Uciekłem
…
Uciekłem
w najdalszy kąt naszego domu, w nadziei, że „gady” przynajmniej
przez jakiś czas mnie tutaj nie znajdą. Mam dość, wymiękam.
Majka
nadal dzielnie stoi na placu boju, chociaż czasami przychodzi i
pyta: to co uciekamy stąd? Albo wracając do domu korci ją, aby
skręcić w lewo (a nie w prawo) i jechać dopóki wystarczy benzyny.
Na
szczęście takie sytuacje jak teraz nie zdarzają się często (na
razie).
Od kilku
dni mamy pod opieką szóstkę dzieci zastępczych. Do tego w dość
dużej rozpiętości wiekowej: 10-7-4-4-3-2. Zostało jeszcze osiem
dni … damy radę. Musimy dać radę.
Na dwa
tygodnie legło w gruzach poczucie bezpieczeństwa wszystkich
przebywających u nas dzieci, nasze (czyli Majki i moje) poczucie
satysfakcji z tego co robimy i moja praca zawodowa.
O życiu
seksualnym już nawet nie wspomnę. Na szczęście nie przekłada się
to jeszcze na kłótnie – póki co wspieramy się z Majką w tej
niedoli (czasami tylko na mnie warknie … pewnie ja na nią też).
Pokój dzienny zamienił się w pole walki, która toczy się o
wszystko: o zabawki, jedzenie, o nas, o psa. Gdy tylko się pojawiam,
Maruda i Sasetka natychmiast przybiegają do mnie i wskakują na
kolana … a nawet zdarza się to Kapslowi. Gdy byłem mały i
bawiliśmy się w berka, to istniało takie pojęcie jak „peka”.
Nie wiem, czy dobrze to napisałem, bo znam je tylko w wersji
fonetycznej. Było to miejsce, w którym nikt nie mógł już nikogo
klepnąć – taki azyl. Teraz ja jestem peką dla naszej
dotychczasowej trójki dzieci.
Zaznaczyliśmy
sobie na kartce z kalendarza cały okres wspólnego pobytu i
codziennie skreślamy jeden dzień. Wszyscy mamy ten sam cel –
dobrnąć do końca i wrócić do normalności.
Przedstawię
jeden dzień z naszego życia – z wczoraj. Pobudka 6:30. Trzeba
rozwieźć czwórkę dzieci do szkoły i przedszkoli. Niestety są to
trzy różne przedszkola, więc operacja trwa prawie półtorej
godziny. Jednak zanim do tego dochodzi, trzeba całe towarzystwo
przygotować do wyjazdu. Siedmioletni Kapsel ubiera się sam, chociaż
tył-przód, prawo-lewo nie ma dla niego większego znaczenia. Bywa
więc, że musi kilka razy zaczynać od początku. Czteroletnia
Sasetka jest w tym znacznie lepsza, chociaż ciągle zadaje pytanie
„czy dobrze?”. Jej rówieśnik Cezar tylko stoi i jak mantrę
powtarza „gdzie jest wuja … wuja już jedzie?”.
Dziesięcioletnia Landryna najpierw pindrzy się piętnaście minut
przed lustrem, po czym zjada śniadanie w biegu. Często tuż przed
wyjściem stwierdza, że nie jest jeszcze spakowana do szkoły
(chociaż dzień wcześniej informuje, że tornister ma
przygotowany). Tym razem dla odmiany, po zjedzeniu śniadania idzie
do toalety i je zwraca. Co ciekawe, wraca - twierdząc, że do szkoły
oczywiście pójdzie, ale jest głodna i musi znowu coś zjeść.
Dennis, jak zawsze, od samego rana szaleje, krzyczy, rzuca zabawkami,
skacze po meblach. Tylko Maruda siada na krzesełku, przygląda się
wszystkiemu i mówi „oooooo!!!”.
Majka
wyjeżdża, a ja razem z Dennisem i Marudą, czekamy na jej powrót.
Dociera przed dziewiątą. Wtedy otwieram moje biuro – czyli
włączam telefon i zabieram się do zaległych prac przy komputerze.
