piątek, 18 listopada 2016

--- Wychowywanie bez nagród

Od czasu, gdy sięgam pamięcią, zawsze uważałem, że wychowywanie małego człowieka polega w głównej mierze na umiejętnym operowaniu nagrodami i karami, które ułatwiają rodzicom kształtowanie pożądanych zachowań. Co więcej – wychodzę z założenia, że system kar i nagród podąża za człowiekiem aż do śmierci, bo przecież czym jak nie nagrodą jest ukończenie dobrej szkoły, znalezienie dobrej pracy, a nawet zwykła premia od szefa. Z kolei życiowe porażki są pewnego rodzaju karami. Od życia? Być może … , chociaż pewnie częściej, od samego siebie. W każdym razie są one czymś, czego jako dorośli ludzie bardzo się obawiamy i ten lęk w jakiś sposób determinuje nasze działanie – często działa motywująco.
Niedawno przeczytałem artykuł dotyczący wychowywania bez stosowania pochwał. Początkowo pomyślałem, że chodzi o dzieci przebywające w placówkach, albo wychowujące się w rodzinach patologicznych. Jednak gdy zacząłem drążyć temat coraz bardziej, okazało się, że koncepcja wychowywania bez kar i nagród, jest całkiem spójną metodyką wychowania, stojącą w opozycji do behawioralnego modelu wychowania, mającego na celu wykształcenie pewnych pożądanych odruchów i nawyków – krótko mówiąc takich cech zachowań, których skutkiem ma być posłuszeństwo dziecka. Być może jestem niedouczony, ale o takich osobach jak Maria Montessori, czy Alfie Kohn, przeczytałem po raz pierwszy w życiu. A jednak są to autorytety w dziedzinie wychowania i edukacji, i na ich koncepcjach powstało wiele programów zarówno dla rodziców, jak też nauczycieli. Myślą przewodnią tej idei jest, „że każde dziecko jest inne i powinno rozwijać się według stworzonych przez siebie indywidualnych planów rozwojowych. W planach tych zapisane są jego możliwości, kompetencje i umiejętności, umożliwiające mu naukę samodzielną i efektywniejszą.”
Z całej teorii wyłania się postulat wychowania naturalnego, w którym dziecko poznaje świat poprzez swój intelekt, emocje i instynkty. System kar i nagród jest nie tylko zbędny, ale wręcz szkodliwy.
Nie wypada mi polemizować z tak postawioną tezą (w końcu jest ona oparta na doświadczeniach i badaniach ekspertów w swojej dziedzinie), ale chyba nie będzie nietaktem wyrażenie swoich wątpliwości. Nawet gdy patrzę na osoby dorosłe, to zauważam, że każdy lubi być doceniony, pochwalony. Czy komplementy tylko potęgują próżność, czy może jednak motywują do działania? Albo taki altruizm … istnieje, czy nie? Czy satysfakcja z działania, które nie przynosi wymiernych korzyści nie jest nagrodą? A nawet ten blog. Prowadzę go, bo to lubię... A lubię to, ponieważ widzę, że ktoś to czyta, że pisze pozytywne komentarze, że mam świadomość tego, iż być może komuś w jakiś sposób pomogłem w podjęciu takiej, czy innej decyzji, albo chociaż umożliwiłem wgląd do świata rodzin zastępczych. Przecież to też są „nagrody”, które przynajmniej mnie motywują do dalszego pisania. Dlaczego zatem powinniśmy pozbawiać nasze dzieci, dobrodziejstw wynikających ze stosowania pochwał?
Spróbuję w skrócie naszkicować model wychowywania bez kar i nagród, odnosząc się także do własnych doświadczeń. Na końcu podam linki do stron, na które trafiłem. Bardzo ciekawa lektura, nawet jeżeli ktoś myśli inaczej … a może zwłaszcza, gdy myśli inaczej.
