Od czasu, gdy sięgam
pamięcią, zawsze uważałem, że wychowywanie małego człowieka
polega w głównej mierze na umiejętnym operowaniu nagrodami i
karami, które ułatwiają rodzicom kształtowanie pożądanych
zachowań. Co więcej – wychodzę z założenia, że system kar i nagród podąża za
człowiekiem aż do śmierci, bo przecież czym jak nie nagrodą jest
ukończenie dobrej szkoły, znalezienie dobrej pracy, a nawet zwykła
premia od szefa. Z kolei życiowe porażki są pewnego
rodzaju karami. Od życia? Być może … , chociaż pewnie częściej,
od samego siebie. W każdym razie są one czymś, czego jako dorośli
ludzie bardzo się obawiamy i ten lęk w jakiś sposób determinuje
nasze działanie – często działa motywująco.
Niedawno
przeczytałem artykuł dotyczący wychowywania bez stosowania
pochwał. Początkowo pomyślałem, że chodzi o dzieci przebywające
w placówkach, albo wychowujące się w rodzinach patologicznych.
Jednak gdy zacząłem drążyć temat coraz bardziej, okazało się,
że koncepcja wychowywania bez kar i nagród, jest całkiem spójną
metodyką wychowania, stojącą w opozycji do behawioralnego modelu
wychowania, mającego na celu wykształcenie pewnych pożądanych
odruchów i nawyków – krótko mówiąc takich cech zachowań,
których skutkiem ma być posłuszeństwo dziecka. Być może jestem
niedouczony, ale o takich osobach jak Maria Montessori, czy Alfie
Kohn, przeczytałem po raz pierwszy w życiu. A jednak są to
autorytety w dziedzinie wychowania i edukacji, i na ich koncepcjach
powstało wiele programów zarówno dla rodziców, jak też
nauczycieli. Myślą przewodnią tej idei jest, „że każde dziecko
jest inne i powinno rozwijać się według stworzonych przez siebie
indywidualnych planów rozwojowych. W planach tych zapisane są jego
możliwości, kompetencje i umiejętności, umożliwiające mu naukę
samodzielną i efektywniejszą.”
Z całej teorii
wyłania się postulat wychowania naturalnego, w którym dziecko
poznaje świat poprzez swój intelekt, emocje i instynkty. System kar
i nagród jest nie tylko zbędny, ale wręcz szkodliwy.
Nie wypada mi
polemizować z tak postawioną tezą (w końcu jest ona oparta na
doświadczeniach i badaniach ekspertów w swojej dziedzinie), ale
chyba nie będzie nietaktem wyrażenie swoich wątpliwości. Nawet
gdy patrzę na osoby dorosłe, to zauważam, że każdy lubi być
doceniony, pochwalony. Czy komplementy tylko potęgują próżność,
czy może jednak motywują do działania? Albo taki altruizm …
istnieje, czy nie? Czy satysfakcja z działania, które nie przynosi
wymiernych korzyści nie jest nagrodą? A nawet ten blog. Prowadzę
go, bo to lubię... A lubię to, ponieważ widzę, że ktoś to
czyta, że pisze pozytywne komentarze, że mam świadomość tego, iż
być może komuś w jakiś sposób pomogłem w podjęciu takiej, czy
innej decyzji, albo chociaż umożliwiłem wgląd do świata rodzin
zastępczych. Przecież to też są „nagrody”, które
przynajmniej mnie motywują do dalszego pisania. Dlaczego zatem
powinniśmy pozbawiać nasze dzieci, dobrodziejstw wynikających ze
stosowania pochwał?
Spróbuję w skrócie
naszkicować model wychowywania bez kar i nagród, odnosząc się
także do własnych doświadczeń. Na końcu podam linki do stron, na
które trafiłem. Bardzo ciekawa lektura, nawet jeżeli ktoś myśli
inaczej … a może zwłaszcza, gdy myśli inaczej.
Najmniej
kontrowersyjną sprawą są dla mnie kary. Staram się unikać ich
jak ognia, chociaż czasami wydają się one nawet być pożądane
przez same dzieci. Jest to mniej więcej jak z sakramentem spowiedzi.