Modlę się, aby żadnemu z moich klientów nie przytrafiła się
jakaś awaria, wymagająca mojego przyjazdu. W dzisiejszych czasach,
większość spraw udaje mi się załatwić drogą internetową …
ale nie wszystkie (a niektórych klientów mam oddalonych nawet o 300
kilometrów). Zanim skończę modlitwy, okazuje się, że trzeba
pojechać po zakupy. No to jadę … Wracam i słyszę, że dzwonili
z przedszkola. Cezar zagorączkował i trzeba go odebrać. No to
Majka w samochód, a ja tylko patrzę na ilość nieodebranych
telefonów. Nawet wyjściem nie jest włączenie bajek, bo żadne z
pozostających ze mną dzieci nie jest nimi zainteresowane. Dennisa
trzeba co chwilę ściągać z parapetu (albo ze stołu), a Maruda
nie chce zejść z moich kolan. Wraca Majka, mam dwie godziny, aby
popracować, a właściwie oddzwonić do klientów, którzy próbowali
się ze mną skontaktować. Najgorsze są teksty typu „no wreszcie
się pan obudził”. Ale trudno, trzeba być miłym. Majka robi
jakiś obiad z chłopakami stojącymi przy barierce do kuchni. Może
nie jest wykwintny … ale jest. Ja w tym czasie najwyżej zdołałbym
odgrzać pizzę w kuchence. Mija trzynasta. Młodzi muszą iść
spać. Niestety śpią w osobnych pokojach i wymagają obecności
Majki albo mojej. No to ona idzie do pokoju Cezara i Dennisa, a ja
kładę się z Marudą. Na szczęście Maruda zasypia szybko. Mam
więc kolejną godzinę na powrót do pracy, zanim Majka wyjedzie po
odbiór pozostałej trójki ze szkoły i przedszkoli. Nie wiem od
czego zacząć … sprawdzam więc e-maile, a tam: „nie mogę się
dodzwonić, proszę o pilny kontakt”, „proszę o telefon –
pilne!!!” i tym podobne.
Majka
wyjeżdża po dzieci. Odbiór jest szybszy – trwa tylko nieco ponad
godzinę. Niestety jak tylko przekręca zamek w drzwiach, budzi się
Maruda. Chwilę później Dennis. Jest to jednak spokojny okres.
Chłopcy potrafią się porozumieć, nawet udaje im się zjednoczyć,
aby coś wspólnie zbroić. Ale jest to pozytywne … a przynajmniej
robią to cichutko.
Wraca
Majka z Kapslem, Sasetką i Landryną. Jemy obiad. Po nim znowu mam
godzinkę na pracę. Majka puszcza dzieciom bajki w telewizji a z
Landryną odrabia lekcje. Niby to tylko czwarta klasa, ale
podejrzewam, że niejeden rodzic może mieć problemy z niektórymi
zadaniami.
Na
osiemnastą Majka wychodzi na klub książki – to taki czas tylko
dla niej. Zostaję więc sam z całą szóstką. Znowu w telewizji
lecą bajki, które zaspokajają potrzeby Kapsla i Sasetki. Próbuję
zrobić z Landryną zadanie domowe z angielskiego. Cezar cały czas
powtarza swoją „odę do wujka”, Maruda buduje samolot z klocków,
a Dennis gryzie psa w ucho. Jestem pełen podziwu dla Furii. Tylko
się odszczeknęła i powaliła swoją masą chłopaka na podłogę.
Ja bym go chyba ugryzł.
Nie ma
jednak czasu na rozpamiętywanie, trzeba robić podwieczorek, potem
kolację, zorganizować kąpiel. Niektórzy zasypiają „na
buziaka”, inni „na bajkę”.
Daję radę. Technicznie wszystko jest do opanowania. Ale czy tylko o to
chodzi?
Teraz
przedstawię taki sam dzień, gdy mamy tylko trójkę dzieci (Kapsla,
Sasetkę i Marudę). Wstajemy o 7:30. Majka zabiera Sasetkę, Kapsla
i zawozi ich do przedszkola. Maruda wstaje około ósmej, przychodzi
do mojego łóżka i dosypiamy razem do czasu, aż Majka nie wróci.
Pijemy razem kawę, potem ja idę do pracy, a Majka ogląda z Marudą swoje bajki na kanale 8 pod tytułem "Co w świecie piszczy". Kapsel pewnie nie byłby zachwycony tym, że nie jest to „Psi patrol”, ale Marudzie
zupełnie to nie przeszkadza, a być może zechce sprawdzić co w trawie piszczy, idąc za chwilę na spacer do lasu. .
Ja
jestem niezależny. Gdy trzeba, Majka ładuje Marudę do samochodu i
odwozi lub odbiera pozostałą dwójkę z przedszkola. Ja robiąc
sobie przerwy w pracy, chętnie zaglądam do pokoju dziennego, co
jest dla mnie dużą przyjemnością. Jest czas na wspólne zabawy,
spacery … dzieci nie wchodzą mi na kolana, gdy tylko się pojawię
– czują się bezpiecznie, nie są dla siebie zagrożeniem.