Najmniej kontrowersyjną sprawą są dla mnie kary. Staram się unikać ich jak ognia, chociaż czasami wydają się one nawet być pożądane przez same dzieci. Jest to mniej więcej jak z sakramentem spowiedzi. Nagrzeszymy, pójdziemy do konfesjonału, dostaniemy trzy zdrowaśki jako pokutę i czujemy się świetnie. W jakim celu to robimy? Dorosłe dzieci? Być może jest to pozostałość po karach, które otrzymywaliśmy w dzieciństwie. Niedawno Kapsel „zżarł” naraz całą torbę batoników (które przyniosła mu mama), mimo że ustalenia były zupełnie inne. Chodził struty, dopóki sprawa się nie wydała. Majka trochę pobręczała, po czym dostał szlaban na oglądanie i czytanie bajek tego dnia. Nagle mu się polepszyło i z pokorą przyjął nałożoną na niego karę. Być może powinien pozostać dłużej sam na sam ze swoim przewinieniem? Kara powoduje pewnego rodzaju „reset”, anulowanie wyrzutów sumienia. Z kolei kara, z którą dziecko się nie zgadza, spowoduje tylko jej unikanie. Gdyby Kapsel ją dostał na przykład za uderzenie Gacka, to następnym razem przyłożyłby mu tak, aby nikt tego nie zauważył. Ważne jest więc uświadomienie dziecku przewinienia oraz takie dobranie kary, aby była ona adekwatna do danego występku. Czasami wystarczy tylko rozmowa dyscyplinująca, zwłaszcza w starszym wieku.
Trudniejsze do zaakceptowania przeze mnie jest zrezygnowanie z nagradzania (łącznie z udzielaniem pochwał).
Według koncepcji, którą rozważam, pochwała jest czymś, co bynajmniej nie jest potrzebne dziecku, za to jest spełnieniem potrzeby rodzica, którego celem jest wymuszenie na dziecku jakiegoś zachowania (np. skoro wie, że ładnie rysuje, to porysuje jeszcze przez jakiś czas i da nam trochę spokoju) albo jest to sposób na spełnienie pewnych oczekiwań rodziców (być może tylko, aby dziecko nie odstawało pod pewnym względem od rówieśników, ale być może również spełniło jakieś niezrealizowane marzenia rodziców). Tak czy inaczej, jest to pewnego rodzaju forma manipulowania dzieckiem, które podsycane takimi twierdzeniami, w końcu samo w to uwierzy. Blokowane jest w takim przypadku twórcze myślenie, bo skoro wszystko jest takie super, to po co to ulepszać. Mama biologiczna naszego Kapsla, też czasami próbuje z nim rysować. Chwali go strasznie, mimo że sama jest autorką przynajmniej połowy dzieła (a i tak nie wygląda ono na pracę sześciolatka). Ja jeszcze nigdy nie pochwaliłem go za rysunek, bo trudno roztkliwiać się nad ładnie narysowaną gwiazdką, która jest zwyczajnie linią prostą (lekko falującą). W takim przypadku zgadzam się, że pochwała może przynieść więcej szkód, niż korzyści. Za to często chwalę chłopca za jego opiekuńczość w stosunku do innych naszych dzieci. Wydaje mi się, że w tym przypadku, wyrażam to co chłopiec sam czuje, a moja aprobata jest zupełnie szczera i naturalna. Uważam więc, że nie należy dzieci przechwalać, komplementować czegoś, ku czemu nie ma podstaw.