Nagrzeszymy, pójdziemy do konfesjonału, dostaniemy trzy zdrowaśki
jako pokutę i czujemy się świetnie. W jakim celu to robimy?
Dorosłe dzieci? Być może jest to pozostałość po karach, które
otrzymywaliśmy w dzieciństwie. Niedawno Kapsel „zżarł” naraz
całą torbę batoników (które przyniosła mu mama), mimo że
ustalenia były zupełnie inne. Chodził struty, dopóki sprawa się
nie wydała. Majka trochę pobręczała, po czym dostał szlaban na
oglądanie i czytanie bajek tego dnia. Nagle mu się polepszyło i z
pokorą przyjął nałożoną na niego karę. Być może powinien
pozostać dłużej sam na sam ze swoim przewinieniem? Kara powoduje
pewnego rodzaju „reset”, anulowanie wyrzutów sumienia. Z kolei
kara, z którą dziecko się nie zgadza, spowoduje tylko jej
unikanie. Gdyby Kapsel ją dostał na przykład za uderzenie Gacka,
to następnym razem przyłożyłby mu tak, aby nikt tego nie
zauważył. Ważne jest więc uświadomienie dziecku przewinienia
oraz takie dobranie kary, aby była ona adekwatna do danego występku.
Czasami wystarczy tylko rozmowa dyscyplinująca, zwłaszcza w
starszym wieku.
Trudniejsze do
zaakceptowania przeze mnie jest zrezygnowanie z nagradzania (łącznie
z udzielaniem pochwał).
Według koncepcji,
którą rozważam, pochwała jest czymś, co bynajmniej nie jest
potrzebne dziecku, za to jest spełnieniem potrzeby rodzica, którego
celem jest wymuszenie na dziecku jakiegoś zachowania (np. skoro wie,
że ładnie rysuje, to porysuje jeszcze przez jakiś czas i da nam
trochę spokoju) albo jest to sposób na spełnienie pewnych
oczekiwań rodziców (być może tylko, aby dziecko nie odstawało
pod pewnym względem od rówieśników, ale być może również
spełniło jakieś niezrealizowane marzenia rodziców). Tak czy
inaczej, jest to pewnego rodzaju forma manipulowania dzieckiem, które
podsycane takimi twierdzeniami, w końcu samo w to uwierzy. Blokowane
jest w takim przypadku twórcze myślenie, bo skoro wszystko jest
takie super, to po co to ulepszać. Mama biologiczna naszego Kapsla,
też czasami próbuje z nim rysować. Chwali go strasznie, mimo że
sama jest autorką przynajmniej połowy dzieła (a i tak nie wygląda
ono na pracę sześciolatka). Ja jeszcze nigdy nie pochwaliłem go za
rysunek, bo trudno roztkliwiać się nad ładnie narysowaną
gwiazdką, która jest zwyczajnie linią prostą (lekko falującą).
W takim przypadku zgadzam się, że pochwała może przynieść
więcej szkód, niż korzyści. Za to często chwalę chłopca za
jego opiekuńczość w stosunku do innych naszych dzieci. Wydaje mi
się, że w tym przypadku, wyrażam to co chłopiec sam czuje, a moja
aprobata jest zupełnie szczera i naturalna. Uważam więc, że nie
należy dzieci przechwalać, komplementować czegoś, ku czemu nie ma
podstaw.
Przeciwnicy nagród,
zwracają również uwagę na to, że wewnętrzna potrzeba miłości
i akceptacji, staje się w przypadku ich stosowania - warunkowa.
Dziecko stara się postępować tak, aby zadowolić rodzica. Nie jest
sobą, nie buduje poczucia własnej wartości. Jego działanie jest
ukierunkowane na zdobywanie nagród. Nawet, jeżeli rodzice kierują
się szczytnymi pobudkami i pochwały nie są celowym manipulowaniem,
to w najlepszym razie wychowują własnego klona. Coś w tym jest …
czasami warto stanąć obok dziecka tylko w roli obserwatora.
