niedziela, 19 listopada 2017

--- Jesteśmy tylko ludźmi.

Uciekłem …
Uciekłem w najdalszy kąt naszego domu, w nadziei, że „gady” przynajmniej przez jakiś czas mnie tutaj nie znajdą. Mam dość, wymiękam.
Majka nadal dzielnie stoi na placu boju, chociaż czasami przychodzi i pyta: to co uciekamy stąd? Albo wracając do domu korci ją, aby skręcić w lewo (a nie w prawo) i jechać dopóki wystarczy benzyny.
Na szczęście takie sytuacje jak teraz nie zdarzają się często (na razie).
Od kilku dni mamy pod opieką szóstkę dzieci zastępczych. Do tego w dość dużej rozpiętości wiekowej: 10-7-4-4-3-2. Zostało jeszcze osiem dni … damy radę. Musimy dać radę.
Na dwa tygodnie legło w gruzach poczucie bezpieczeństwa wszystkich przebywających u nas dzieci, nasze (czyli Majki i moje) poczucie satysfakcji z tego co robimy i moja praca zawodowa.
O życiu seksualnym już nawet nie wspomnę. Na szczęście nie przekłada się to jeszcze na kłótnie – póki co wspieramy się z Majką w tej niedoli (czasami tylko na mnie warknie … pewnie ja na nią też). Pokój dzienny zamienił się w pole walki, która toczy się o wszystko: o zabawki, jedzenie, o nas, o psa. Gdy tylko się pojawiam, Maruda i Sasetka natychmiast przybiegają do mnie i wskakują na kolana … a nawet zdarza się to Kapslowi. Gdy byłem mały i bawiliśmy się w berka, to istniało takie pojęcie jak „peka”. Nie wiem, czy dobrze to napisałem, bo znam je tylko w wersji fonetycznej. Było to miejsce, w którym nikt nie mógł już nikogo klepnąć – taki azyl. Teraz ja jestem peką dla naszej dotychczasowej trójki dzieci.
Zaznaczyliśmy sobie na kartce z kalendarza cały okres wspólnego pobytu i codziennie skreślamy jeden dzień. Wszyscy mamy ten sam cel – dobrnąć do końca i wrócić do normalności.

