niedziela, 30 grudnia 2018

--- My nadal razem.


Jeszcze całkiem niedawno wydawało się, że Nowy Rok będziemy witać tylko z bliźniakami. Messenger miał wrócić do mamy, a Plotka przynajmniej powinna być na etapie spotykania się z rodzicami adopcyjnymi. Niestety, jest jak jest.

Ploteczka nie ma świadomości tego, że czas pracuje na jej niekorzyść. Uważa mnie za swojego tatę i bardzo lubi spędzać ze mną każdą chwilę. Jestem ostatnią osobą, którą widzi przed snem i pierwszą po przebudzeniu. Nasze więzi stają się coraz silniejsze. W tej chwili jestem już pewny, że dla mnie będzie to najtrudniejsze rozstanie. A dla małej? Nadzieja tylko w tym, że trafi na rozsądnych rodziców adopcyjnych.
Jak  tu spojrzeć w obiektyw, gdy z tyłu tyle prezentów.

Jest już w zasadzie przesądzone, że roczek będzie miała wyprawiony w naszym domu, ponieważ podpisu pani sędziny pod wyrokiem o odebraniu praw rodzicielskich jej mamie, nadal nie ma. A już dawno minęły dwa miesiące od jego uprawomocnienia się.
Niestety o sądzie rodzinnym, do którego przynależy Ploteczka, nie mogę powiedzieć wiele dobrego. Ponieważ zainteresowanie ze strony rodzin zastępczych nie jest w nim mile widziane, ustaliliśmy z naszą koordynatorką Jowitą, że to ona będzie wydzwaniać i gnębić panią sekretarkę w sprawie podpisu. Jednak gdy minął miesiąc, Majka stwierdziła, że trzeba zacząć działać. Postanowiła mimo wszystko sama zadzwonić z ponagleniem. Dzwoniła przez kilka dni z rzędu i nikt nie odbierał. No to zadzwoniła do administracji sądu. „Ooo!.., tam do końca tygodnia nikogo pani nie zastanie” - usłyszała w odpowiedzi. No to poczekała te kilka dni, ale od poniedziałku wszystko zaczęło się powtarzać. W końcu Majka stwierdziła, że trzeba porozmawiać z sędziną naszego sądu rodzinnego, bo to jest akurat „ludzki sąd” i wszyscy nawet jak protestują, to pracują i robią wszystko co do nich należy. A do tego, rodzic zastępczy nie jest traktowany jak upierdliwy petent. Pominę to, jak bardzo pani sędzina była zbulwersowana całą sprawą... ale co tu robić?

  • Niech pani napisze do nas wniosek o ustanowienie siebie opiekunem prawnym – orzekła.
  • Ale nie znamy sygnatury akt, nie mówiąc o orzeczeniu tamtego sądu, które zawsze stanowi załącznik.
  • Nieważne, my wystąpimy z wnioskiem o przysłanie orzeczenia. Bez podpisu nie przyślą.
Było to krótko przed świętami. Od tamtego czasu minęło dziesięć dni. Dostaliśmy już z naszego sądu pismo z wyznaczonym terminem rozprawy o ustanowienie opieki prawnej.
Biorąc pod uwagę przerwę świąteczną i trudny okres dla Poczty Polskiej, to jestem pod ogromnym wrażeniem. Wniosek do sądu Ploteczki zapewne też już doszedł. Pytanie tylko, czy ktoś tam pracuje i czy go odbierze. A jeżeli już odbierze, to czy nie wrzuci na koniec całej sterty zaległych pism.
I pomyśleć, że chodzi tylko o złożenie jednego podpisu (niech będzie kilku, bo są też kopie) i przystawienie paru pieczątek. Minuta pracy... może dwie.
Gdyby to był nasz sąd, to Plotka pewnie spędziłaby święta już z rodzicami adopcyjnymi. Chociaż wiele też zależałoby od szybkości działania naszego Ośrodka Adopcyjnego.
Zapomniałem dodać, że Majka przed świętami złożyła życzenia kuratorowi. Nie chodziło o te życzenia, ale o przypomnienie, że Plotka nadal czeka.
Czasami nas korci złożenie skargi na bezczynność sądu. Choćby dla zasady. Jednak wówczas wszystko jeszcze bardziej się przedłuży, a my będziemy już zawsze mieli przerąbane. Niestety z gminy podległej temu sądowi, przychodzi do naszej rodziny najwięcej dzieci.
No cóż... jaka gmina, taki sąd.

Z Messengerem tylko się wydawało, że wszystko pójdzie gładko. Chociaż tutaj nie mam zastrzeżeń do pracy sądu. Mama złożyła zażalenie na decyzję o odebraniu jej chłopca i odpowiednie pismo czekało już w sekretariacie na wysłanie do sądu apelacyjnego. W tym przypadku protest pracowników sądu okazał się sprzyjający całej tej sprawie.

Choinka jako najlepszy usypiacz.
Jowicie udało się porozmawiać z sędziną. Okazało się, że wszystko nie jest takie proste jak sądziliśmy. Odwołanie mamy i pozytywna opinia zespołu oceniającego jej poczynania, wcale nie są powodem do cofnięcia poprzedniej decyzji na posiedzeniu niejawnym. Wręcz przeciwnie – to zażalenie jeszcze bardziej skomplikowało sprawę. Jedynym rozwiązaniem było jego wycofanie. Pani sekretarka obiecała jeszcze przez kilka dni nie wysyłać tego pisma do sądu okręgowego, a asystentka rodziny pomogła mamie zredagować to odwołanie odwołania i sama wysłała do sądu. Chyba wszystko się udało, jednak teraz musi odbyć się ponowna rozprawa, na której będą rozpatrzone nowe okoliczności. Jeżeli zachowane będą standardowe terminy, to mamy przed sobą jeszcze przynajmniej trzy miesiące. A to oznacza, że chłopiec skończy w naszej rodzinie pół roku.

Messenger malusieńki, leży wśród...

Chociaż czasami się zastanawiam, że może ten czas na coś się przyda. Czy mama wytrwa w swoim postanowieniu odejścia od przemocowego męża? Czy utrzyma pracę? Czy ojciec, który ją przygarnął, nie wyrzuci jej ze swojego domu?
Cały czas gnębi mnie myśl, że przecież z jakiegoś powodu dziewczynie odebrano dwójkę starszych dzieci.

Jednak największe moje wątpliwości budzi jej świadomość procesu powrotu chłopca do domu. Przecież dla niego, jest ona w tej chwili zupełnie obcą osobą. Cała procedura przekazania jej dziecka, powinna wyglądać dokładnie tak samo, jak w przypadku przejścia do rodziny adopcyjnej. Nie sądzę, aby to zrozumiała – chociaż bardzo chciałbym się mylić.



Romulus z Remusem mieli być jedynymi dziećmi spędzającymi z nami świąteczny okres. Już dawno kupiłem dla nich Picolo na powitanie Nowego Roku, chociaż oni żyją w nieco innej strefie czasowej (w której północ wypada w okolicy godziny dwudziestej).

Ech, jeszcze jedna bombka do poprawienia.

