Wakacje
„Chyba
dla nikogo nie będzie zaskoczeniem stwierdzenie, że tegoroczne
wakacje z naszymi dziećmi zastępczymi postanowiliśmy spędzić nad
morzem w Mielenku. Brak telewizora, ledwo działający internet
mobilny, czy niewielka ilość atrakcji w postaci straganów z
jarmarcznymi pamiątkami, lodami i goframi, są niezaprzeczalną
zaletą tego miejsca. Początkowo mieliśmy tam pojechać ponownie w
kilka dni po tygodniowym pobycie z Paprotką i jej nowymi rodzicami
adopcyjnymi. Stwierdziliśmy jednak, że dość nieoczekiwane
przyjście do naszej rodziny dwumiesięcznego wcześniaka (czyli
Tyciej), które spowodowało wzrost stanu naszych dzieci do szóstki
(z czego dwójka najstarszych nie przekraczała wiekowo półtora
roku) byłoby pewnego rodzaju hardkorem zakrawającym o sztukę
przetrwania. Odpuściliśmy sobie ten wyjazd z pełną świadomością,
że w kolejnym terminie możemy liczyć tylko na jeden pokój, w
którym z biedą mieszczą się dwa łóżeczka turystyczne dla
dzieci. Udało się jednak dwójkę oddać do rodzin docelowych
(czyli Tycią i Stokrotkę), a Marlenka (nasza zaprzyjaźniona mama
zastępcza) zgodziła się przyjąć na tygodniowe wakacje dwójkę
naszych najmłodszych dziewczynek. Pozostała więc tylko Kudłata i
Calineczka. Ta ostatnia mimo swoich dziesięciu miesięcy powoli
staje się weteranem wśród naszych dzieci zastępczych. Jej mama
nie żyje od wielu miesięcy, tata nie jest zainteresowany i testy
psychologiczne oblał z kretesem (zwyczajnie się nie stawiając na
wezwanie)... a sąd jeszcze nie wyznaczył terminu rozprawy. Pewnie
ma wakacje. Zresztą podobnie jak sędzia mający rozstrzygnąć czy
Kudłata wraca do mamy, czy też jej brat przychodzi do nas.”
Tak
miał się zacząć wpis, który chciałem opublikować trzy tygodnie
temu. Jego końca jednak nie będzie. Nic już nie będzie... tym
razem żarty się skończyły i jestem już niemal na mecie tego
bloga. Ostatnim etapem będzie opisanie zakończenia mojej przygody z
pieczą zastępczą. Nie wiem kiedy to będzie. Może za dziesięć
lat, a może za miesiąc.
Miłe
złego początki
Zostałem
poproszony do PCPR-u na rozmowę w sprawie prowadzonego przeze mnie
bloga. Zaproszenie było miłe, chociaż brzmiało złowieszczo i
niczego dobrego po tym spotkaniu się nie spodziewałem. Majka
zrobiła wszystko (czyli poupychała gdzie się dało nasze dzieci),
aby pojechać tam ze mną. Chyba chciała być moim adwokatem.
Dowiedziałem
się, że skargi na bloga płyną z wielu stron a zawarte w nim
treści są oburzające.
Zarzuty
Między
innymi usłyszałem, że Kudłata powinna wyparować w moich
kolejnych wpisach. Jest zbyt rozpoznawalna, zbyt mało
zanonimizowana. Mogłaby pojawić się za jakiś czas. Pod innym
pseudonimem, bez swojej historii, bez osadzenia w systemie, w którym
przyszło jej żyć. Jako dziecko, które nagle spadło nam z
nieba... albo bocian przyniósł. Mógłbym prezentować jej
zachowania, zdobywane umiejętności albo ciekawe sytuacje w formie
anegdot. Czy jestem zainteresowany taką formą opisywania perypetii
naszej rodziny zastępczej? Czy tego chcą osoby zaglądające na
tego bloga? Myślę, że opisów opatrzonych hasłem „Etapy rozwoju
dziecka” jest wystarczająca ilość w sieci i nie czuję potrzeby
dołączenia do tego grona.
Komu
przeszkadzają moje wpisy? Nie wiem dokładnie, ale za chwilę
spróbuję się nad tym zastanowić.
Najbardziej kontrowersyjne są
przypadki opisów dzieci, które są znane medialnie. Kudłata jako
siostra skoczka z któregoś tam piętra jest już rozpoznawalna. Kto
zechce zabawić się w Sherlocka Holmes'a i poszukać igły w stogu
siana prasowych informacji dotyczących dzieci, które wypadły z
okna, jest w stanie ją rozpoznać. Być może, chociaż zastanawiają
mnie motywacje takiej osoby. Co z tą uzyskaną wiedzą chciałby
zrobić?
Kudłata
jest jednak małym kalibrem w porównaniu z Rambo. Nikomu nie
przeszkadzałyby moje opisy jego zamiłowania do sprzątania gdyby
nie wprowadzenie do sytuacji. Nie ma znaczenia to, że pół Polski
żyło tą historią. Nie ma znaczenia to, że mama Rambo wszystko
przedstawiła na łamach prasy, że zdjęła z taty chłopca szatę
psychologa zakładając szatę psychopaty. Znaczenie ma to, że to ja
zdjąłem z chłopca zasłonę bezosobowego przypadku, umiejscawiając
go w jego historii, wskazując na możliwe przyczyny jego zachowań i
potencjalne zagrożenia w dalszym życiu.
A
tak w ogóle to Kudłata nie powinna być Kudłatą bo jest to
obraźliwe. Do tego żadne dziecko nie jest gamoniem i nie wrzeszczy
tylko płacze. Tyle, że najczęściej staram się, aby pseudonimy
nadawane moim bohaterom nie były przypadkowe, tylko aby coś
wyrażały. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś może mnie
podejrzewać o złe intencje w tej kwestii. Gdybym teraz miał nadać
pseudonim Calineczce, to byłaby ona Mopikiem. Zresztą tak na nią
mówię... i nie tylko ja. Dlaczego? Bo po kilkunastu minutach
pełzania po podłodze, tarasie, trawie, taplaniu się w wodzie i
zajadaniu arbuzem oraz winogronami wygląda jak mokra ścierka do
wyprania. Czy to jest obraźliwe? A może nacechowane sympatią,
empatią, podmiotowością postrzegania?