Przedstawię jeden dzień z naszego życia – z wczoraj. Pobudka 6:30. Trzeba rozwieźć czwórkę dzieci do szkoły i przedszkoli. Niestety są to trzy różne przedszkola, więc operacja trwa prawie półtorej godziny. Jednak zanim do tego dochodzi, trzeba całe towarzystwo przygotować do wyjazdu. Siedmioletni Kapsel ubiera się sam, chociaż tył-przód, prawo-lewo nie ma dla niego większego znaczenia. Bywa więc, że musi kilka razy zaczynać od początku. Czteroletnia Sasetka jest w tym znacznie lepsza, chociaż ciągle zadaje pytanie „czy dobrze?”. Jej rówieśnik Cezar tylko stoi i jak mantrę powtarza „gdzie jest wuja … wuja już jedzie?”. Dziesięcioletnia Landryna najpierw pindrzy się piętnaście minut przed lustrem, po czym zjada śniadanie w biegu. Często tuż przed wyjściem stwierdza, że nie jest jeszcze spakowana do szkoły (chociaż dzień wcześniej informuje, że tornister ma przygotowany). Tym razem dla odmiany, po zjedzeniu śniadania idzie do toalety i je zwraca. Co ciekawe, wraca - twierdząc, że do szkoły oczywiście pójdzie, ale jest głodna i musi znowu coś zjeść. Dennis, jak zawsze, od samego rana szaleje, krzyczy, rzuca zabawkami, skacze po meblach. Tylko Maruda siada na krzesełku, przygląda się wszystkiemu i mówi „oooooo!!!”.
Majka wyjeżdża, a ja razem z Dennisem i Marudą, czekamy na jej powrót. Dociera przed dziewiątą. Wtedy otwieram moje biuro – czyli włączam telefon i zabieram się do zaległych prac przy komputerze. Modlę się, aby żadnemu z moich klientów nie przytrafiła się jakaś awaria, wymagająca mojego przyjazdu. W dzisiejszych czasach, większość spraw udaje mi się załatwić drogą internetową … ale nie wszystkie (a niektórych klientów mam oddalonych nawet o 300 kilometrów). Zanim skończę modlitwy, okazuje się, że trzeba pojechać po zakupy. No to jadę … Wracam i słyszę, że dzwonili z przedszkola. Cezar zagorączkował i trzeba go odebrać. No to Majka w samochód, a ja tylko patrzę na ilość nieodebranych telefonów. Nawet wyjściem nie jest włączenie bajek, bo żadne z pozostających ze mną dzieci nie jest nimi zainteresowane. Dennisa trzeba co chwilę ściągać z parapetu (albo ze stołu), a Maruda nie chce zejść z moich kolan. Wraca Majka, mam dwie godziny, aby popracować, a właściwie oddzwonić do klientów, którzy próbowali się ze mną skontaktować. Najgorsze są teksty typu „no wreszcie się pan obudził”. Ale trudno, trzeba być miłym. Majka robi jakiś obiad z chłopakami stojącymi przy barierce do kuchni. Może nie jest wykwintny … ale jest. Ja w tym czasie najwyżej zdołałbym odgrzać pizzę w kuchence. Mija trzynasta. Młodzi muszą iść spać. Niestety śpią w osobnych pokojach i wymagają obecności Majki albo mojej. No to ona idzie do pokoju Cezara i Dennisa, a ja kładę się z Marudą. Na szczęście Maruda zasypia szybko. Mam więc kolejną godzinę na powrót do pracy, zanim Majka wyjedzie po odbiór pozostałej trójki ze szkoły i przedszkoli. Nie wiem od czego zacząć … sprawdzam więc e-maile, a tam: „nie mogę się dodzwonić, proszę o pilny kontakt”, „proszę o telefon – pilne!!!” i tym podobne.
Majka wyjeżdża po dzieci. Odbiór jest szybszy – trwa tylko nieco ponad godzinę. Niestety jak tylko przekręca zamek w drzwiach, budzi się Maruda. Chwilę później Dennis. Jest to jednak spokojny okres. Chłopcy potrafią się porozumieć, nawet udaje im się zjednoczyć, aby coś wspólnie zbroić. Ale jest to pozytywne … a przynajmniej robią to cichutko.
Wraca Majka z Kapslem, Sasetką i Landryną. Jemy obiad. Po nim znowu mam godzinkę na pracę. Majka puszcza dzieciom bajki w telewizji a z Landryną odrabia lekcje. Niby to tylko czwarta klasa, ale podejrzewam, że niejeden rodzic może mieć problemy z niektórymi zadaniami.
Na osiemnastą Majka wychodzi na klub książki – to taki czas tylko dla niej. Zostaję więc sam z całą szóstką. Znowu w telewizji lecą bajki, które zaspokajają potrzeby Kapsla i Sasetki. Próbuję zrobić z Landryną zadanie domowe z angielskiego. Cezar cały czas powtarza swoją „odę do wujka”, Maruda buduje samolot z klocków, a Dennis gryzie psa w ucho. Jestem pełen podziwu dla Furii. Tylko się odszczeknęła i powaliła swoją masą chłopaka na podłogę. Ja bym go chyba ugryzł.
Nie ma jednak czasu na rozpamiętywanie, trzeba robić podwieczorek, potem kolację, zorganizować kąpiel. Niektórzy zasypiają „na buziaka”, inni „na bajkę”.
Daję radę. Technicznie wszystko jest do opanowania. Ale czy tylko o to chodzi?

Teraz przedstawię taki sam dzień, gdy mamy tylko trójkę dzieci (Kapsla, Sasetkę i Marudę). Wstajemy o 7:30. Majka zabiera Sasetkę, Kapsla i zawozi ich do przedszkola. Maruda wstaje około ósmej, przychodzi do mojego łóżka i dosypiamy razem do czasu, aż Majka nie wróci. Pijemy razem kawę, potem ja idę do pracy, a Majka ogląda z Marudą swoje bajki na kanale 8 pod tytułem "Co w świecie piszczy". Kapsel pewnie nie byłby zachwycony tym, że nie jest to „Psi patrol”, ale Marudzie zupełnie to nie przeszkadza, a być może zechce sprawdzić co w trawie piszczy, idąc za chwilę na spacer do lasu. .
Ja jestem niezależny. Gdy trzeba, Majka ładuje Marudę do samochodu i odwozi lub odbiera pozostałą dwójkę z przedszkola. Ja robiąc sobie przerwy w pracy, chętnie zaglądam do pokoju dziennego, co jest dla mnie dużą przyjemnością. Jest czas na wspólne zabawy, spacery … dzieci nie wchodzą mi na kolana, gdy tylko się pojawię – czują się bezpiecznie, nie są dla siebie zagrożeniem.