Mama chłopców najpierw była przekonana, że dzieci do niej wrócą przed końcem roku, a teraz uczepiła się tezy, że dziecko w pogotowiu rodzinnym nie może przebywać dłużej niż osiem miesięcy. Nawet przeczytała moją ocenę z poprzedniego zespołu, ale zupełnie nic nie zrozumiała. Jej wnioskiem było to, że musi się bardziej starać. Ale nawet ją pokazała kuratorowi. Ten zrozumiał co chciałem powiedzieć, ale stwierdził, że nic z tego nie będzie.
Najbardziej prawdopodobny wariant, to rodzina zastępcza długoterminowa. Niestety rodzin zastępczych gotowych na rozstanie po dwóch, albo trzech latach nie ma (przynajmniej u nas). To taki trochę paradoks związany z rodzicielstwem zastępczym. Nie jest więc wykluczone, że powitamy z chłopcami również rok 2020, a może i 2021. Tym bardziej, że nie został jeszcze wyznaczony termin pierwszej rozprawy. Ale wcale się temu nie dziwię, bo jest to ten sam sąd co Ploteczki. Być może gdyby dzieci podlegały naszemu sądowi, to właśnie spotykałyby się z rodzicami adopcyjnymi. Bo nasza sędzina dba o dobro dzieci, a nie o dobro rodziców, jak niejaki Mikołaj Pawlak (który zupełnie nie rozumie, jaka powinna być jego rola).

Cały czas istnieje też w naszej świadomości Kapsel. Chłopiec nie mieszka z nami już cztery miesiące, a jednak nadal w jakiś pośredni sposób jest członkiem naszej rodziny. Chociaż to pewnie zacznie się zmieniać i nie będziemy odwiedzać go w nieskończoność. Może tylko raz na jakiś czas. Dzisiaj Majka zawiozła mu prezenty i spędzili razem pół dnia. Nie był jakoś specjalnie zainteresowany jej obecnością, nie mówił też jak kiedyś, że nie chce tam zostać na zawsze. Teraz jest to już jego dom. Po okresie euforii związanej z byciem w centrum zainteresowania, nastąpiła chwila zwątpienia i rezygnacji (gdy zorientował się, że jest tylko jednym z wielu).Teraz sprawia wrażenie, jakby zaczął wyrastać na przywódcę stada. Jest jednym z inteligentniejszych, a z pewnością potrafi najlepiej i najpoprawniej się wysławiać. Początkowo był gnębiony przez nieco starszego Jaromira (chłopca z zaburzeniem FAS). Obecnie powoli to on zaczyna dominować.
Wygląda na to, że przeszkadzają mu tylko siostry prowadzące ten dom pomocy społecznej. Respekt czuje tylko przed dwiema z nich (na razie) i póki co, jeszcze przed Majką. Nie podporządkowuje się poleceniom. Z byle powodu rzuca się na podłogę, albo kopie w drzwi (zmądrzał – już nie wali głową). Wyzywa je od dziwek, debili i głupków. Jakby na złość, cały czas sika w spodnie. To, że wygląda teraz jak „pączek w maśle” jest już najmniejszym problemem. Już kilkukrotnie siostry zwoływały zebrania poświęcone tylko jemu, ponieważ zaczyna być najtrudniejszym pensjonariuszem. A przecież ma dopiero osiem lat. Już teraz, gdy następuje u niego atak szału, wyprowadzają go dwie osoby. Co będzie za rok? A co za pięć lat?
Jest to wszystko bardzo przykre, ale chociaż utwierdza mnie w przekonaniu, że rezygnacja z dalszego poszukiwania rodziny zastępczej, była słuszną decyzją.

Gdybym miał życzyć sobie czegoś na cały nadchodzący rok, to chciałbym mieć więcej optymizmu. Gdy kilka lat temu słuchałem wypowiedzi niektórych rodziców zastępczych, to na myśl przychodziło mi słowo „wypalenie”. Teraz powiedziałbym „doświadczenie”. Mam nadzieję, że to teraz mam rację.
Jednak odrobina optymizmu nigdy nie zaszkodzi, i tego życzę wszystkim, nie tylko rodzinom zastępczym.

poniedziałek, 24 grudnia 2018

--- Bohater jednego dnia.


Pewną tradycją stało się to, że w okresie przedświątecznym, jesteśmy (a w zasadzie przebywające u nas dzieci) obdarowywani prezentami. Wielokrotnie nie wiemy, kto jest organizatorem jakichś zbiórek, a tym bardziej kto jest darczyńcą. Tak było też w tym roku. Pozostawione pod drzwiami podarunki pod koniec grudnia już przestały mnie dziwić. Tym razem była jeszcze ciekawsza sytuacja. Podjechały trzy osoby, wyniosły kilka pudeł oklejonych świątecznym papierem i konkretnymi opisami: „dla Messengera”, „Plotka”, „Z najlepszymi życzeniami dla Romulusa i Remusa”, „dla Kapsla”. Nie chciały ani wejść na kawę, ani powiedzieć skąd aż tak bardzo spersonalizowane prezenty.


Jak co roku dostaliśmy też mnóstwo darów, których zbieraniem zajmują się strażacy z pobliskiej miejscowości. Kiedyś zdarzyło się również, że zostaliśmy zaproszeni do pewnej szkoły (razem z naszymi dziećmi) na wigilię klasową. Niektóre prezenty były wielkogabarytowe, więc musiałem zrobić dwa kursy samochodem, aby wszystko przewieźć do domu.
Oczywiście wszystkim jesteśmy bardzo wdzięczni i zapraszamy do siebie w odwiedziny. Majka robi zdjęcia pięknie wyglądającym podarunkom, zamieszcza je na facebooku i serdecznie dziękuje ofiarodawcom.


Zresztą nie jesteśmy wyjątkiem. Widzimy podobne podziękowania na profilach niektórych znanych nam rodzin zastępczych. Siostry prowadzące dom pomocy, w którym przebywa Kapsel, na swojej stronie internetowej też zamieściły wyrazy wdzięczności wszystkim osobom, które zechciały wspomóc ich placówkę. Do tego dochodzą jeszcze przewijające się informacje tu i tam o rozmaitych zbiórkach świątecznych dla dzieci z domów dziecka.

No i fajnie. Wszystko się kręci, każdy jest zadowolony... a zwłaszcza ten darczyńca, bo przecież przyjemniej jest dawać, niż brać.
A jednak taka sytuacja może zacząć męczyć... przynajmniej nas zaczęła. W naszym umyśle pojawiło się pytanie, czy ta pomoc jest kierowana tam, gdzie faktycznie jest potrzebna?

Rodziny zastępcze są przecież zwyczajnymi rodzinami, do tego otrzymującymi pieniądze na utrzymanie przebywających u nich dzieci. A domy dziecka, czy domy pomocy społecznej? Tutaj kwoty te są wielokrotnie wyższe. Majka chciała kupić Kapslowi buty zimowe, bo z ostatnich już wyrósł. Siostra zaprowadziła ją do pomieszczenia z butami. Szok... średniej wielkości sklep obuwniczy.

