sobota, 17 grudnia 2016

--- Wiem, że nic nie wiem

podobnie jak Sokrates, zaczynam mieć coraz większą świadomość swojej niewiedzy. Tyle tylko, że dla niego było to drogą do poznania mądrości, a ja myślę, że taki „niekumaty” pozostanę już do śmierci, bo zwyczajnie pewnych rzeczy nie mogę pojąć.

Na dobrą sprawę, to chciałem napisać komentarz pod swoim ostatnim postem o Kapslu. Jednak jak zacząłem zagłębiać się w coraz szersze kręgi dowolności i wieloznaczności, to stwierdziłem, że wyjdzie z tego kolejny wpis.

Dwa razy w roku odbywają się w naszym PCPR-rze kursy dla rodziców zastępczych. Każdy z nich kończy się tak zwanym „panelem”, czyli kilkugodzinnym spotkaniem absolwentów tegoż kursu, z osobami mającymi praktyczną styczność z rodzicielstwem zastępczym. Są tam więc osoby prowadzące rodzinne domy dziecka, pogotowia rodzinne oraz będące inną formą rodzicielstwa zastępczego, jak również przedstawiciele różnych instytucji, w tym sędzia sądu rodzinnego.
Osobiście na takie spotkania nie chadzam z bardzo błahego powodu. Zwyczajnie mam tak długi przewód myślowy, że zanim bym się zastanowił co chcę powiedzieć, to rozmowa pewnie już dawno by zeszła na inny temat.
Jednak Majka, ze swoją radiową przeszłością jest tam obowiązkowo. Wprawdzie z tym radiem trochę przesadziłem (wystąpiła w nim tylko raz), to jednak doświadczenie sceniczne (prowadziła kilka imprez i festynów) bardzo jej w tym pomaga.
Ponieważ „świeżo upieczeni” rodzice zastępczy nawet nie bardzo wiedzą o co mogą zapytać takiego prawnika, to po jego krótkim wprowadzeniu, Majka zadaje mu pytania i prowadzi konwersjację. Wprawdzie są to nasze wątpliwości i najczęściej odwołują się do konkretnych przypadków naszych dzieci, to myślę że ich rozważanie też jest z korzyścią dla wszystkich słuchających.

Tak więc kilka dni temu „na tapetę” poszedł przypadek Kapsla.
Muszę więc przyznać, że to co napisałem ostatnio na temat możliwości zmiany decyzji przez samego sędziego, nie jest prawdą – a przynajmniej nie do końca. Raz wydany wyrok jest zamknięty w tym sensie, że sędzia po wpłynięciu odwołania, sam nie może go zmienić. Za to w uzasadnieniu wyroku może napisać, że … się pomylił. Sądzę, że na taką samokrytykę może się zdecydować tylko ktoś „z jajami”, więc pewnie takie przypadki są bardzo rzadkie. Jednak gdyby czasem, sędzina prowadząca sprawę chłopca zdecydowała się na taki krok, to mogłoby to znacznie przyspieszyć cały dalszy bieg wypadków w sądzie odwoławczym (chociaż i tak chodzi o przynajmniej pół roku – ale chociaż nie półtora).
Zawsze też myślałem, że sąd okręgowy (apelacyjny, odwoławczy – używam takich słów jako synonimów), może podtrzymać decyzję sądu niższej instancji, ale może również zmienić to postanowienie. Okazuje się jednak, że nie. Jeżeli ma jakieś zastrzeżenia, to sprawa wraca do ponownego rozpatrzenia, przez sąd, który wydał poprzednią decyzję. Do tego rozpatrywana jest ona w oparciu o materiał dowodowy z pierwszego postępowania (chyba, że jakaś procedura została przeprowadzona niewłaściwie, lub w ogóle nie została przeprowadzana - np. badanie w OZSS). Nie ma więc znaczenia, jeżeli na przykład w międzyczasie sytuacja rodziców biologicznych uległa zmianie na lepsze.
Wrócę do sytuacji Kapsla. Odwołanie mamy ma dużą szansę na pozytywne jego rozpatrzenie przez sąd apelacyjny, jednak tak czy inaczej sprawa wróci na biurko sędziny, która do tej pory nie była przychylna mamie (a odwołanie może ją tylko rozwścieczyć – w końcu sędzia to też człowiek i może się irytować). Wprawdzie istnieje możliwość złożenia przez mamę wniosku o zmianę sędziego (mając konkretne argumenty), ale co zrobić, gdy w sądzie jest tylko jeden sędzia rodzinny? Czy istnieje możliwość zmiany sądu? Niestety Majka o to już nie dopytała – ale będzie okazja za pół roku.
To, że jest duża szansa na ponowne rozpatrzenie sprawy wynika z dwóch powodów. Sprawa pierwsza, to fakt, że nie dokonano badania więzi i oceny kompetencji rodzicielskich mamy Kapsla przez Opiniodawczy Zespół Sądowych Specjalistów. Większość sądów traktuje to badanie jako rutynową czynność przed każdym odebraniem praw rodzicielskich, jednak nie ma takiego obowiązku. Czy sąd odwoławczy potraktuje to jako pewnego rodzaju zaniedbanie, czy również stwierdzi, że przecież nie trzeba?
Druga rzecz, to połączenie na jednej rozprawie odebrania praw rodzicielskich z zakazem widywania się z synem. Podobno nie ogranicza się kontaktów rodziców z dzieckiem, z urzędu. Musi wpłynąć jakiś wniosek. Czy coś takiego miało miejsce, czy może jednak była to samowolka? Nie wiemy, lecz trudno jest nam znaleźć kogoś, kto miałby jakiś interes w złożeniu wniosku o zakaz spotkań. Jednak tak czy inaczej powinny się odbyć dwie odrębne rozprawy.
Natomiast jeżeli chodzi o możliwość aktualnych odwiedzin, to jeżeli odwołanie spełni wszelkie wymogi prawne, wówczas sąd nie będzie mógł wydać odrębnej decyzji w sprawie, która została zaskarżona. Czyli Kapsel nadal będzie mógł spotykać się ze swoją mamą. 
Tyle tym razem się dowiedzieliśmy od sędziego z jednego z naszych sądów rodzinnych. Osobiście, wcale nie jestem przekonany, czy takie procedury obowiązują w całym kraju, zwłaszcza że sam pan sędzia stwierdził, że ze stuprocentową pewnością, może się wypowiadać tylko za siebie i swojego kolegę (bo akurat w tym wydziale rodzinnym jest ich tylko dwóch).

Z ciekawych rzeczy poruszył jeszcze kwestię, której bardzo obawiają się rodzice zastępczy, wychowujący jakieś dziecko już dłuższy czas. Co się stanie, gdy w którymś momencie zostaną odebrane prawa rodzicielskie rodzicom biologicznym i dziecko zostanie zgłoszone do ośrodka adopcyjnego? Czy jedyną możliwością będzie dla nich adopcja? Przecież nie zawsze stać rodzica zastępczego na taką alternatywę. Okazuje się, że w dziewięćdziesięciu kilku procentach dzieci te wcale nie zostają zakwalifikowane do adopcji, co oznacza, że nadal pozostają w dotychczasowej rodzinie zastępczej. Jednak bliższe sprecyzowanie pojęcia „dłuższy czas” nie jest możliwe i zależy od indywidualnej interpretacji osób pracujących w ośrodkach adopcyjnych.

W ten płynny sposób przejdę do pewnych aspektów funkcjonowania ośrodków adopcyjnych. Nie chcę twierdzić, że powinny być jakieś sztywne ramy czasowe, określające kiedy dziecko jest kwalifikowane do adopcji, a kiedy już nie. Wszystko zależy od sytuacji, jednak podobnie jak w przypadku sądów, wpływ na to ma subiektywna ocena poszczególnych ludzi. Gdyby więc kiedyś ktoś mnie zapytał o perspektywy swojego dziecka zastępczego, które przebywa w jego domu od kilkunastu, czy kilkudziesięciu miesięcy – musiałbym powiedzieć: „nie wiem”.

Jeżeli chodzi o decyzje podejmowane przez ośrodki adopcyjne, to są jeszcze inne ciekawe aspekty, powodujące że cały system rodzicielstwa zastępczego i adopcyjnego jest niejednoznaczny i w większości zależy od regulaminów i zasad wypracowanych przez poszczególne ośrodki adopcyjne, instytucje pieczy zastępczej i sądy (być może często wspólnie).

Dawniej wydawało mi się, że sprawa wygląda w ten sposób, że pomoc społeczna i/lub szpital, do którego trafiło dziecko, co do którego istnieje uzasadnione podejrzenie zaniedbania opieki rodzicielskiej, albo mama po porodzie poszła „w długą”, czy też zdecydowała się zrzec wychowania swojego dziecka – informuje o tym sąd i Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie (albo inną odpowiednią instytucję zajmującą się pieczą zastępczą). Dziecko kierowane jest do rodziny zastępczej, a sąd wszczyna proces, lub jeżeli mama sama decyduje się zrzec swoich praw rodzicielskich, musi to w odpowiedni sposób zgłosić sądowi. Jeżeli sąd po jakimś czasie podejmie decyzję o odebraniu praw rodzicielskich, zgłasza ten fakt do ośrodka adopcyjnego, który dokonuje kwalifikacji do adopcji i rozpoczyna poszukiwania rodziców adopcyjnych. Myślałem, że takie są procedury, ponieważ tak to wygląda u nas.
Dopiero od niedawna ośrodki adopcyjne nieco wcześniej dowiadują się o dziecku, ponieważ ich pracownicy biorą udział w spotkaniach w PCPR-rze, na których omawiane są poszczególne przypadki dzieci przebywających w rodzinach zastępczych. Mając pewną wiedzę na temat rozwoju dziecka i sytuacji jego rodziców biologicznych, mogą rozpocząć wstępne poszukiwania nowych rodziców (nikomu jeszcze dziecka nie proponując).