W
zasadzie to powyższe zarzuty można by sobie podarować, gdyż
podstawowy zmierzał do tego, że osoby, które znają nas i dzieci,
gdy trafią na bloga to bez problemu rozszyfrują moich bohaterów
nie tylko po opisie ale nawet po zdjęciu od tyłu, fragmencie
policzka czy fryzurze. Być może również po siniaku albo guzie na głowie. A to oznacza, że moje anonimizowanie postaci
jest warte funta kłaków. Z tą tezą nie da się polemizować.
Nawet dopowiem, że osoby które nas znają nie muszą trafiać na
bloga, tylko o nim zwyczajnie wiedzą. A nawet gdy jeszcze bloga nie
było, to przecież rozmawialiśmy o naszych dzieciach ze znajomymi.
Jeżeli ochrona wizerunku idzie aż tak daleko i wszystko co wiemy na
temat przebywających u nas dzieci powinniśmy pozostawić tylko dla
siebie, to rzeczywiście bloga należałoby natychmiast zamknąć, a
mnie razem z nim. Zresztą jest to sprawa otwarta, bo dowiedziałem
się, że przyszła supermodelka Stokrotka może mnie kiedyś pozwać
o odszkodowanie za opublikowanie jej łysej czternastomiesięcznej
głowy od tyłu, a prezes Messenger za kompromitujący różowy
śpioszek. Oj... chyba czas na ustanowienie z Majką rozdzielności
majątkowej.
Tak...
czasami stosuję rozmaite zwroty, które mogą kojarzyć się z próbą
kolaboracji, przekupstwa, szantażu, omijania prawa. Często piszę,
że musimy kombinować, a Majka musi stanąć na wysokości zadania w
rozmowie z tą czy inną osobą. Ale przecież faktycznie musimy, bo
system pieczy zastępczej nie musi nic, a sędzia sądu rodzinnego
jeszcze mniej. Napisałem nawet kiedyś (czego jeszcze nikt mi nie
wytknął, bo pewnie nie doczytał), że uknuliśmy niecny plan
ratowania Stokrotki. Rozwinę krótko ten wątek za chwilę, bo już
więcej nie będę miał okazji. W zasadzie to na koniec „pocisnę”
(jak mówią moje dzieci) jeszcze paru osobom i zakończę kilka
rozpoczętych kiedyś tematów. Sobie też pocisnę... tak dla
towarzystwa. No i Majce. Też dla towarzystwa i właśnie od niej
zacznę.
Majka
Na
spotkaniu w PCPR obiecała, że będzie wnikliwiej czytać moje posty
i je w odpowiedni sposób moderować (żeby nie powiedzieć
„cenzurować”). Nie będzie miała okazji... konfidentka jedna.
Nie powiem jej kiedy opublikuję ten tekst, a jak się sama
zorientuje to już będzie pozamiatane. Nie zmienię ani jednego
słowa w stosunku do pierwotnej wersji.
Shirley
Kilka
tygodni temu Majka postanowiła, że nasze wakacje nad morzem musimy
poświęcić Shirley. Dziewczynka ma się poczuć członkiem naszej
rodziny, ma się z nami zintegrować, bo nie wiadomo jak długo
będzie u nas gościć. Ma się nauczyć nawiązywać więzi, która
to sztuka jest jej zdecydowanie obca. Oddałem Majce palmę
pierwszeństwa ponieważ mi jakoś nie wychodzi lubienie kogoś kogo
nie lubię, uśmiechanie się gdy nie mam ochoty się uśmiechać i
bawienie się z kimś z kim wcale mi się nie chce bawić. Związek
emocjonalny musi się wytworzyć sam z siebie a do tego potrzeba
czasu a nie chcenia.
Shirley
jest uroczą dziewczynką do złudzenia przypominającą filmową
Temple. Wszyscy się nią zachwycają dopóki nie znudzą jej się
roztaczane nad nią zachwyty i nie zacznie się wydzierać. Do tego,
wszystko musi być tak jak ona chce, a nawet jak jest tak jak chce,
to na wszelki wypadek drze się dalej. Jadąc nad morze trzeba było
w połowie się zatrzymać i Majka musiała zamienić się miejscami
z Calineczką, ponieważ nie dość, że poziom decybeli przekraczał
wszelkie normy, to jeszcze obawialiśmy się, że Calineczka może po
podróży wyjść z samochodu lekko posiniaczona. Pomogło tylko o
tyle, że Calineczka siedząc obok mnie na przednim siedzeniu mogła
się chociaż przez chwilę zdrzemnąć. Droga powrotna była jeszcze
gorsza. Przez ponad (…) godziny (podobno stosowane przeze mnie
przedziały czasowe w znaczny sposób zwiększają prawdopodobieństwo
rozpoznania każdego bohatera) Shirley robiła tylko kilkuminutowe
przerwy na zaczerpnięcie powietrza, mimo że była zabawiana przez
Majkę i jeszcze jednego pasażera, który załapał się na powrót
z wakacji. Calineczka w tym czasie nawet nie zakwiliła, chociaż
spała niewiele. Uśmiechała się do mnie, zagadywała po swojemu,
bawiła się zabawkami.
W
samym Mielenku było nieco lepiej. Ale tylko nieco. Shirley ciągle
chodziła i krzyczała „Am!, Am!”. Nawet się nie dziwiliśmy,
gdyż jej mama na spotkaniu jedyne co ma do zaoferowania, to paczkę
chipsów, z którą chodzi za dziewczynką i wtyka do buzi jej
zawartość czy mała tego chce, czy nie. Jednak okazuje się, że
„am” wcale nie jest wyrażeniem chęci zjedzenia czegoś.
Dziewczynka w ten sposób zgłasza niemal każdą swoją potrzebę.