Albo taka rodzina zastępcza jak my. Mamy kilka kartonów różnych zabawek i dostajemy (przynajmniej ten raz w roku) sporo nowych. Te zepsute zwyczajnie wyrzucamy i zastępujemy nowymi (przynajmniej w pokoju dziennym). Czasami się zastanawiam, czego w ten sposób uczymy nasze dzieci. Bliźniaki nad ranem zawsze przychodzą do mojego pokoju i spędzamy wspólnie średnio dwie godziny. Bywa, że na jakiś czas przestaję kontrolować to co robią, bo albo już staram się zająć swoją pracą, albo czasami jeszcze na chwilę przysnę. W końcu pokój jest bezpieczny, chociaż panuje w nim permanentny zabawkowy bałagan. Romulus w ciągu kilku minut mojej nieuwagi, potrafi pozbawić opon kilkanaście samochodów ze swojego parkingu. Część z tych opon można jakoś dopasować, części nie daje się już założyć, a niektóre gdzieś przepadają – nie jest wykluczone, że chłopiec je czasami połyka. Naturalną konsekwencją jest pozostawienie tych samochodów bez ogumienia. I owszem, w moim pokoju, wszystkie samochody chłopaków są powypadkowe. Chciałbym chłopcom przez to powiedzieć: „zepsułeś, to masz to co zostało”. Chyba im to jednak nie przeszkadza. Piękną, dużą wywrotkę pozbawili całego nadwozia. Mają teraz jeździk... a w zasadzie deskorolkę.

Strażacy zbierają dla nas prezenty od kilku lat. Stało się to już pewnego rodzaju tradycją. Jeszcze w poprzednim roku próbowaliśmy ich przekonać, że zapewne są inne rodziny, które bardziej potrzebują tych prezentów – być może niekoniecznie tylko w postaci zabawek, gier, przyborów szkolnych, środków czystości, czy odzieży.
Zostaliśmy zapewnieni, że ci, którzy takiego wsparcia potrzebują, również mogą liczyć na podobne podarunki. Tyle tylko, że są to tylko dwie, albo trzy rodziny.
Być może jest w tym sporo racji, że większość tych niewydolnych rodzin, gdyby nagle dostała taką ilość darów, to zwyczajnie by je sprzedała i uzyskane pieniądze spożytkowała według własnych priorytetów.
Ale też pewnie łatwiej jest organizować jakąś zbiórkę dla opuszczonych dzieci przebywających w jakiejś placówce, czy rodzinie zastępczej, niż dzieci pana Kazia spędzającego całe dnie pod budką z piwem i pani Basi, która siedzi cały czas przed telewizorem (bo przecież chodzenie do pracy za najniższą krajową jest dla niej nie do zaakceptowania) i zupełnie nie ogarnia potrzeb swoich dzieci.

W tym roku zaproponowaliśmy strażakom, aby zamiast tej świątecznej zbiórki zorganizowali wiosną jakiś piknik dla wszystkich rodzin zastępczych z naszego powiatu. Przejażdżki wozem strażackim na syrenie, polewanie wodą z sikawek, czy nawet zwiedzanie remizy, są dla dzieci niesamowitym przeżyciem, a te podarowane straże pożarne na resorkach nijak się do tego mają. Ewentualne zebrane zabawki mogłyby posłużyć jako nagrody w jakichś konkursach.
Strażacy pokiwali głowami, wymienili się kilkoma zdaniami i stwierdzili, że nie ma sprawy. Piknik będzie... ale „świąteczna paczka” też musi być.
Dostaliśmy więc znowu sporo prezentów. Majka podzieliła to na cztery części i rozdała innym zaprzyjaźnionym pogotowiom rodzinnym. Upominków dedykowanych konkretnemu dziecku, nie wypadało rozpakowywać. Co tam jest, dowiemy się w dzisiejszy wigilijny wieczór, a Kapsel swoje prezenty dostanie w weekend przed Nowym Rokiem.

Gdy patrzę na siebie, to też jestem bohaterem jednego dnia. Kiedy nasze córki były małe i w szkole były organizowane rozmaite zbiórki świąteczne dla dzieci z domów dziecka, również chętnie w nich uczestniczyłem. Teraz też bym nie odmówił, chociaż wiem, że nie ma to większego sensu. Jest to jednak ważne dla dzieci, które chcą się dzielić z innymi dziećmi, chcą im pomóc – choćby tylko w ten jeden świąteczny czas. Z pewnością buduje to w nich empatię i moim zdaniem to jest największy zysk tych wszystkich akcji.
Ponieważ nie mamy już dzieci szkolnych, to jako bohater jednego dnia, przeniosłem się do internetu i raz na jakiś czas wysyłam jakiś przelew w szczytnym celu. Jestem więc bohaterem kilka razy w roku. I chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że „od grosika do grosika...”, to jednak mam też świadomość tego, jak łatwo za kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt złotych, kupić sobie poczucie bycia dobrym człowiekiem.

Bywają jednak osoby, które są bohaterami przez cały rok. Nie będę nikogo wymieniał z nazwiska (czy też pseudonimu), bo mógłbym niechcący kogoś pominąć. Ci bohaterowie, na których pomoc możemy liczyć niemal na co dzień, są wiele więcej warci niż dziesiątki darowanych nam prezentów.
Nie trzeba jednak znać jakiejś rodziny zastępczej, czy dziecka przebywającego w placówce. Takich potrzebujących dzieci jest całkiem sporo w otoczeniu. One chodzą do szkoły z naszym dzieckiem. Możemy nie chcieć pomagać rodzinie... bo to rodzina patologiczna, która i tak wszystko przepije. Ale ich dziecko jest tylko dzieckiem. Jest kolegą naszego syna czy córki. Możemy powiedzieć „masz zakaz kolegować się z nim”, albo „zaproś go do nas na obiad”, „zabierz śniadanie do szkoły również dla niego”, „weź podwójny komplet przyborów szkolnych, bo on pewnie nie będzie miał”. To niewiele kosztuje, a jest to inwestycja w nasze dziecko.
Wydaje mi się, że ciągłe mówienie naszemu dziecku „jesteś najlepszy”, 'zawsze dasz radę”, „nie patrz na innych”, spowoduje że faktycznie takim się stanie... zwykłym palantem. W dorosłym życiu będzie go cechowała taka sama roszczeniowa postawa jak jego kolegi wychowanego w tak zwanej rodzinie patologicznej – tylko geneza i oczekiwania będą inne.

Wrócę jeszcze do tego bohatera jednego dnia. W moim domu (pewnie dzisiaj też tak będzie) przy wigilijnym stole zawsze było zostawione jedno puste nakrycie. Opowiadaliśmy dzieciom dla kogo jest ono przeznaczone. Tyle, że był to tylko symbol, bo nigdy nikt nie zakładał, że ktoś może do nas zawitać. Nawet nie było pozostawione puste krzesło. No... można to tłumaczyć bardzo dawną tradycją ludową, w myśl której miejsce to było przeznaczone dla zmarłych (którzy krzesła pewnie nie potrzebują), ale tak daleko w swoich opowieściach nigdy nie szliśmy.

Kierując się moją ostatnią myślą, chciałbym wszystkim (również sobie) w ten wigilijny poranek, życzyć właśnie takiego zbłąkanego wędrowca przy wigilijnym stole.
Kim mógłby on być w dzisiejszych czasach? Można puścić wodze fantazji, albo wodze poprawności takiej, czy innej. Niby znam siebie, ale nie jestem przekonany czy powiedziałbym „zapraszam, miejsce na Pana już czeka”, czy może jednak „spadaj pan, bo policję zawołam”. Pewne jest tylko jedno, takie spotkanie wiele by mnie nauczyło. O sobie.

niedziela, 16 grudnia 2018

--- Cipka, czy siusia?

Dwa w jednym (ptaszek i sikorka).