Bywają jednak ośrodki adopcyjne, które jako pierwsze (poza sądem) są informowane o pojawieniu się dziecka w szpitalu (najczęściej noworodka). Decyzją sądu, maluch jest umieszczany w docelowej rodzinie adopcyjnej. I tutaj istnieją dwa znane mi rozwiązania (stosowane w różnych miastach), albo rodzice adopcyjni wcześniej muszą skończyć dodatkowy kurs dla rodziców zastępczych, albo sąd umieszcza dziecko w rodzinie adopcyjnej na zasadzie tzw. „powierzenia pieczy”. W sumie wszystko wygląda pięknie.
Jest zgodne prawem, ponieważ sąd na 6 miesięcy może umieścić dziecko na zasadzie powierzenia pieczy w dowolnej rodzinie (według własnego uznania), a jeżeli ma ona dodatkowe szkolenie dla rodzin zastępczych, to termin ten nie obowiązuje. Dla dziecka jest to komfortowa sytuacja, ponieważ niemal od urodzenia przebywa w docelowej rodzinie. Rodzice, u których w ten sposób zostało umieszczone dziecko, są szczęśliwi że mogą zajmować się nim od początku, że nie czeka ono na nich nie wiadomo gdzie.
Są w pełni świadomi wszelkich konsekwencji podejmowanej decyzji. Niestety te konsekwencje mogą dla nich okazać się tragiczne. Mama zostawiając dziecko w szpitalu po porodzie, ma 6 tygodni na zmianę decyzji. Nie musi niczego udowadniać – zwyczajnie mówi, że zmieniła zdanie i przychodzi po dziecko. Może też nie dopełnić wszelkich formalności i „zniknąć”. Rodzicom pozostaje niepewność – czy wróci i kiedy? Gdyby nasza Smerfetka znalazła się na takiej zasadzie w jakiejś rodzinie adopcyjnej, to nie chciałbym być w jej skórze (tej rodziny). Mama nagle wróciła, wynajęła prawnika i deklaruje walkę o odzyskanie dziewczynki. Rodzice zastępczy mają (a przynajmniej powinni mieć) świadomość tymczasowości. Wiedzą, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że dziecko kiedyś od nich odejdzie. Rodzice adopcyjni nie są na coś takiego gotowi. Wiem, że mają świadomość podejmowanego w takim przypadku ryzyka, jednak gdyby musiał być zrealizowany wariant pesymistyczny, to mogłoby to „rozwalić” całą rodzinę … a przypadki powrotów czasami się zdarzają, mimo że do takiego sposobu adopcji wybierane są tylko dzieci z niemal stuprocentowym prawdopodobieństwem odebrania praw rodzicielskich.

Jest też inny wymiar takiego podejścia do adopcji. Niektóre osoby bardzo bulwersuje adopcja poprzez pozostanie najpierw rodziną zastępczą. Jeden z naszych ośrodków adopcyjnych uważa to za „wykradanie dziecka z kolejki” i w bardzo niemiły sposób traktował rodzinę która najpierw została rodziną zastępczą dla jednego naszego „pogotowiowego” malucha. Czym różni się sytuacja adopcji noworodka? Jest to pomijanie osób oczekujących w kolejce adopcyjnej, którzy nie są emocjonalnie zdolni do wybrania takiej drogi – a jednak są ośrodki, które proponują taki alternatywny wybór.
Osobiście uważam, że żadna droga do upragnionego dziecka nie jest niewłaściwa i rozumiem postępowanie poszczególnych rodzin, mimo że często sam też nie byłbym na coś takiego gotowy.
Dziwi mnie tylko różnorodność form podchodzenia do tego samego tematu przez instytucje. Powoduje to, że wiem coraz mniej, nie mówiąc o tym, czego jeszcze nie wiem. A może to jest właśnie pluralizm?

Jednak na koniec odniosę się też do PCPR-ów. Tutaj również istnieją wewnętrzne regulacje, które kształtują pewną „politykę” konkretnych jednostek.
Podam tylko jeden przykład. Rodzina, która planuje zostać pogotowiem rodzinnym, powinna teoretycznie najpierw pozostać na jakiś czas „zwykłą rodziną zastępczą”.
Problem polega tylko na tym, że nie można łączyć funkcji pogotowia z rodziną zastępczą. Tak więc po okresie bycia rodziną zastępczą należałoby przebywające w rodzinie dzieci zastępcze albo adoptować (jeżeli jest taka możliwość), albo oddać je do innej rodziny.
Dlatego też niektóre PCPR-y (nie chcę gdybać, czy większość, czy mniejszość) rezygnują z tego wymogu i rodzina decydująca się na pozostanie pogotowiem rodzinnym, pozostaje nim natychmiast. Ale są również takie rodziny, które nie wyobrażają sobie od razu rzucenia się na „głęboką wodę”.

Tak więc, reasumując całe moje rozważania, powiem tyle, że jak ktoś będzie mnie pytał jak wygląda system opieki zastępczej i adopcyjnej, to chyba będę brał wzór z naszego sędziego, twierdząc że w stu procentach to mogę się tylko wypowiadać za Majkę i siebie.



sobota, 10 grudnia 2016

KAPSEL 2

Niestety sytuacja Kapsla komplikuje się coraz bardziej.
Jeszcze miesiąc temu istniała realna szansa na powrót do rodzinnego domu – może nie najlepszego, ale bezpiecznego, a przede wszystkim własnego, w którym jest … mama.
Pomoc społeczna wystawiła mamie Kapsla całkiem przyzwoitą opinię, opierając się głównie na jej ogromnym zaangażowaniu. W miarę swoich możliwości, zrobiła remont aktualnego mieszkania i udało jej się spotkać z wójtem swojej gminy, dzięki czemu została zapisana na lokal socjalny w trybie pilnym. Pracę ..., może nie najlepiej płatną, ale ma – a to jest najważniejsze. Stanowisko PCPR-u też było jednoznaczne (zresztą poparte naszą pozytywną oceną sytuacji). Czekaliśmy więc na rozprawę, licząc na to, że być może chłopak spędzi święta już w swoim domu.
Decyzja sądu zaskoczyła wszystkich – odebranie praw rodzicielskich i zakaz widywania się z synem. Dlaczego …?
Pozwolę sobie w tym momencie zrobić pewną dygresję, dotyczącą mojej oceny sądów rodzinnych. Z pewnością jest to bardzo subiektywne spojrzenie, oparte na kilku, czy kilkunastu przypadkach, z którymi mieliśmy do czynienia, jednak sprawa Kapsla skłoniła mnie do takich rozważań.
Podobnie jak kilka milionów innych osób w naszym kraju, rokrocznie jadę na badanie techniczne mojego samochodu, aby dostać pieczątkę w dowodzie rejestracyjnym, że jest on dopuszczony do ruchu. Kilka lat temu wykonywałem te badania w pewnej stacji kontroli pojazdów. Mimo, że kilka dni wcześniej robiłem przegląd w autoryzowanym serwisie, osoba tam pracująca zawsze przyczepiała się do hamulców (nawet dwa razy odsyłając mnie ponownie do serwisu). Tak więc zmieniłem kontrolera. Po kilku latach nawet zrezygnowałem z autoryzowanego serwisu. Teraz przeglądy robię u mechanika Mirka i z badaniem technicznym nie mam problemu. Dlaczego o tym napisałem? Ponieważ tak jak w tym przypadku, tak samo przy decyzjach podejmowanych przez sąd rodzinny, wszystko zależy od jednego człowieka. Różnica polega tylko na tym, że sądu rodzinnego nie można sobie wybrać. Rodzice biologiczni są więc skazani na przypadek. Z pełną świadomością mogę stwierdzić, że identyczna sytuacja dziecka, prowadzona w różnych znanych mi sądach rodzinnych, mogłaby zakończyć się zupełnie innym wyrokiem.
Teoretycznie sędzia wydaje decyzję w oparciu o wszelkie istotne dla sprawy okoliczności. Tyle, że te okoliczności należy ustalić na podstawie czegoś. A tutaj jest bardzo różnie. Jedne sądy zapraszają rodziców zastępczych na rozprawę - inne nie, jedne wnioskują do rodziny zastępczej o przedstawienie opinii – inne nie, jedne są zadowolone z każdego dostarczonego materiału dowodowego – inne nie lubią, gdy ktoś niepytany się wychyla. Są sędziowie, którzy dzwonią do Majki z pytaniem: „to jaką decyzję mam podjąć?” (co też jest pewnego rodzaju przegięciem), jak również tacy, którzy wydają decyzję o przekazaniu dziecka do rodziny zastępczej, nie informując o tym nikogo poza rodzicami biologicznymi. I niby kto ma tych rodziców dla dziecka znaleźć?
W większości przypadków sędziowie bardzo twardo stąpają po ziemi, dokładnie zapoznają się z materiałem dowodowym - a przede wszystkim wiedzą o czym mówią … Ale nie zawsze.
Trochę sobie pogadałem, chociaż tak naprawdę ważne jest ostatnie zdanie. Sędzia orzekający w sprawie Kapsla był przekonany, że swoją decyzją otwiera mu drogę ku świetlanej przyszłości w rodzinie adopcyjnej. Trochę przypomina mi to dywagacje niektórych osób, w myśl których na każde urodzone dziecko, czeka tłum rodzin adopcyjnych.
Otóż nie … W przypadku Kapsla nie istnieją praktycznie żadne szanse na adopcję. Dla dzieci sześcioletnich trudno jest znaleźć rodzinę zastępczą, nie mówiąc o adopcyjnej – sąd o tym nie wie? Mówię tutaj o dzieciach zupełnie zdrowych, będących w normie rozwojowej pod każdym względem. Kapsel jest opóźniony w rozwoju i według wszelkich opinii dysproporcja w stosunku do rówieśników będzie się tylko powiększać. Czy sąd tego nie doczytał? Może nie, bo może nie chciał doczytać. W końcu sam nie wystąpił o przekazanie jakichkolwiek informacji ani do nas, ani do PCPR-u, a opinię wysłaną przez panią Jowitę (naszą koordynatorkę) potraktował jako pewnego rodzaju „samowolkę”.
Mama Kapsla zdecydowała się odwołać od decyzji sądu. Ale czy zrobiła to prawidłowo? Czy w ogóle to zrobiła? Była umówiona w naszym PCPR-rze. Pani Jowita przygotowała z prawnikiem wzory odpowiednich pism. Mama nie dotarła do dnia dzisiejszego.

Istnieją trzy możliwości dalszego biegu wydarzeń.

Wariant nierealny polegałby na tym, że mama w prawidłowy sposób złożyłaby odwołanie od decyzji sądu, a ten uznałby jej racje i sam zmienił postanowienie.

Wariant mało prawdopodobny, ale możliwy - mama prawidłowo przeprowadziła wszelkie czynności odwoławcze.
W tym przypadku czekamy na rozprawę w sądzie apelacyjnym, co oznacza, że z pewnością będziemy razem z Kapslem witać Nowy Rok 2018 (a może i 2019).