Zresztą jej zasób słów nie jest zbyt wielki, więc jakoś musi
sobie radzić. Mówi jeszcze „ti-ti”, „ni-ni”, „tu-tu”,
„mama” i „tata”. Nikt nie wie (łącznie z mamą) co te trzy
pierwsze zwroty oznaczają.
Jest
jednak coś, czego do dnia dzisiejszego nie potrafimy wyjaśnić.
Shirley jest bardzo spokojna gdy przebywa tylko ze mną. Mogą być
jeszcze inne dzieci, ale żadna osoba dorosła. Na takie jej
zachowanie zwróciłem uwagę jeszcze przed wyjazdem nad morze, gdyż
każdego dnia spędzamy średnio trzy poranne godziny. Schemat jest
zawsze taki sam. Między piątą a szóstą budzi się Calineczka,
która natychmiast stawia na nogi Shirley. No i nie ma wyjścia,
trzeba zacząć dzień. Majka i cała reszta budzi się stopniowo do
dziewiątej. Chociaż Majka się nie budzi - jej musimy włączyć
muzykę z elektronicznej niani. W Mielenku nie chcieliśmy budzić
wszystkich wczasowiczów, więc ładowaliśmy się do wózka i
jechaliśmy na spacer. Wbrew pozorom sprawiało to Shirley dużą
przyjemność, bo i atrakcje były rozmaite. Zdarzało się, że
witaliśmy na plaży wstające słońce, albo punkt siódma
wysyłaliśmy pozdrowienia z molo w Chłopach. Pewnego dnia, gdy już
zobaczyliśmy jaka tego dnia będzie fala i skierowaliśmy się w
kierunku domu, naszym oczom ukazało się stado dzików. Może nawet
bym zaryzykował przejście obok, gdyby to nie była locha z kilkoma
młodymi. Zaczęliśmy więc cofać się w kierunku morza, licząc że
zwierzęta przejdą bokiem. Spotkaliśmy gościa z psem, który
wyprowadził nas z błędu. „One idą do wody się wykąpać” -
powiedział, po czym wziął psa na smycz i wszedł do lasu. Niestety
nam taki manewr bliźniaczym wózkiem by się nie udał. Pozostało
dojść brzegiem morza do kolejnego wyjścia z plaży. Ja byłem
mokry z wysiłku i ze strachu a Shirley zapewne posikana z radości.
Teraz wprawdzie takich atrakcji już nie mamy, ale każdy poranek
dziewczynki jest bardzo pogodny. Shirley jest miła dla innych
dzieci, nie krzyczy, przychodzi do mnie się przytulić. I nagle
wszystko się zmienia, gdy w progu pojawia się Majka. Ta, która się
stara. Ta, która chce dziewczynce nieba przychylić, a przynajmniej
wdrożyć w życie rozmaite metody postępowania z dzieckiem.
Początkowo podejrzewaliśmy, że może chodzić o porę dnia... ale
nie. Potem, że kluczem jest pojedyncza osoba dorosła. Też nie.
Myśleliśmy, że może się mnie boi, ale i to podejrzenie szybko
odrzuciliśmy. Obserwujemy co się będzie działo dalej.
Stokrotka
Stokrotka
mieszka teraz w rodzinie Katji, która jest jej mamą zastępczą.
Zresztą nie ważne jaką mamą. Po prostu mamą... mamą na zawsze.
Jak będzie taka potrzeba to zostanie mamą adopcyjną. Baliśmy się
powielenia historii Smerfetki, która była z nami ponad dwa lata (od
urodzenia), a potem po kilku spotkaniach zamieszkała w rodzinie
adopcyjnej i ślad po niej zaginął. Stokrotka już od wielu
miesięcy żyła w pewien sposób w dwóch rodzinach. Katja
przyjeżdżała do nas w odwiedziny, albo zabierała dziewczynkę do
siebie na weekend. Stokrotka spędziła u niej tydzień wakacji gdy
my pojechaliśmy z Paprotką i jej rodzicami adopcyjnymi nad morze.
Pod koniec, gdy czekaliśmy już tylko na podpis sądu o
przeniesienie dziewczynki do nowej rodziny zastępczej, Stokrotka
miała tak samo silne więzi z nami, co z Katją, jej mężem i jej
dziećmi. Przy czym tam z pewnością czuła się dużo bezpieczniej,
bo przecież do nas zawitała już Kudłata wraz ze swoim
temperamentem i potrzebą dominacji. Zanim jednak do tego doszło
Majka przeprowadziła dziesiątki rozmów z rozmaitymi osobami, które
należało przekonać do słuszności umieszczenia dziewczynki u
Katji, a ją samą przeprowadzić niełatwą ścieżką pisania pism
i wniosków. Teraz sąd może już sobie dowolnie wyznaczać rozprawy
a rodzina biologiczna pisać odwołania, wprowadzać nowe wątki do
sprawy, czy co tam jeszcze chce. Teraz czas nie ma znaczenia i nikomu
nie zależy na szybkim zakończeniu postępowania. Wszystko będzie
więc jeszcze trwać miesiącami albo latami, bo nawet pojawił się
tatuś Stokrotki, który nie tylko przyznał się do ojcostwa, ale
nawet dokonał tego w majestacie prawa i dziewczynka ma teraz dwa
nazwiska. W każdym razie chłopak pojawił się nagle i znikąd.
Chociaż trudno o nim mówić „chłopak”, bo facjatę ma bardziej
przeoraną życiem i znojem niż ja. Pewnie znowu przekroczyłem
swoje kompetencje (po raz kolejny ograniczając anonimizację), bo
przecież wszyscy inni ojcowie biologiczni naszych dzieci zastępczych
są młodzi, piękni i bogaci. Tylko ten jeden taki niewydarzony.
Ciekawy jestem jego miny gdy się dowie, że ma płacić alimenty –
sprawa jest już w toku.