Aktualnie jest w naszej rodzinie 14 miesięczny chłopiec – Gacek. Mimo wielu starań z naszej strony, nie potrafi zawalczyć o swoje prawa w konfrontacji ze starszą o cztery
miesiące Smerfetką, jak też młodszym o cztery miesiące Białaskiem.
Jego obroną przed tą dwójką jest tylko płacz (nawet nie próbuje
uciekać), a wydaje mi się, że nagrodą dla niego jest ich
skarcenie. Jednak Gacek i Smerfetka, śpią razem ze mną w jednym
pokoju. Jest to jeden wielki plac zabaw – mało mebli, dużo
zabawek, a przede wszystkim jest tam bezpiecznie. Gdy dzieci się
obudzą, wyciągam je z łóżeczek na podłogę i jedynym
obowiązującym prawem, jest prawo dżungli. Ja nie ingeruję dopóki
krew się nie leje (a takiej sytuacji dotychczas jeszcze nie było),
jestem obserwatorem. Nie chwalę, nie karcę. Dzieci raczej traktują
mnie wówczas jak jedną z zabawek (zwłaszcza, że czasami zdarza mi
się jeszcze przysnąć). Dzieciaki robią co chcą – zdobywają
nowe doświadczenia. Potrafią się zjednoczyć, aby osiągnąć
jakiś cel, i potrafią się pokłócić. Gacek w tej sytuacji umie zawalczyć o
swoje prawa – czasami ucieka, a czasami staje do walki o jakąś
zabawkę (rzadko płacze – być może zwyczajnie wie, że nie może
za bardzo na nikogo liczyć). Owszem, dzieci rozwijają się wówczas
według własnego planu rozwojowego, opartego na własnych
możliwościach i umiejętnościach, ale cały ich dzień raczej nie
powinien w ten sposób wyglądać.
Podobno od
wszystkiego się można uzależnić (chociaż moim zdaniem tylko
wówczas, gdy to coś występuje w nadmiarze), również od pochwał.
Rodzice nagradzają ..., dzieci odczuwają wzmożoną potrzebę
otrzymywania nagród ..., rodzice odpowiadają na to zapotrzebowanie.
Machina rozpędza się coraz bardziej, a jej skutkiem jest
uzależnienie dziecka od systemu wartości rodziców. Z pozoru wydaje
się to zupełnie naturalne, w końcu każdy rodzic chciałby, aby
jego dziecko czuło i myślało podobnie jak on. Tutaj w pełni
zgadzam się z tym, że każde dziecko przede wszystkim powinno być
sobą. Dlatego staram się nie nadużywać pochwał, ponieważ częste
chwalenie powoduje, że dziecko przestaje na nie reagować. Pochwały
zwyczajnie powszednieją, za to pojawia się wzmożona potrzeba chwalenia w innej dziedzinie.
Wracając do
tytułowego poglądu - największym skutkiem ubocznym pochwał, jest
ich wpływ na późniejsze życie dziecka. Osoby takie są mniej
asertywne, niechętnie podejmują inicjatywę, są mniej pewne
siebie, nie bronią swoich racji, często zmieniają zdanie, krótko
mówiąc – nie wychylają się. Dzieje się tak, ze względu na
ryzyko popełnienia błędu, czego konsekwencją jest brak pochwały,
co w pewien sposób jest utożsamiane z miłością i akceptacją.
A
jak ludzie dorośli, którzy w młodości otrzymywali duże dawki
pochwał, radzą sobie z rzeczywistością? Zdaniem naukowców, cały
czas dążą do zaspokojenia potrzeby nagradzania, często
poświęcając swoje pasje, życie rodzinne, zdrowie.
Tak więc głównym
wnioskiem, który wyłania się z koncepcji wychowywania bez nagród
jest to, że pochwały wcale nie motywują do działania, a wręcz
blokują kreatywne myślenie. Co więcej, dopingują do otrzymywania
ich coraz więcej, a do tego powodują postrzeganie innych osób
(zwłaszcza najbliższych) w „krzywym zwierciadle”, co z kolei w
jakiś sposób wypacza pojęcie miłości i akceptacji.
