnej do rodziny pochodzenia, stosunek do samej adopcji, jawność vs. ukrywanie (albo przynajmniej unikanie tematu), wpływ wczesnej pamięci dziecka, ale też pamięci wtórnej... Tego jest masa.
Moim zdaniem nie da się powiedzieć z góry, czy nasze dziecko będzie tym, które po osiemnastce zapuka do drzwi RB i załka 'moja prawdziwa matko, ach, przyjmij mnie' czy też będzie tym, które będzie mieć to w nosie. A może będzie tym, które będzie mieć relacje z jedną i drugą rodziną. Właściwie jest tu wachlarz możliwości, choć pewnie możemy zmniejszać lub zwiększać prawdopodobieństwo wystąpienia niektórych scenariuszy.
Odnośnie drugiego pytania - metoda SBC (solution based casework) nie jest nowością. Jest stosowana w USA i w UK (ale też w krajach nieanglojęzycznych, tam jednak nie mam dostepu do badań). Nie umiem jej skorelować z wynikami, które podawałam wyżej, ponieważ do tej pory nie trafiłam na żadne badanie longitudinalne SBC. Chodzi o to, że tak naprawdę dowolne metody reunifikacji mogą mieć bardzo dobre wyniki, jeśli mierzy się je w krótkich odstępach czasowych. Z literatury wiadomo już, że punkt pomiaru musi być ustawiony na piątym roku - jeśli rodzina przejdzie przez piaty rok po reintegracji to raczej się już nie posypie.
To, co znalazłam o SBC w badaniach to to, że ma znacząco lepsze wyniki niz inne metody, np. w dziedzinie 'recydywy rodzin biologicznych" ALE nigdzie nie trafiłam na informację, w jakim odstępie czasowym ta recydywa była mierzona.
Cechą tej metody jest to, że jest dość dobrze skalibrowana, tzn. ma konkretne arkusze ocen możliwości, zasobów RB itd., sprawdza się właśnie poziomy rokowań RB, RB zostaje otoczona faktycznym wsparciem. Teoretycznie jeśli się prawidłowo wypełni te arkusze (co też może być imo problematyczne) to wskaźnik sukcesu powinien być wysoki, to są tzw. rodziny wysokiej adherencji i one podobno, tzn. tak twierdzą badacze, osiągają raty sukcesu nawet rzędu 90%.
To, czego nie wiem, to po jakim czasie się ten sukces ogłasza (wspomniana przez Ciebie Fundacja nigdy nie udzieliła mi na to pytanie odpowiedzi, pytałam wielokrotnie) i w ogóle jak ten sukces mierzyć akurat w Polsce, gdzie rodzin się w ogóle nie monitoruje (jak wyżej - nigdy nie usłyszałam odpowiedzi).
Sumując: uważam, ze metoda SBC jest metodą dobrą, ale żeby działała potrzebna jest transparencja, rzetelność w kwalifikowaniu rodzin i ich późniejszy monitoring. W polskich warunkach trzecie nie istnieje, pierwszego nigdy nie doświadczyłam, a o drugim nie mam danych.
Nie akceptuję idei uporczywego dążenia do przywracania dzieci rodzicom biologicznym.
OdpowiedzUsuńRozumiem jak wielkie znaczenie mają więzi. Rozumiem, że piecza zastępcza powinna mieć tylko charakter tymczasowy. Rozumiem wreszcie, że trzeba wspierać rodzinę biologiczną, i że w rodzinach zastępczych trzeba nie tylko wzmacniać wiedzę o tym, ale też budować w nich takie przekonania i postawy. Wszystko ma jednak swoje granice.
Majka rozmawiała wczoraj z kuratorem zajmującym się bliźniakami. Dla mnie budujące jest to, że w przyjaznej atmosferze potrafią ze sobą rozmawiać, wiedząc że mają zupełnie inny pogląd na rozwiązanie sytuacji chłopców. I faktycznie jest tak, że kurator ogromne znaczenie przykłada do istnienia silnych więzi... chociaż teraz już nawet nie tyle z rodzicami, ile pomiędzy rodzeństwem, co w pewien sposób blokuje opcję adopcji naszych chłopców (bo przecież całej czwórki nikt nie przysposobi).
W mojej ocenie, sam fakt posiadania wspólnych genów, nie jest tożsamy z istnieniem prawidłowych relacji. Gdy cała czwórka dzieci mieszkała jeszcze z rodzicami, to nasze bliźniaki były wyraźnie faworyzowane. Dla ojca Romulusa i Remusa istniał wyraźny podział na dzieci moje i dzieci mojej partnerki. Starsze rodzeństwo miało na przykład zakaz wchodzenia do pokoju bliźniaków. Według mnie, już wówczas te więzi zostały zerwane, a nawet bym powiedział, że nigdy się nie nawiązały. To, że w tej chwili dzieci (może poza najstarszym) cieszą się na wspólne spotkania, wcale nie oznacza istnienia zażyłych więzi. Bliźniaki tak samo są szczęśliwe, gdy jadą w odwiedziny do Ploteczki, albo gdy odwiedza nas Iskierka, z którą przecież chłopcy nie mieszkali ani przez jeden dzień.
Myślę, że gdybyśmy spotkali się w nierzeczywistym sądzie, i hipotetyczni rodzice adopcyjni zobowiązaliby się prawnie do utrzymywania kontaktów bliźniaków z pozostałym rodzeństwem, to doszlibyśmy do porozumienia.
Niestety mamy sąd rzeczywisty. My nie mamy nic do powiedzenia, kurator (jak sam mówi) niewiele, a rodziców adopcyjnych nikt nie zmusi do utrzymywania kontaktów z rodzeństwem swoich dzieci.
Bloo,wiesz może,,czy ta wspomniana metoda,przez te fundacje stosowana jest wobec wszystkich rodzin,które obejmuje wsparciem. Czy to nie jest czasem tak,że są to wyselekcjonowane rodziny,z kryzysem,a nie długotrwałymi,niezmiennymi dysfunkcjami,celowymi zaniedbaniami i nałogami.
OdpowiedzUsuńCiekawe,to co piszesz Bloo . Nikola
nie mam pojęcia, ale moją ostrożność budzi fakt, że jako 'sukces' ogłaszana jest każda reintegracja w dzień po powrocie dzieci do RB. A to jest co najmniej przedwczesna radość i nie przekonuje mnie argument, że wątpliwości podnoszą jedynie defetyści. Ja nie jestem defetystką, po prostu orientuję się w polskich realiach i wiem, że nawet ścisłe zastosowanie SBC w Polsce będzie mieć zupełnie inną jakość niż w UK, bo inne są nakłady finansowe na system pieczy, inne jest prawo, inna jest infrastruktura.
UsuńW Polsce po reintegracji właściwie znika możliwość kontroli nad rodziną (czy, aby użyć ładniejszego słowa - możliwość monitorowanego wsparcia), a przeciążenie asystentów rodziny i kuratorów nakazuje być bardzo sceptycznym wobec faktycznego 'prowadzenia' takiej zreintegrowanej rodziny.