Dzisiaj stwierdziłem, że Majka chyba czyta zbyt dużo. A nawet jeżeli nie, to może nie to co powinna. Wieczorem doszło między nami do dyskusji. Rozpoczęła się ona niewinnie, i choć zakończyła bardzo miło, to jednak miała bardzo burzliwy przebieg, a co najciekawsze – nie doszliśmy do porozumienia.
Maja zadała mi pytanie, dlaczego na żeński narząd płciowy używam określenia „cipka”?
  • A jak mam mówić?, zapytałem.
  • Może „siusia”, usłyszałem w odpowiedzi.
Zaniemówiłem. Od trzydziestu lat wiedziałem, że moje córki i Majka mają cipeczki, a dzisiaj się okazało, że siusie. To chyba wszystko przez bliźniaki. Chłopcy gdy do nas przyszli, uważali że mają siusiaki. Okej, już ich nie poprawialiśmy. Niech tak sobie myślą, w końcu są u nas tylko przez chwilę, więc nie ma sensu ich wyprowadzać z błędu. Nie muszą przecież wiedzieć, że wujek to ma „ptaszka”.
No ale żeby nagle Plotka miała się dowiedzieć, że ma siusię, to byłoby już zbyt wiele. Przecież od urodzenia wie, że ma cipeczkę. Majka stwierdziła, że jest to zbyt wulgarne określenie i muszę przestać tak mówić, bo kojarzy jej się to z filmami pornograficznymi. Nie wiem jakie filmy ona ogląda, ale mi prędzej nasuwają się słowa „ja gut, ja gut”
Słowo „siusia” zupełnie do mnie nie przemawia, zresztą podobnie jak „siusiak”. O ile jeszcze do bliźniaków mógłbym powiedzieć „myjemy członki”, o tyle powiedzenie do Plotki „teraz umyjemy pochewkę” albo „teraz umyjemy waginkę”, brzmi jednocześnie ciężko i groteskowo.
Jakby jednak na to nie spojrzeć, ta siusia i siusiak (czy też cipka i ptaszek) są normalnymi częściami ciała i jakoś trzeba je ujmować w słowa. Niektórzy obruszają się na takie infantylne określenia, uważając że trzeba je nazywać według oficjalnego nazewnictwa. Niby tak, ale z drugiej strony, każdy mówi „otwórz buzię”, a nie „otwórz jamę ustną”.
Być może zdarzyło się kiedyś (chociaż nic mi o tym nie wiadomo), że któraś z naszych córek poszła do pani przedszkolanki twierdząc, że coś ją uwiera w cipkę. Ale czy lepiej brzmiałoby, że coś ją uwiera w muszelkę, brzoskwinkę, myszkę, sikorkę, pipulkę, a może waginę, srom, czy genitalia? Zapomniałem, mogła jeszcze powiedzieć, że coś ją uwiera w bikini. Wiele lat temu słyszałem też sformułowanie „mała pupa”. Ale co w przypadku chłopca?
Być może określenia srom, krocze, wagina, penis, prącie, członek, są słowami które można odczarować. Może gdyby były używane częściej wśród małych dzieci, to by się przyjęły. Tylko po co?
Ja ze swojej strony chyba już się nie zmienię. Nie widzę potrzeby zamiany cipki na siusię i ptaszka na siusiaka. Są to tylko słowa. Zresztą sprawdziłem w słowniku języka polskiego. Cipka nie jest wulgaryzmem. Cipa – już tak.

Jednak ważniejszą sprawą w tym temacie jest utrzymywanie higieny intymnej i zapoznawanie się dzieci z częściami ciała skrywanymi pod majtkami. Nasi chłopcy chyba nigdy nie nauczą się robić siku na stojąco, bo Majka ma jakiś wstręt przed wzięciem „siusiaka” do ręki. Na szczęście dotyczy to tylko małych „siusiaków”. Ja z kolei nie mam motywacji w tym względzie, ponieważ sam nauczyłem się robić siku na siedząco. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to niemęskie (jak powiedział pewien znany mi chłopiec, jest to sikanie po dziewczyńsku), ale trudno. Jest to bardzo wygodne, ponieważ nie muszę co chwilę sprzątać osikanej klapy, czy podłogi (bo wbrew pozorom precyzyjne ucelowanie z odległości ponad pół metra, nie jest proste), ani stresować się, że któreś z dzieci nagle zechce popatrzyć co robię. Pewnie, że istnieje coś takiego jak zamek w drzwiach, ale bywa, że nagle poczuję potrzebę podczas kąpania dzieci. Nie będę przecież ich wyciągał z wanny... łatwiej zwyczajnie usiąść.

Chociaż nagość nie jest dla dzieci żadnym problemem. Myślę, że poczucie wstydu zaczyna się pojawiać między siódmym, a ósmym rokiem życia, ale zapewne zależy też to od indywidualnych cech dziecka oraz od podejścia do tematu przez rodziców. Dawno, dawno temu, miałem w podstawówce kolegę, którego mama bez skrępowania paradowała nago po pokoju. Była to szósta, albo siódma klasa, gdy potrzeby seksualne już nie tylko się budzą, ale nawet są w rozkwicie. Jednak dla tego mojego kolegi, było to zupełnie naturalne i dziwił się, że tak bardzo nas ten wątek interesuje. Zupełnie nie pamiętam, czy mówił też coś o swoim tacie. Myślę, że nie utkwiło to w mojej pamięci, ponieważ akurat to zagadnienie jakoś nie bardzo mnie interesowało.
Uważam jednak, że nagość rodziców jest zupełnie bezpieczna mniej więcej do wieku przedszkolnego. Mi zdarzają się wspólne kąpiele z naszymi dziećmi, jednak zawsze występuję w majtkach. Niestety facet ma gorzej od kobiety, ponieważ są rzeczy niepodlegające jego woli. Pewnie dlatego podczas masażu w gabinecie, jest on przepasany podwójnym ręcznikiem, a na półce czeka w pogotowiu encyklopedia.

Skoro już rozpocząłem ten temat, to pójdę za ciosem. Do moich obowiązków należy kąpiel wszystkich dzieci do lat pięciu i ewentualnie starszych chłopców (chociaż do tej kategorii załapał się dotychczas tylko ośmioletni Kapsel).
Niektórzy rodzice ograniczają się tylko do opłukiwania. W przypadku chłopców pewnie można na tym poprzestać (chociaż nie jestem do końca przekonany), ale z dziewczynkami jest sytuacja bardziej skomplikowana. Okolice cewki moczowej są bardzo wrażliwe na podrażnienia i infekcje bakteryjne. Nie wystarczy silny strumień wody. Być może pozostałości kupy da się wypłukać, ale już resztki kremów i innych mazideł czasami trzeba zwyczajnie wygrzebywać.
Chłopcy najczęściej sami interesują się swoim członkiem (tylko Kapslowi musiałem pokazać co i jak). Często napletek mają jeszcze przyrośnięty. My z tym nic nie robimy, chociaż zdania w tej kwestii są podzielone. Ja należę do tej frakcji, która w takim przypadku czeka do wieku dojrzewania.

No to się wypowiedziałem.



niedziela, 9 grudnia 2018

--- Mój pierwszy raz.


Nie... Tym razem nie będzie o seksie.
Będzie totalny bałagan myślowy, chociaż jego podstawą jest ostatnie posiedzenie zespołu oceniającego dzieci przebywające w naszej rodzinie zastępczej.