Tym
razem zaistniała sytuacja ma miejsce w związku z urlopem innej
rodziny zastępczej. Pewnie ona (ta rodzina) też skreśla w
kalendarzu kolejny dzień, tyle że mówi „jeszcze tylko osiem dni”
(my mówimy „aż osiem dni”).
Urlopy
rodzin zastępczych od samego początku budziły moje wątpliwości.
Nie
bierze się przecież urlopu od swoich dzieci. Nadal uważam, że
jest to złe z punktu widzenia dzieci przebywających w opiece
zastępczej. Jednak my również korzystamy z przysługującego nam
przywileju – aby nie zwariować.
Pogotowia
rodzinne są dość specyficzną formą opieki zastępczej.
Przychodzi do nas dziecko, które staramy się wyprowadzić na prostą
… i gdy już jest fajne (przynajmniej w naszej ocenie), odchodzi …
a w jego miejsce przychodzi inne.
A dzieci
są bardzo różne. Gdy Dennis przyjechał do nas, stwierdził, że
tutaj zostaje (bo zobaczył mnóstwo nowych zabawek). Nawet nie
chciał dać buziaka na pożegnanie. Z kolei Cezar długo żegnał
się ze swoimi rodzicami zastępczymi i nawet teraz (po kilku dniach)
cały czas czeka na wujka. Chłopiec jest już wolny prawnie, więc
pewnie wkrótce zostanie adoptowany. Nas dobrze zna, a jednak tęskni
za swoim wujkiem. Ja tylko mam nadzieję, że wujek nie spieprzy
sprawy przy przekazywaniu dziecka rodzinie adopcyjnej.
Przeciętna
osoba, która popatrzyłaby na Dennisa i Cezara, zapewne
stwierdziłaby, że ten pierwszy jest taki fajny, otwarty … a ten
drugi niesympatyczny, gburowaty, wiecznie płaczący. Niestety wiele
wskazuje na to, że Cezar jest zupełnie przeciętnym dzieckiem, za
to Dennis może mieć duże zaburzenia w zakresie nawiązywania
więzi.
Cezar
bardzo podobnie zachowuje się w przedszkolu. Cały czas czeka na
wujka. Oczywiście wszystkie panie w przedszkolu są wtajemniczone w
całą sytuację. A jednak zadają nam pytania, czy sensowne jest
nawiązywanie tak silnych więzi z rodzicami zastępczymi? Mogę
potwierdzić opinie psychologów, że ma to sens. Nieważne, czy
nazwiemy to umiejętnością przenoszenia więzi, czy zwyczajną
umiejętnością nawiązania więzi … dziecko musi umieć kochać,
pragnąć, czuć się potrzebnym, a jednocześnie chcieć dawać, być
otwartym na życie. To jest właśnie zadanie rodziców zastępczych
– nauczyć go tego.
Bo jaką
mamy alternatywę - dom dziecka?
I
właśnie a'propos tego domu dziecka. Jeszcze trochę i stanie się
on mieszkaniem dla Kapsla. Chłopak, od przynajmniej pół roku, kisi
się w ogólnokrajowej bazie adopcyjnej. Nikt go nie chce, ale
czekamy z poszukiwaniem rodziców zastępczych do czasu, gdy fiaskiem
okaże się adopcja zagraniczna. Pytanie tylko, czy zostanie
zakwalifikowany do adopcji zagranicznej. Mimo zgromadzenia wiele
miesięcy temu potrzebnej dokumentacji, podpisania szeregu zgód i
opinii, niedawno ośrodek adopcyjny został poproszony o
ustosunkowanie się do kwestii możliwych problemów językowych. Nie
wiem co na to odpisze osoba, która zna Kapsla tylko z dokumentacji.
Nie wiem nawet co ja bym na to odpisał. W końcu chłopak cały czas
ma problemy z określaniem dni tygodnia (do nazywania miesięcy nawet
się nie zabieramy). Czy jest w stanie nauczyć się innego języka?
W jakim czasie? Jak to wpłynie na jego psychikę? Ale gdyby ode mnie
zależała zgoda na skierowanie do adopcji zagranicznej, to taką
decyzję bym podpisał bez zmrużenia oka. Niestety pewnie nic z tego
nie wyjdzie, bo oficjalną wykładnię doskonale znamy:
Zresztą
minister sprawiedliwości niedawno chwalił się, jak wiele już
zrobiono, aby polskie dzieci zostawały w Polsce.