Tym razem zaistniała sytuacja ma miejsce w związku z urlopem innej rodziny zastępczej. Pewnie ona (ta rodzina) też skreśla w kalendarzu kolejny dzień, tyle że mówi „jeszcze tylko osiem dni” (my mówimy „aż osiem dni”).
Urlopy rodzin zastępczych od samego początku budziły moje wątpliwości.
Nie bierze się przecież urlopu od swoich dzieci. Nadal uważam, że jest to złe z punktu widzenia dzieci przebywających w opiece zastępczej. Jednak my również korzystamy z przysługującego nam przywileju – aby nie zwariować.
Pogotowia rodzinne są dość specyficzną formą opieki zastępczej. Przychodzi do nas dziecko, które staramy się wyprowadzić na prostą … i gdy już jest fajne (przynajmniej w naszej ocenie), odchodzi … a w jego miejsce przychodzi inne.
A dzieci są bardzo różne. Gdy Dennis przyjechał do nas, stwierdził, że tutaj zostaje (bo zobaczył mnóstwo nowych zabawek). Nawet nie chciał dać buziaka na pożegnanie. Z kolei Cezar długo żegnał się ze swoimi rodzicami zastępczymi i nawet teraz (po kilku dniach) cały czas czeka na wujka. Chłopiec jest już wolny prawnie, więc pewnie wkrótce zostanie adoptowany. Nas dobrze zna, a jednak tęskni za swoim wujkiem. Ja tylko mam nadzieję, że wujek nie spieprzy sprawy przy przekazywaniu dziecka rodzinie adopcyjnej.
Przeciętna osoba, która popatrzyłaby na Dennisa i Cezara, zapewne stwierdziłaby, że ten pierwszy jest taki fajny, otwarty … a ten drugi niesympatyczny, gburowaty, wiecznie płaczący. Niestety wiele wskazuje na to, że Cezar jest zupełnie przeciętnym dzieckiem, za to Dennis może mieć duże zaburzenia w zakresie nawiązywania więzi.
Cezar bardzo podobnie zachowuje się w przedszkolu. Cały czas czeka na wujka. Oczywiście wszystkie panie w przedszkolu są wtajemniczone w całą sytuację. A jednak zadają nam pytania, czy sensowne jest nawiązywanie tak silnych więzi z rodzicami zastępczymi? Mogę potwierdzić opinie psychologów, że ma to sens. Nieważne, czy nazwiemy to umiejętnością przenoszenia więzi, czy zwyczajną umiejętnością nawiązania więzi … dziecko musi umieć kochać, pragnąć, czuć się potrzebnym, a jednocześnie chcieć dawać, być otwartym na życie. To jest właśnie zadanie rodziców zastępczych – nauczyć go tego.
Bo jaką mamy alternatywę - dom dziecka?

