niedziela, 26 czerwca 2022

--- Być może

 


Oglądałem z Majką pewien film. Od czasu, gdy pożegnaliśmy Ziutę, Helę i Mirabelkę, mamy nawet czas na przyjemności. Akcja rozgrywała się w sądzie i wypowiadał się biegły psychiatra na temat poczytalności oskarżonego. Cały jego wywód został skomentowany przez obrońcę słowami: „Być może mój aplikant jest idiotą, a być może nie”.

Coraz częściej próbuję zajrzeć w duszę psychiatry, psychologa, pedagoga, a nawet sędziego i odpowiedzieć sobie na pytanie: „Co dalej?”. Jak na razie odpowiedź też jest tylko jedna: „Być może...”.

Omen i Dagon są jakby jednym ciałem. Wzajemnie się uzupełniają. Jeden je tylko owoce i warzywa, drugi mięso i kiełbasę. Jeden ma szeroko rozstawione oczy, drugiemu brakuje rynienki pod nosem. Jeden jest uosobieniem cech atawistycznych, drugi pieprzonym superego pozbawionym instynktów. Czy potrafią istnieć niezależnie od siebie?

Prędzej, czy później pojawi się pytanie: „Co państwo myślą na temat możliwości rozdzielenia braci?”.

Rodzeństwo powinno wychowywać się wspólnie” – jest to fraza wielokrotnie powtarzająca się w kodeksie rodzinnym i opiekuńczym. Jest też słowo wytrych – „chyba, że dobro dziecka wymaga innego rozstrzygnięcia”. Pomiędzy tym jest wyrażenie „być może”, wypowiadane tu i ówdzie przez rozmaitych specjalistów. Być może mieszkanie w oddzielnych rodzinach zastępczych będzie dla chłopców korzystniejsze. Być może będzie to jedyne rozwiązanie, bo nie znajdzie się rodzina gotowa na przyjęcie bliźniaków w komplecie. Być może będzie to ratunek przed metą w domu dziecka, albo domu pomocy społecznej.

Omen, pozbawiony towarzystwa brata bliźniaka, potrafi współpracować, skupić się, myśleć, a nawet rozumieć nasze polecenia i oczekiwania. Nie jest błyskotliwy, chociaż zdarzają się osoby zafascynowane nim. „Czy pani zauważyła, że on sam się rozebrał i sam ubrał?” – powiedziała do Majki neurolożka podczas ostatniej wizyty. Mała rzecz, a cieszy. Pół roku ćwiczeń zwieńczone sukcesem. Dagon wciąż jeszcze walczy, bezskutecznie wkładając dwie nogi do jednej nogawki. Po kilku, a bywa że kilkunastu minutach, druga noga przypadkowo natrafia na drugą dziurę i też jest radość. Z tego, że się udało, czy z tego, że może dołączyć do bawiącej się grupy? Zresztą jakie to ma znaczenie. Mamy wspierać mocne strony Dagona. Właśnie opisałem jedną z nich. Jedną z nielicznych – chęć.
Wrócę na chwilę do gabinetu neurologicznego. A właściwie do poczekalni, w której na ścianie wisi wielki napis: „Proszę nie wchodzić butami na krzesła i kanapy”. Nasi chłopcy są jedynymi, którzy stosują się do tej prośby. Wbrew pozorom, wnioski z tego można wyciągnąć bardzo rozbieżne. Nie tylko w odniesieniu do dzieci. Być może to my – Majka i ja – mamy zbyt wygórowane ambicje. Może wymagamy od bliźniaków zbyt wiele. Może powinniśmy sobie odpuścić, zdać się na los, albo przyjąć do wiadomości, że będziemy mieszkać z sobą jeszcze wiele miesięcy.
Już się do siebie przyzwyczailiśmy. Na razie tylko tyle. A może aż tyle i będzie najwyżej gorzej. Jest mi bardzo trudno przewidzieć przyszłość, bo poza umysłem, coraz większą rolę będą odgrywać uczucia i emocje. Może być tak, że zacznie pojawiać się coraz większa rozbieżność w odbiorze Omena i Dagona.