Przeciwnicy nagród, zwracają również uwagę na to, że wewnętrzna potrzeba miłości i akceptacji, staje się w przypadku ich stosowania - warunkowa. Dziecko stara się postępować tak, aby zadowolić rodzica. Nie jest sobą, nie buduje poczucia własnej wartości. Jego działanie jest ukierunkowane na zdobywanie nagród. Nawet, jeżeli rodzice kierują się szczytnymi pobudkami i pochwały nie są celowym manipulowaniem, to w najlepszym razie wychowują własnego klona. Coś w tym jest … czasami warto stanąć obok dziecka tylko w roli obserwatora. Aktualnie jest w naszej rodzinie 14 miesięczny chłopiec – Gacek. Mimo wielu starań z naszej strony, nie potrafi zawalczyć o swoje prawa w konfrontacji ze starszą o cztery miesiące Smerfetką, jak też młodszym o cztery miesiące Białaskiem. Jego obroną przed tą dwójką jest tylko płacz (nawet nie próbuje uciekać), a wydaje mi się, że nagrodą dla niego jest ich skarcenie. Jednak Gacek i Smerfetka, śpią razem ze mną w jednym pokoju. Jest to jeden wielki plac zabaw – mało mebli, dużo zabawek, a przede wszystkim jest tam bezpiecznie. Gdy dzieci się obudzą, wyciągam je z łóżeczek na podłogę i jedynym obowiązującym prawem, jest prawo dżungli. Ja nie ingeruję dopóki krew się nie leje (a takiej sytuacji dotychczas jeszcze nie było), jestem obserwatorem. Nie chwalę, nie karcę. Dzieci raczej traktują mnie wówczas jak jedną z zabawek (zwłaszcza, że czasami zdarza mi się jeszcze przysnąć). Dzieciaki robią co chcą – zdobywają nowe doświadczenia. Potrafią się zjednoczyć, aby osiągnąć jakiś cel, i potrafią się pokłócić. Gacek w tej sytuacji umie zawalczyć o swoje prawa – czasami ucieka, a czasami staje do walki o jakąś zabawkę (rzadko płacze – być może zwyczajnie wie, że nie może za bardzo na nikogo liczyć). Owszem, dzieci rozwijają się wówczas według własnego planu rozwojowego, opartego na własnych możliwościach i umiejętnościach, ale cały ich dzień raczej nie powinien w ten sposób wyglądać.
Podobno od wszystkiego się można uzależnić (chociaż moim zdaniem tylko wówczas, gdy to coś występuje w nadmiarze), również od pochwał. Rodzice nagradzają ..., dzieci odczuwają wzmożoną potrzebę otrzymywania nagród ..., rodzice odpowiadają na to zapotrzebowanie. Machina rozpędza się coraz bardziej, a jej skutkiem jest uzależnienie dziecka od systemu wartości rodziców. Z pozoru wydaje się to zupełnie naturalne, w końcu każdy rodzic chciałby, aby jego dziecko czuło i myślało podobnie jak on. Tutaj w pełni zgadzam się z tym, że każde dziecko przede wszystkim powinno być sobą. Dlatego staram się nie nadużywać pochwał, ponieważ częste chwalenie powoduje, że dziecko przestaje na nie reagować. Pochwały zwyczajnie powszednieją, za to pojawia się wzmożona potrzeba chwalenia w innej dziedzinie.
Wracając do tytułowego poglądu - największym skutkiem ubocznym pochwał, jest ich wpływ na późniejsze życie dziecka. Osoby takie są mniej asertywne, niechętnie podejmują inicjatywę, są mniej pewne siebie, nie bronią swoich racji, często zmieniają zdanie, krótko mówiąc – nie wychylają się. Dzieje się tak, ze względu na ryzyko popełnienia błędu, czego konsekwencją jest brak pochwały, co w pewien sposób jest utożsamiane z miłością i akceptacją.
A jak ludzie dorośli, którzy w młodości otrzymywali duże dawki pochwał, radzą sobie z rzeczywistością? Zdaniem naukowców, cały czas dążą do zaspokojenia potrzeby nagradzania, często poświęcając swoje pasje, życie rodzinne, zdrowie.
Tak więc głównym wnioskiem, który wyłania się z koncepcji wychowywania bez nagród jest to, że pochwały wcale nie motywują do działania, a wręcz blokują kreatywne myślenie. Co więcej, dopingują do otrzymywania ich coraz więcej, a do tego powodują postrzeganie innych osób (zwłaszcza najbliższych) w „krzywym zwierciadle”, co z kolei w jakiś sposób wypacza pojęcie miłości i akceptacji.

