Kilka
tygodni temu, gdy mieszkała jeszcze z nami Sasetka z Marudą,
natknąłem się na pewien artykuł na Majki facebooku. Wpis ten
jednocześnie mnie zaciekawił i zaniepokoił. Po kilku dniach
próbowałem dotrzeć do niego ponownie, ale mi się nie udało, a
niestety nie zapamiętałem autora tekstu.
Postanowiłem
zatem napisać coś podobnego, tylko odnoszącego się bezpośrednio
do naszej rodziny, a zwłaszcza do mnie. W muzyce taka osobista
interpretacja utworu nazywana jest coverem. W przypadku tekstu
pisanego chyba nie ma odpowiedniego określenia, a jeżeli już, to
raczej nazywa się to plagiat. No bo po cóż ktoś chciałby drugi
raz pisać coś podobnego.
Chociaż
z drugiej strony, znane są pojedyncze przypadki. Któż z nas nie
czytał z rumieńcami na twarzy XIII księgi Pana Tadeusza. Podobno
istnieje też Pan Tadeusz w wersji dla informatyków:
„Wojski
chwycił w dłonie klawisze i przycisnął enter,
z
loudspeakerów popłynęły wtedy dźwięki z zamętem”.
Moim
zdaniem... kiepskie.
W
każdym razie poczułem wówczas potrzebę napisania tego co
zapamiętałem.
Nie
opublikowałem tego na blogu z dwóch powodów. Po pierwsze nie
mogłem odnieść się do pierwowzoru, a po drugie nie chciałem po
raz kolejny pisać przytłaczającego wpisu.
Na
samym początku, moim zamiarem było, aby ten blog był radosny, aby
pokazywał innym rodzinom zastępczym i kandydatom na takie rodziny,
że to co robimy jest piękne.
I w sumie takie jest, tyle że są
sytuacje, które mogą się pojawić zupełnie nieoczekiwanie i
niekoniecznie zgodne z pierwotnymi wyobrażeniami. Jeżeli więc
zawsze pisałbym radośnie, to niekoniecznie prawdziwie.
Kilka
dni temu, zupełnie przypadkowo udało mi się odnaleźć oryginał
na blogu Lady Makbet, na który chętnie zaglądam. Stwierdziłem, że
może warto odkurzyć to co sam kiedyś napisałem. Trochę wszystko
rozbudowałem o aktualne sytuacje.
Oto
wersja, którą kiedyś przeczytałem:
A
to mój „cover”:
Od
jakiegoś czasu klimat zmienia się w zastraszającym tempie. Jest
środek lata, a gdy spoglądam przez okno, widzę pełno śniegu. Co
więcej, chmury śniegowe tworzą się nawet wewnątrz domu. Czasami
moja sypialnia jest tak zasypana, że nie mogę nadążyć z
odgarnianiem. Praktycznie z niej nie wychodzę. Większą część
dnia spędzam w łóżku z łopatą pod ręką. Nie mogę spać.
Budzę się co kilkanaście minut, aby sprawdzić, czy nie pada. Śnią
mi się koszmary.
Najlepsza
pogoda jest o szóstej nad ranem. Wówczas Majka daje mi do karmienia
Ploteczkę, a sama idzie na piętro do bliźniaków. Sasetka z Marudą
najczęściej jeszcze smacznie śpią. Jest to jeden z nielicznych
momentów w ciągu dnia, gdy czasami wychodzi nawet słońce.
Aura
w sposób nagły zmienia się kilkanaście minut przed ósmą. Budzi
się Kapsel. Jego mogliby zatrudnić w instytucie geoinżynierii.
Nie jako specjalistę, ale jako czynnik umożliwiający modyfikację
pogody. Schodzi jak stado koni, potem albo jest spokojny, albo się
awanturuje. Nie ma to większego znaczenia – zawsze wówczas
spadają największe płaty śniegu.
Po
chwili przychodzą bliźniacy, a Majka wyjeżdża z Kapslem i Sasetką
do przedszkola. Cała trójka dwulatków domaga się śniadania i
zmiany pieluchy. Najgorsze są dni, gdy wszyscy mówią „ble”.
Ale
przecież nie mogę rzucić łopaty. Pakuję więc wszystkich do
swojego łóżka i próbuję ogarnąć sytuację. Przecież nie mogą
łazić po śniegu – jeszcze się przeziębią. Trwa to czasami
nawet kilkanaście minut.
Po
powrocie Majki z przedszkola zabieram się do mojej pracy zawodowej.
Nie opuszczam jednak łóżka, bo przecież wiem, że w każdej
chwili mogę znowu musieć odgarniać śnieg. Włączam telefon,
odczytuję wiadomości mailowe. Czasami „skrzynka” jest pusta i
żadnych przychodzących sms-ów. Zaczyna się przejaśniać. Po
chwili słyszę „pip-pip”. Jakieś opóźnienie na łączach.
Jednak przyszły wiadomości: „proszę o kontakt, pilne”, „od
rana nie mogę się do pana dodzwonić – czekam na wiadomość”,
„kiedy mogę liczyć na obiecane zmiany w programie?”, „proszę
się zdalnie połączyć, bo mi się konta nie bilansują”, „nie
mogę zrobić transmisji z banku”, i tak dalej.
Patrzę
więc sobie na ten telefon i już wiem, że za chwilę zacznę pracę
niczym w centrali telefonicznej. Do tego komentarze typu: „dlaczego
ma pan ciągle zajęte”, albo „no wreszcie się pan obudził”.
A przecież nie śpię już od piątej.
Albo
„siedzę na komputerze” jakiegoś klienta, dzwoni drugi - „proszę
się z nim rozłączyć, ja mam ważniejszą sprawę”.