Wariant najbardziej prawdopodobny – decyzja sądu się uprawomocni. Kapsel zostanie zgłoszony do ośrodka adopcyjnego, prawdopodobnie nawet zakwalifikowany do adopcji. Nie będzie chętnych rodzin adopcyjnych … rozpocznie się poszukiwanie rodzin zastępczych. Nie będzie chętnych rodzin zastępczych w naszym powiecie … rozpocznie się poszukiwanie poza powiatem. W tym momencie jest już „wolna amerykanka' – PCPR poszukuje jakichkolwiek rodziców swoimi kanałami, my swoimi – łącznie z umieszczaniem informacji na „tablicach ogłoszeń”, na różnych forach internetowych związanych z adopcją bądź rodzicielstwem zastępczym. Przykre? … bardzo, ale tak się to odbywa.Oczywiście jeżeli uda się taką rodzinę znaleźć, to jest ona weryfikowana przez PCPR, no i oczywiście musi mieć ukończony kurs dla rodziców zastępczych.
Czy znajdzie się rodzina, która zechce pokochać sześcioletniego chłopca, który sika w majtki, z trudem rozwiązuje zadania dla trzylatków, nie potrafi zapamiętać wierszyka, policzyć do dziesięciu, wymienić kolorów, dni tygodnia … Czy fakt, że jest bardzo opiekuńczy w stosunku do innych dzieci i zwierząt, że stara się być bardzo pomocny, że bardzo chce kochać i być kochanym – wystarczy, aby ktoś się nim zainteresował? Prawdę mówiąc – wątpię. Pozostanie dom dziecka …

Ciekawy jestem tylko, czy sąd raczy nas poinformować o tym, że podjął decyzję o zakazie kontaktowania się mamy z synem. Na dobrą sprawę, gdyby zakaz ten był celowy, to powinniśmy go już dawno otrzymać, w trybie natychmiastowej wykonalności (co w żaden sposób nie wiązałoby się z tym, czy wyrok się uprawomocni, czy nie). Dopóki niczego nie dostaliśmy na piśmie, dopóty nic nie wiemy i Kapsel nadal spotyka się z mamą. Codziennie zadaje pytanie „czy dzisiaj jest sobota?”. Chyba bardzo lubi to określenie, bo tak naprawdę spotyka się z mamą w poniedziałki. Jednak bardzo czeka na ten dzień i nie wyobrażamy sobie, jak w pewnym momencie będziemy musieli mu powiedzieć, że mama już więcej nie przyjdzie.
Chociaż z drugiej strony, jaki sens ma podtrzymywanie więzi, jeżeli prawdopodobieństwo powrotu do mamy będzie bliskie zeru?

Ale póki co, skupiamy się na tym, co jest teraz.
Dzień, w którym Kapsel spotyka się z mamą, nie należy do przyjemnych (z naszego punktu widzenia). Wieczór upływa pod znakiem płaczu, krzyków, negowania każdego polecenia, a nawet rzucania się na podłogę (nie wiadomo dlaczego, atak szału najczęściej następuje w wannie – przy kąpieli).
Bardzo się cieszę, że zachowanie Kapsla jest monitorowane przez psychologa, bo być może uznałbym to za przyczynek do ograniczania widzeń. Okazuje się, że jest to bardzo zdrowy symptom odbudowywania więzi z mamą. Tylko jak powinniśmy się do tego odnosić, mając w świadomości wyrok sądu? Sam nie wiem.

Na koniec wrócę jeszcze do sikania Kapsla w majtki. Zgodnie z zaleceniami psychologów, przestaliśmy w jakiś szczególny sposób na to reagować. Chłopiec, chyba potraktował to jak pewnego rodzaju przyzwolenie, albo uznał, że skoro na noc zakłada pieluchomajtki, to nie obowiązują go już żadne zasady. W każdym razie po kilku dniach kupiliśmy pieluchomajtki dla dorosłych, bo bywało, że z tych dziecięcych wszystko zaczęło się wylewać. Chociaż są też noce zupełnie suche i niestety nie udaje nam się ustalić jakiejś reguły. W ciągu dnia jest dużo lepiej, chociaż pralka i tak ma „pełne ręce” roboty.
Wizyta u urologa niczego szczególnego nie wniosła do sprawy. Anatomicznie wszystko jest w porządku. Badanie moczu wykazało tylko istnienie jakichś bakterii, które aktualnie staramy się zwalczać, jednak nijak ma się to do problemu moczenia się. Zliczamy też w odstępach kilkudniowych ilość wypijanej wody i porównujemy to z ilością oddanego moczu. Kapslowi bardzo spodobało się sikanie do butelki, więc często robi tak również jak nie musi. Początkowo miałem pewne opory, gdy podawał mi rękę (bo nigdy nie wiedziałem, czy idąc do ubikacji, nie wpadł na pomysł nasikania do butelki), ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Nie wiem co z tych pomiarów wyjdzie, następna wizyta u urologa, już wkrótce.

Dlaczego właściwie o tym wszystkim piszę?

Być może takie oceny dzieci trafiają do potencjalnych rodziców adopcyjnych.
Często się zastanawiam, jak wielkie emocje muszą nimi targać, gdy czytają podobne opisy?
A do tego świadomość, że być może są rzeczy z życia ich przyszłego dziecka, które nigdy nie ujrzą światła dziennego.

Chciałbym, aby znalazła się jakakolwiek rodzina chętna do zaopiekowania się Kapslem, bo inaczej chłopak będzie miał w życiu „przerąbane”. A wszystko przez jedną nietrafioną decyzję ..., można powiedzieć, że przez przypadek.
Żałuję tylko jednej rzeczy – że pani sędzia, która prowadziła sprawę Kapsla, nie zdecydowała się kiedyś na ukończenie Politechniki. Może badając stan techniczny pojazdów, sprawdziła by się lepiej – w końcu samochody mają dużo bardziej prostą konstrukcję.
Czy mam prawo oceniać jej pracę i podejmowane decyzje? Nie wiem, być może nie, ale musiałem sobie trochę ponarzekać.



piątek, 25 listopada 2016

SMERFETKA - I kto to mówi 1

Smerfetka przebywa w naszej rodzinie od ponad półtora roku. Patrząc z jej perspektywy, można powiedzieć, że jest u nas od zawsze. Od kilku miesięcy do mnie należy sprawowanie kontroli nad jej nocnym życiem. Oznacza to tylko tyle, że Smerfetka, Gacek i ja, dzielimy wspólnie jedną sypialnię. Dzieci śpią całkiem przyzwoicie, bo budzą się dopiero mniej więcej o siódmej nad ranem (czasami tylko zdarzają się nieprzewidziane sytuacje w środku nocy). Jednak w związku z tym, że Majka odwozi Kapsla do przedszkola i wraca około dziewiątej, moją rolą jest zabawienie maluchów do jej powrotu. Prawdę mówiąc, nie jest to duży problem. Nawet powiedziałbym, że to Smerfetka zabawia w tym czasie i mnie i Gacka (Białaska nie musi, bo ten wypija mleko przed ósmą i potrafi dalej pospać, nawet do dziesiątej). Dziewczynka niby nie zna jeszcze zbyt wielu słów, ale buzia jej się nie zamyka (zupełnie jak Majce). Mógłbym jednym tchem wymienić kilka, a nawet kilkanaście słów, które słyszę codziennie jak: „mama”-ciocia, „tata”-wujek, "pa-pa” - do widzenia, „ma” - nie ma, „da” - daj, „tak” - tak, „nie” - nie ...
Jednak ostatnimi czasy, spróbowałem nieco bardziej wsłuchać się w jej słowa, i mam wrażenie, że stworzyła sobie własny język, za pomocą którego stara się nam przekazać swoje opinie i emocje. Poszczególne wyrazy są często bardzo podobne fonetycznie, czasami różnią się tylko jedną literką, a nawet akcentem, który padając na inną sylabę tego samego słowa, może oznaczać coś zupełnie innego. Na przykład „lambam” to lampa, „bambam” - banan, a „mlemlem” dotyczy czegoś związanego z jedzeniem (wziąć, dostać). Nie jest to jednak język prosty. Wydawać by się mogło, że skoro „bambam” to banan, to jedno „bam” oznacza pół banana. Niestety tak nie jest. Smerfetka potrafi już łączyć swoje wyrazy w zdania i przykładowy jej tekst: „mlemlem bambam, bam” można przetłumaczyć jako „chciałam wziąć banana, ale się wyrżnęłam”.
Niedawno, opisując Kapsla, spróbowałem spojrzeć na świat jego okiem. Teoretycznie, nie jest to jakiś nowatorski pomysł. Nawet na szkoleniu dla rodzin zastępczych, naszym zadaniem było utożsamić się z hipotetycznym dzieckiem, które zostaje odebrane rodzicom i nagle znajduje się w zupełnie obcej rodzinie, bez jakiejkolwiek świadomości tego, co je czeka w przyszłości. Pamiętam, że wówczas nie zrobiło to na mnie większego wrażenia (widocznie mam słabą wyobraźnię, a może nawet jestem mało empatyczny), za to pozostanie na chwilę Kapslem … owszem – było pewnego rodzaju przeżyciem.
Postanowiłem więc, że na jakiś czas oddam głos Smerfetce. Sam jestem ciekawy, jak podejdzie do moich słów, które wypowiadałem kilkanaście miesięcy temu.

Smerfetko, zapraszam:

Dzięki tato. Zanim cofnę się do moich niemowlęcych miesięcy, pozwolę sobie nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że ”mama” to ciocia, a „tata” to wujek. Przecież Kaśka, Kamisia i Kubuś też tak do was się zwracają. Mama to mama, a tata to tata – a nie ciocia i wujek. Nie zauważyłeś, że do innych wujków mówię „eyyyy” a do innych cioć „eyyyyji”. Zresztą trochę mnie dziwi, że każdą panią, która pojawia się w naszym domu, nazywacie ciocią. Najważniejszą dla mnie ciocią, jest ciocia Ela, którą od miesięcy widuję kilka razy w tygodniu – chodzimy razem na spacery, bawimy się, czasami bywam w jej domu. Chociaż ostatnio zaczęły się pojawiać trzy inne ciocie, które spędzają ze mną przedpołudnie, albo wieczór. Zaczynam lubić je coraz bardziej.
Jest jednak jedna ciocia, która odwiedza nas niezbyt często. Jest bardzo miła … uśmiecha się do mnie, a nawet czasami pobawi. Za to cały czas coś sobie zapisuje. Jest to chyba ciocia wyjątkowa … albo bardzo ważna. Ma na imię Jowita. Gdy ma nas odwiedzić, to pakujesz wszystkie moje zabawki do pojemników, mówiąc że musi być porządek, bo może ciocia będzie chciała zobaczyć pokój, w którym śpimy. Po twoich porządkach nie mogę znaleźć karetki pogotowia, która zawsze jest zaparkowana pod łóżkiem Gacka, ani gadającej lalki mieszkającej na bujanym fotelu. No i od rana znowu muszę wszystko wypakowywać, bo na pustej podłodze, zwyczajnie nie da się żyć.