Calineczka
Majka
pojechała z dziewczynką na przezciemiączkowe badanie mózgu. „O
Boże!” - krzyknęła lekarka. Majka zbladła. „Jak ty masz
wszystko ładnie w głowie poukładane” - dokończyła. W celu
uspokojenia przyszłych rodziców adopcyjnych przeglądających jej
dokumentację, wystawiła skierowanie do jeszcze kilku innych
specjalistów. Calineczka będzie więc miała zrobiony kompleksowy
przegląd mający potwierdzić nieprzypadkowość jej bardzo dobrego
rozwoju w każdej dziedzinie. Lekarka nawet nie widziała żadnych
cech dysmorficznych twarzy. No ja widzę... niestety.
Blanka
Prawdopodobieństwo
rozwoju wodogłowia spadło już niemal do zera. Komory w głowie już
się nie powiększają i nie wypełniają płynem. Blanka jest
ślicznym i pogodnym dzieckiem a duża głowa ma też swoje zalety.
Zawsze wystaje gdy dziewczynka próbuje schować się pod szafą.
Ptysie
Jest
to porażka każdego ogniwa systemu, którego wyrzuty sumienia są
zagłuszane możliwym powrotem do rodziny biologicznej. Czego chcieć
więcej, cel pieczy zastępczej zostanie osiągnięty.
Sąd
wyraził się jasno, rodzeństwo ma być razem i kropka. Jest
apodyktyczny i przekonany o swojej nieomylności. Nikt nie widział
opinii biegłych sądowych. Czy to możliwe, że takie było ich
zalecenie? Może gdyby ktoś rozpoczął z dziećmi terapię i sędzia
przeczytał opinię terapeuty a nie psychologa, to każde z dzieci
miałoby szansę na spokojne życie osobno. Obecna rodzina zastępcza
Ptysia i Balbiny mocno wspiera mamę biologiczną i nie wyobraża
sobie innej możliwości niż powrót dzieci do niej. Nawet jeździ z
nimi w odwiedziny z noclegami włącznie i wystawia rodzinie
biologicznej bardzo pochlebne opinie. Jest tylko jeden problem...
cała trójka ma być razem, a rodzina zastępcza Billa jest bardzo
sceptyczna w kwestii tego pomysłu, a już na pewno przeciwna
oddawaniu chłopca pod opiekę rodziny zastępczej pozostałej dwójki
bez zgody PCPR-u. Tyle, że ten nie ma podstaw aby podjąć taką
decyzję, więc musiałoby to się odbyć na podstawie urlopowania za
zgodą sądu, który z kolei uważa, że o takich sprawach ma
decydować PCPR. A do tego sam Bill nie wie, czy chce mieszkać z
rodzeństwem – czy nie, czy chce wrócić do mamy – czy nie. Raz
mówi tak, raz siak. Pewnie wszystko zależy kto pyta i co chce
usłyszeć. Jak tak dalej pójdzie to za chwilę chłopak wszystko
pierdalnie i da dyla w Polskę, bo taka sytuacja i takie emocje mogą
przerosnąć największego twardziela.
Namieszałem?
I dobrze... przynajmniej nie wiadomo do czego się przyczepić.
No
to pójdę jeszcze o krok dalej. Rodzina zastępcza młodszych Ptysi
zdecydowała się przyjąć do siebie również Billa na stałe. Akt
desperacji, czy chęć niesienia pomocy rodzeństwu? Wizerunkowo
brzmi to doskonale. Sędzia będzie szczęśliwy, że dzieci wreszcie
znajdą się w jednej rodzinie zastępczej. Spotkania z mamą
biologiczną w pełnym składzie będą coraz częstsze, coraz
dłuższe. Wszyscy będą się starać. Nastąpi kolejny miesiąc
miodowy, który tym razem potrwa może nawet kwartał. A potem mama
wystąpi z wnioskiem o przywrócenie władzy nad dziećmi, do których
przecież ma tylko ograniczone prawa. Umotywuje to tym, że się
wykazała. Znalazła mieszkanie, pracę... a nawet męża, który nie
ma nic przeciw temu, że nagle będzie się musiał zajmować i
utrzymywać czwórkę nieswoich dzieci. Plus jedno swoje. W tym trójkę
trudnych, zranionych dzieci, które przerosły dwie albo i trzy
rodziny zastępcze. Mnie przynajmniej przerosły i nie ukrywam, że
odetchnąłem z wielką ulgą gdy moja przygoda z Ptysiem i Balbiną
się zakończyła. Ktoś mógłby powiedzieć, że podrzuciłem
kukułcze jajo. Może tak, ale przecież uprzedzałem, że jest
kukułcze. Przez chwilę myślałem, że może Afrodyta przyjęła
rolę pliszki i chce przygarnąć i wysiedzieć jak swoje. W końcu
nawet ja czasami wysiaduję wiele podrzuconych jaj. Jednak nie oddaję
ich do inkubatora na cały dzień i wakacje. Nie korzystam z
inkubatora dyżurnego. W inkubatorze są po to, aby się wygrzać a
nie przezimować.
Ponad
pół roku po rozstaniu z Bliźniakami:
Balbina,
kto jest twoim bratem?
Romulus
i Remus.
Nie,
to nie są twoi bracia. Twoim bratem jest Ptyś i Bill.
Są!
Są! Są! To moi bracia... nie Ptyś i Bill, ble!,ble!, ble!
Pozostawię
tę wymianę zdań bez komentarza i oczywiście nie zdemaskuję
mojego źródła.
Co
moim zdaniem będzie się działo dalej? Trójka Ptysi wróci do
swojej mamy chociaż wszyscy mają świadomość, że jest to
najgłupszy z możliwych pomysłów. Ale poprawny politycznie. Dla
kuratora i asystenta rodziny ważne będzie, że mama zacznie
korzystać z pomocy psychologa, który nie będzie miał żadnej
wiedzy i doświadczenia w zagadnieniach związanych z traumą.
Spróbuje zastosować tradycyjne rozwiązania, których skuteczność
Balbina zaneguje z uśmiechem na ustach. Dziewczynka zacznie walczyć
o zainteresowanie sobą ze swoimi kilku i kilkunastomiesięcznymi
siostrami przyrodnimi, i w krótkim czasie podejmie decyzję o
konieczności przejęcia kontroli nad tym całym bajzlem, którego
nikt nie ogarnia. Młody i niedoświadczony tatuś powie „sorry”,
a mama wyrzuci wszystkie zabawki, spakuje najpotrzebniejsze rzeczy do
samochodu i ruszy w Polskę.