Ten pierwszy idzie do przodu. Nie ma znaczenia, że wolno. Z chłopcem można już nawet porozmawiać na tematy filozoficzne:

– Jak myślisz Omen, lubimy się?
– Lubię misie.

Albo o prozie życia:

– Omen, ten kawałek jest od tych puzzli, czy od jakich?

– Od jakich.

Nawet to, że chłopiec potrafi rzucić się na podłogę, walić o nią głową i nogami, i wydzierać się na całe gardło – nie jest jakoś specjalnie frustrujące. Zwyczajnie rozpoczął się bunt dwulatka. Dwa lata za późno, ale świadczy o kolejnym etapie rozwoju.

Dagon stoi w miejscu, przez co, jest nawet bardziej przewidywalny. Gdy stanie przed koniecznością dokonania choćby najprostszego wyboru, zawsze jest: „tak”, „nie chcę”, „ja chcę”, „nie”. Przez kilkanaście minut potrafi w ten sposób walczyć sam z sobą. Jest ich jakby dwóch w jednym ciele, a każda z jego osobowości jest nieprzetłumaczalna. Wiem, że jest mu ciężko i wcale nie jest to jego winą. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co musi dziać się w jego głowie. Podobnie jest, gdy coś do niego mówię. Wysłuchuje mnie, czasami nawet odpowie „okej”, po czym obraca się na pięcie i dalej robi źle. Nawet nie wiem, czy mnie nie słyszy, nie rozumie, czy jakaś wyższa siła każe mu robić to, co robi. Gdy dzieci przy stole dostają po jakimś smakołyku, Dagon natychmiast wpycha go do buzi, zjada w ciągu kilku sekund, po czym dopada do innego dziecka krzycząc: „To było moje”. Prawdopodobnie jest o tym święcie przekonany i nie pamięta, że swój łakoć już dawno zjadł. Albo wydziera komuś nie swoje ciastko. Poproszony, aby je oddał – patrząc prosto w oczy, zgniata je i rozkrusza w pył. Nie potrafi też bawić się w basenie, jak to robią inne dzieci. Jakieś nieznane lęki i fobie nie pozwalają mu do niego wejść. W zamian – wylewa z niego wodę, wsypuje piasek, kamienie, albo wrzuca do niego resztki obiadu. Podobno dzieci w tym wieku nie potrafią być złośliwe, a każda aktywność służy zaspokojeniu jakiejś potrzeby. Jakiej w tym przypadku? Ciekawości, jak wygląda rozkruszone ciastko?
Cały czas się zastanawiam, czy znajdą się rodzice, którzy będą chcieli spędzić z chłopcami resztę swojego życia. Zaczynam powtarzać do siebie za Majką: „Nie mierz innych swoją miarą”. Ale jaką mam pewność, że nie trafimy na pasjonatów idei nierozdzielania rodzeństw. Teoretyków, którym się wydaje, że wystarczy trochę miłości. Ludzi przekonanych o uzdrawiających walorach rodziny.
Nawet jeżeli patrzę przez pryzmat własnych odczuć i brak mi wiary w znalezienie jednej rodziny dla obu chłopców, nie mogę odrzucić myśli, że taka rodzina istnieje. Tylko jak długo jej szukać i kto ma o tym decydować. I gdzie jej szukać?
Preadopcja naprawdę istnieje. Są rodziny adopcyjne gotowe przyjąć trudne, niedługo już czteroletnie bliźniaki bez uregulowanej sytuacji prawnej. Są ośrodki adopcyjne proponujące taką formę przyjęcia dziecka. Trochę się z Majką rozchodzimy w naszych pomysłach na przyszłość chłopców. Ja tylko w chwilach zwątpienia mówię do niej: „Zadzwoń. Skoro się zdecydują, to ich problem”. Na razie nie dzwoni.