Przeczytałam niedawno twoje wspomnienia z pierwszych dni mojego życia. Są to te informacje mailowe, które wysyłałeś do cioci Jowity. Dodam tylko, że Smerfetka jest imieniem, którym zwracasz się do mnie głównie ty (inni tylko czasami). Tak naprawdę mam na imię Lianka. 
Chociaż ??? W pewien sposób czuję się tym imieniem przez ciebie wyróżniana.
Zresztą nie tylko tym imieniem … choć może wynika to z tego, że jestem jedyną „księżniczką” w gronie trzech rozbójników.
Ale chyba nie zawsze tak było. Kiedyś napisałeś coś takiego:

Pani Jowito, przesyłam wypis Lianki ze szpitala. Małą musieliśmy odebrać już w czwartek, ponieważ szpital miał problemy z jej mamą biologiczną (momentami była agresywna i nieobliczalna) i na dobrą sprawę ktoś musiałby być przy niej non stop. Dzisiaj mama dziewczynki nas odwiedziła, co nie było dla mnie wielkim zaskoczeniem. Nie wpuściliśmy jej do domu, ale porozmawialiśmy przed domem i ustaliliśmy zasady dotyczące odwiedzin dzieci przez rodziców. Pokazaliśmy jej córkę i pozwoliliśmy się z nią przywitać. Mama była grzeczna i spokojna, chociaż widać było, że nie jest osobą zupełnie naturalną. Mówiła, że ukradziono jej dziecko i podobno jest u nas, ale musi sprawdzić, czy na pewno jest to jej córka. Gdy ją zobaczyła, rozpłakała się - mówiła, że odnalazła swoje dziecko i kilkukrotnie zadawała nam pytanie, czy my nie chcemy ukraść jej dziecka. Majka trochę obawia się spotkań z nią w naszym domu. Chciałaby, aby pierwsza wizyta odbyła się w PCPR-ze. Ewentualne odwiedziny w naszym domu mogłyby się odbywać tylko przy mojej obecności. Osobiście bardziej obawiam się tego, że jak przyjdzie, to nie będzie chciała wyjść, niż tego, że może dla nas stanowić jakieś realne zagrożenie fizyczne. Nawet gdyby próbowała wyrządzić komuś jakąś krzywdę, to nie powinno być problemu z jej ujarzmieniem (ma raczej wątłą posturę). W sumie to jest mi jej żal. Zresztą podobnie jak innych rodziców "naszych dzieci" (może z wyjątkiem mamy Luzaka). Wszystkie mamy bardzo chcą być ze swoimi dziećmi, ale "coś" im w tym przeszkadza. Ja staram się nie oceniać - myślę, że ma to logiczne uzasadnienie, ale aby to zrozumieć trzeba by najpierw samemu "sięgnąć dna". Nie wiem czy nie robimy błędu (a jednocześnie krzywdy tym dziewczynom) poprzez wspieranie i namawianie do "ogarnięcia się". I my i one, chyba mamy świadomość tego, że jest to mało realne. Do tego my nawet nie za bardzo chcemy, aby to im się udało. Mimo, że mamy na względzie dobro dzieci, to jednak trochę jest to obłudne. Jak z perspektywy czasu patrzę na mamę Foxika, to mam wrażenie, jakby ona oczekiwała abyśmy jej powiedzieli : "pozwól dziewczynce odejść a będziesz wielka". Trochę się wdałem w rozważania psychologiczno-filozoficzne. Pewnie dlatego, że dzisiaj słucham "Starego Dobrego Małżeństwa" (właśnie leciał "czarny blues o czwartej nad ranem".) Jeżeli chodzi o Liankę (trochę mi to imię nie pasuje - nie ma ładnego zdrobnienia - będziemy chyba musieli wymyślić jakąś ksywkę) to raczej poczuła się u nas dobrze. Większość czasu śpi, żółtaczki na razie nie dostała, je ładnie. Od Irokeza odróżniam ją głównie po kolorze smoczka.”

Wyszło więc na to, że zacząłeś nazywać mnie Smerfetką, bo imię Lianka nie ma ładnego zdrobnienia. No super … chociaż bardzo mi się podoba, jak mówisz do mnie pieszczotliwie - Smerfuś.
Ale i tak nie jest najgorzej, bo podobno mama jednej z dziewczynek, przebywających kiedyś w naszej rodzinie, mówiła do niej Niunia.
Jednak zadumałam się nad tym, co napisałeś o pani, którą razem z mamą Majką nazywacie – mamą biologiczną. Maila, którego przeczytałam, wysłałeś ponad półtora roku temu. Miałam wówczas trzy dni i nic z tego nie pamiętam. Niedawno zobaczyłam tą panią po raz drugi. Byliśmy w jakimś obcym pokoju. Były tam zabawki, ale były też inne osoby, które na mnie patrzyły i zadawały jakieś pytania. Ta pani mówiła do mnie „chodź do mamy”, przytulała mnie, przyniosła mi pluszowego misia. Nie mogłam zrozumieć o co chodzi – przecież moją mamą jest Majka, a misia już mam – śpi ze mną w łóżeczku.

Przejdę do kolejnych twoich wpisów:

LIANKA: To imię kojarzy mi się z mimozą (taką Barbarą z "Nocy i dni"), dlatego nazywam ją Smerfetką. Niewiele mogę o niej powiedzieć , bo jej dzień jest bardzo nudny - je, śpi, je, śpi, je, śpi itd. (czasami ją jeszcze przewijamy, więc ma jakieś urozmaicenie).”

Sama nie wiem, czy mnie wtedy lubiłeś. Żebyś chociaż wspomniał, że jestem śliczna …
Ale może nie powinnam narzekać, może wszyscy „tatowie” tak mają?
Nawet pisząc moją charakterystykę dla PCPR-u (w związku z kwartalną oceną wszystkich dzieci), też za bardzo się nie wysiliłeś:


Ocena rozwoju dziecka na podstawie obserwacji opiekunów (5 tygodni).

Ponieważ Lianka jest aktualnie jedyną dziewczynką w naszym Pogotowiu, nazywamy ją „Smerfetką”. Dziewczynka jest dzieckiem zdrowym. Miała 10-tkę w skali Apgar. Przejawia wszystkie typowe dla noworodka odruchy: Moro, Babińskiego, Rootinga i chwytny.
Pojawiła się w naszej rodzinie w drugiej dobie życia. Jej problemem jest mama, która ma schizofrenię paranoidalną, co niestety może być pewną przeszkodą dla potencjalnych rodziców adopcyjnych. Faktem jest, że prawdopodobieństwo wystąpienia tej choroby wynosi 50% gdy oboje rodzice są schizofrenikami i dziecko wychowuje się w ich rodzinie, Jednak wszelkie odstępstwa od tej zasady powodują, że prawdopodobieństwo spada do kilkunastu procent. A poza tym, nawet osoby cierpiące na schizofrenię, jeżeli poddadzą się leczeniu, są zupełnie zwyczajnymi ludźmi.

Prawdopodobnie ma alergię pokarmową, więc tydzień temu „przeszła” na Nutramigen i obserwujemy co się będzie działo.

Wykaz umiejętności dziecka:

  • Jej wzrok nie jest jeszcze w pełni rozwinięty. Patrzy na nas, ale jeszcze nie rozpoznaje szczegółów.
  • Słyszy, ale ma dużą tolerancję na hałas.
  • Położona na brzuchu lekko unosi główkę i wydaje ciche dźwięki.
  • Wie do czego służą rączki (gdy zabraknie smoczka – wkłada je do buzi).
  • Ma tylko jeden rodzaj płaczu, albo ja nie potrafię jeszcze go rozróżniać.
  • Potrafi płakać łzami – co jest nietypowe – zwykle występuje to dopiero po trzecim miesiącu życia.
  • Dobrze trzyma główkę.
  • Jest małomówna.
  • Dużo śpi.
  • Ładnie je.
  • Uwielbia spacery i jazdę samochodem.
  • Ma lekką przepuklinę pępkową, chociaż lekarz zaleca tylko obserwację. Ponieważ z upływem czasu nie było lepiej (a wręcz gorzej), od dwóch dni wprowadziliśmy naszą autorską metodę złotówkową. Jest to metoda prosta ale skuteczna. Wypracowaliśmy ją gdy był u nas Foxik – też miał przepuklinę pępkową.
    Stosowaliśmy różne plastry. Kosztowały ogromnie duże pieniądze (oczywiście w porównaniu do zwykłego plastra) a ich skuteczność była znikoma.
    Nasza metoda polega na przyklejeniu do pępka zwykłej złotówki, zwykłym plastrem.
    Trzeba tylko uważać, aby za bardzo nie potrząsać dzieckiem. Przy Foxiku wszystko się wydało, gdy poszła na rehabilitację. Podczas ćwiczeń nagle wypadła z niej złotówka. Najpierw była konsternacja, a potem dużo śmiechu. Przez jakiś czas była nazywana skarbonką.
    Od tego czasu metodę dopracowaliśmy – plastrujemy złotówkę krzyżowo, prawdopodobieństwo, że wypadnie jest znikome.

Podsumowując, Smerfetka jest typowym niemowlakiem, będącym pod każdym względem w normie rozwojowej.
Jedynym „felerem” jest niestety jej mama.


Pod koniec drugiego miesiąca mojego życia również napisałeś o mnie krótką informację, bez większego zabarwienia emocjonalnego:

  • zaczyna być coraz bardziej aktywna, wręcz domaga się zainteresowania swoją osobą,
  • trochę się o nią obawiałem, ale tydzień temu byłem z Luzakiem na Obuwniczej (mając z sobą Smerfetkę i Irokeza) i panie rehabilitantki zdecydowanie stwierdziły, że mała jest w normie (tylko Irokez jest "na wyrost"),
  • aktualnie zaczęła wodzić wzrokiem za nami, zaczyna się uśmiechać (w odpowiedzi na uśmiech),
  • lubi głaskanie, przytulanie (niby to normalne, ale zawsze będę pamiętał "wczesnego Chapicka")
  • zaczyna interesować się wiszącymi nad nią zabawkami,
  • jako jedyna z dotychczasowych dzieci nie lubi "czułości" ze strony psa (ciekawy jestem czy to się zmieni).

Zastanawiam się, kiedy stałam się dla ciebie naprawdę ważna.