Przyjmijmy więc, że rodzice zrezygnują ze stosowania nagrody, jako instrumentu
wychowywania. Naturalnym pytaniem jest w tym przypadku: co w zamian?
Niestety w mojej
ocenie, wachlarz propozycji jest bardzo mizerny i w żaden sposób
nie rekompensuje radości dziecka wynikającej ze stosowania nagród
(głównie pochwał).
W tej metodzie
wychowawczej, nacisk kładzie się na to, aby dziecko poczuło się
zauważone, ale niekoniecznie ocenione. Moją uwagę zwróciło
zdanie, że gdy na usta ciśnie się pochwała, to lepszym
rozwiązaniem od jej wypowiedzenia jest ... nie powiedzieć nic.
Chociaż najwłaściwiej jest tak pokierować rozmową, aby uaktywnić
proces myślowy dziecka. Na przykład zamiast powiedzieć „Fajny
rysunek”, należy zapytać „Jesteś zadowolony ze swojego dzieła?
Trudno się rysowało? A dlaczego akurat narysowałeś słonia?”
Wszelkie rozmowy z dzieckiem mają zachęcać do refleksji. Zamiast
powiedzieć „Cieszę się, że czytasz książkę?”, lepiej zadać
pytanie „Co cię w niej zaciekawiło?”. Gdy dziecko zrobi coś
dla swojego opiekuna, to nie należy go za to pochwalić, a tylko
zwyczajnie powiedzieć „dziękuję”.
Smerfetka, gdy
dostanie do ręki trzy ciastka, to jedno daje Białaskowi, drugie
nagryza i oddaje Gackowi, po czym zaczyna sobie bić brawo. W myśl
koncepcji, którą przedstawiam, nie powinienem jej za to pochwalić,
lecz skierować jej uwagę na skutek takiego postępowania, choćby
słowami „Zobacz jaką radość sprawiłaś chłopcom?” Czy to wystarczy, aby dziecko zechciało się
czymkolwiek podzielić? Stosując system pochwał, stosunkowo łatwo
to osiągnąć. Małe dziecko bardzo lubi chwalić się swoimi
osiągnięciami przed rodzicami, czy opiekunami. Czasami wystarczy
zwykłe „brawo-brawo”, aby pewne zachowanie wzmocnić i utrwalić.
Jak więc radzić
sobie z tak małym dzieckiem, bez uciekania się do nagród.
Znalazłem też na to odpowiedź: rada i przewodnictwo (czyli
działanie własnym przykładem oraz tłumaczenie, tłumaczenie i
jeszcze raz tłumaczenie), dopasowanie otoczenia dziecka do jego
wieku i odpowiedzialności, oraz naturalne konsekwencje.
Proste? Pewnie, że
tak – ale może tylko w teorii, albo w przypadku dzieci wyjątkowo
rozgarniętych. Dla naszego sześcioletniego Kapsla, ciąg
przyczynowo-skutkowy jest czystą abstrakcją. Miał niedawno
ulubioną zabawkę – helikopter, któremu szybko poobrywał
wszystkie śmigła. Bardzo go żałował, ale i tak niczego go to nie
nauczyło. Zwyczajnie zmienił obiekt zainteresowań – została nim
wyścigówka, która w krótkim czasie straciła koła. Jak takiemu
chłopcu dopasować otoczenie? To raczej on szybko dopasowuje się do
zmian. Nie potrzebuje zabawek, a dokładniej – zabawką może być
wszystko – wężyk od spłuczki w toalecie, termoregulator przy
grzejniku, żarówka przy lampce nocnej i tym podobne rzeczy.
Mieliśmy też dziewczynkę, która wchodziła na krzesło, dalej na
stół i siadała na skraju blatu. Jak tutaj dopasować otoczenie do
wieku i odpowiedzialności dziecka – wynieść wszystkie krzesła?
W naszym życiu
rodzinnym, pochwały i inne nagrody są chlebem powszednim (chociaż
nie są stosowane w nadmiarze – przynajmniej tak nam się wydaje).
Z jednej strony są tym, czego dzieci oczekują, a z drugiej
pozwalają nam kształtować w nich pewne pozytywne zachowania.