Bycie rodzicem zastępczym staje się dla mnie coraz trudniejsze. Muszę się jakoś określić. To chyba mój obowiązek. Ale też prawo, chociaż w tym przypadku, to niemal jak prawo do eutanazji. Może się okazać, że jednemu odetnę kroplówkę. A być może, nie. A może jednemu i drugiemu.

Kilka lat temu mieszkała z nami Królewna. Znowu ma złamaną nogę, chociaż wcale się nie rusza, a jej kontakt ze światem jest bardzo ograniczony. Od miesięcy, bez przerwy jest na silnych lekach przeciwbólowych. Podobno jeszcze się uśmiecha. Przyjmuje nowe sakramenty i dostaje wsparcie przez modlitwę. Nie wiem tylko czy o dalsze życie, czy szybką śmierć. Gdybym tutaj miał prawo, nie miałbym problemu z podjęciem decyzji. Nie lubię bólu. Nikt nie lubi. Nawet jak się uśmiecha.

W przypadku bliźniaków wciąż się waham, chociaż jestem już coraz bliżej wyrobienia sobie własnego zdania. Będzie to wprawdzie tylko jedno zdanie z wielu, ale być może inni członkowie zespołu uznają, że ma ono dużą wagę. A być może, nie. A „kropkę nad i” postawi wiadomo kto. Choć niekoniecznie zgodnie ze zdaniem zespołu.

Tak na marginesie – wreszcie się ostatnio dowiedziałem, jaka jest żeńska forma sędziego. Nie sędzina, nie sędzia, tylko – sędzini.

Coraz mniej ciekawie wygląda sytuacja Mopika, a prawo do wspólnego wychowywania się rodzeństw jeszcze bardziej wszystko gmatwa. Jednak tutaj moje „być może” wyewoluowało w „mam pewność”, chociaż jeszcze kilka miesięcy temu wahałem się podobnie jak w przypadku chłopców – między dobrem wynikającym ze wspólnego mieszkania z rodzeństwem, a potrzebą dużej indywidualnej uwagi i responsywnego opiekuna (jak to ładnie zostało określone w jednej z opinii). Chociaż różnica w odniesieniu do chłopców jest diametralna, gdyż Mopika z bratem i siostrą łączą tylko geny (a nawet połowa kompletu). Widzieli się tylko jeden raz w życiu i to przypadkowo. Gdy Mopik się rodził, rodzeństwo już przebywało w pieczy zastępczej, a potem jeszcze trzykrotnie zmieniało rodzinę. W każdym razie, w tym przypadku nie mówimy o idei nierozdzielania rodzeństw, tylko ich łączenia.

Rodzeństwo Mopika niedawno zostało umieszczone w rodzinie zastępczej docelowej, która właśnie rozpoczęła batalię o przyjęcie naszej dziewczynki. Teoretycznie idea ze wszech miar słuszna – dzieci będą wychowywać się razem. Nie ma przecież znaczenia, że Mopik jest wolny prawnie, zgłoszony do ośrodka adopcyjnego i są chętni na jego przysposobienie. Gdyby ktoś pomyślał, że ostatnie zdanie jest sarkazmem, to od razu wyjaśniam, że nie. Forma prawna jest dla mnie sprawą drugorzędną, a w przypadku dzieci obciążonych rozmaitymi traumami i zaburzeniami, rodzice zastępczy mimo wszystko mogą liczyć na większe wsparcie instytucjonalne, niż adopcyjni. Oczywiście, o ile chcą. I tutaj jest pierwszy pies pogrzebany. Zdarza się, że nawet na panelu kończącym szkolenie dla rodziców zastępczych (jeszcze przed uzyskaniem kwalifikacji do pełnienia swojej roli) pada stwierdzenie: „Nie zamierzam współpracować z sądami i koordynatorami pieczy zastępczej”. W tym miejscu powiem jedynie, że różnica między rodzicem zastępczym, a adopcyjnym, nie polega tylko na tym, że ten pierwszy dostaje pieniądze na utrzymanie dziecka, a drugi nie.