Pamiętam
też taką rozmowę:
- Proszę zrobić jakąś zmianę w programie, bo nasza „główna” ciągle wchodzi do różnych funkcji i nas blokuje, albo zmienia dane, o których nie ma pojęcia.
- To proszę jej ograniczyć prawa dostępu tylko do korzystania ze sprawozdawczości.
- Nie mogę, przecież to główna księgowa.
Tak
więc patrzę na ten telefon, który za chwilę rozgrzeje się do
czerwoności. Zaległe prace programowe czasami sięgają kilku
tygodni. Patrzę na te chmury nade mną i ten malutki guziczek w
telefonie... naciskam. Przecież znowu muszę odśnieżyć.
Życie
towarzyskie zamiera. Tłumaczę znajomym, że mam mnóstwo
obowiązków. Niektórzy to rozumieją, inni nie. Chociaż może z
grzeczności nic nie mówią, a tak naprawdę uważają mnie za
leniwego dupka. A przecież wszystko przez ten cholerny śnieg.
Nie
wiem jak Majka ze mną wytrzymuje. Zawsze byłem katastrofistą. Gdy
gdzieś wyjeżdżaliśmy, to wiedziałem, że na pewno samochód się
zepsuje, albo samolot spadnie, a w najlepszym razie zostaniemy
okradzeni. Wiedziałem, że jak wyjedziemy do Afryki, to z pewnością
nabawię się rozstroju żołądka i będzie obciach, gdy będę
musiał zatrzymać autokar i zrobić kupę na środku pustyni. W
Maroku na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, ale teraz
Majka planuje Kenię. Już wiem, że będę miał dwie opcje. Albo
„zesram” się w fotel, albo wyjdę na zewnątrz i zeżre mnie
jakiś lew, albo inna pantera. Na samą myśl, widzę jak zbierają
się w pokoju ciemne chmury i zaczyna padać śnieg. Nie wiem czy
pojadę... kto za mnie będzie sprzątał?
Niedawno
musieliśmy podjąć decyzję o uśpieniu Furii. Jej przednia łapa
ważyła prawie tyle co reszta ciała. Nie chciała wychodzić na
spacery. Patrzyła na mnie i prosiła o śmierć.
Bałem
się tego dnia. Wiedziałem, że będzie tak sypać, że będę miał
problemy z przekopaniem się do samochodu. Od rana zaczęło świecić
słońce. Nie potrafię tego zrozumieć. Pożegnałem jednego z moich
nielicznych przyjaciół, a mimo wszystko była piękna pogoda.
Stopniał cały śnieg w domu i w ogrodzie. Furia miała szczęście
– była tylko psem. Ja niestety jestem człowiekiem.
Wkrótce
odwieziemy Kapsla do DPS-u. Tym razem z pewnością słońce nie
zaświeci. Majka z nim pojedzie. Ona na razie potrafi przenikać
przez zaspy.
Ja
ciągle czekam w gotowości z łopatą w ręce, bo przecież w każdej
chwili może zejść lawina. Już prawie nic nie jem, nie golę się,
nie kąpię... tylko czekam. Przecież nie chcę umierać przywalony
zwałami śniegu we własnym domu.
Może
powinienem zacząć szukać pomocy u psychologa, a może nawet
psychiatry. Jednak gdy takie myśli przychodzą mi do głowy i
wyglądam przez okno, to śnieg sięga dachu. Musiałbym wydrążyć
tunel na ponad sześć metrów. Nie jestem w stanie. Wracam więc do
łóżka – tutaj jest bezpiecznie.
Na
szczęście powyższy tekst nie jest jeszcze wołaniem o pomoc, a
przynajmniej tak mi się wydaje. Jednak w każdym poruszonym powyżej
wątku jest ziarno prawdy. Niestety ziarno ma to do siebie, że w
którymś momencie zaczyna kiełkować.
Zacząłem
się zastanawiać nad tematem istnienia depresji w życiu rodzin
zastępczych. Jest to choroba, która może przybierać różne
oblicza, a do tego przez jakiś czas można z nią żyć, udając że
nie istnieje. Co więcej, w przypadku rodziców zastępczych może
być skrzętnie ukrywana, bo przecież jej ujawnienie może
doprowadzić do rozwiązania rodziny.
Być
może tak właśnie działa cały ten system. Może wszyscy dobrze
wiedzą, że depresja jest tylko kwestią czasu.
Może
dlatego rodziny zastępcze podpisują umowy tylko na cztery lata, a
nie umowy o pracę. W przypadku jakichkolwiek podejrzeń, wystarczy
jej nie przedłużyć.
Udanie
się po pomoc do psychologa i rozpoczęcie terapii, może więc być
czynnikiem dyskwalifikującym. Łatwiej więc udawać, że wszystko
jest w porządku.
Dlatego
Kapsel był dla mnie ważną lekcją. Jeszcze kilka miesięcy temu
wierzyłem w to, że znajdzie się dla niego rodzina i tam gdzie
mogliśmy, to jej szukaliśmy. W którymś momencie zrozumiałem, że
to nie ma sensu. Cały czas myślałem o dobru chłopca, zapominając
o dobru rodziny, w której miałby zostać umieszczony. Być może
pierwszy rok czy dwa, byłyby dla niego lepsze niż pobyt w placówce.
A co potem?
Kapsel
po pewnym czasie wyczerpywał pokłady cierpliwości wszystkich osób,
z którymi miał kontakt. Może dobrze, że spędził z nami aż dwa
lata. Może trudne dzieci powinny właśnie tak długo przebywać w
pogotowiach rodzinnych. Może udało nam się w ten sposób uchronić
jakąś rodzinę przed depresją. A może jest zupełnie inaczej?
Może to tylko my nie podołaliśmy?
Nieważne...
od kilku dni za oknem świeci słońce.