Chętnie przeczytałabym od razu wszystko co o mnie napisałeś, ale muszę się przyznać, że jeszcze nie umiem czytać i to wszystko opowiedziała mi mama Majka. Muszę więc grzecznie poczekać na kolejną odsłonę.
A swoją drogą, uwielbiam książeczki. Są nawet ciekawsze niż zabawki.
To chyba zasługa Majki.


piątek, 18 listopada 2016

--- Wychowywanie bez nagród

Od czasu, gdy sięgam pamięcią, zawsze uważałem, że wychowywanie małego człowieka polega w głównej mierze na umiejętnym operowaniu nagrodami i karami, które ułatwiają rodzicom kształtowanie pożądanych zachowań. Co więcej – wychodzę z założenia, że system kar i nagród podąża za człowiekiem aż do śmierci, bo przecież czym jak nie nagrodą jest ukończenie dobrej szkoły, znalezienie dobrej pracy, a nawet zwykła premia od szefa. Z kolei życiowe porażki są pewnego rodzaju karami. Od życia? Być może … , chociaż pewnie częściej, od samego siebie. W każdym razie są one czymś, czego jako dorośli ludzie bardzo się obawiamy i ten lęk w jakiś sposób determinuje nasze działanie – często działa motywująco.
Niedawno przeczytałem artykuł dotyczący wychowywania bez stosowania pochwał. Początkowo pomyślałem, że chodzi o dzieci przebywające w placówkach, albo wychowujące się w rodzinach patologicznych. Jednak gdy zacząłem drążyć temat coraz bardziej, okazało się, że koncepcja wychowywania bez kar i nagród, jest całkiem spójną metodyką wychowania, stojącą w opozycji do behawioralnego modelu wychowania, mającego na celu wykształcenie pewnych pożądanych odruchów i nawyków – krótko mówiąc takich cech zachowań, których skutkiem ma być posłuszeństwo dziecka. Być może jestem niedouczony, ale o takich osobach jak Maria Montessori, czy Alfie Kohn, przeczytałem po raz pierwszy w życiu. A jednak są to autorytety w dziedzinie wychowania i edukacji, i na ich koncepcjach powstało wiele programów zarówno dla rodziców, jak też nauczycieli. Myślą przewodnią tej idei jest, „że każde dziecko jest inne i powinno rozwijać się według stworzonych przez siebie indywidualnych planów rozwojowych. W planach tych zapisane są jego możliwości, kompetencje i umiejętności, umożliwiające mu naukę samodzielną i efektywniejszą.”
Z całej teorii wyłania się postulat wychowania naturalnego, w którym dziecko poznaje świat poprzez swój intelekt, emocje i instynkty. System kar i nagród jest nie tylko zbędny, ale wręcz szkodliwy.
Nie wypada mi polemizować z tak postawioną tezą (w końcu jest ona oparta na doświadczeniach i badaniach ekspertów w swojej dziedzinie), ale chyba nie będzie nietaktem wyrażenie swoich wątpliwości. Nawet gdy patrzę na osoby dorosłe, to zauważam, że każdy lubi być doceniony, pochwalony. Czy komplementy tylko potęgują próżność, czy może jednak motywują do działania? Albo taki altruizm … istnieje, czy nie? Czy satysfakcja z działania, które nie przynosi wymiernych korzyści nie jest nagrodą? A nawet ten blog. Prowadzę go, bo to lubię... A lubię to, ponieważ widzę, że ktoś to czyta, że pisze pozytywne komentarze, że mam świadomość tego, iż być może komuś w jakiś sposób pomogłem w podjęciu takiej, czy innej decyzji, albo chociaż umożliwiłem wgląd do świata rodzin zastępczych. Przecież to też są „nagrody”, które przynajmniej mnie motywują do dalszego pisania. Dlaczego zatem powinniśmy pozbawiać nasze dzieci, dobrodziejstw wynikających ze stosowania pochwał?
Spróbuję w skrócie naszkicować model wychowywania bez kar i nagród, odnosząc się także do własnych doświadczeń. Na końcu podam linki do stron, na które trafiłem. Bardzo ciekawa lektura, nawet jeżeli ktoś myśli inaczej … a może zwłaszcza, gdy myśli inaczej.
Najmniej kontrowersyjną sprawą są dla mnie kary. Staram się unikać ich jak ognia, chociaż czasami wydają się one nawet być pożądane przez same dzieci. Jest to mniej więcej jak z sakramentem spowiedzi. Nagrzeszymy, pójdziemy do konfesjonału, dostaniemy trzy zdrowaśki jako pokutę i czujemy się świetnie. W jakim celu to robimy? Dorosłe dzieci? Być może jest to pozostałość po karach, które otrzymywaliśmy w dzieciństwie. Niedawno Kapsel „zżarł” naraz całą torbę batoników (które przyniosła mu mama), mimo że ustalenia były zupełnie inne. Chodził struty, dopóki sprawa się nie wydała. Majka trochę pobręczała, po czym dostał szlaban na oglądanie i czytanie bajek tego dnia. Nagle mu się polepszyło i z pokorą przyjął nałożoną na niego karę. Być może powinien pozostać dłużej sam na sam ze swoim przewinieniem? Kara powoduje pewnego rodzaju „reset”, anulowanie wyrzutów sumienia. Z kolei kara, z którą dziecko się nie zgadza, spowoduje tylko jej unikanie. Gdyby Kapsel ją dostał na przykład za uderzenie Gacka, to następnym razem przyłożyłby mu tak, aby nikt tego nie zauważył. Ważne jest więc uświadomienie dziecku przewinienia oraz takie dobranie kary, aby była ona adekwatna do danego występku. Czasami wystarczy tylko rozmowa dyscyplinująca, zwłaszcza w starszym wieku.
Trudniejsze do zaakceptowania przeze mnie jest zrezygnowanie z nagradzania (łącznie z udzielaniem pochwał).
Według koncepcji, którą rozważam, pochwała jest czymś, co bynajmniej nie jest potrzebne dziecku, za to jest spełnieniem potrzeby rodzica, którego celem jest wymuszenie na dziecku jakiegoś zachowania (np. skoro wie, że ładnie rysuje, to porysuje jeszcze przez jakiś czas i da nam trochę spokoju) albo jest to sposób na spełnienie pewnych oczekiwań rodziców (być może tylko, aby dziecko nie odstawało pod pewnym względem od rówieśników, ale być może również spełniło jakieś niezrealizowane marzenia rodziców). Tak czy inaczej, jest to pewnego rodzaju forma manipulowania dzieckiem, które podsycane takimi twierdzeniami, w końcu samo w to uwierzy. Blokowane jest w takim przypadku twórcze myślenie, bo skoro wszystko jest takie super, to po co to ulepszać. Mama biologiczna naszego Kapsla, też czasami próbuje z nim rysować. Chwali go strasznie, mimo że sama jest autorką przynajmniej połowy dzieła (a i tak nie wygląda ono na pracę sześciolatka). Ja jeszcze nigdy nie pochwaliłem go za rysunek, bo trudno roztkliwiać się nad ładnie narysowaną gwiazdką, która jest zwyczajnie linią prostą (lekko falującą). W takim przypadku zgadzam się, że pochwała może przynieść więcej szkód, niż korzyści. Za to często chwalę chłopca za jego opiekuńczość w stosunku do innych naszych dzieci. Wydaje mi się, że w tym przypadku, wyrażam to co chłopiec sam czuje, a moja aprobata jest zupełnie szczera i naturalna. Uważam więc, że nie należy dzieci przechwalać, komplementować czegoś, ku czemu nie ma podstaw.
Przeciwnicy nagród, zwracają również uwagę na to, że wewnętrzna potrzeba miłości i akceptacji, staje się w przypadku ich stosowania - warunkowa. Dziecko stara się postępować tak, aby zadowolić rodzica. Nie jest sobą, nie buduje poczucia własnej wartości. Jego działanie jest ukierunkowane na zdobywanie nagród. Nawet, jeżeli rodzice kierują się szczytnymi pobudkami i pochwały nie są celowym manipulowaniem, to w najlepszym razie wychowują własnego klona. Coś w tym jest … czasami warto stanąć obok dziecka tylko w roli obserwatora. Aktualnie jest w naszej rodzinie 14 miesięczny chłopiec – Gacek. Mimo wielu starań z naszej strony, nie potrafi zawalczyć o swoje prawa w konfrontacji ze starszą o cztery miesiące Smerfetką, jak też młodszym o cztery miesiące Białaskiem. Jego obroną przed tą dwójką jest tylko płacz (nawet nie próbuje uciekać), a wydaje mi się, że nagrodą dla niego jest ich skarcenie. Jednak Gacek i Smerfetka, śpią razem ze mną w jednym pokoju. Jest to jeden wielki plac zabaw – mało mebli, dużo zabawek, a przede wszystkim jest tam bezpiecznie. Gdy dzieci się obudzą, wyciągam je z łóżeczek na podłogę i jedynym obowiązującym prawem, jest prawo dżungli. Ja nie ingeruję dopóki krew się nie leje (a takiej sytuacji dotychczas jeszcze nie było), jestem obserwatorem. Nie chwalę, nie karcę. Dzieci raczej traktują mnie wówczas jak jedną z zabawek (zwłaszcza, że czasami zdarza mi się jeszcze przysnąć). Dzieciaki robią co chcą – zdobywają nowe doświadczenia. Potrafią się zjednoczyć, aby osiągnąć jakiś cel, i potrafią się pokłócić. Gacek w tej sytuacji umie zawalczyć o swoje prawa – czasami ucieka, a czasami staje do walki o jakąś zabawkę (rzadko płacze – być może zwyczajnie wie, że nie może za bardzo na nikogo liczyć). Owszem, dzieci rozwijają się wówczas według własnego planu rozwojowego, opartego na własnych możliwościach i umiejętnościach, ale cały ich dzień raczej nie powinien w ten sposób wyglądać.
Podobno od wszystkiego się można uzależnić (chociaż moim zdaniem tylko wówczas, gdy to coś występuje w nadmiarze), również od pochwał. Rodzice nagradzają ..., dzieci odczuwają wzmożoną potrzebę otrzymywania nagród ..., rodzice odpowiadają na to zapotrzebowanie. Machina rozpędza się coraz bardziej, a jej skutkiem jest uzależnienie dziecka od systemu wartości rodziców. Z pozoru wydaje się to zupełnie naturalne, w końcu każdy rodzic chciałby, aby jego dziecko czuło i myślało podobnie jak on. Tutaj w pełni zgadzam się z tym, że każde dziecko przede wszystkim powinno być sobą. Dlatego staram się nie nadużywać pochwał, ponieważ częste chwalenie powoduje, że dziecko przestaje na nie reagować. Pochwały zwyczajnie powszednieją, za to pojawia się wzmożona potrzeba chwalenia w innej dziedzinie.
Wracając do tytułowego poglądu - największym skutkiem ubocznym pochwał, jest ich wpływ na późniejsze życie dziecka. Osoby takie są mniej asertywne, niechętnie podejmują inicjatywę, są mniej pewne siebie, nie bronią swoich racji, często zmieniają zdanie, krótko mówiąc – nie wychylają się. Dzieje się tak, ze względu na ryzyko popełnienia błędu, czego konsekwencją jest brak pochwały, co w pewien sposób jest utożsamiane z miłością i akceptacją.
A jak ludzie dorośli, którzy w młodości otrzymywali duże dawki pochwał, radzą sobie z rzeczywistością? Zdaniem naukowców, cały czas dążą do zaspokojenia potrzeby nagradzania, często poświęcając swoje pasje, życie rodzinne, zdrowie.
Tak więc głównym wnioskiem, który wyłania się z koncepcji wychowywania bez nagród jest to, że pochwały wcale nie motywują do działania, a wręcz blokują kreatywne myślenie. Co więcej, dopingują do otrzymywania ich coraz więcej, a do tego powodują postrzeganie innych osób (zwłaszcza najbliższych) w „krzywym zwierciadle”, co z kolei w jakiś sposób wypacza pojęcie miłości i akceptacji.