Jeżeli
chodzi o kwestie językowe, to przypomniała mi się historia sprzed
kilku dni. Czteroletni Cezar mówi do mnie „kce łosić łoka”.
Próbuję go sprowokować do tego, aby wytłumaczył mi to innymi
słowami, albo pokazał o co chodzi. Nic z tego, powtarza cały czas
to samo zdanie. Być może myśli, że mam problemy ze słuchem,
chociaż mówi coraz ciszej. Wołam więc trzyletniego Dennisa, który
przebywa z Cezarem od kilkunastu miesięcy. Mówię do niego „przetłumacz
co on do mnie mówi”, a ten na to: „kce łosić łoka”. Ręce
mi opadły … poczułem się jak zagraniczna rodzina adopcyjna. A
jednak jakoś funkcjonujemy i w końcu zaczynamy się rozumieć. Jak
wielkie znaczenie ma więc język w procesie adopcji? Pewnie dużo
zależy od wieku i indywidualnych cech danego dziecka.
A jeżeli
chodzi o wspomniane zdanie, to po polsku brzmiało ono „chcę
zobaczyć robaka”.
Wracając
do Kapsla - wszystko dodatkowo komplikuje fakt, że jego mama właśnie
złożyła wniosek do sądu o przywrócenie praw rodzicielskich.
Poinformowała też chłopca, że ma on nowego tatusia, który z nią
mieszka. Na razie zapomniała dodać, że niedługo będzie też miał
nowego braciszka, albo siostrzyczkę … że będzie mieszkał w
suterenie, w której co chwilę wybija kanalizacja i jest potworna
wilgoć i ziąb … że jedyną atrakcją będzie telewizor.
Zapomniałem dodać, że nowy tatuś nie ma nic wspólnego ani z
Kapslem, ani z jego nowym rodzeństwem. Jak znam życie, to za kilka
miesięcy już go nie będzie. Nie sądzę, aby sąd zdecydował się
przywrócić mamie prawa rodzicielskie i umieścić chłopca w takim
domu. Jednak cała ta sytuacja spowoduje, że trudno będzie znaleźć
dla niego rodzinę zastępczą.
Z każdym
dniem narasta we mnie poziom frustracji, więc idąc za ciosem
napiszę co jeszcze mnie boli.
Nie tak
dawno temu, minister rodziny stwierdziła, że zrobi wszystko, aby od
stycznia 2020 roku prawo zabraniało umieszczania dzieci poniżej
10-go roku życia w placówkach opiekuńczych.
Teoretycznie
takie prawo obowiązuje już teraz. Istnieją jednak możliwe
odstępstwa (jak choćby przebywające w placówce starsze
rodzeństwo). Powoduje to, że sądy wielokrotnie kierują małe
dzieci do domów dziecka, nie mając ku temu większych powodów …
albo mają jeden powód, którego nikt nie zauważa – brak rodzin
zastępczych.
Nie
wiem, czy ma to bezpośredni związek, ale ostatnio pojawiają się w
różnych miastach kampanie zachęcające do pozostania rodziną
zastępczą. Nie wiem tylko, czy nabór na rodzica zastępczego
powinien wyglądać tak jak na motorniczego tramwaju, bo trochę mi
to właśnie taką sytuację przypomina. A przecież są chętne
rodziny, których nikt nie chce przeszkolić, tyle tylko że
mieszkają nie tam gdzie trzeba – w miejscach, w których nie
umieszcza się dzieci w opiece zastępczej. Zastanawiam się tylko,
czy faktycznie są takie powiaty, w których mieszkają same porządne
rodziny, czy też nikomu nie chce się palcem kiwnąć, więc lepiej
w nieskończoność wspierać rodziny dysfunkcyjne, którym dzieci
dawno powinny zostać odebrane. Nie jestem zwolennikiem zabierania
dzieci z domu rodzinnego z byle powodu. Nie uważam też, że takie
sytuacje mają miejsce. Nie znam przypadku, który w jakiś sposób
by mnie zbulwersował. Nie uważam też za zasadne, aby rodzice
dziecka przebywającego w pieczy zastępczej musieli mieszkać w tym
samym powiecie co rodzina zastępcza. Jeżeli nie mają pieniędzy na
dojazd, to niech Państwo zwyczajnie kupi im bilet. Bo przecież nie
chodzi o czas – tego mają oni pod dostatkiem.