I właśnie a'propos tego domu dziecka. Jeszcze trochę i stanie się on mieszkaniem dla Kapsla. Chłopak, od przynajmniej pół roku, kisi się w ogólnokrajowej bazie adopcyjnej. Nikt go nie chce, ale czekamy z poszukiwaniem rodziców zastępczych do czasu, gdy fiaskiem okaże się adopcja zagraniczna. Pytanie tylko, czy zostanie zakwalifikowany do adopcji zagranicznej. Mimo zgromadzenia wiele miesięcy temu potrzebnej dokumentacji, podpisania szeregu zgód i opinii, niedawno ośrodek adopcyjny został poproszony o ustosunkowanie się do kwestii możliwych problemów językowych. Nie wiem co na to odpisze osoba, która zna Kapsla tylko z dokumentacji. Nie wiem nawet co ja bym na to odpisał. W końcu chłopak cały czas ma problemy z określaniem dni tygodnia (do nazywania miesięcy nawet się nie zabieramy). Czy jest w stanie nauczyć się innego języka? W jakim czasie? Jak to wpłynie na jego psychikę? Ale gdyby ode mnie zależała zgoda na skierowanie do adopcji zagranicznej, to taką decyzję bym podpisał bez zmrużenia oka. Niestety pewnie nic z tego nie wyjdzie, bo oficjalną wykładnię doskonale znamy:
Zresztą minister sprawiedliwości niedawno chwalił się, jak wiele już zrobiono, aby polskie dzieci zostawały w Polsce.
Jeżeli chodzi o kwestie językowe, to przypomniała mi się historia sprzed kilku dni. Czteroletni Cezar mówi do mnie „kce łosić łoka”. Próbuję go sprowokować do tego, aby wytłumaczył mi to innymi słowami, albo pokazał o co chodzi. Nic z tego, powtarza cały czas to samo zdanie. Być może myśli, że mam problemy ze słuchem, chociaż mówi coraz ciszej. Wołam więc trzyletniego Dennisa, który przebywa z Cezarem od kilkunastu miesięcy. Mówię do niego „przetłumacz co on do mnie mówi”, a ten na to: „kce łosić łoka”. Ręce mi opadły … poczułem się jak zagraniczna rodzina adopcyjna. A jednak jakoś funkcjonujemy i w końcu zaczynamy się rozumieć. Jak wielkie znaczenie ma więc język w procesie adopcji? Pewnie dużo zależy od wieku i indywidualnych cech danego dziecka.
A jeżeli chodzi o wspomniane zdanie, to po polsku brzmiało ono „chcę zobaczyć robaka”.
Wracając do Kapsla - wszystko dodatkowo komplikuje fakt, że jego mama właśnie złożyła wniosek do sądu o przywrócenie praw rodzicielskich. Poinformowała też chłopca, że ma on nowego tatusia, który z nią mieszka. Na razie zapomniała dodać, że niedługo będzie też miał nowego braciszka, albo siostrzyczkę … że będzie mieszkał w suterenie, w której co chwilę wybija kanalizacja i jest potworna wilgoć i ziąb … że jedyną atrakcją będzie telewizor. Zapomniałem dodać, że nowy tatuś nie ma nic wspólnego ani z Kapslem, ani z jego nowym rodzeństwem. Jak znam życie, to za kilka miesięcy już go nie będzie. Nie sądzę, aby sąd zdecydował się przywrócić mamie prawa rodzicielskie i umieścić chłopca w takim domu. Jednak cała ta sytuacja spowoduje, że trudno będzie znaleźć dla niego rodzinę zastępczą.

Z każdym dniem narasta we mnie poziom frustracji, więc idąc za ciosem napiszę co jeszcze mnie boli.
Nie tak dawno temu, minister rodziny stwierdziła, że zrobi wszystko, aby od stycznia 2020 roku prawo zabraniało umieszczania dzieci poniżej 10-go roku życia w placówkach opiekuńczych.
Teoretycznie takie prawo obowiązuje już teraz. Istnieją jednak możliwe odstępstwa (jak choćby przebywające w placówce starsze rodzeństwo). Powoduje to, że sądy wielokrotnie kierują małe dzieci do domów dziecka, nie mając ku temu większych powodów … albo mają jeden powód, którego nikt nie zauważa – brak rodzin zastępczych.
Nie wiem, czy ma to bezpośredni związek, ale ostatnio pojawiają się w różnych miastach kampanie zachęcające do pozostania rodziną zastępczą. Nie wiem tylko, czy nabór na rodzica zastępczego powinien wyglądać tak jak na motorniczego tramwaju, bo trochę mi to właśnie taką sytuację przypomina. A przecież są chętne rodziny, których nikt nie chce przeszkolić, tyle tylko że mieszkają nie tam gdzie trzeba – w miejscach, w których nie umieszcza się dzieci w opiece zastępczej. Zastanawiam się tylko, czy faktycznie są takie powiaty, w których mieszkają same porządne rodziny, czy też nikomu nie chce się palcem kiwnąć, więc lepiej w nieskończoność wspierać rodziny dysfunkcyjne, którym dzieci dawno powinny zostać odebrane. Nie jestem zwolennikiem zabierania dzieci z domu rodzinnego z byle powodu. Nie uważam też, że takie sytuacje mają miejsce. Nie znam przypadku, który w jakiś sposób by mnie zbulwersował. Nie uważam też za zasadne, aby rodzice dziecka przebywającego w pieczy zastępczej musieli mieszkać w tym samym powiecie co rodzina zastępcza. Jeżeli nie mają pieniędzy na dojazd, to niech Państwo zwyczajnie kupi im bilet. Bo przecież nie chodzi o czas – tego mają oni pod dostatkiem.
Wiele osób ostro protestuje przeciwko umieszczaniu dzieci w opiece zastępczej. Uważają, że pieniądze przeznaczone na ten cel, należy wykorzystać wspomagając rodziny biologiczne. Nadal pokutuje przeświadczenie, że dzieci odbiera się z biedy. Nawet nie pomaga chwalenie się ministra sprawiedliwości, że wprowadzono zakaz zabierania dzieci z powodu biedy (do czego tak naprawdę nigdy nie dochodziło … może prawie nigdy, głowy za to nie dam). Jednak w przypadku, gdy wydarzy się jakaś tragedia, te same osoby zadają pytanie „gdzie były odpowiednie służby?”.
Rodziców przebywających u nas dzieci poprosiliśmy o dwa tygodnie przerwy w odwiedzinach. Każdemu z nich to pasowało. Nie wiem, czy zrozumieli sytuację, czy stwierdzili, że swoje już zrobili? Zadzwonili i wykazali chęć spotkania się – system (z którym jesteśmy utożsamiani) to odnotował.
Nam się jeszcze nie zdarzyła taka sytuacja, ale w znanym nam pogotowiu rodzinnym miał miejsce przypadek, gdy mama umieszczonego tam dziecka była bardzo zdeterminowana. Przychodziła niemal codziennie i opiekowała się swoją córeczką od rana do wieczora. Chodziło jej o bycie z dzieckiem, a nie odfajkowanie obecności. Ta historia zakończyła się dla niej szczęśliwie.