Gdy
Balbina mieszkała z nami, to jadąc samochodem często pytała czy
mamy wystarczającą ilość benzyny. Bo jak zabraknie benzyny, to
trzeba spać w samochodzie w środku lasu.
Komu
przeszkadzają takie opisy?
No
właśnie... Spróbuję się nad tym zastanowić, jeszcze raz
podkreślając, że oficjalnie nic nie wiem. Nieoficjalnie też nie
wiem, więc mogę tylko pospekulować.
PCPR
Tę
możliwość w zasadzie odrzucam, chociaż prawdopodobnie ta
instytucja też coś sobie na tym ogniu upiekła. Moja powściągliwość
w ocenie innych organów systemu pieczy zastępczej z pewnością nie
zepsuje dobrych wzajemnych relacji różnych urzędów, czy też nie
pogorszy tych, które już teraz są nie najlepsze.
Gdyby
PCPR chciał się do mnie dobrać, to miał na to kilka lat. Nie
zrobił tego a ostatnio nawet w pewien sposób zachęcił do
przedstawiania na blogu swoich wrażeń i doświadczeń dotyczących
wzajemnej współpracy – również tych krytycznych. Tyle tylko, że
większych uwag nie mam. Może to przypadek na skalę kraju, ale u
nas pracują ludzie, z którymi można rozmawiać i wypracowywać
wspólne strategie. Jedyne co miałbym do zarzucenia, to niezbyt
przychylne patrzenie na samodzielne poszukiwania rodzin dla swoich
dzieci. No ale jak dziecko zaczyna zapuszczać coraz dłuższe
korzenie w rodzinie zastępczej i nikt się tym specjalnie nie
przejmuje, to nie można się temu dziwić. Oczywiście nie dotyczy
to wszystkich, ale nie będę wymieniał pozytywnych wyjątków gdyż
jak wcześniej zaznaczyłem, w opublikowanym wpisie nie zamierzam
niczego poprawiać.
Rodziny
biologiczne
Teoretycznie
to właśnie te osoby najbardziej tracą wizerunkowo i mogłyby mieć
mi wiele do zarzucenia. Myślę jednak, że żadna ze znanych mam
biologicznych nie szukałaby pośrednika. To są dziewczyny, które
jak uważają, że jesteśmy popierdoleni, to mówią to wprost. Jak
chcą nas postraszyć, to bez skrupułów piszą, że są sądy i są
samosądy.
Nie...
ten trop zdecydowanie odrzucam.
Rodziny
zastępcze
Tych
też nie oszczędzam - łącznie z sobą. Pisałem przecież
wielokrotnie o moich wątpliwościach co do brania „urlopu od
dzieci”, przyjmowania kolejnych na zasadzie: „Przecież jak go
nie wezmę, to pójdzie do domu dziecka”, co powoduje powolne
upodabnianie się do tejże placówki. Pisałem o dzieciach
biologicznych rodzin zastępczych, których często nikt nie pyta,
czy chcą spędzić dzieciństwo na przykład w pogotowiu rodzinnym,
i które po latach niejednokrotnie stają się klientami terapeutów.
O pieniądzach nie pisałem, ale z pewnością są rodziny, które
stają się rodzicami „dla kasy”, albo bardziej z braku lepszego
pomysłu na siebie.
Czy
któraś z tych rodzin mogła się na mnie poskarżyć? Myślę, że
raczej mogłoby być jej przykro, choćby dlatego, że nie oskarżam.
Wszystkie takie zachowania rozumiem i staram się tłumaczyć.
Doskonale
więc rozumiem wspomnianą wyżej Afrodytę niezależnie od
faktycznych motywów jej przyświecających. Mawia się, że piekło
jest wybrukowane dobrymi chęciami i wiem też, że sam byłbym
gotowy podpisać pakt z diabłem, byleby tylko Balbina przestała
powoli wykańczać mnie psychicznie i emocjonalnie.
Nie,
nie. Żadna rodzina zastępcza nie poszłaby na skargę do PCPR-u...
chyba.
Wrócę
jeszcze do Balbiny... po prostu muszę. To nie jest tak, że ta
dziewczynka wymyka się wszelkiego rodzaju schematom i skazana jest
tylko na matkę biologiczną albo dom dziecka. Zdarzyło mi się
chyba trzy razy, gdy jakaś dziewczyna pisała do mnie maila z prośbą
o poradę, czy terapia rodzinna jest absolutnie konieczna, bo mąż
nie chce i ma inną wizję. Nie jestem terapeutą, ale tak – jest
konieczna. Myślę, że nawet balbinowatość można pokochać.
Sąd,
Ośrodek Pomocy Społecznej
Możliwe,
że któryś z sędziów, kuratorów czy asystentów rodziny odnalazł
się w którejś z historii. Tyle tylko, że tego rodzaju instytucji
opisałem tak dużo, że sam się gubię która była przypisana
któremu dziecku. Ale może ktoś zrobił to dla zasady, uważając
że moje postępowanie jest nieetyczne. Chociaż łatwiej byłoby
podyskutować w komentarzach, podpierając się odpowiednimi zapisami
w prawie.
Ośrodek
Adopcyjny
Jest
to dosyć prawdopodobny trop. Nawet postawiłbym hipotezę, że może
to być zupełnie nieznany mi ośrodek. Nie tylko rosnąca ilość
odwiedzin bloga, ale przede wszystkim wiadomości, które dostaję na
powiązany z nim adres mailowy pozwalają mi postawić tezę, że
staje się on coraz bardziej popularny wśród rodzin adopcyjnych, a
nawet przyszłych rodzin adopcyjnych. To może oznaczać, że
pośrednio trafiają na niego również pracownicy ośrodków
adopcyjnych. Do tego ostatnio nieco się odsłoniłem i ktoś kto
lubi bawić się w detektywa mógł dość łatwo rozszyfrować
jakiemu PCPR-owi podlegam.