Przyjmijmy więc, że rodzice zrezygnują ze stosowania nagrody, jako instrumentu wychowywania. Naturalnym pytaniem jest w tym przypadku: co w zamian?
Niestety w mojej ocenie, wachlarz propozycji jest bardzo mizerny i w żaden sposób nie rekompensuje radości dziecka wynikającej ze stosowania nagród (głównie pochwał).
W tej metodzie wychowawczej, nacisk kładzie się na to, aby dziecko poczuło się zauważone, ale niekoniecznie ocenione. Moją uwagę zwróciło zdanie, że gdy na usta ciśnie się pochwała, to lepszym rozwiązaniem od jej wypowiedzenia jest ... nie powiedzieć nic. Chociaż najwłaściwiej jest tak pokierować rozmową, aby uaktywnić proces myślowy dziecka. Na przykład zamiast powiedzieć „Fajny rysunek”, należy zapytać „Jesteś zadowolony ze swojego dzieła? Trudno się rysowało? A dlaczego akurat narysowałeś słonia?” Wszelkie rozmowy z dzieckiem mają zachęcać do refleksji. Zamiast powiedzieć „Cieszę się, że czytasz książkę?”, lepiej zadać pytanie „Co cię w niej zaciekawiło?”. Gdy dziecko zrobi coś dla swojego opiekuna, to nie należy go za to pochwalić, a tylko zwyczajnie powiedzieć „dziękuję”.
Smerfetka, gdy dostanie do ręki trzy ciastka, to jedno daje Białaskowi, drugie nagryza i oddaje Gackowi, po czym zaczyna sobie bić brawo. W myśl koncepcji, którą przedstawiam, nie powinienem jej za to pochwalić, lecz skierować jej uwagę na skutek takiego postępowania, choćby słowami „Zobacz jaką radość sprawiłaś chłopcom?” Czy to wystarczy, aby dziecko zechciało się czymkolwiek podzielić? Stosując system pochwał, stosunkowo łatwo to osiągnąć. Małe dziecko bardzo lubi chwalić się swoimi osiągnięciami przed rodzicami, czy opiekunami. Czasami wystarczy zwykłe „brawo-brawo”, aby pewne zachowanie wzmocnić i utrwalić.
Jak więc radzić sobie z tak małym dzieckiem, bez uciekania się do nagród. Znalazłem też na to odpowiedź: rada i przewodnictwo (czyli działanie własnym przykładem oraz tłumaczenie, tłumaczenie i jeszcze raz tłumaczenie), dopasowanie otoczenia dziecka do jego wieku i odpowiedzialności, oraz naturalne konsekwencje.
Proste? Pewnie, że tak – ale może tylko w teorii, albo w przypadku dzieci wyjątkowo rozgarniętych. Dla naszego sześcioletniego Kapsla, ciąg przyczynowo-skutkowy jest czystą abstrakcją. Miał niedawno ulubioną zabawkę – helikopter, któremu szybko poobrywał wszystkie śmigła. Bardzo go żałował, ale i tak niczego go to nie nauczyło. Zwyczajnie zmienił obiekt zainteresowań – została nim wyścigówka, która w krótkim czasie straciła koła. Jak takiemu chłopcu dopasować otoczenie? To raczej on szybko dopasowuje się do zmian. Nie potrzebuje zabawek, a dokładniej – zabawką może być wszystko – wężyk od spłuczki w toalecie, termoregulator przy grzejniku, żarówka przy lampce nocnej i tym podobne rzeczy. Mieliśmy też dziewczynkę, która wchodziła na krzesło, dalej na stół i siadała na skraju blatu. Jak tutaj dopasować otoczenie do wieku i odpowiedzialności dziecka – wynieść wszystkie krzesła?