Jest wiele inicjatyw, mających na celu uporządkowanie systemu i wypracowanie pewnych standardów zarówno w zakresie rodzicielstwa zastępczego, jak też adopcyjnego.


Dopóki jednak są to tylko propozycje i nie ma na nie odzewu, można powiedzieć, że nic się nie dzieje. No dobrze … prawie nic się nie dzieje.

Wrócę na koniec do naszej aktualnej sytuacji. Owszem, uciekłem. Ale najpierw wykąpałem wszystkie dzieciaki (poza Landryną) i połowę położyłem spać.
Nie wyobrażam sobie jednak funkcjonować w ten sposób w dłuższym czasie. Pomijam nawet zdrowie psychiczne Majki i moje. Patrzę tylko na te dzieci. Każde z nich jest rozwalone emocjonalnie, a przecież znamy się nie od dziś.
Maruda nie schodzi z kolan, albo rzuca się na podłogę i robi sobie krzywdę.
Dennis szaleje, chociaż w układzie tylko on i Maruda – jest całkiem fajnie.
Cezar, poza krótkimi okresami zabawy, cały czas tęskni za wujkiem.
Sasetka niestety znowu zaczęła się uśmiechać i nie oddala się od nas na krok.
Kapsel znów miewa napady rozpaczy i krzyczy „mamo gdzie jesteś”.
Landryna udaje, że jest OK - ale wiemy, że tak nie jest.

Nie wiem co będzie za dwa lata. Jeżeli jednak ktoś (ustawodawca) będzie chciał mnie przymusić do opiekowania się większą ilością dzieci (niż obecnie obowiązująca trójka), to kończę tę … przygodę. Nie wiem jak nazwać bycie rodzicem zastępczym pełniącym funkcję pogotowia rodzinnego. Nie jest to praca. Nie nazywam też tego posłannictwem, czy też misją. Ma to być coś miłego, zarówno dla nas jak i przebywających u nas dzieci. Na szczęście jestem już na takim etapie swojego życia, że nic nie muszę.
Dzieci, które do nas przyszły kilka dni temu, nie są nam obce. Znamy się, czasami spotykamy wspólnie z ich rodzicami zastępczymi. A jednak przestaliśmy być rodziną. Staliśmy się opiekunami.
Smutne jest dla mnie to, że istnieje w naszym kraju wiele pogotowi rodzinnych, które w sposób bezpośredni lub pośredni, są przymuszane do opieki nad taką przysłowiową szóstką (bo może być i dziesiątka). Technicznie można to jakoś ogarnąć. Wystarczy zatrudnić opiekunki do dzieci. Czym jednak to się różni od domu dziecka?