Pozostaje
pytanie co poprzez skargę na mnie taki ośrodek chciałby osiągnąć?
Myślę,
że nie są tajemnicą dość powszechne krytyczne opinie na temat
ośrodków adopcyjnych. Wyrażają je zarówno rodziny adopcyjne jak
też zastępcze. Głównym zarzutem (i tylko na nim się skupię) jest
nierzetelna informacja na temat dzieci klasyfikowanych do adopcji. Z
jednej strony rodzice adopcyjni otrzymują informację, że nie ma
dzieci zdrowych, które mogą im zostać zaproponowane, a z drugiej... z ogromną
łatwością przychodzą propozycje dzieci mocno zaburzonych. I to takim rodzicom, którzy zupełnie nie są na to przygotowani, którzy nie
mają świadomości tego, że nie tylko będą musieli poddać
dziecko terapii, ale będą ją musieli rozpocząć od siebie. Bywa,
że opis dziecka mieści się na jednej kartce, a potem rodzicu radź
sobie sam. Bywa, że po kilku latach oczekiwania proponuje się
rodzicom poszerzenie widełek akceptacji o dzieci starsze lub z
pewnymi deficytami. Czy opisując dzieci, które z naszej rodziny odchodzą do adopcji, w jakiś sposób naruszam jedynie słuszny wzorzec dziecka adopcyjnego?
Rodzice
adopcyjni
Lęk?
Przed czym? Jeszcze do tego wrócę... muszę się zastanowić.
Czego
już nie będzie?
Niczego
już nie będzie. Dalszych losów Stokrotki, Calineczki, Blanki i
Mirabelki. Ta ostatnia nawet nie doczekała się swojego pierwszego,
w pełni jej poświęconego, wpisu. No i oczywiście nie będzie
opisów dotyczących Kudłatej... bo przecież wszyscy wiedzą jak
się nazywa i gdzie mieszka. Jej mamę oczywiście też wszyscy
znają.
Ale
nie będzie też tekstu, który roboczo nazwałem „Nie chcę być
ojcem zastępczym”. Jakiś czas temu zostałem poproszony o
przyjazd do jednego z moich klientów. Rzadko mi się to zdarza, gdyż
od dawna większość spraw załatwiam poprzez zdalne łącze. W tym
przypadku też było to możliwe, ale skoro klient sobie zażyczył,
to nie wypada odmawiać. Okazało się, że chciał ze mną
porozmawiać sam pan prezes. Dotarły do niego informacje, że jestem
pogotowiem rodzinnym, a jego żona od kilku lat dąży do tego samego
celu co kiedyś Majka. Chce być mamą zastępczą. Chce pomagać w
znalezieniu nowej rodziny dzieciom, których rodzice nie mogą się
nimi opiekować. Krótko mówiąc też chce zostać pogotowiem
rodzinnym.
Jak
może mnie pan zachęcić do zostania rodziną zastępczą? –
zapytał.
A
pan tego chce?
Nie,
odrzucam tę myśl już od dłuższego czasu. Nie chcę być ojcem
zastępczym, ale chciałem jeszcze o tym z panem porozmawiać.
Nie
chce pan być nim teraz, czy nigdy?
Nigdy.
Dlaczego?
Nie
wiem, ale nie.
O
ile zdanie typu: „Nie, bo nie” zazwyczaj mnie irytuje, o tyle w
tym przypadku miało ono sens. Jeżeli ktoś czuje, że nie chce, że
się nie sprawdzi, że się nie nadaje... to nie ma powodu aby go
przekonywać, forsować swoje idee, mówić jakie powinien mieć
plany i marzenia.
Okazało
się, że pan prezes posiadał całkiem sporą wiedzę na temat
pieczy zastępczej. Może nawet większą niż ja, gdy byłem na tym
etapie. Rozmawialiśmy dość długo. Opowiedziałem mu o kulisach
prowadzenia pogotowia rodzinnego nie próbując w żaden sposób
wpłynąć na jego decyzję. Opowiadałem o naszych dzieciach
zastępczych, nie chcąc mu powiedzieć wprost: „Daj sobie chłopcze
spokój”. Dzieci pewnie by go nie przerosły, bo moim zdaniem jest
to najprzyjemniejsza część tej pracy, pasji, misji (jak zwał, tak
zwał). Problemem jest system, w którym trzeba się poruszać.
System, w którym dziecko wcale nie jest podmiotem, a jego „Dobro”
jest takim samym sloganem jak „Nie deptać trawników”. Wszędzie
liczy się dobro dorosłych. Rodziców biologicznych, adopcyjnych,
rzadziej zastępczych... ale też. Liczy się dobro urzędników i
ustawodawców. Liczy się wizerunek. Liczy się to jak ten system
jest postrzegany przez społeczeństwo i jakie środki trzeba na
niego poświęcić (nie tylko finansowe). Jest to system, na którym
polega (w sensie traci wiarę, nadzieję) wiele rodzin zastępczych.
Nie każdy ma siłę walczyć z wiatrakami.
Być
może kolejna, czy też jeszcze następna Stokrotka, spędzi w naszej
rodzinie dwa, trzy, cztery lata... albo jeszcze dłużej. Sądy mają
czas, biegli psycholodzy też. Organizatorowi pieczy zastępczej
wystarczy świadomość, że ma gdzie umieścić kolejne dziecko. Nie
ważne, że jako szóste, siódme... jedenaste. A my będziemy robić
to, czego oczekuje od nas system. Zaopiekujemy się dzieckiem,
umówimy na wizytę u specjalisty na „za dwa lata”, przyjmiemy za
dobrą monetę rehabilitację raz w miesiącu, poczekamy cierpliwie
na decyzję sądu, będziemy zadowoleni, że mamy ogarnięte dziecko
a nie kolejną Kudłatą, która na jakiś czas dezorganizuje życie
całej rodziny.
Pamiętam
sytuację sprzed kilku lat, gdy dowiedziałem się jak powinien
przebiegać prawidłowy proces przejścia dziecka do nowej rodziny.