Wiele
osób ostro protestuje przeciwko umieszczaniu dzieci w opiece
zastępczej. Uważają, że pieniądze przeznaczone na ten cel,
należy wykorzystać wspomagając rodziny biologiczne. Nadal pokutuje
przeświadczenie, że dzieci odbiera się z biedy. Nawet nie pomaga
chwalenie się ministra sprawiedliwości, że wprowadzono zakaz
zabierania dzieci z powodu biedy (do czego tak naprawdę nigdy nie
dochodziło … może prawie nigdy, głowy za to nie dam). Jednak w
przypadku, gdy wydarzy się jakaś tragedia, te same osoby zadają
pytanie „gdzie były odpowiednie służby?”.
Rodziców
przebywających u nas dzieci poprosiliśmy o dwa tygodnie przerwy w
odwiedzinach. Każdemu z nich to pasowało. Nie wiem, czy zrozumieli
sytuację, czy stwierdzili, że swoje już zrobili? Zadzwonili i
wykazali chęć spotkania się – system (z którym jesteśmy
utożsamiani) to odnotował.
Nam się
jeszcze nie zdarzyła taka sytuacja, ale w znanym nam pogotowiu
rodzinnym miał miejsce przypadek, gdy mama umieszczonego tam dziecka
była bardzo zdeterminowana. Przychodziła niemal codziennie i
opiekowała się swoją córeczką od rana do wieczora. Chodziło jej
o bycie z dzieckiem, a nie odfajkowanie obecności. Ta historia
zakończyła się dla niej szczęśliwie.
Jest
wiele inicjatyw, mających na celu uporządkowanie systemu i
wypracowanie pewnych standardów zarówno w zakresie rodzicielstwa
zastępczego, jak też adopcyjnego.
Dopóki
jednak są to tylko propozycje i nie ma na nie odzewu, można
powiedzieć, że nic się nie dzieje. No dobrze … prawie nic się
nie dzieje.
Wrócę
na koniec do naszej aktualnej sytuacji. Owszem, uciekłem. Ale
najpierw wykąpałem wszystkie dzieciaki (poza Landryną) i połowę
położyłem spać.
Nie
wyobrażam sobie jednak funkcjonować w ten sposób w dłuższym
czasie. Pomijam nawet zdrowie psychiczne Majki i moje. Patrzę tylko
na te dzieci. Każde z nich jest rozwalone emocjonalnie, a przecież
znamy się nie od dziś.
Maruda
nie schodzi z kolan, albo rzuca się na podłogę i robi sobie
krzywdę.
Dennis
szaleje, chociaż w układzie tylko on i Maruda – jest całkiem
fajnie.
Cezar,
poza krótkimi okresami zabawy, cały czas tęskni za wujkiem.
Sasetka
niestety znowu zaczęła się uśmiechać i nie oddala się od nas na
krok.
Kapsel
znów miewa napady rozpaczy i krzyczy „mamo gdzie jesteś”.
Landryna
udaje, że jest OK - ale wiemy, że tak nie jest.
Nie wiem
co będzie za dwa lata. Jeżeli jednak ktoś (ustawodawca) będzie
chciał mnie przymusić do opiekowania się większą ilością
dzieci (niż obecnie obowiązująca trójka), to kończę tę …
przygodę. Nie wiem jak nazwać bycie rodzicem zastępczym pełniącym
funkcję pogotowia rodzinnego. Nie jest to praca. Nie nazywam też
tego posłannictwem, czy też misją. Ma to być coś miłego,
zarówno dla nas jak i przebywających u nas dzieci. Na szczęście
jestem już na takim etapie swojego życia, że nic nie muszę.
Dzieci,
które do nas przyszły kilka dni temu, nie są nam obce. Znamy się,
czasami spotykamy wspólnie z ich rodzicami zastępczymi. A jednak
przestaliśmy być rodziną. Staliśmy się opiekunami.
Smutne
jest dla mnie to, że istnieje w naszym kraju wiele pogotowi
rodzinnych, które w sposób bezpośredni lub pośredni, są
przymuszane do opieki nad taką przysłowiową szóstką (bo może
być i dziesiątka). Technicznie można to jakoś ogarnąć.
Wystarczy zatrudnić opiekunki do dzieci. Czym jednak to się różni
od domu dziecka?
Minęła
północ, co oznacza, że do normalności zostało już tylko siedem
dni. Idę skreślić kolejny dzień w naszym kalendarzu.