Nowi rodzice rodzeństwa Mopika nigdy nie byli zainteresowani naszą dziewczynką, chociaż proces przejścia dzieci do ich rodziny trwał wiele miesięcy. Teraz zmienili zdanie. Czyżby dlatego, że siostra wkrótce kończy siedem lat i żegnaj urlopie macierzyński? Mogę się tylko cieszyć, że wiedza przychodzi z czasem.

Zanim do naszej rodziny przyszedł Omen i Dagon, Mopik rozwijał się niemal książkowo. Żaden z lekarzy, u których byliśmy, nigdy nie miał większych uwag, chociaż wiadomo było, że mama dziewczynki piła w czasie ciąży – i to sporo. Mopik zawsze był radosny, miły i sympatyczny dla wszystkich domowników. Nie przeszkadzało to, że miał sporo sióstr i braci zastępczych, których w tym samym czasie nigdy nie było mniej niż troje. O ile dobrze pamiętam, dziewczynka świetnie dogadywała się z Romulusem, Remusem, Mirabelką, Stokrotką, Paprotką, Blanką i Shirley. Nawet noworodek Tycia nie była dla niej zagrożeniem. To było rodzeństwo Mopika, które miesiąc po miesiącu znikało z jej życia. Niektóre z dzieci widuje jeszcze raz na jakiś czas, ale i to się niedługo skończy.

Chaos, który wprowadził do naszej rodziny Dagon z Omenem, pogłębił się jeszcze bardziej wraz z przybyciem Ziuty, Heli i Einsteina. Zacząłem też obserwować coś bardzo dziwnego. Te nowe dzieci – zaczynały zdrowieć emocjonalnie. Dotychczasowe – wręcz przeciwnie. Zupełnie jakby działała jakaś zasada zachowania energii. Teraz, gdy znowu mamy tylko czwórkę, jest dużo lepiej. Mopik przestał uderzać głową o podłogę i wściekać się nie wiadomo o co. Nadal jednak bardzo walczy o skupienie naszej uwagi. Z zewnątrz zapewne wygląda to na kapryszenie i rozpieszczenie. Ale tylko wygląda. Czekamy, aż wszystko się wreszcie skończy i dziewczynka zamieszka w szczęśliwej rodzinie – sama. Czasu zbyt dużo nie ma, bo zapewne wkrótce rozpoczną się prośby o przyjęcie przez nas kolejnych dzieci. Jedną dwulatkę już odpuściliśmy, chociaż gdyby nie stan Mopika, nie byłoby żadnego problemu. Być może nie zostało to dobrze przyjęte.

Rodzice zastępczy starający się o Mopika, nic o niej nie wiedzą, chociaż uważają, że doskonale znają sytuację i potrzeby dziewczynki. Nie rozmawiali na ten temat prawie z nikim – zwłaszcza z nami. Uważają też, że rodzeństwo dziewczynki odczuwa głęboki niepokój o losy siostry i czuje się z nią szczególnie związane. Zapewne takie stwierdzenia padają z ust tych młodych osób – dzieci, które po wieloletniej tułaczce po rodzinach zastępczych są ekspertami w temacie więzi. Tym razem to jest sarkazm – rodzeństwo ma wiele zaburzeń. Samo jest mocno poturbowane emocjonalnie i wymaga wsparcia terapeutycznego. Czy Mopik ma odegrać rolę leku dla swojej siostry i brata? Być może. Czy będzie to argument dla sędzini?

Majka, z flepem w ręce o opiece prawnej oraz opiniami wielu specjalistów i urzędników, stoi już w progach startowych. Ona też nie przegrała jeszcze żadnej sprawy.


środa, 15 czerwca 2022

--- Depresja poadopcyjna

 


Żaden ze znanych mi rodziców adopcyjnych, nie doświadczył stanu, który można określić mianem depresji. Możliwe?