Staramy się jednak łączyć różne modele, tak aby wychować
dzieci dążące do samodzielności, odpowiedzialne, budujące wiarę
w siebie.
Opiszę na koniec
jeden z elementów naszego systemu wychowania, który mimo
wewnętrznego sprzeciwu niektórych osób, moim zdaniem przyniósł
pożądany efekt. Jest to połączenie nagrody (w postaci
kieszonkowego) z poszanowaniem naturalnej indywidualności dziecka.
Od wczesnego dzieciństwa, nasze córki dostawały stosunkowo duże
kieszonkowe. Było to 5 złotych za każde pół roku życia. Tak
więc dla przykładu, 15 letnia Kamisia dostawała 150 złotych
miesięcznie. Jednak aby nie było tak łatwo, z całej puli została
wyodrębniona pewna kwota, która była do podziału pomiędzy córki,
według ich uznania. Szybko ustaliły między sobą procedurę
rozdzielania tych pieniędzy. Był to system oparty o punkty, które
sobie przyznawały za wykonanie różnych czynności np. nakarmienie
psa, posprzątanie części wspólnych (schodów, kuchni, łazienki),
zrobienie prania, zapakowanie i wypakowanie zmywarki itd. Zdarzały
się więc miesiące, że młodsza córka dostała wyższe
kieszonkowe niż starsza, ponieważ więcej czasu poświęciła na
prace domowe. Nas to cieszyło, ponieważ prace na rzecz rodziny były
wykonywane chętnie, zwłaszcza wówczas, gdy ich portfel stawał się
bardzo wychudzony. Niektórzy mówili, że „na stare lata” to nam
za darmo nawet szklanki wody nie podadzą. Nie wiem jak będzie z tą
szklanką wody na starość, ale z pewnością dziewczyny
wykształciły w sobie pewne nawyki i zasady, które nadal istnieją,
mimo że cały system już od jakiegoś czasu nie funkcjonuje. W
mojej ocenie jedną z ważniejszych korzyści była umiejętność
wypracowania wspólnych mechanizmów decydujących o funkcjonalności
całej metody i stosowanie się do nich. Nas jako rodziców nie
interesowało, na co zostaną wydane te pieniądze. Mogły zostać
przeznaczone na słodycze, albo być odkładane na jakiś markowy
„ciuch”, wypasioną komórkę i wszystko inne co na danym etapie
życia, było ich marzeniem. To pozwalało im zdobywać umiejętności
zarządzania finansami, co aktualnie przynosi moim zdaniem wymierne
korzyści. Taka sama zasada obowiązuje starsze dzieci zastępcze,
przebywające w naszej rodzinie. Otrzymywane środki, są
wykorzystywane rozmaicie, czasami lepiej, czasami gorzej, ale na
pewno operowanie nimi uczy samodzielności i podejmowania konkretnych
decyzji. Kiedyś jedna z dziewczynek postanowiła dzielić się tymi
pieniędzmi ze swoją mamą. Uszanowaliśmy jej wolę, mimo że nie
za bardzo przypadła nam ona do gustu.
Całe dzisiejsze
rozważania w zasadzie oparłem na książce, której na dobrą
sprawę nie przeczytałem. Zapoznałem się tylko z jej fragmentami
oraz opracowaniami zawartych w niej tez. Trochę po czasie, ale chyba
będę musiał to nadrobić, bo być może dokładniejsze zgłębienie
tematu spowoduje, że zgodzę się w pełni z tą metodą. Póki co
wiem, że mam doskonały pomysł na gwiazdkowy prezent dla Majki.
Na koniec podaję
kilka ciekawych stron:
no i oczywiście
książka:
Alfie
Kohn
„Wychowanie bez nagród i kar. Rodzicielstwo bezwarunkowe”
Ciekawe, Pikuś. Troje dzieci mam a to nowość dla mnie. Dziękuję za posta.