Zacznę jednak od tego „pierwszego razu”. Do tej pory nie zdarzyło mi się, abym na takie zebranie nie przedstawił pisemnej oceny jakiegoś dziecka. Bywało, że robiłem to na ostatnią chwilę. Czasami drukowałem opisy tuż przed wyjściem Majki na zespół, co powodowało, że nie za bardzo wiedziała co tam napisałem. Tym razem wystąpił precedens.
Wyjątkowo miałem sporo czasu, ponieważ Plotkę opisałem już na spotkanie z psychologiem, a chłopaków prawie tydzień wcześniej.

Został mi tylko najmłodszy Messenger. Doszedłem jednak do wniosku, że nie za bardzo wiem, o czym mam napisać. Ja zwyczajnie go nie znam (mimo że przebywa w naszej rodzinie już dwa miesiące). Jesteśmy sobie prawie obcy, chociaż widujemy się dość często każdego dnia. Majka potrafi go uspokoić tylko przytuleniem i ciepłym słowem. Ja, nawet nosząc go na rękach, mam problemy z jego wyciszeniem. Do Majki się uśmiecha, a do mnie nie. Gdy próbuję spojrzeć mu w oczy, to odwraca wzrok.
Wydaje mi się to niemożliwe, aby chłopiec miał jakieś skojarzenia, aby odróżniał kobietę od mężczyzny. Przecież gdy do nas przyszedł, miał zaledwie miesiąc.
Tata chłopca również pojawił się na zespole, chociaż oburzony wyszedł po siedmiu minutach. Doprowadziło do tego zacytowane stwierdzenie (z postanowienia sądu), że stosował przemoc seksualną w stosunku do żony. Cóż, może lepiej, że wyszedł... chociaż kuratorka i asystentka rodziny, przed wyjściem z budynku poczuły dreszcz emocji. Przed Majką (na szczęście) były jeszcze kolejne oceny naszych dzieci, więc strach nieco opadł.
Losy Messengera będę jeszcze opisywał nieco dokładniej. Teraz tylko wspomnę, że wspólnym wnioskiem zebranej grupy osób było to, aby chłopiec wrócił do mamy. Jest tylko jeden problem. Mama skutecznie odwołała się od wyroku, na mocy którego Messenger został umieszczony w naszej rodzinie. Jeżeli sąd uzna jej zażalenie (tym samym przyznając, że odebranie nastąpiło zbyt pochopnie), to chłopak może wrócić do mamy nawet przed świętami. Jeżeli jednak skieruje sprawę do sądu okręgowego, to będziemy się jeszcze „bujać” przynajmniej rok. Co ciekawe – odradzono mamie wniesienie pozwu rozwodowego (bo taki ma zamiar). Okazuje się, że w takim przypadku chłopiec nie mógłby do niej wrócić do czasu rozstrzygnięcia sprawy o rozwód. Musi więc z tym jeszcze poczekać.

W sprawie Plotki nadal czekamy na ten „podpisik”. Wszystko jest już przygotowane. A nie jest to wcale mało dokumentów. Kiedyś w komentarzu o tym wspomniałem, ale może jeszcze raz przytoczę, co musi być złożone w Ośrodku Adopcyjnym, zanim ten rozpocznie
swoje procedury:

  • informacja o sytuacji prawnej dziecka,
  • szczegółowe informacje o dziecku,
  • odpis aktu urodzenia,
  • postanowienie o umieszczeniu w pieczy,
  • dokumentacja o stanie zdrowia dziecka, w tym karta szczepień,
  • diagnoza psychofizyczna,
  • informacja o sytuacji rodziny biologicznej,
  • opinia o zasadności przysposobienia dziecka,
  • opinia o kontaktach dziecka z rodziną biologiczną,
  • informacja o przebiegu pobytu dziecka w pieczy zastępczej.

Nasza koordynatorka Jowita opowiedziała na zespole o swoich zmaganiach z paniami sekretarkami z sądów rodzinnych. Akurat ta sprawa nie dotyczyła Ploteczki (albo był to tylko kamuflaż), ale leciało to mniej więcej tak (może parę słów przekręciłem, ale sens z pewnością pozostał niezmieniony): „ Czy pani uważa, że my tutaj nic nie robimy? Każda sprawa jest ważna. Myśli pani, że gdy tylko wyrok się uprawomocni, to natychmiast mam biec do sędziego po podpis?”

No właśnie... czasami mam wrażenie, że są tysiące światów. Ten mój jest fajny i normalny. Tyle tylko, że raz na jakiś czas zderza się z inną galaktyką i wtedy się dziwię.
Nasza pani sekretarka z sądu rodzinnego udziela wszelkich informacji, i wie że jej zasranym obowiązkiem jest pilnowanie terminów uprawomocnienia się wyroków (bo sędzia nie musi tego ogarniać). Podpis jest na czas i decyzja jest wysyłana nawet faksem, czy mailem. Na podpis w sprawie Plotki, czekamy już ponad miesiąc - ale to jest inny sąd. Nasza sędzina potrafi porozmawiać nawet z rodziną zastępczą. Potrafi wysłuchać argumentów i się nad nimi pochylić. Dla dobra dziecka, jest gotowa poświęcić swój czas, zrobić coś ponad to co musi. Kiedyś przepraszała Majkę, że daje jej trochę potłuszczoną decyzję, ale podpisywała ją w przerwie śniadaniowej (jedząc kanapkę), i już nie było czasu na ponowny wydruk.
Nasz PCPR też robi wszystko, abyśmy wspólnie stanowili zespół. Cieszę się, że nasze zdanie (jako pogotowia rodzinnego) w ocenie zasadności podejmowanych decyzji jest priorytetowe.
Tak było choćby w przypadku Plotki. Majka chciała jeszcze zorganizować pożegnalne spotkanie z mamą dziewczynki. Ja byłem temu przeciwny, uznając że niczemu to nie posłuży. Jowita dopiero przy którejś kolejnej rozmowie, gdy Maja wyłuszczyła też moje obawy, wyznała że od dawna wydawało się jej, iż jest to kiepski pomysł. Ale gdybyśmy się upierali, to pewnie do takiego spotkania by doszło. Nawet mielibyśmy zapewniony pokój i kogoś do pomocy. Gdy ostatnio Majka zdecydowała się na spotkanie z mamą Messengera w mieszkaniu jej ojca, Jowita bez wahania postanowiła jej towarzyszyć.
Jakiś czas temu czytałem o przypadku, gdy usamodzielniająca się córka zastępcza złożyła doniesienie na swoich rodziców zastępczych do sądu. Chodziło o całokształt, zwyczajnie twierdziła, że jej się nie podobało mieszkanie z tą konkretną rodziną. PCPR natychmiast rozwiązał z rodziną umowę, przenosząc przebywające u niej dzieci w inne miejsce. Myślę, że nasz PCPR stanąłby za nami murem. Być może nawet nie tylko o nas by chodziło, ale o te przebywające w naszej rodzinie dzieci.
Do naszego Ośrodka Adopcyjnego też nie mam żadnych zastrzeżeń, całkiem dobrze się dogadujemy. Owszem, jego metoda proponowania dzieci rodzicom adopcyjnym (pierwszym z kolejki) nie do końca do mnie przemawia, ale to akceptuję i widzę też pozytywy.