Pamiętam jak się zdziwiłem, gdy usłyszałem, że nikt o tym nie
mówi, bo nikt o tym nie chce słuchać, bo nikomu nie zależy, bo
mało kto pójdzie taką ścieżką. Rodzicom zastępczym się nie
chce, albo mają rzucane kłody pod nogi, a rodzice adopcyjni z
uporem maniaka ciągle dążą do naturalizacji adopcji, do odcięcia
się od przeszłości ich dziecka. Kim więc ono jest? Przedmiotem?
Towarem? Zapewne niejeden się oburzy, że przecież chce się zająć
dzieckiem nie dla siebie, ale dla tego dziecka... biednej sierotki. W
kolejce stoją sami altruiści z wypisanym hasłem: „Zdrowa
dziewczynka do lat dwóch”. Sami samarytanie, którzy szybko
zapominają, że ich dziecko miało kiedyś mamę, ciocię, babcię,
że miało historię. Dla nich historia ich dziecka często
rozpoczyna się w momencie złożenia podpisu w sądzie.
Często
się zastanawiam, czy proponując rodzicom adopcyjnym nasz sposób
przekazania im dziecka, jesteśmy przez nich rozumiani. Może tylko
wyrażają zgodę dla świętego spokoju, albo z obawy, że Majka
(jako opiekun prawny) na rozprawie adopcyjnej będzie miała jakieś
wątpliwości a może nawet sprzeciwi się przysposobieniu. Pewnie
niektórzy postrzegają nas jako zagrożenie i nie zmieniają tego
nasze zapewnienia, że nie chcemy stać się ich rodziną, że nie
chcemy uczestniczyć w życiu ich dziecka do dorosłości. My
jesteśmy tylko do dyspozycji a to ich rolą jest rozpoznać
rzeczywiste potrzeby dziecka.
A
może chodzi o nasze postrzeganie rodziców biologicznych, znajomość
ich adresu, numeru telefonu a nawet możliwość istnienia jakiegoś
kontaktu? Chciałem na tym blogu pokazywać, że rodzice biologiczni
to też ludzie. Gdy czasami opowiadamy różnym osobom czym jest
piecza zastępcza i przywołujemy rozmaite sytuacje, które nam się
przydarzyły, to słyszymy: „O Boże!”, „Jak tak można”, „Co
za matka”, „Jaka patologia”. Wypowiadają się sami święci,
których od tych rodziców często różni to, że urodzili się w
innym miejscu, innym czasie, innej rodzinie. Różni ich to, że
mieli w życiu więcej szczęścia.
Opisywałem
zachowania rodziców biologicznych, ich walkę z nałogami, zmaganie
się z chorobami, czy niewłaściwymi ludźmi, którzy stanęli na
ich drodze. Opisywałem próby ułożenia sobie życia w takim
świecie, jaki zesłał im los... albo jakiś sędzia w dzieciństwie.
Opisywałem walkę rodziców biologicznych o swoje dziecko.
Nieudolną, zakończoną porażką... ale jednak prawdziwą. Na jeden
z takich opisów może natknąć się jakieś adoptowane dziecko
będące na etapie poszukiwania siebie, próbujące sobie
odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego nie mogłem mieszkać z moją
mamą? Czy była aż tak zła? Czy wszyscy moi krewni byli nic nie
warci? Dlaczego nie pozwolono mi kontaktować się z babcią, ciocią,
moim rodzeństwem? Dlaczego nie mogłem choćby wysłać im zdjęcia,
albo narysować rysunku?”. Czy może to spowodować, że jego
wyobrażenie adopcji legnie w gruzach?
A
może ktoś się obawia, że jakieś dziecko odnajdzie tutaj siebie?
Jest to możliwe a nawet dość prawdopodobne. Pozna wówczas swoją
historię. Tę zapomnianą przez rodziców adopcyjnych i tę
przemilczaną.
Gdy
zastanawiam się nad tą całą sytuacją, to dochodzę do wniosku,
że rzeczywiście mogłem narazić się wielu osobom. Poczynając od
rodziców adopcyjnych a na sędziach i wysokich rangą urzędnikach
skończywszy. Dla wielu liczą się tylko hasła, slogany powtarzane
bez głębszego zastanowienia.
A
ja tutaj mówię, że nie. Nie zawsze i nie za wszelką cenę należy
dążyć do powrotu do rodziny biologicznej, chociaż ona jest ważna
i nie można o niej zapominać. Nie zawsze rodzeństwo musi być
razem, bo często jedno ratujemy kosztem drugiego, albo pozwalamy
każdemu z nich na ciągłe odżywanie wspomnień i odgrywanie
dawnych ról... złych ról.
Czy
nie ma w tym systemie ludzi wrażliwych? Są i jest ich wielu. Są
sędziowie, którzy na kolanie, albo w przerwie śniadaniowej,
podpisują terminowe decyzje. Są nawet tacy, którzy czytają oceny
dzieci przesyłane przez rodziców zastępczych, a nawet do nich
dzwonią zasięgając opinii i pogłębiając wiedzę na temat danego
dziecka. Są panie sekretarki, które ze sterty dokumentów wyciągają
te, których podpisanie zajmuje zaledwie pięć minut. Są takie,
które udzielają informacji rodzicom zastępczym, a nawet informują
sędziego o pewnych sprawach. Są psycholodzy, którzy skracają
terminy wydania opinii z „bezterminowy” na 14 dni. Są lekarze,
którzy przyjmują pomiędzy pacjentami. Są tacy, którzy zlecają
kompleksowe przebadanie dziecka w trybie „pilne” - aby przyszli
rodzice adopcyjni mieli w miarę pełną ocenę sytuacji. Ale są też
przełożeni, którzy odnajdują panią Basię na tym blogu i są tym
faktem zbulwersowani. Dlaczego? Bo jest za dobra? Bo została przeze
mnie opisana jako empatyczna, oddana sprawie osoba?
Co
dalej?