Pewnie nie. Rozmaite źródła, do których dotarłem, różnią się nieco w szczegółach, ale wszędzie jest wspomniane, że depresja dotyka więcej niż połowę rodzin adopcyjnych. Podejrzewam, że dotyczy to również zastępczych. Do tego, w przeciwieństwie do depresji poporodowej, bywa także udziałem mężczyzn.
Można się zatem zastanowić, dlaczego rodzice adopcyjni się do tego nie przyznają. Dlaczego żadna z tak dobrze znanych mi osób, nigdy nie powiedziała: „Wiesz, żałuję mojej decyzji”. Albo chociaż: „Przerosło mnie to. Inaczej to sobie wyobrażałam”, czy: „Myślałam, że będę szczęśliwa”. Wstyd? Przekonanie o braku zrozumienia z mojej strony?
Wszystkim się wydaje, że mamy rodzące dzieci, mają prawo przeżywać trudne chwile. Mają prawo popaść w depresję. Bo przecież wszyscy mają zrozumienie dla buzujących hormonów, zmęczenia, braku akceptacji swojej fizyczności, ciągłego niewyspania przy maluchu budzącym się co jakiś czas niezależnie od pory dnia. Rodzice adopcyjni jakby nie mają ku temu podstaw, bo przecież przygotowywali się do adopcji najczęściej przez wiele lat, a adoptowane dziecko jest już nieco starsze – można powiedzieć odchowane.
A jednak.
Nie zamierzam udowadniać, że rodzice adopcyjni mają więcej powodów, aby wpaść w stan depresyjny niż mamy noworodków – chociaż tak uważam. Spojrzę na problem chłodnym, aczkolwiek bardzo subiektywnym wzrokiem.

Niespełnione oczekiwania...

zarówno wobec dziecka, jak też wobec siebie. Wielu ludziom się wydaje, że każde dziecko można pokochać. Czasami tylko trzeba nieco dłużej na to poczekać. Szczególnie tak właśnie uważają osoby, które nie mają nic wspólnego ani z adopcją, ani z pieczą zastępczą – obserwują i oceniają. Ja, gdy na placu zabaw widzę bawiące się dwulatki, albo nie daj boże zaglądam do grupy przedszkolnej czterolatków, odnoszę zupełnie inne wrażenie. Wiem, że nie potrafiłbym pokochać wielu z nich. A przecież każde z tych dzieci (a przynajmniej zdecydowana większość) jest zdrowe w szerokim znaczeniu tego słowa. Przede wszystkim, ma silne więzi ze swoimi rodzicami. Posiada umiejętność, od której zależy bardzo wiele.

Rodzice, którzy przychodzą do naszego domu, często mówią, że już od pierwszego dnia coś zaiskrzyło między nimi, a dzieckiem. Że od samego początku pojawiła się jakaś niewidzialna nić porozumienia, nadawanie na tych samych falach i tak dalej, i tak dalej. Niektórzy zapewne faktycznie tak czują. Inni może uważają, że wypada tak powiedzieć, a dla jeszcze innych są to pobożne życzenia. Nieliczni potrafią przyznać, że nie czują nic. Widzą zwyczajne dziecko. Takie, jak to jedno z wielu na placu zabaw. Do tego mają świadomość istnienia rozmaitych zaburzeń – tych, o których przeczytali w dokumentacji, tych których nie da się przewidzieć i tych, które być może ktoś przed nimi zataił. Bywa, że z każdym kolejnym dniem okazuje się, że rzeczywistość jest zupełnie inna niż plany i marzenia. To może wzbudzać wątpliwości związane z podjętą decyzją o adopcji, czy tylko pieczy zastępczej. W takiej chwili szybko pojawia się obawa przed oceną ze strony bliskich, znajomych, czy pracowników ośrodka adopcyjnego, albo organizatora pieczy zastępczej. A to już początek równi pochyłej w poczuciu winy, wstydu, złości do samego siebie.

Dlatego razem z Majką staramy się powiedzieć rodzicom, że może być różnie i trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność. Ani adopcja, ani piecza zastępcza nigdy nie będą tym samym co urodzenie dziecka. Zawsze będzie to starcie dwóch historii i oczekiwań przynajmniej trojga osób.