Na koniec zostawiłem sobie bliźniaki.
Niestety akurat tym razem , na zespole nie było ani kuratora, ani asystenta rodziny. Majka przedstawiła nasze obawy związane z powrotem do rodziny biologicznej. Przekazała obecnym osobom moje opracowanie (które zamieściłem w poprzednim wpisie). Nawet została wsparta przez psycholożkę z ośrodka adopcyjnego. Ta nawet bezpośrednio zwróciła się do taty chłopców: „proszę przeczytać ten opis nie raz, nie dwa, ale pięć razy, bo jest tam zawartych wiele ważnych myśli, wiele cytatów.” Wieczorem zadzwoniła babcia (mama taty). Powiedziała: „przyszedł, rzucił na stół cztery kartki i powiedział, że mu to dali i jak chcę to mogę sobie poczytać.” Nie wiem, czy przeczytała. Nie wiem też, czy cokolwiek dotarło do mamy bliźniaków. Krótko mówiąc, była ona zbulwersowana tym, że najprawdopodobniej dla dzieci będzie poszukiwana długoterminowa rodzina zastępcza. Była przekonana, że wrócą one do niej jeszcze w tym roku. Nie potrafiła zrozumieć, że potrzeba czasu, że nie wystarczy zaliczenie terapii i znalezienie pracy. Odebrano jej dzieci po raz trzeci. Ostatnim razem przebywały one w rodzinie zastępczej ponad półtora roku. Tym razem zapewne krócej nie będzie. Ile prawdy jest w krążących po okolicy plotkach? Tego nikt nie wie. Szkoda tylko, że kurator odwiedza ją zawsze we wtorki... jest zbyt przewidywalny.
Zespół podjął decyzję, aby pozwolić jeszcze babci na urlopowanie chłopców i spotykanie się dzieci z rodzicami. Wsparł jednak Majkę w stwierdzeniu, że nie zawaha się ograniczyć tych spotkań, jeżeli trudności będą się nasilać, a nawet gdy nie zaczną się stabilizować.
Remus, który jeszcze kilka tygodni temu był fantastycznym dwulatkiem (kiedy spotkania z rodzicami miały miejsce nie częściej niż dwa razy w miesiącu), teraz czasami jest nie do opanowania. Wrzeszczy, kopie, rzuca się na podłogę. Nawet jadąc na spotkanie z mamą nie potrafi zapanować nad swoimi emocjami. Jednocześnie tego chce i nie chce.
Romulus jest dużo bardziej stonowany. Może dlatego, że bardziej werbalizuje swoje emocje, a może dlatego, że w swojej rodzinie był „brzydkim kaczątkiem”. A może po prostu, taki jego urok.
Nie wiem co będzie zawierała notatka (ze spotkania zespołu) sporządzona dla sądu.
Z „roboczych” rozmów wiemy, że chłopcy najprawdopodobniej pozostaną u nas przynajmniej przez kolejne pół roku. A to oznacza jeszcze dwa posiedzenia zespołu, więc pewnie i kurator się pojawi i opcja adopcji wróci.

Niedawno (a dokładniej wczoraj) śledziłem pewną dyskusję na temat otwartości adopcji. Niby się zgadzam z tym, że w imię dbania o tożsamość i znajomość swoich korzeni, dużą wartością byłoby umożliwienie kontaktów dzieciom adoptowanym z ich rodzicami biologicznymi. Mogliby oni współuczestniczyć w procesie wychowywania dzieci, spotykać się z nimi, przychodzić na rodzinne imprezy, być drugą (a może pierwszą) mamą i tatą.
I wszystko to mi się układa w logiczną całość, a nawet rozumiem że w innych krajach tak jest i ogólnie jest cool. Jednak gdy spróbuję to przełożyć na rodziców biologicznych przebywających u nas dzieci, to cała teoria bierze w łeb.
Pominę fakt, że relacji z rodzicami biologicznymi nie można nawet określić terminem „szorstka przyjaźń”. Jest to tylko tolerowanie się, a jedynie kwestią czasu jest eskalacja wzajemnych animozji. Mama bliźniaków miała już do czynienia z niejedną rodziną zastępczą i tak to się kończyło – my czekamy tylko na swoją kolejkę.
Mogę pominąć malutkie dzieci, do których raz na miesiąc przychodziła jakaś pani (całując je dzióbek w dzióbek). Taka mama niewiele znaczy.
Niestety w każdym innym znanym mi przypadku, wszystko odbywało się z ogromną szkodą emocjonalną dla dziecka. Tak było w sytuacji Sztangi, Asterii, Kapsla, Sasetki, i teraz bliźniaków. Być może jest to cena, którą trzeba zapłacić, aby na pewnym etapie swojego życia udało się ułożyć wszystkie puzzle. Nie wiem.
Jednak gdy patrzę na życie Białaska, jego mamę zastępczą i tą biologiczną, która złożyła wniosek do sądu o umożliwienie spotkań we wszystkie weekendy, święta, ferie i miesiąc wakacji, to ręce mi opadają. Ale przecież takich historii są miliony. Tatuś będący po rozwodzie z mamą, zabiera córkę na zajebiste wakacje i zapewnia niezapomniane atrakcje raz w tygodniu. On jest wspaniały, a ona... łazi na wywiadówki, odrabia lekcje, bręczy że pokój nieposprzątany, albo włosy nieumyte. A jednak godzi się na te spotkania i cieszy się, że córka ma kontakt z ojcem. Tak... ten przykład chyba do mnie przemawia.

Jaki ja byłem szczęśliwy kilka lat temu, gdy o tym wszystkim nie miałem zielonego pojęcia, .

sobota, 1 grudnia 2018

ROMULUS i REMUS 3


Posiedzenie zespołu

Wkrótce czeka nas kolejne posiedzenie zespołu oceniającego sytuację dzieci przebywających w naszej rodzinie zastępczej.
Sprawa bliźniaków utkwiła w martwym punkcie. Praktycznie nie dzieje się nic, nie ma nawet wyznaczonego terminu rozprawy – a czas leci.
Nieraz się pocieszam, że może nie jestem informowany o pewnych poczynaniach, że może ktoś zbiera intensywnie jakieś dokumenty, że rodzina dzieci jest poddawana wnikliwej obserwacji, że...
Częściej jestem jednak realistą, mając świadomość tego, że z każdym dniem Romulus i Remus mają coraz mniejsze szanse na szczęśliwe życie.
Tym razem postanowiłem trochę bardziej się przyłożyć do opisów dzieci, które przygotowuję na każde takie zebranie. Majka zadała mi pytanie, czy nie próbuję za bardzo wchodzić w czyjeś kompetencje. Nie wiem, może tak. Może ktoś uzna, że za bardzo się wymądrzam, że moją rolą jest tylko zaopiekować się dziećmi.
Obiecała jednak, że poniższy opis przekaże wszystkim osobom obecnym na zespole. Najbardziej zależy mi na kuratorze, asystentce rodziny i rodzicach chłopców.
Być może wszystko po nich spłynie, być może nawet tego nie przeczytają. Ale chociaż mam świadomość tego, że ze swojej strony zrobiłem wszystko co mogłem.
Coraz częściej odnoszę wrażenie, że największą bolączką rodzin zastępczych jest ich cel, to w jakim duchu zostali przeszkoleni i jaką funkcję mają pełnić w społeczeństwie.
Mamy zrobić wszystko, aby dzieci wróciły do rodziny biologicznej. Nie mogę więc napisać wprost, żeby mama bliźniaków zastanowiła się nad możliwością zrzeczenia się praw rodzicielskich. Ale jest to inteligentna kobieta... tak znam bajkę o łodzi.