Przyjmijmy więc, że rodzice zrezygnują ze stosowania nagrody, jako instrumentu wychowywania. Naturalnym pytaniem jest w tym przypadku: co w zamian?
Niestety w mojej ocenie, wachlarz propozycji jest bardzo mizerny i w żaden sposób nie rekompensuje radości dziecka wynikającej ze stosowania nagród (głównie pochwał).
W tej metodzie wychowawczej, nacisk kładzie się na to, aby dziecko poczuło się zauważone, ale niekoniecznie ocenione. Moją uwagę zwróciło zdanie, że gdy na usta ciśnie się pochwała, to lepszym rozwiązaniem od jej wypowiedzenia jest ... nie powiedzieć nic. Chociaż najwłaściwiej jest tak pokierować rozmową, aby uaktywnić proces myślowy dziecka. Na przykład zamiast powiedzieć „Fajny rysunek”, należy zapytać „Jesteś zadowolony ze swojego dzieła? Trudno się rysowało? A dlaczego akurat narysowałeś słonia?” Wszelkie rozmowy z dzieckiem mają zachęcać do refleksji. Zamiast powiedzieć „Cieszę się, że czytasz książkę?”, lepiej zadać pytanie „Co cię w niej zaciekawiło?”. Gdy dziecko zrobi coś dla swojego opiekuna, to nie należy go za to pochwalić, a tylko zwyczajnie powiedzieć „dziękuję”.
Smerfetka, gdy dostanie do ręki trzy ciastka, to jedno daje Białaskowi, drugie nagryza i oddaje Gackowi, po czym zaczyna sobie bić brawo. W myśl koncepcji, którą przedstawiam, nie powinienem jej za to pochwalić, lecz skierować jej uwagę na skutek takiego postępowania, choćby słowami „Zobacz jaką radość sprawiłaś chłopcom?” Czy to wystarczy, aby dziecko zechciało się czymkolwiek podzielić? Stosując system pochwał, stosunkowo łatwo to osiągnąć. Małe dziecko bardzo lubi chwalić się swoimi osiągnięciami przed rodzicami, czy opiekunami. Czasami wystarczy zwykłe „brawo-brawo”, aby pewne zachowanie wzmocnić i utrwalić.
Jak więc radzić sobie z tak małym dzieckiem, bez uciekania się do nagród. Znalazłem też na to odpowiedź: rada i przewodnictwo (czyli działanie własnym przykładem oraz tłumaczenie, tłumaczenie i jeszcze raz tłumaczenie), dopasowanie otoczenia dziecka do jego wieku i odpowiedzialności, oraz naturalne konsekwencje.
Proste? Pewnie, że tak – ale może tylko w teorii, albo w przypadku dzieci wyjątkowo rozgarniętych. Dla naszego sześcioletniego Kapsla, ciąg przyczynowo-skutkowy jest czystą abstrakcją. Miał niedawno ulubioną zabawkę – helikopter, któremu szybko poobrywał wszystkie śmigła. Bardzo go żałował, ale i tak niczego go to nie nauczyło. Zwyczajnie zmienił obiekt zainteresowań – została nim wyścigówka, która w krótkim czasie straciła koła. Jak takiemu chłopcu dopasować otoczenie? To raczej on szybko dopasowuje się do zmian. Nie potrzebuje zabawek, a dokładniej – zabawką może być wszystko – wężyk od spłuczki w toalecie, termoregulator przy grzejniku, żarówka przy lampce nocnej i tym podobne rzeczy. Mieliśmy też dziewczynkę, która wchodziła na krzesło, dalej na stół i siadała na skraju blatu. Jak tutaj dopasować otoczenie do wieku i odpowiedzialności dziecka – wynieść wszystkie krzesła?
W naszym życiu rodzinnym, pochwały i inne nagrody są chlebem powszednim (chociaż nie są stosowane w nadmiarze – przynajmniej tak nam się wydaje). Z jednej strony są tym, czego dzieci oczekują, a z drugiej pozwalają nam kształtować w nich pewne pozytywne zachowania. Staramy się jednak łączyć różne modele, tak aby wychować dzieci dążące do samodzielności, odpowiedzialne, budujące wiarę w siebie.
Opiszę na koniec jeden z elementów naszego systemu wychowania, który mimo wewnętrznego sprzeciwu niektórych osób, moim zdaniem przyniósł pożądany efekt. Jest to połączenie nagrody (w postaci kieszonkowego) z poszanowaniem naturalnej indywidualności dziecka. Od wczesnego dzieciństwa, nasze córki dostawały stosunkowo duże kieszonkowe. Było to 5 złotych za każde pół roku życia. Tak więc dla przykładu, 15 letnia Kamisia dostawała 150 złotych miesięcznie. Jednak aby nie było tak łatwo, z całej puli została wyodrębniona pewna kwota, która była do podziału pomiędzy córki, według ich uznania. Szybko ustaliły między sobą procedurę rozdzielania tych pieniędzy. Był to system oparty o punkty, które sobie przyznawały za wykonanie różnych czynności np. nakarmienie psa, posprzątanie części wspólnych (schodów, kuchni, łazienki), zrobienie prania, zapakowanie i wypakowanie zmywarki itd. Zdarzały się więc miesiące, że młodsza córka dostała wyższe kieszonkowe niż starsza, ponieważ więcej czasu poświęciła na prace domowe. Nas to cieszyło, ponieważ prace na rzecz rodziny były wykonywane chętnie, zwłaszcza wówczas, gdy ich portfel stawał się bardzo wychudzony. Niektórzy mówili, że „na stare lata” to nam za darmo nawet szklanki wody nie podadzą. Nie wiem jak będzie z tą szklanką wody na starość, ale z pewnością dziewczyny wykształciły w sobie pewne nawyki i zasady, które nadal istnieją, mimo że cały system już od jakiegoś czasu nie funkcjonuje. W mojej ocenie jedną z ważniejszych korzyści była umiejętność wypracowania wspólnych mechanizmów decydujących o funkcjonalności całej metody i stosowanie się do nich. Nas jako rodziców nie interesowało, na co zostaną wydane te pieniądze. Mogły zostać przeznaczone na słodycze, albo być odkładane na jakiś markowy „ciuch”, wypasioną komórkę i wszystko inne co na danym etapie życia, było ich marzeniem. To pozwalało im zdobywać umiejętności zarządzania finansami, co aktualnie przynosi moim zdaniem wymierne korzyści. Taka sama zasada obowiązuje starsze dzieci zastępcze, przebywające w naszej rodzinie. Otrzymywane środki, są wykorzystywane rozmaicie, czasami lepiej, czasami gorzej, ale na pewno operowanie nimi uczy samodzielności i podejmowania konkretnych decyzji. Kiedyś jedna z dziewczynek postanowiła dzielić się tymi pieniędzmi ze swoją mamą. Uszanowaliśmy jej wolę, mimo że nie za bardzo przypadła nam ona do gustu.
Całe dzisiejsze rozważania w zasadzie oparłem na książce, której na dobrą sprawę nie przeczytałem. Zapoznałem się tylko z jej fragmentami oraz opracowaniami zawartych w niej tez. Trochę po czasie, ale chyba będę musiał to nadrobić, bo być może dokładniejsze zgłębienie tematu spowoduje, że zgodzę się w pełni z tą metodą. Póki co wiem, że mam doskonały pomysł na gwiazdkowy prezent dla Majki.
Na koniec podaję kilka ciekawych stron:

no i oczywiście książka:
Alfie Kohn „Wychowanie bez nagród i kar. Rodzicielstwo bezwarunkowe”


sobota, 5 listopada 2016

SMERFETKA

Zadaniem naszej rodziny (jako pogotowia rodzinnego) jest zaopiekowanie się dzieckiem w ciągu czterech miesięcy, z możliwością przedłużenia tego okresu o kolejne cztery. W tym czasie sąd powinien uregulować sytuację prawną dziecka, zadecydować o powrocie do rodziny biologicznej lub odebrać jej prawa rodzicielskie i zgłosić dziecko do ośrodka adopcyjnego, albo podjąć decyzję o umieszczeniu go w rodzinie zastępczej (potocznie zwanej długoterminową), w której będzie ono przebywać dłużej … być może do pełnoletności, a nawet w nieskończoność. Tyle mówi teoria. Praktyka jest zupełnie inna. Jak do tej pory, w ustawowym czasie, odeszło od nas tylko jedno dziecko. Większość z nich spędza w naszej rodzinie około roku. Na tą okoliczność, ustawa przewiduje termin „w wyjątkowych sytuacjach ...”. Mamy więc prawie zawsze wyjątkowe sytuacje.
Smerfetka jest jednak dzieckiem, które pobiło wszelkie rekordy, i nadal jest z nami. W założeniu, sąd po 18 miesiącach od umieszczenia dziecka w pieczy zastępczej, powinien uregulować jego sytuację prawną. Powinien ocenić rodzinę biologiczną i podjąć decyzję, czy może ono do niej wrócić (w końcu te półtora roku, jest chyba wystarczającym okresem, aby rodzina podjęła kroki umożliwiające jej opiekę nad dzieckiem). Sąd powinien coś zrobić … ale czasami mam wrażenie, że tylko powinien. W przypadku Smerfetki, nie odbyła się jeszcze ani jedna rozprawa, mimo wielu ponagleń ze strony naszego PCPR-u. Wprawdzie mama Smerfetki nie ma stałego miejsca zamieszkania (co często jest pewnego rodzaju usprawiedliwieniem dla sądu), jednak ma telefon (i jego numer nie jest tajemnicą), bywa w szpitalu na dłuższy pobyt (o czym sąd też jest informowany), a jednak nic się nie dzieje – zwłaszcza, że minęło już magiczne 18 miesięcy, w którym to rodzic powinien się wykazać dobrą wolą.