Teraz
będę pisał książki. Mało kto je czyta, trzeba je kupić i nie
dzieją się w czasie rzeczywistym. Oczywiście żartuję, zważywszy
głównie na to jak mierny poziom pisarski sobą reprezentuję, o
czym niedawno miałem okazję się przekonać i wkrótce pewnie
zostanę w tej tezie utwierdzony. Ale chociaż co do treści to nie
mam sobie nic do zarzucenia, co zresztą potwierdza zaistniała
sytuacja. Podobno nie mam nawet pojęcia kto mnie czyta. Trudno mi
się z tym twierdzeniem nie zgodzić – nie mam.
Ale
do rzeczy...
W
ubiegłym roku wziąłem udział w pewnym projekcie badawczym
Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW w ramach
grantu badawczego „Adopcja jako proces, doświadczenie, instytucja.
Perspektywa antropologiczna”. Tematem pracy była „Autoetnografia
praktyk opieki”. Ładnie brzmi, prawda? Mój udział był
niewielki, gdyż musiałem się zmieścić w 60 tysiącach znaków
(dzisiejszy wpis ma niewiele mniej), ale sporo się przy tej okazji
nauczyłem – zwłaszcza wycinać. Początkowo się rozpisałem, że
ho,ho. Potem skracałem, skracałem i po prawie roku coś tam wyszło.
Starałem się jak mogłem, lecz gdy na końcu przyjrzałem się
swojemu dziełu, to miałem wrażenie, że czytam własnego bloga.
Cóż, widocznie inaczej pisać nie potrafię. Ale chociaż
dowiedziałem się jakie błędy popełniam, gdyż tekst został
odpowiednio zmodyfikowany przez fachowca. W sumie okazało się, że
tylko z ortografią nie mam większych problemów. Nie wiem, czy
zostało to zauważone, ale zdobyte umiejętności starałem się
zastosować na blogu. Na tę chwilę nie wiem na jakim etapie jest
cały projekt, ale moja rola już się chyba skończyła. Pisałem o
Balbinie i Kapslu.
Teraz
zostałem zaproszony do współuczestniczenia w tworzeniu prawdziwej
książki i to pod czujnym okiem najprawdziwszego pisarza. Nie wiem,
czy mogę wyjawić jego nazwisko, więc na wszelki wypadek sobie
podaruję. Majka przeczytała kilka jego książek a nawet była na
spotkaniu autorskim. Teraz mi zazdrości. Ja przed pierwszym
zebraniem grupy planowałem też jakąś przeczytać, ale chyba nie
dam rady. Zostało już tylko kilka dni a facet raczej nie
specjalizuje się w pisaniu nowel. Może dam radę zaznajomić się
chociaż z jednym rozdziałem czegokolwiek, aby poznać styl
tworzenia. Nie wiem jeszcze o czym chciałbym pisać. Balbiny raczej
wolałbym nie powtarzać, chociaż zdecydowanie jest ona wdzięcznym
tematem na książkę. No chyba, że zajmę się tą jej sferą,
której nie poruszałem poprzednio. Może nawet nie ona byłaby
bohaterką, ale zagadnienie które sobą reprezentuje. Być może
wokół tego udałoby mi się stworzyć jakąś ciekawą fabułę z
moimi ulubionymi dygresjami do zachowań innych dzieci. Bo chyba tym
razem ważniejsze jest w jaki sposób wszystko opiszę a
niekoniecznie co. Zwłaszcza, że tytuł książki brzmi „Opowieści
nierodziców (?)”. A może coś o ukrytej traumie Rambo? A może...
Jeżeli
chodzi o bloga, to muszę jeszcze ochłonąć, zebrać myśli i
zastanowić się co dalej. Nie chciałbym z niego tak zwyczajnie
rezygnować. Nie będzie już jednak tak jak było i z taką
częstotliwością. Pewnym rozwiązaniem jest tworzenie fikcyjnych
osób. Bardzo ciekawa koncepcja na etapie modelowania postaci mającej
cechy kilkorga różnych dzieci. Tyle tylko, że być może
niekoniecznie atrakcyjna dla odbiorcy. Pamiętam jak wiele lat temu
przerwałem czytanie książki na 20 stron przed jej zakończeniem,
gdy zorientowałem się, że jest to tylko fikcja literacka. No i
czasami można przedobrzyć choćby poprzez niepozornie wyglądającą
zmianę płci lub wieku. Chcąc kiedyś bardziej zaononimizować
historię Bliźniaków dokonałem podmianki płci ich rodzeństwa. No
i ktoś w komentarzu mi napisał, że opisane zachowanie jest
zupełnie naturalne dla chłopca. Tyle, że naprawdę ten chłopiec
był dziewczynką.
Idąc
tym tokiem rozumowania, mógłbym stworzyć hybrydę rodzica
biologicznego, sędziego, kuratora, asystenta rodziny a nawet pani
dyrektor PCPR-u. Mógłbym wykorzystać najbardziej mroczne cechy
osobowe, które kiedykolwiek miałem okazję poznać. Oj, by się
działo. A do tego nikt nigdy by się do mnie nie przyczepił, nawet
gdyby odnalazł w moim bohaterze kawałek siebie, czy rozpoznał
jakąś sytuację. Najciekawsze jest to, o czym dotychczas nie miałem
pojęcia, że taki manewr jest dozwolony również w pracy naukowej.
Kusząca
myśl. Jeszcze tylko zmienię tytuł bloga na „Pogotowie Rodzinne
Simpsów” i mucha nie siada.
Albo
inna możliwość. Przeniosę wszelkie opisy w świat baśni i każdy
będę zaczynał słowami: „Dawno, dawno temu, za górami, za
lasami żyła sobie Gabrysia w rodzinie zastępczej. W pobliżu
mieszkał Gargamel, który miał czarodziejski długopis, którym
tylko raz na trzy miesiące mógł podpisywać ważne dokumenty”.
Póki
co nie chce mi się nic pisać (już nawet Gargamela nie potrafię
odpowiednio zanonimizować), a nawet czytać tego co napisałem.
Przepraszam więc za błędy, słaby styl, powtarzanie się i ogólny
chaos. No i kiepski nastrój.
Idę
spać.