Romulus i Remus (bliźnięta – 2 lata i 8 miesięcy).

Rozwój intelektualny, poznawczy i społeczny bliźniaków pędzi niemal z prędkością tornada. Z każdym tygodniem odkrywają oni coś nowego, uczą się nowych słów, nowych piosenek, nowych zabaw. Coraz lepiej (są coraz bardziej zgodni) potrafią się wspólnie bawić. Z początkiem roku będą chodzić do przedszkola, na co już teraz się cieszą. Byli zapoznać się z nowym miejscem, paniami, dziećmi i... nie chcieli wyjść.

Ktoś kiedyś powiedział, że „dzieci potrzebujące najwięcej miłości, proszą o nią w najmniej kochany sposób”. Mam tutaj na myśli Romulusa. Chłopiec sprawia wrażenie, jakby uważał się za tego gorszego bliźniaka, mniej kochanego. Jeszcze cały czas walczy o nasze zainteresowanie. Robi to tak jak potrafi, co niestety najczęściej przekłada się na „brojenie”.
Gdy rzucę hasło „chłopcy podajcie Plotce jakąś zabawkę”, to Romulus chce jej podać akurat tą, którą wybrał Remus. Nie taką samą, ale właśnie tą. No i jest afera. Natomiast gdy zwrócę się bezpośrednio do Romulusa (z taką samą prośbą, ale Remusa nie ma w pobliżu), to często nie wykazuje żadnego zainteresowania.
Mimo, że jest większym rozrabiaką, to jednak dużo częściej niż Remus przychodzi się przytulić. W większym zakresie potrzebuje bliskości fizycznej.

Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, najważniejszym słowem w naszej rodzinie stało się słowo „kulamy”. Już chyba setki razy było wypowiedziane zdanie: „nie rzucamy piłką w domu, tylko kulamy”. Tak więc, gdy mówimy: „nie biegamy w pokoju”, chłopcy odpowiadają „kulamy”. Nie skaczemy po tapczanie – kulamy. Nie wchodzimy na szafę – kulamy. I tak dalej.
W życiu takich prawie trzylatków, nadal największą rolę odgrywają rozmaite nawyki i rytuały. Chłopcy wiedzą, że po zrobieniu siku, trzeba spuścić wodę i umyć ręce. Tyle, że czasami robią to siku na nocnik. To, że myją potem ręce, to rozumiem. Ale dlaczego spuszczają wodę w ubikacji?

Trzeba bardzo uważać, co się do nich mówi, ponieważ wszystko co do nich powiemy, może być wykorzystane przeciwko nam.
Kiedyś Remus siedział na nocniku... siedział i gadał, gadał i siedział. Powiedziałem do niego „lej, nie marudź”. Było to tylko raz, ale od tamtego czasu, gdy któregoś z nich zapytam „już zrobiłeś?”, odpowiada „nie chujek, jeszcze lejem”.

Nie łapią jeszcze dowcipów, powiedzeń, metafor.
Unikamy sformułowania „puknij się w głowę”, bo z pewnością tak zrobią.
Na pytanie, ”ja mam za ciebie zrobić to siku?”, odpowiedzą „tak”.
Albo gdy w samochodzie Romulus kopał w siedzenie i został skarcony słowami: „trzymaj nogi spokojnie”, Remus na sąsiednim foteliku złapał się za nogi i stwierdził „ja trzymam”.
Mam w zwyczaju mówić do dzieci per Żabko. Doszło do tego, że Remus na pytanie „jak masz na imię?”, zaczął odpowiadać „Re-re-kum-kum”. A nawet przedstawiał się pełnym imieniem i nazwiskiem, czyli Re-re-kum-kum Benc.
Chociaż może też mają własne poczucie humoru, którego my jeszcze nie rozumiemy. Była sytuacja, gdy Remus na polecenie „zrób siku”, odpowiedział „robiłem u babci Basi”. Tyle tylko, że było to dwa dni wcześniej.

Dysponują coraz większym zasobem słów.
Bardzo się starają mówić poprawnie, ale cały czas stosują też własną terminologię. Tak więc nadal chujek, to wujek, jejejat to wieje wiatr, halopter to mól albo helikopter, a łejo adelaska wciąż jest nierozszyfrowana.
Trudne słowa zastępują łatwiejszymi zamiennikami. Na przykład na prośbę „powiedz hi-po-po-tam”, w odpowiedzi usłyszeliśmy „zebra”.
Tworzą neologizmy. Gdy mówimy „chcesz bułkę, czy pić?”, słyszymy „bupić”.

Remus wszedł w rolę starszego brata (w końcu urodził się o całe dwie minuty wcześniej) i często poucza Romulusa. Gdy ten drugi nad ranem zaczyna być zbyt głośny, Remus mówi do niego „cicho, chujek pi!”. Albo gdy krzyczy „abudzi ciocia, abudzi ciocia, abudzi ciocia...”, Remus krótko ucina „abudzi kiedyś”.

Obaj nauczyli się mówić „proszę” i „dziękuję”. Kiedyś było „chcę pić”, teraz już „proszę pić”. Gdy otwierają bramkę zabezpieczającą schody (nie jest to już dla nich żadna bariera), mówią do mnie „proszę chujek”.

Niestety dużo gorzej wygląda rozwój emocjonalny obu chłopców.
Dzieci od kilku tygodni dość intensywnie spotykają się z członkami swojej rodziny biologicznej: mamą, tatą, i babcią. Ta ostatnia ma pozwolenie sądu na urlopowanie chłopaków i dwa razy z tego prawa skorzystała. Niestety jest mało asertywna, umożliwiając widywanie się dzieci (w tym czasie) ze swoimi rodzicami. I nie byłoby nawet w tym nic niezwykłego, gdyby rodzice nie przypominali dzieciom sytuacji z okresu, gdy z nimi mieszkali – bywają więc krzyki, awantury. Na dobrą sprawę, tata ma zakaz zbliżania się do mamy chłopców, więc nawet takie wspólne spotkania nie powinny mieć miejsca.
Jednak już sporo wcześniej (gdy babcia jeszcze nie zabierała dzieci do swojego domu), nastąpił regres w ich rozwoju emocjonalnym. Kiedyś, kilka tygodni po przyjściu do naszej rodziny, chłopcy zaczęli kontrolować swoje potrzeby fizjologiczne. Pieluchy mieli tylko zakładane na noc, a i tak najczęściej nad ranem były one suche, ponieważ chłopcy zgłaszali potrzebę skorzystania z toalety (nawet wczesnym ranem). W chwili obecnej wróciliśmy do zakładania pieluch również na południową drzemkę. Po nocy niemal zawsze są one brudne, a do tego zdarzają się „wpadki” (zarówno siku jak i kupa) w ciągu dnia (gdy tych pieluch nie mają).

Romulus z Remusem odreagowują zatem emocjonalnie wszystkie spotkania z rodzicami. Romulus bardziej się uzewnętrznia (werbalizując), z kolei Remus wszystko tłumi w sobie, choć przekłada się to na nagłe wybuchy złości, rzucanie się na podłogę, nieposłuszeństwo. Są to reakcje, które kiedyś nie miały miejsca.
Spotykanie się z rodziną biologiczną wpływa więc niewątpliwie negatywnie na rozwój bliźniaków, co paradoksalnie świadczy o tym, że mają oni silne więzi ze swoimi rodzicami. Często ich wspominają, pytają o kolejne spotkanie i cieszą się na każde z nich.