Jednak ostatnio coś drgnęło, więc zaczęliśmy być dobrej myśli. Ni stąd ni zowąd dostaliśmy wezwanie na spotkanie w OZSS (Opiniodawczy Zespół Sądowych Specjalistów), mające na celu ocenę psychologiczną Smerfetki i jej mamy biologicznej oraz wydanie opinii dotyczącej możliwości powrotu do mamy. Jest więc nadzieja, że nasz sąd wziął sobie do serca nowelizację ustawy sprzed kilku lat i zamierza podjąć konkretne kroki (i do tego, jako podkładkę, potrzebuje badanie psychologiczne dziecka i matki). Niestety na wyniki jeszcze będziemy musieli poczekać kilka tygodni (a właściwie sąd - bo ani my, ani PCPR, żadnej dokumentacji z takiego badania nie dostajemy).
Majka była już z innymi dziećmi na takiej ocenie wiele razy. Dla mnie było to nowe doświadczenie, wynikające tylko z tego, że tym razem konieczna była osoba, która dotrzyma towarzystwa Smerfetce, gdy Majka będzie rozmawiać z komisją orzekającą.
Pominę fakt, że rozmowa z Majką mogła mieć miejsce w obecności Smerfetki (w końcu półtoraroczne dziecko raczej niewiele zrozumie z wypowiadanych słów, jedynie może nieco rozpraszać wszystkie osoby – ale za to jego zachowanie dawałoby komisji wiele cennych informacji).
Pominę fakt, że pierwsze dwie godziny spędziliśmy w poczekalni (bo „przesłuchiwana” była mama biologiczna), które to godziny są codziennym snem południowym dziewczynki – mogliśmy zwyczajnie przyjechać o te dwie godziny później.
Pominę fakt, że z czterech godzin, które tam spędziliśmy, zachowania Smerfetki były obserwowane zaledwie przez 10 minut i to na samym końcu, gdy dziewczynka praktycznie zasypiała na stojąco.
Niestety w moim odczuciu, pewnego rodzaju szablonowość, schematyczność (krótko mówiąc rutyna), wzięły górę w całym tym badaniu. Jest to coś, czego bardzo się boję w tym co sam robię. „Pal diabli” moją pracę zawodową (tutaj sami klienci zweryfikują moją przydatność). Mam tylko nadzieję, że w porę zauważę, że nie nadajemy się z Majką do dalszego prowadzenia pogotowia rodzinnego.
Majka po ostatnim badaniu Smerfetki i jej mamy, miała strasznego „doła”. Zespół orzekający stwierdził, że dziewczynka ma zaburzone więzi (a przynajmniej nie takie jak mieć powinna), co oznaczało ni mniej ni więcej, tylko tyle, że gdzieś popełniliśmy (a w zasadzie cały czas popełniamy) błąd. Podstawą takiego stwierdzenia był fakt, że Smerfetka będąc w naszej obecności (i wszystkich innych obserwujących) nagle przytuliła się do nóg zupełnie obcego mężczyzny (który moim zdaniem zwyczajnie stał najbliżej niej). Dlaczego nie podbiegła do mnie, mimo że stałem kawałek dalej? Też mnie to trochę zdziwiło. Może poczuła się zawstydzona (w końcu wszyscy wpijali w nią wzrok), może nie skojarzyła, że są to czyjeś nogi (w końcu patrzy z perspektywy 70 cm nad podłogą), może potraktowała to jako pewnego rodzaju zabawę - kto to wie. Potwierdzeniem teorii o zaburzeniu więzi był też fakt, że dziewczynka chętnie spędziła wakacje w rodzinie pomocowej.
Nie pomogły nasze twierdzenia, że zdaniem wielu osób, Majka jest dla niej najważniejsza, że kilka miesięcy temu przeżywała bardzo silny lęk separacyjny, że z rodziną wakacyjną zapoznała się dużo wcześniej (nawet bywając w jej domu), że do pani psycholog wcale tak chętnie nie poszła (… tego jej nie powiedzieliśmy – a szkoda).
Na dobrą sprawę można było przeprowadzić eksperyment, polegający na tym, że nagle my byśmy wyszli z pokoju, albo dziewczynka zostałaby wystraszona. Być może tak drastycznych metod się nie stosuje, chociaż zapewne mogłyby one doprowadzić do bardziej prawdziwych konkluzji.
Ja do takich rewelacyjnych wniosków, wysnuwanych na podstawie kilkuminutowej obserwacji (do tego w obcym środowisku), podchodzę bardzo chłodno. W dużej mierze pomaga mi moja sceptyczno-introwertyczna dusza. Aczkolwiek w tym przypadku, taka ocena psychologiczna nawet mi pasuje, bo być może zostanie zasugerowane (we wnioskach dla sądu) jak najszybsze umieszczenie dziecka w stabilnej i docelowej rodzinie.
Ale żal było mi Majki. Wracaliśmy tramwajem. Dla mnie było to takie samo przeżycie jak dla Smerfetki, bo od wielu lat tramwajem nie jechałem. Dziewczynka przez cały czas wtulała się w Majkę, nie chciała pójść do mnie na ręce, nie reagowała na zaczepki innych pań jadących razem z nami. Tego oczywiście we wnioskach OZSS nie będzie (bo niby skąd).
Kilkanaście miesięcy bycia z sobą, zabaw, spacerów, czytania bajek – skwitowane zostało krótką frazą „zaburzone więzi”. A gdyby tego faceta tam nie było? Wówczas pewnie okazałoby się, że więzi są prawidłowe. Chyba jednak mnie też ta ocena w jakiś sposób poruszyła.
Chociaż tylko na chwilę. Mamy przecież kontakt z rodzicami adopcyjnymi lub zastępczymi naszych byłych podopiecznych. Gdyby uważali, że wyrządziliśmy ich dziecku jakąś krzywdę, to pewnie nie chcieliby mieć z nami nic do czynienia. A jednak raz na jakiś czas się z nimi spotykamy. Jutro idziemy na trzecie urodziny Foxika (z całą ferajną), wczoraj dostaliśmy zaproszenie do Hawranka, również Iskierka zapowiedziała wizytę w najbliższym czasie, niedawno spotkaliśmy się z Irokezem i Luzakiem. Kilka razy w miesiącu Francesca przesyła nam zdjęcia i informacje o Chapicku. Żadne z tych dzieci nie ma zaburzeń więzi. Dlaczego miałoby to dotyczyć Smerfetki, która jest z nami od drugiej doby swojego życia?

Dziewczynka już od dawna powinna znaleźć się w kochającej rodzinie adopcyjnej. Jej mama dzwoni do nas raz na kilka tygodni (bardziej sprawdzając, czy dziecko nadal jest u nas, niż interesując się jego zdrowiem i rozwojem). Chciałoby się powiedzieć: kobieto, pozwól odejść Smerfetce, nie potrafisz ogarnąć swojego życia, masz odebrane wszystkie starsze dzieci (nawet nie potrafisz się ich doliczyć), nie robisz nic … znasz dziewczynkę tylko ze zdjęcia, bo nigdy jej nie odwiedziłaś … sorry - dwa razy - w trzecim dniu jej życia i niedawno przy badaniu psychologicznym w OZSS..
Niestety nie możemy tak do niej powiedzieć. Powinniśmy ją wspierać w procesie odzyskania dziecka – tylko co to za proces? Telefon raz w miesiącu i wynajęcie prawnika, który będzie ją reprezentował. Wystąpił jakiś czas temu do nas z wnioskiem o pisemne wyrażenie zgody na odwiedziny mamy. Zgodziliśmy się na wizytę raz w tygodniu.
I co? I nic. Może ktoś założył, że będziemy przeciwni, a miało to dobrze wyglądać w sądzie. Obawiam się, że sprawa może się jeszcze trochę pociągnąć. Nawet gdy uda się wreszcie ustalić termin rozprawy, a nawet zostanie podjęta decyzja o odebraniu praw rodzicielskich, to z pomocą prawnika, może to jeszcze trwać i trwać.
Czy mama biologiczna dziewczynki może ją jeszcze odzyskać? Niestety tak. Wszystko zależy od sędziego sądu rodzinnego. Liczymy tylko na negatywną ocenę mamy biologicznej przez OZSS, oraz że sąd z tą opinią się zgodzi i odbierze mamie prawa rodzicielskie. W przypadku decyzji korzystnej dla mamy, nawet nie będzie możliwości odwołania się od wyroku, bo ani my, ani PCPR, nie jesteśmy stroną w sprawie.

Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie (bo coś zaczęło się dziać), ale również może mieć miejsce sytuacja, gdy PCPR podejmie decyzję, że Smerfetka wyczerpała wszelkie pokłady dobrej woli i dłużej w pogotowiu rodzinnym przebywać nie może – bo nie taka jego rola. Rozpocznie się poszukiwanie rodziny zastępczej.
Znam nasz PCPR, więc wiem, że początkowo brane będą pod uwagę rodziny z motywacją adopcyjną (które w momencie prawnego uwolnienia dziewczynki, będą miały pierwszeństwo w jej przysposobieniu). Ale jeżeli taka rodzina się nie znajdzie?
Trudno też nie spojrzeć na całe zagadnienie okiem rodzin adopcyjnych. Czekają na naszą Smerfetkę miesiącami, a nawet latami, a ta „marnuje się” w jakimś pogotowiu rodzinnym, bo sąd nie potrafi ustalić adresu mamy biologicznej.

Jest też rzecz, która czasami wzbudza moje zaniepokojenie. W zasadzie dzieci kilkunastomiesięczne, bez większych problemów asymilują się z nową rodziną. Czasami proces zaznajamiania się musi trwać trochę dłużej, jednak nie zdarzyło nam się jeszcze, aby dziecko przeżywało rozstanie z nami w jakiś szczególny sposób. Gdy odchodzi do nowej rodziny, to z pewnością jest na to gotowe. Czasami tylko mam wrażenie, że do pełni szczęścia zabrakło kilku spotkań dziecka z nowymi rodzicami.
Okazuje się jednak, że nawet tak małe dzieci mają doskonałą pamięć, chociaż potrafią również bardzo szybko zapominać. Niby to się wzajemnie wyklucza, ale tak to widzę. Niewiele trzeba, aby wspomnienia wróciły. Niedawno Francesca (mama Chapicka) powiedziała nam, że chłopiec oglądając zdjęcia, gdy zobaczył na jednym z nich Majkę, powiedział „mamma”. Odszukała więc inne z okresu, gdy był u nas – nadal widząc Majkę, mówił „mamma”. Będąc w naszej rodzinie, nie zwracał się do nas, mówiąc mama czy tata.
Również inne dzieci (które w młodszym wieku opuszczały naszą rodzinę) mają pewne wspomnienia. Zwłaszcza Iskierka, która potrafi przywołać konkretne sytuacje z przeszłości, oraz Hawranek, który z niewiadomych przyczyn traktuje nas w sposób uprzywilejowany.
Jakie wspomnienia będzie miała Smerfetka, która teraz mówi do nas mama i tata, i nie ma zielonego pojęcia, że kiedyś się rozstaniemy? Jesteśmy jej całym światem, a ona dla nas… jak córka.

Tak więc dzisiaj zrobiłem dość obszerny wstęp do historii Smerfetki, którą przedstawię w kolejnych postach.
Na koniec „wkleję” zdjęcie Chapicka. Wrzuciła je do sieci Francesca, więc myślę, że z czystym sumieniem mogę je umieścić również na tym blogu. Niby ono tu nie pasuje, ale chłopiec bardzo lubił Smerfetkę (zresztą z wzajemnością). Jego pobyt u nas też strasznie się przeciągał, ale wszystko skończyło się szczęśliwie. Mam nadzieję, że o naszym Smerfusiu, też za jakiś czas będę mógł napisać podobnie.