Minęła północ, co oznacza, że do normalności zostało już tylko siedem dni. Idę skreślić kolejny dzień w naszym kalendarzu.


sobota, 11 listopada 2017

--- Szczepić, czy nie?

Jest to pytanie, nad którym kilka lat temu wcale bym się nie zastanawiał. Należę do pokolenia, które było jeszcze szczepione na ospę prawdziwą (tak zwaną czarną ospę). Nikt  wówczas nie pytał, czy szczepienia mają sens. Odpowiedź była oczywista.
W tej chwili stoję trochę w rozkroku – jak ta żaba, która nie może się zdecydować, czy jest mądra, czy może jednak piękna.
W ostatnim czasie ruch antyszczepionkowy bardzo się nasilił. Trudno nie zauważyć argumentów osób, które w zdecydowany sposób mówią NIE, nie chcemy szczepić naszych dzieci. Ale w zasadzie, dlaczego nie?
Niestety problem (w mojej ocenie) polega na tym, że nie ma jednoznacznych przekazów dla rodziców.
Przeciwnicy mówią, że to jest szkodliwe dla dziecka, że może powodować autyzm, alergie, astmy, lęki, nadpobudliwość i inne zaburzenia. W skrajnych przypadkach jest mowa o celowym działaniu, mającym prowadzić do depopulacji ludności. Chociaż trudno jest to pogodzić z polityką prorodzinną mającą na celu zwiększenie dzietności rodzin (przynajmniej w Europie).
Przeciwnicy szczepień uważają, że to nie szczepionki ograniczyły występowanie wielu chorób, ale higiena i właściwe odżywianie się, do których to dóbr jest coraz większy dostęp.
Zwolennicy się z tym nie do końca zgadzają, zwracając uwagę na to, jak wiele chorób zostało wykreślonych z rejestru zagrożeń dla zdrowia i życia człowieka, właśnie tam, gdzie wprowadzono szczepienia ochronne. .
To ostatnie zdanie z pewnością jest prawdziwe. Jakiś czas temu pojawiło się u nas (nawet w naszym przedszkolu) kilka przypadków, których lekarze nie potrafili zdiagnozować. Odra to, czy nie odra? Dawno (a może nawet nigdy) nie mieli z nią do czynienia.

Podobno wszystko rozpoczęło się od pracy badawczej doktora Wakefielda, który w 1998 roku zasugerował związek szczepionki MMR (przeciwko odrze, śwince i różyczce) z występowaniem u dzieci autyzmu i choroby przewodu pokarmowego. Lekarz został pozbawiony praw wykonywania zawodu za nieetyczne zachowanie i sfałszowanie swoich badań. Odcięli się też od niego koledzy, którzy pierwotnie wspierali jego działania.
Niestety na tym skończyły się informacje, które mogą uchodzić za pewnik. Przeciwnicy szczepienia uważają, że miał miejsce ponowny proces, w którym dr Wakefieldowi przywrócono prawo wykonywania zawodu i uznano jego wyniki badań. Zwolennicy szczepionek o czymś takim nie wspominają, a dokładniej wskazują, że dotyczyło to przełożonego doktora, który miał również swój udział w opublikowanej pracy naukowej.

W sytuacji, gdy dochodzą do mnie sprzeczne informacje, zaczynam zwyczajnie myśleć.
Doktor Wakefield podobno wykazał, że w grupie dzieci, które zachorowały na autyzm, większość miała zmutowane wirusy, co jednoznacznie wskazuje na ich poszczepienny charakter. Może się mylę, ale podejrzewam, że w populacji dzieci zdrowych, sytuacja wyglądałaby podobnie. W końcu był to okres, w którym szczepionka ta była w powszechnym użyciu.
Jednym z argumentów przeciwników szczepień jest twierdzenie „czym się martwisz, skoro zaszczepiłeś swoje dziecko, to jemu nic nie grozi”, albo że „są choroby, które trzeba przechorować”. I tutaj pojawiają się moje wątpliwości.
W pewnym sensie mogę się zgodzić z jedną i' drugą tezą. Dziecko zaszczepione, albo nie zachoruje, albo przebieg choroby będzie bardzo łagodny (podobnie jak w przypadku naturalnej szczepionki w postaci przechorowania danej choroby). Sam jestem przykładem osoby, która mimo takiego naturalnego szczepienia zachorowała drugi raz na świnkę. Teoretycznie jestem przypadkiem bardzo rzadkim, ale jak widać prawdopodobnym. Na szczęście skutków ubocznych nie było.