OdpowiedzUsuńmam podobne przemyślenia co do kar, a co do montessoriańskiej pedagogiki nagród to powiem tak:
OdpowiedzUsuńtydzień temu bawiłam na urodzinach, na które zaproszony został też rówieśnik mojego "zastępczego" dziecka. Obserwowałam interakcje dwójki maluchów i rzuciło mi się w oczy, że moje dziecko było jakieś dziesięć razy bardziej samodzielne (co wywoływało zachwyty zebranej rodziny), a w kodzie rodzin zastępczych oznaczało po prostu "samodzielność wymuszona sytuacją domową, gdzie dziecko musiało samo o siebie zadbać, bo nikt by tego nie zrobił". Dlatego moje dziecko samo je, samo odnosi talerzyk, samo sobie nakłada i jeszcze patrzy, czy siostra dostała posiłek. Drugi maluch z kolei nie umiał jeść samodzielnie, ale był o głowę wyższy i cechował go ten wyjątkowy sznyt dziecka kochanego od urodzenia, zadbanego, wychuchanego. Rzeczy zupełnie przezroczyste dla rodzin biologicznych, wydolnych i kochających rodzin biologicznych.
Zestawienie ich obu i podciągnięcie pod dowolną uniwersalną politykę pedagogiczną byłoby śmieszne. Mają inny kapitał społeczny, kulturowy i emocjonalny - podczas gdy rówieśnik mojego dziecka ma nadal 2,5 roku, "moje" dziecko ma życiowo około sześciu lat, emocjonalnie około roku, poznawczo około półtora roku, motorycznie ponad trzy lata, a metrykalnie 2,5roku.
Ten rodzaj deficytów bywa niezauważalny dla osób postronnych, które nie rozpisują sobie rozwoju dziecka i nie zastanawiają się - bo nie muszą-z czego wynika przyspieszenie w jednym obszarze, a zahamowanie w innych. I że to nie jest powód do radości, że dwuipółlatek tak świetnie sobie radzi w zakresie samodzielności, ponieważ to osiągnięcie nie wzięło się z jego naturalnego rozwoju i tempa, a z okoliczności życiowych, które można by było w tym przypadku sprowadzić do "zjesz tyle, ile sobie wyszarpiesz"- więc tak, nauczył się szybko chodzić, szybko zjadać i pilnować własnego talerza.
Odnosząc to do systemu nagród. Zaspokajanie tych deficytów jest czymś innym niż praca z kochanym i zaopiekowanym dzieckiem, które nawet bez otrzymywania pochwał słownych, otrzyma wspierające komunikaty niewerbalne od rodziców, więc tak czy siak będzie mieć swoje nagrody, bo samo jego życie i istnienie jest dla kogoś nagrodą.
Z naszymi "zastępczymi" dziećmi jest inaczej. Dlatego nie mam żadnych wątpliwości, że dzieci deficytowe należy chwalić, zachwycać się drobiazgami, pozytywnie wzmacniać słownie, emocjonalnie i na każdym innym polu, bo zwyczajnie nie dostawały tego przez pierwszą część swojego życia i czas na montessoriańską politykę nie jest jeszcze ich czasem, a może i wcale nie będzie.
Dzięki za ten wpis. Mogę się pod nim podpisać.Dużo dyskutowaliśmy z Pikusiem o tym podejściu ale i tak chwalimy i bijemy brawo zarówno maluchom jak i Kapslowi😆👏
Usuń"Było to 5 złotych za każde pół roku życia. Tak więc dla przykładu, 15 letnia Kamisia dostawała 150 złotych miesięcznie."
OdpowiedzUsuńObawiam się, że masz duże zobowiązania wobec dziewczyn, nie wiem, czy się już przedawniły... ;)
Jedno zobowiązanie już jest przedawnione. Jeszcze kilka lat, i kolejne dwie córki skończą szkoły i pójdą do pracy - a wtedy ... zacznę zbierać na emeryturę.
UsuńOj Pikuś Pikuś. Nie zauważyłeś że od paru lat jest połowa tej kwoty a od czasu gdy dwie córki pracują premia dotyczy tylko najmłodszej.
UsuńJak to przeczytają to jeszcze gotów zażądają spłaty 😆
UsuńO Boże! To może lepiej skasować tego posta?
UsuńPrzekonamy je że roszczenia się przeterminowały 😆
Usuń