W naszym życiu rodzinnym, pochwały i inne nagrody są chlebem powszednim (chociaż nie są stosowane w nadmiarze – przynajmniej tak nam się wydaje). Z jednej strony są tym, czego dzieci oczekują, a z drugiej pozwalają nam kształtować w nich pewne pozytywne zachowania. Staramy się jednak łączyć różne modele, tak aby wychować dzieci dążące do samodzielności, odpowiedzialne, budujące wiarę w siebie.
Opiszę na koniec jeden z elementów naszego systemu wychowania, który mimo wewnętrznego sprzeciwu niektórych osób, moim zdaniem przyniósł pożądany efekt. Jest to połączenie nagrody (w postaci kieszonkowego) z poszanowaniem naturalnej indywidualności dziecka. Od wczesnego dzieciństwa, nasze córki dostawały stosunkowo duże kieszonkowe. Było to 5 złotych za każde pół roku życia. Tak więc dla przykładu, 15 letnia Kamisia dostawała 150 złotych miesięcznie. Jednak aby nie było tak łatwo, z całej puli została wyodrębniona pewna kwota, która była do podziału pomiędzy córki, według ich uznania. Szybko ustaliły między sobą procedurę rozdzielania tych pieniędzy. Był to system oparty o punkty, które sobie przyznawały za wykonanie różnych czynności np. nakarmienie psa, posprzątanie części wspólnych (schodów, kuchni, łazienki), zrobienie prania, zapakowanie i wypakowanie zmywarki itd. Zdarzały się więc miesiące, że młodsza córka dostała wyższe kieszonkowe niż starsza, ponieważ więcej czasu poświęciła na prace domowe. Nas to cieszyło, ponieważ prace na rzecz rodziny były wykonywane chętnie, zwłaszcza wówczas, gdy ich portfel stawał się bardzo wychudzony. Niektórzy mówili, że „na stare lata” to nam za darmo nawet szklanki wody nie podadzą. Nie wiem jak będzie z tą szklanką wody na starość, ale z pewnością dziewczyny wykształciły w sobie pewne nawyki i zasady, które nadal istnieją, mimo że cały system już od jakiegoś czasu nie funkcjonuje. W mojej ocenie jedną z ważniejszych korzyści była umiejętność wypracowania wspólnych mechanizmów decydujących o funkcjonalności całej metody i stosowanie się do nich. Nas jako rodziców nie interesowało, na co zostaną wydane te pieniądze. Mogły zostać przeznaczone na słodycze, albo być odkładane na jakiś markowy „ciuch”, wypasioną komórkę i wszystko inne co na danym etapie życia, było ich marzeniem. To pozwalało im zdobywać umiejętności zarządzania finansami, co aktualnie przynosi moim zdaniem wymierne korzyści. Taka sama zasada obowiązuje starsze dzieci zastępcze, przebywające w naszej rodzinie. Otrzymywane środki, są wykorzystywane rozmaicie, czasami lepiej, czasami gorzej, ale na pewno operowanie nimi uczy samodzielności i podejmowania konkretnych decyzji. Kiedyś jedna z dziewczynek postanowiła dzielić się tymi pieniędzmi ze swoją mamą. Uszanowaliśmy jej wolę, mimo że nie za bardzo przypadła nam ona do gustu.
Całe dzisiejsze rozważania w zasadzie oparłem na książce, której na dobrą sprawę nie przeczytałem. Zapoznałem się tylko z jej fragmentami oraz opracowaniami zawartych w niej tez. Trochę po czasie, ale chyba będę musiał to nadrobić, bo być może dokładniejsze zgłębienie tematu spowoduje, że zgodzę się w pełni z tą metodą. Póki co wiem, że mam doskonały pomysł na gwiazdkowy prezent dla Majki.
Na koniec podaję kilka ciekawych stron:

no i oczywiście książka:
Alfie Kohn „Wychowanie bez nagród i kar. Rodzicielstwo bezwarunkowe”


9 komentarzy:

  1. Ciekawe, Pikuś. Troje dzieci mam a to nowość dla mnie. Dziękuję za posta.

    OdpowiedzUsuń
  2. mam podobne przemyślenia co do kar, a co do montessoriańskiej pedagogiki nagród to powiem tak:
    tydzień temu bawiłam na urodzinach, na które zaproszony został też rówieśnik mojego "zastępczego" dziecka. Obserwowałam interakcje dwójki maluchów i rzuciło mi się w oczy, że moje dziecko było jakieś dziesięć razy bardziej samodzielne (co wywoływało zachwyty zebranej rodziny), a w kodzie rodzin zastępczych oznaczało po prostu "samodzielność wymuszona sytuacją domową, gdzie dziecko musiało samo o siebie zadbać, bo nikt by tego nie zrobił". Dlatego moje dziecko samo je, samo odnosi talerzyk, samo sobie nakłada i jeszcze patrzy, czy siostra dostała posiłek. Drugi maluch z kolei nie umiał jeść samodzielnie, ale był o głowę wyższy i cechował go ten wyjątkowy sznyt dziecka kochanego od urodzenia, zadbanego, wychuchanego. Rzeczy zupełnie przezroczyste dla rodzin biologicznych, wydolnych i kochających rodzin biologicznych.
    Zestawienie ich obu i podciągnięcie pod dowolną uniwersalną politykę pedagogiczną byłoby śmieszne. Mają inny kapitał społeczny, kulturowy i emocjonalny - podczas gdy rówieśnik mojego dziecka ma nadal 2,5 roku, "moje" dziecko ma życiowo około sześciu lat, emocjonalnie około roku, poznawczo około półtora roku, motorycznie ponad trzy lata, a metrykalnie 2,5roku.
    Ten rodzaj deficytów bywa niezauważalny dla osób postronnych, które nie rozpisują sobie rozwoju dziecka i nie zastanawiają się - bo nie muszą-z czego wynika przyspieszenie w jednym obszarze, a zahamowanie w innych. I że to nie jest powód do radości, że dwuipółlatek tak świetnie sobie radzi w zakresie samodzielności, ponieważ to osiągnięcie nie wzięło się z jego naturalnego rozwoju i tempa, a z okoliczności życiowych, które można by było w tym przypadku sprowadzić do "zjesz tyle, ile sobie wyszarpiesz"- więc tak, nauczył się szybko chodzić, szybko zjadać i pilnować własnego talerza.
    Odnosząc to do systemu nagród. Zaspokajanie tych deficytów jest czymś innym niż praca z kochanym i zaopiekowanym dzieckiem, które nawet bez otrzymywania pochwał słownych, otrzyma wspierające komunikaty niewerbalne od rodziców, więc tak czy siak będzie mieć swoje nagrody, bo samo jego życie i istnienie jest dla kogoś nagrodą.
    Z naszymi "zastępczymi" dziećmi jest inaczej. Dlatego nie mam żadnych wątpliwości, że dzieci deficytowe należy chwalić, zachwycać się drobiazgami, pozytywnie wzmacniać słownie, emocjonalnie i na każdym innym polu, bo zwyczajnie nie dostawały tego przez pierwszą część swojego życia i czas na montessoriańską politykę nie jest jeszcze ich czasem, a może i wcale nie będzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za ten wpis. Mogę się pod nim podpisać.Dużo dyskutowaliśmy z Pikusiem o tym podejściu ale i tak chwalimy i bijemy brawo zarówno maluchom jak i Kapslowi😆👏

      Usuń
  3. "Było to 5 złotych za każde pół roku życia. Tak więc dla przykładu, 15 letnia Kamisia dostawała 150 złotych miesięcznie."

    Obawiam się, że masz duże zobowiązania wobec dziewczyn, nie wiem, czy się już przedawniły... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedno zobowiązanie już jest przedawnione. Jeszcze kilka lat, i kolejne dwie córki skończą szkoły i pójdą do pracy - a wtedy ... zacznę zbierać na emeryturę.

      Usuń
    2. Oj Pikuś Pikuś. Nie zauważyłeś że od paru lat jest połowa tej kwoty a od czasu gdy dwie córki pracują premia dotyczy tylko najmłodszej.

      Usuń
    3. Jak to przeczytają to jeszcze gotów zażądają spłaty 😆

      Usuń
    4. O Boże! To może lepiej skasować tego posta?

      Usuń
    5. Przekonamy je że roszczenia się przeterminowały 😆

      Usuń