Są jednak dzieci, które nie zostają zaszczepione. I nie dlatego, że ich rodzice mają taki a nie inny pogląd na ten temat. Była kiedyś w naszej rodzinie dziewczynka, która nie została zaszczepiona przeciwko żadnej chorobie. Jej układ odpornościowy był tak nieprzewidywalny, że nasz lekarz rodzinny nie wyraził zgody na żadne szczepienie.
Teoretycznie kontakt z jakimś wirusem, mógł mieć dla niej bardzo poważne konsekwencje.

W tej chwili właśnie w takim kontekście patrzę na całą sprawę.
Jest to trochę podobne do badania technicznego samochodu. Pewnie niejedna osoba powiedziałaby: po co takie badania, jak będę miał niesprawne auto, to ja ryzykuję swoim życiem i nikomu nic do tego. Ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że nie jest to prawdą.
Rodzice myślą sobie – nie zaszczepię, bo istnieje ryzyko jakichś komplikacji. Trudno się nie zgodzić z takim tokiem rozumowania. W końcu szczepionka jest dla organizmu pewnego rodzaju trucizną. Przecież gdyby tak nie było, to nie zwracano by uwagi na to, że dziecko w momencie szczepienia powinno być zupełnie zdrowe (bo to zdecydowanie obniża ryzyko wystąpienia niepożądanych reakcji poszczepiennych, włącznie z wystąpieniem ciężkich powikłań). Nawet czytając składy szczepionek włos jeży się na głowie: tiomersal (pochodna etylortęci, chociaż tak naprawdę nie ma nic wspólnego z rtęcią metaliczną), sole glinu (czyli aluminium), 2-fenoksyetanol, formaldehyd, neomycyna i wiele innych. Część z tych składników jest faktycznie pozostałością po procesie produkcyjnym, jednak zadaniem większości jest zapobieganie skażeniu preparatu przez bakterie czy grzyby oraz stabilizacja antygenów lub wirusów, tak aby zachowywały one przez cały czas optymalne właściwości. I tutaj znowu przeciętny człowiek musi się zmierzyć ze skrajnymi tezami. Z jednej strony twierdzenia naukowców, że są to tylko śladowe ilości trucizn (które nie mają większego wpływu na zdrowie dziecka), a z drugiej, że ci sami naukowcy dbają tylko o finanse koncernów farmaceutycznych. Owszem te koncerny zarabiają (w końcu opracowanie jakiejś szczepionki to lata pracy i poniesione koszty), ale przecież nie one ustalają schematy szczepień.
Być może są przypadki (myślę nawet, że na pewno są), gdy konsekwencje szczepienia wymykają się wszelkim regułom.
Czytałem o grypie hiszpance z początku XX wieku, która pojawiła się nagle w wielu miejscach na świecie i dziwnym trafem zbiegła się z rozpoczęciem zmasowanych szczepień. Na ogół bywało tak, że epidemie miały jakieś ognisko, z którego wszystko się rozprzestrzeniało. W tym przypadku hiszpanka pojawiła się niemal na całym świecie w ciągu kilku miesięcy, a przecież ruch lotniczy nie był tak rozwinięty jak teraz.
Czytałem o krajach, w których nigdy nie było polio, do czasu rozpoczęcia szczepień przeciw tej chorobie.
Były przypadki wycofywania rozmaitych szczepionek. Jako przyczynę zawsze podawano małą skuteczność preparatu, bo przecież żaden koncern nie przyznałby, że jego specyfik ma negatywne działanie na ośrodkowy układ nerwowy.
Jednak z drugiej strony patrząc, pozbyliśmy się wielu chorób, które kiedyś dziesiątkowały ludzkość. Jak wspomniałem na początku, ja jeszcze byłem szczepiony na ospę prawdziwą, bo wówczas zdarzały się jej przypadki w naszym kraju. Teraz jest ona tylko wspomnieniem, podobnie jak polio, krztusiec, błonica.
Może istnieją dzieci autystyczne, które byłyby zupełnie zdrowe, gdyby nie zostały zaszczepione. Może alergie faktycznie są czkawką poszczepienną. A może to wszystko jest tylko skutkiem tego, w jakim świecie przyszło nam żyć. Słyszałem dzisiaj, że stężenie smogu w Chinach jest tak duże, że oddychanie takim powietrzem można porównać do wypalenia kilkunastu papierosów dziennie. W Polsce jest dużo lepiej, ale gdybyśmy nawet zmniejszyli tą ilość do dwóch papierosów … to jaki to może mieć wpływ na organizm niemowlaka? A jaki wpływ może mieć sposób odżywiania? Istnieje wiele pytań i mało odpowiedzi.