Chapic nad Adriatykiem




niedziela, 23 października 2016

KAPSEL

Cześć,
mam na imię Kapsel i mam sześć lat. Mieszkam z ciocią Majką i wujkiem Pikusiem, ale bardzo tęsknię za mamą. Od niedawna mogę się z nią spotykać i rozmawiać przez telefon. Ciocia Majka mówi, że nie mieszkam z mamą już od pół roku. Nie rozumiem co to znaczy, ale od dawna nie jesteśmy razem, a wiem, że wcześniej mieszkałem z ciocią Barbarą, a jeszcze wcześniej z ciocią … już nie pamiętam jakie miała imię. Ciocia Majka jest trzecią ciocią, z którą mieszkam.
Najbardziej lubię oglądać bajki i jeść, albo jeść i oglądać bajki – sam nie wiem co jest ważniejsze, ale gdybym mógł robić te dwie rzeczy, to niczego więcej bym nie potrzebował.
Niestety życie nie jest proste i trzeba zajmować się tysiącem innych spraw. Muszę chodzić do przedszkola, na judo, biegać z wujkiem po lesie, robić pompki, brzuszki, wchodzić na drabinkę. Na początku było to straszne, teraz zaczyna sprawiać mi coraz większą przyjemność. Z kolei ciocia każe mi rysować, rozwiązywać dziwne zadania w książeczkach, układać puzzle i rozgryzać łamigłówki. Najczęściej nie za bardzo wiem, o co jej chodzi, ale bardzo lubię spędzać z nią czas. Chciałbym, aby była tylko moja.
Dawno temu, gdy mieszkałem z mamą, był tam też wuja Trynek. Cieszę się, że już go nie ma. Robił mi krzywdę. Mama mówi, że już z nią nie mieszka i jak do niej wrócę, to będziemy tylko razem.
Wujka Pikusia też na początku się bałem. Jak kazał biegać, to biegłem – chociaż sił mi brakowało i miałem stracha być z nim w ciemnym lesie. Teraz wiem, że w lesie może być fajnie i nawet wejście na poddasze paśnika nie jest straszne. Wprawdzie trudno mnie zapędzić do większej aktywności fizycznej i bieganie wcale nie jest moją pasją (w końcu ciągle pytam: jak daleko jeszcze?), to wiem, że po powrocie czeka na mnie batonik. Za to bardzo lubię ćwiczenia gimnastyczne z wujkiem – przewroty, koziołki, karuzele. Pani Hiza, która uczy mnie judo, też coraz częściej mnie chwali, chociaż czasami nie rozumiem polecenia i robię zupełnie coś innego niż inne dzieci. Ale się staram.

Uwielbiam jeździć z wujkiem po zakupy, chociaż on niezbyt często zabiera mnie z sobą. Mówi, że nie lubi jak krzyczę na cały sklep „wuja!!!”, jak wkładam zakupy nie do swojego wózka, albo zbieram wszystkie koszyki z całego sklepu i układam je przy kasie (zwłaszcza gdy coś w nich jest). Staram się nie prosić o każdą rzecz stojącą na półce, bo wiem, że wujek zaraz zrobi groźną minę, ale … nie potrafię się powstrzymać.
Zresztą w przedszkolu też się zdarza, że nie mogę zapanować nad swoimi emocjami. Zdarzyło się, że pobiłem kolegę i pogryzłem koleżankę. Nie chciałem tego zrobić, tak jakoś wyszło.

Jednak największym problemem dla cioci i wujka jest to, że robię siku w majtki. Staram się, zwłaszcza gdy jestem w przedszkolu, ale nie zawsze się udaje. Zdarzyło się nawet, że wróciłem do domu w różowych spodniach w kwiatki i majtkach z koronką (bo wcześniej wykorzystałem trzy zmiany z mojego worka). No i co z tego … wcale mi to nie przeszkadza.

Mam słabą pamięć. Gdy jadę z ciocią albo wujkiem samochodem, to sześć razy w ciągu dziesięciu minut zadaję pytanie „dokąd jedziemy?”. Tak mówi ciocia, i powtarza, że jedziemy do przedszkola, albo na judo, albo do lekarza, albo do sklepu … chociaż nie wiem, czy z ciocią byłem w sklepie – nie pamiętam. Za to pamiętam, że jak jadę z wujkiem samochodem, to mijamy koparki. Zawsze mówię, że chciałbym być taką koparką. Wujek mnie poprawia, że chciałbym mieć koparkę, albo być kierowcą koparki. Powtarzam po nim, że chciałbym być kierowcą koparki - ale tak naprawdę, to chciałbym być koparką. Taką malutką, która stoi z lewej strony. Już wiem, lewa ręka, to ta którą rysuję. Zaczynam też rozpoznawać kolory. Znam kolor „jak słońce”, „jak trawa”, „jak niebo”. Z innymi mam większy problem, jeszcze nie umiem ich nazwać. Potrafię też liczyć: jeden, dwa, pięć, sześć, trzy, dziesięć.

Czuję się u cioci bardzo dobrze, jednak chciałbym wrócić do mamy, mimo że w moim domu nie miałem zabawek … chyba nie miałem – nie pamiętam. Teraz spotykam się z mamą w dniu, gdy nie chodzę do przedszkola – to chyba środa …, albo poniedziałek – dokładnie nie pamiętam. Za to w czwartki i niedziele biegam po lesie z wujkiem … jak on ma na imię?

Czy gdyby Kapsel potrafił pisać, to byłyby to jego słowa?

Chłopiec ma duże problemy z uczeniem się i zapamiętywaniem. Niestety, raczej nie jest to kwestią zaniedbań ze strony mamy.
Wcześniej Kapsel przebywał już w dwóch innych rodzinach zastępczych. Można by powiedzieć, że to jakaś „pomyłka systemu” - chłopcu nie było dane, aby zaczął się utożsamiać z konkretną rodziną, aby mógł nawiązać silniejsze więzi, aby poczuł się bezpiecznie. Jednak miał na to wpływ splot wielu przypadków i trudno obwiniać o to kogokolwiek. Pogotowie rodzinne, w którym Kapsel znalazł się na początku, uległo rozwiązaniu. Później trudno było znaleźć dla niego rodzinę zastępczą, w której mógłby przebywać dłuższy czas (nawet na zawsze) – zwyczajnie nie było chętnych. Trafił więc do rodziny zastępczej pomocowej, w której spędził pewnego rodzaju wakacje u cioci. Teraz jest u nas, co oznacza, że za jakiś czas znowu będzie musiał zmienić miejsce pobytu.
Bardzo wspieramy jego mamę, bo jest duża szansa, że do niej wróci. Niestety alternatywą może być dom dziecka, więc liczymy na to, że sąd też weźmie to pod uwagę. Im starsze dziecko, tym bardziej maleje szansa na adopcję, zwłaszcza że w tym przypadku chodzi o chłopca z dużym opóźnieniem. Jak do tej pory ma wprawdzie zaświadczenie o lekkim opóźnieniu, co powoduje, że w przedszkolu ma również zajęcia indywidualne, jednak nie robi większych postępów i z biegiem czasu, przepaść w stosunku do rówieśników będzie się powiększać. W dwóch poprzednich rodzinach zastępczych, Kapsel był jedynym dzieckiem. Nie wierzę więc w to, że mógł być zaniedbywany (znamy te rodziny i wiemy, że zrobiły wszystko, aby chłopca „podciągnąć”) – a jednak postępy były mizerne.

Chciałbym jednak trochę bardziej skupić się na pewnej jego przypadłości – moczeniu się.
Gdy chłopiec do nas przyszedł, to zdarzało mu się to średnio raz na dwa dni (bywały dni zupełnie suche, ale zdarzały się „wpadki” dwa, albo trzy razy dziennie). Mniej więcej było to zgodne z tym, czego dowiedzieliśmy się od poprzednich rodzin zastępczych.
W obu z nich, chłopiec dostawał nagrody w postaci cukierków i oglądania bajek, za każdy dzień, w którym nie zdarzyło mu się posiusiać (bajki były za jeden dzień, a cukierki za trzy dni suche). W praktyce okazywało się, że cukierków chłopak nie jadł wcale (co w pewnym sensie dobrze mu się przyczyniło, bo jest grubaskiem).
Początkowo zaczęliśmy stosować tą samą metodę, jednak z biegiem czasu moczenie zaczęło przybierać na sile. „Suchych dni” praktycznie nie było, a brak nagród (w postaci oglądania bajek) uznaliśmy za zwyczajne wymierzanie kary, więc z tego zrezygnowaliśmy (bajki stały się stałym elementem w określonej porze dnia). Zaczęliśmy poszukiwać pomocy (gdzie się dało, również na forach internetowych), licząc głównie na pomoc psychologów. Przestudiowaliśmy dotychczasową dokumentację psychologiczną Kapsla, skorzystaliśmy z pomocy dwóch psychologów z naszego PCPR-u oraz jednego niezależnego. Niestety jest to materia, gdzie nie da się postawić jednoznacznej diagnozy.
Moczenie się, jest rzeczą, która może wystąpić u dzieci, które czują się odrzucone i nieakceptowane, albo nie czują się bezpiecznie. O ile Kapsel mógł poczuć się porzucony przez mamę, o tyle staraliśmy się go akceptować z jego przypadłością (czego, jak nam się wydawało, daliśmy wyraz rezygnując ze stosowania kar i nagród z tym związanych), a jednak problem narastał coraz bardziej. Zastanawialiśmy się, co robimy nie tak?
Pewnym pocieszeniem była dla nas opinia psychologa, że paradoksalnie, właśnie wzrost poczucia bezpieczeństwa, może powodować nasilone moczenie się – zwyczajnie chłopak nie stresuje się tak jak kiedyś, wiedząc że po pierwsze nie spotka go za to kara, a po drugie – nikt mu tego nie będzie wypominał. Jak do tego dodamy ostatnią ocenę psychologa, to w jakiś sposób cała układanka zaczęła przybierać zrozumiały kształt.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że Kapsel jeszcze nie jest gotowy na pełne kontrolowanie swoich potrzeb fizjologicznych. Jego ogólne opóźnienie rozwoju może powodować, że akurat w tym względzie jest nawet na etapie dziecka dwuletniego. Wskazywałby na to fakt, że posiusianie się wcale mu nie przeszkadza. Bardziej martwi się tym, że nam będzie przykro, albo będziemy mieli do niego o to pretensje.
W ostatniej rozmowie, pani psycholog zasugerowała powrót do pieluchowania (a dokładniej do pieluchomajtek). Stwierdziła nawet, że chyba to raczej my będziemy mieli z tym większy problem, niż Kapsel. Miała rację … chłopcu zupełnie to nie przeszkadza, chociaż na razie będziemy stosować je tylko na noc.
Najciekawsze w całej tej sytuacji jest to, że Kapsel nawet nie zauważył, że od kilku tygodni oglądanie bajek i zrobienie siku w majtki, to dwie odrębne sprawy.
Jak tylko zdarzy mu się posiusiać, to zadaje pytanie: „to bajek nie będzie?” (co też sugeruje, że on sam odbierał zasady związane z oglądaniem bajek jako formę kar, a nie nagród).
Masakra... czy ktoś na jakimś etapie popełnił błąd?
Niezależnie od poszukiwania pomocy psychologicznej, umówiliśmy się też na wizytę u urologa. Za kilka dni będziemy więc mieli kolejne kwestie do rozważań.

Jednak, gdyby spojrzeć na całą sprawę zupełnie z boku, to chłopak chyba jest w jakiejś mierze szczęśliwy. Wprawdzie brakuje mu mamy, to jakoś nie za bardzo lubi, gdy dzwoni do niego gdy je obiad lub kolację, albo ogląda bajkę (wówczas szybko kończy rozmowę). Jak widać, są sprawy ważne i ważniejsze.
Nadal jego największym marzeniem jest zostać … koparką.