Niestety z prawnego punktu widzenia, wszystko się przedłuża – nie ma jeszcze nawet określonego terminu rozprawy.

Istnieją cztery opcje:

A. Powrót do rodziny biologicznej.

Tutaj sprawę komplikuje fakt, że starsze rodzeństwo przebywających u nas bliźniaków jest już podwójną i pojedynczą zwrotką, co oznacza, że już kiedyś było odebrane rodzinie, ponownie do niej wróciło i znowu zostało odebrane. Nasi chłopcy, znaleźli się w rodzinie zastępczej po raz pierwszy.
W Polsce nie prowadzi się żadnych statystyk związanych z tym, co dzieje się z dziećmi zwróconymi rodzinie biologicznej. Posłużę się jednak opracowaniem Anny Krawczak, opartym na raporcie Mary Baginsky oraz badaniach Elaine Farmer i Johna Wade'a (obu z 2011 roku), dotyczących brytyjskiego systemu pieczy zastępczej. Myślę, że u nas te badania nie wypadłyby lepiej.

Przytoczę pewien fragment tego tekstu:

W 2017 roku brytyjskie ministerstwo edukacji opublikowało rozległy raport dotyczący między innymi długofalowych efektów reintegracji. Pojawiło się w nim wiele interesujących danych.
Wykazano między innymi, że:
  • 46% dzieci zreintegrowanych z rodziną biologiczną było dalej po powrocie krzywdzonych przez członków rodziny;
  • w ciągu sześciu miesięcy od powrotu do domu, 35% dzieci zostało ponownie odebrane rodzinom z powodu przemocy lub ciężkiego zaniedbania.
  • Jeśli zaś monitorowanie zintegrowanej rodziny było prowadzone przez cztery lata, liczba dzieci-zwrotek (czyli dzieci, które ponownie zostały odebrane rodzicom) wyniosła aż 63%.
Nie są to jedyne zatrważające dane dotyczące dzieci-zwrotek. Janet Boddy wraz ze swoim zespołem badawczym wykazała, że ponad 40% dzieci, które w wieku 10-15 lat trafiły do rodziny zastępczej lub domu dziecka, wcześniej doświadczyło co najmniej trzech nieudanych reintegracji z rodziną i następujących po nich interwencyjnych odebrań. Ich rodzicom dawano więc kilkakrotnie i w krótkich odstępach czasu ponowne szanse, mimo iż skutki tej polityki okazały się druzgocące dla dzieci.
Z kolei John Wade zbadał losy zintegrowanych rodzin alarmując, że czynnik uzależnienia rodziców od substancji psychoaktywnych (alkohol i/lub narkotyki) jest jednym z najbardziej negatywnych prognostyków reintegracji.
W badaniach Wade'a aż 81% dzieci rodziców uzależnionych, którym system dał kolejną szansę, zostało z tych rodzin ponownie zabranych, ponieważ krzywda i skrajne zaniedbywanie dzieci nie ustały.
Co więcej dla 19% dzieci, które jednak zostały w rodzinach biologicznych, rezultaty po 4 latach pobytu w rodzinie (mierzone w skali globalnego dobrostanu) były wciąż gorsze niż rezultaty uzyskane u dzieci, które nie wróciły do swoich rodziców, ale były dalej wychowywane przez rodziny zastępcze.
Podobne wnioski wysunęli niezależnie Ian Sinclair i Heather Tausing. Pierwszy badacz dokumentował związek między wyższym ryzykiem wejścia w konflikt z prawem i porzuceniem edukacji przez dzieci zreintegrowane z rodzinami, niż przez grupę dzieci, które zostały w rodzinach zastępczych i dzięki temu osiągnęły lepsze rezultaty społeczne oraz edukacyjne.
Tausing natomiast przez sześć lat badała dzieci z Kalifornii. Konkluzje jej pracy są miażdżące dla idei reintegracji. Dzieci, które przywrócono rodzinom osiągnęły znacząco gorsze wyniki w edukacji (włączając w to odsetek przerwania edukacji szkolnej), znacząco gorsze wyniki zachowań autodestrukcyjnych, znacząco wyższe odsetki uzależnień i wchodzenia w konflikt z prawem, w porównaniu z tymi, którym pozwolono wychowywać się w rodzinach zastępczych i nie reintegrowano z rodzinami biologicznymi.


Anna Krawczak: „Rodzina święta nawet wtedy, gdy bije. Rząd chce karami zmusić gminy do szybkiego zwracania dzieci biologicznym rodzicom.”


B. Rodzina zastępcza.

Tutaj z kolei oprę się na badaniu NIK z lutego 2015 roku.

Dla dużej części wychowanków z rodzin zastępczych i domów dziecka próby wejścia w dorosłość po 18. roku życia nie kończą się najlepiej: powiększają kolejki bezrobotnych w urzędach pracy i pobierają zapomogi z opieki społecznej.
(...)
Spośród próby blisko tysiąca wychowanków, którzy podjęli próbę usamodzielnienia, 23 proc. korzystało ze świadczeń pomocy społecznej. 31 proc. zarejestrowało się w powiatowych urzędach pracy, 14 proc. przerwało proces usamodzielnienia, a kolejne 14 proc. wróciło do patologicznego środowiska, z którego wcześniej trafiło do pieczy zastępczej.
(...)
Powiatowe centra pomocy rodzinie nie mają narzędzi, aby nadzorować proces usamodzielnienia. Nie mogą rozliczać wychowanków z przyznanej pomocy ani sprawdzać, czy świadczenia zostały wykorzystane zgodnie z wnioskami. Dodatkowo NIK zwraca uwagę na fakt, że z powodu braku podstawy prawnej, także po zakończeniu procesu usamodzielnienia nie można śledzić losów byłych wychowanków, chociaż mogłoby to pomóc w ocenie skuteczności procesów usamodzielniania. Monitorowanie losów wychowanków ogranicza się więc głównie do egzekwowania zaświadczeń o kontynuowaniu nauki.


C. Adopcja.
Z punktu widzenia dobra bliźniaków, byłoby to rozwiązanie najlepsze. Z punktu widzenia dobra ich rodziców – najgorsze.
Pozostaje tylko postawić sobie pytanie, o czyje dobro właściwie zabiegamy?
Jest to również (a może przede wszystkim) pytanie do rodziców chłopców.
Za kilka lat, gdy powtórzy się historia... a pewnie się powtórzy (bo na to wskazują zarówno badania brytyjskie, jak też doświadczenia starszego rodzeństwa chłopców), pozostanie już tylko wariant D.

D. Dom dziecka.
Przynajmniej z emocjonalnego punktu widzenia, jest to więzienie dla nieletnich. I być może osoby prowadzące taki dom dziecka oburzyłyby się na takie moje stwierdzenie. Jednak ja, gdy czasami zdarza nam się opiekować przez chwilę szóstką, albo siódemką dzieci, to czuję się wówczas jak dom dziecka – nie zaspokajamy wtedy najważniejszych potrzeb dzieci. Potrzeb emocjonalnych.
Jeżeli jest to możliwe, to miejsce każdego dziecka powinno być w rodzinie – pytanie tylko: „jakiej?”