Można też zająć się całym zagadnieniem szczepionkowym trochę od tyłu. Załóżmy, że nie istnieją szczepienia, albo są one zupełnie dobrowolne, ale większość dzieci nie jest szczepiona. Choroby oczywiście się pojawią. Istnieją przecież przykłady z innych krajów, w których tak właśnie jest (lub było). Przykładem może być epidemia krzuśca w Szwecji w latach 70-tych lub błonicy w Rosji około 20 lat później. Jeżeli zrezygnowalibyśmy ze wszystkich szczepień, to choroby zaczęłyby wracać. Pominę już tak skrajne przypadki jak czarna ospa, której niektóre szczepy powodowały 80% śmiertelność. Zastanawiam się jak zareagowałyby organizmy małych dzieci w kontakcie z dużo mniej zjadliwymi wirusami. Te z dużą odpornością doskonale by sobie poradziły. Być może byłoby dokładnie tak samo jak w przypadku dzieci szczepionych... te ze słabym mechanizmem immunologicznym nie dawałyby rady. Czy zanim pojawiły się szczepionki, nie było dzieci autystycznych? A może zwyczajnie nikt tego jeszcze wówczas nie nazywał po imieniu? Albo alergie … nie ulega wątpliwości, że jest ich coraz więcej. Czy jednak trudno znaleźć innych winowajców, niż lekarzy fundujących szczepionki? Postęp medycyny też powoduje, że rodzą się dzieci, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie miałyby szans na przeżycie. Do tego dochodzi szybkość przemieszczania się informacji. Jesteśmy bombardowani tysiącami przypadków tylko dlatego, że mamy dostęp do internetu.
Zmiennych jest tak wiele, że trudno samodzielnie wyznaczyć jakąś wypadkową. Chociaż z drugiej strony – komu można zaufać?

Gdybym miał wszystkie moje spostrzeżenia przenieść na swoje podwórko, to muszę powiedzieć, że szczepiliśmy nasze dzieci biologiczne i szczepimy wszystkie dzieci zastępcze, według kalendarza szczepień. Zresztą jako rodzina zastępcza, pewnie nie mamy większego wyboru. Nie podchodzimy jednak do tematu bezrefleksyjnie. Bywa, że mamy kilkumiesięczny poślizg, bo dziecko nie jest idealnie zdrowe, albo niedawno miało inne szczepienie. Jeżeli jest to możliwe, unikamy szczepionek skojarzonych, czy też wykonania kilku szczepień jednocześnie.
Szczepień nieobowiązkowych nie robimy. Jeden powiedziałby, że szczędzimy pieniędzy, a drugi, że jednak nie do końca ufamy szczepionkom. Ja powiedziałbym, że mam do nich ograniczone zaufanie. Kropla drąży skałę … być może jedno, dwa, czy nawet dziesięć szczepień nie stanowi dla organizmu większego problemu. Nikt jednak nie zagwarantuje, że nie istnieje jakaś wartość graniczna (do tego różna dla każdego dziecka), po której wszystko traci sens. Zastanawiam się więc nad szczepieniami przeciwko chorobom, które istniały od zawsze i jak niektórzy mówią trzeba było je przechorować, uzyskując naturalną odporność. Choćby taka odra. Dlaczego szczepienie jest obowiązkowe? W porównaniu do grypy, to pikuś. Dlatego z pewnym niepokojem obserwuję niektóre propozycje zwiększania ilości szczepień obowiązkowych (chociaż nie neguję bardzo szczytnych zamiarów). Uważam, że biorąc pod uwagę istniejący i proponowany kalendarz szczepień bezpłatnych, do pewnego momentu należałoby oddać decyzję rodzicom dziecka. Nie wiem tylko gdzie jest ta granica. Ale przecież wszystko co napisałem, to są tylko medytacje wiejskiego ojca zastępczego.