Jakiś przykład? Proszę bardzo – Ziuta i Hela. Dziewczynki inteligentne, ładne, zdrowe i w miarę młode (jak na adopcję). Chętne do współpracy, a do tego niesamowicie otwarte, co dodatkowo wzbudza sympatię ze strony każdego, kto ma okazję je poznać. Pierwsze spotkanie nowych rodziców z dziewczynkami było euforyczne. „Tak, to są dzieci dla nas” – mówili. A siostry zachowywały się tak, jak oczekiwali tego rodzice. Były czarujące, błyskotliwe, miłe. Rozpoczął się miesiąc miodowy. Jak zawsze. Tyle, że czasami trwa on tylko kilka dni, a czasami parę tygodni. Tym razem Majka sama wprowadzała rodziców we wszelkie tajniki wiedzy adopcyjnej. Oczywiście nie omieszkała zauważyć, że otwartość dziewczynek dość mocno nas niepokoi. Ciągłe „wiszenie” na każdej obcej osobie pojawiającej się w naszym domu, niekoniecznie świadczy o śmiałości i towarzyskości. Zwłaszcza, że nas nie traktowały jak kogoś ważnego. Nie czuły potrzeby ciągłego przebywania z nami, nie zależało im na dobrych relacjach, pomaganiu i poleganiu na sobie. Dziewczynki rozpoczęły bycie z rodzicami od wyjazdu na wakacje. Można powiedzieć, że to wyśmienity początek. Po tygodniu rozpoczął się „bunt na pokładzie”. Nie znamy szczegółów, ale pewnie były to odzywki w stylu: „Zrób to”, „Musisz mi to dać”, „Ja tego chcę”, „Stara babo”. Pewnie pojawiło się udawane rozpaczanie, wyrywanie się i kopanie przy próbie zbliżenia, bóle ucha, brzucha i może jeszcze kilka innych zachowań mających wymusić pożądane reakcje. Tym razem będzie dobrze. Rodzice są przygotowani na taki scenariusz i wiedzą, że muszą jasno określić zasady i postawić granice. Wiedzą, że proces przywiązywania się może nie być prosty.

Brak świadomości i umiejętności interpretowania pewnych zachowań, mógłby jednak powodować myśli rodziców w rodzaju: „Jestem przerażona”, „Jest mi smutno”, „Co ze mnie za matka”, „Jestem do niczego”. Mógłby sprawiać, że rodzice baliby się z kimkolwiek podzielić informacjami na temat dziewczynek. Baliby się oceny.

Potrzeby dziecka.

Wielokrotnie słyszałem, że dzieci proponowane rodzicom adopcyjnym nie są, lub są źle diagnozowane, a nawet specjalnie zataja się zaburzenia mogące mieć wpływ na podejmowaną przez nich decyzję. Z kolei dzieci trafiające do pieczy zastępczej często są tylko imieniem i nazwiskiem, zwłaszcza gdy przychodzą prosto ze swojej rodziny po interwencji policji.

Im więcej wiedzy o stanie zdrowia dziecka, jego problemach, potrzebach i historii – tym lepiej. Ale pewnie nigdy ta wiedza nie jest kompletna. Z kolei sama nadzieja na uzdrawiającą rolę miłości wielokrotnie prowadzi do brutalnego zderzenia z rzeczywistością, co jest trudne do zaakceptowania i obciążające emocjonalnie rodziców.
Nie wiem czy wystarczy sama świadomość tego, że może wydarzyć się wszystko. Nie wiem, czy może pomóc każdemu. Mi pomaga, chociaż jestem dość specyficznym przypadkiem – żadne dziecko nie będzie ze mną mieszkało dłużej niż kilka lat. Pozwala mi jednak podchodzić do problemu zadaniowo i bez większych skrupułów wymagać od systemu wsparcia. Paradoksalnie, pozwala mi zauważać nawet najmniejsze pozytywne chwile i przyjemne uczucia. Pozwala dziecku zbliżyć się do mnie. Pewnie to dziwnie brzmi, ale działanie oparte niemal wyłącznie na emocjach, może tworzyć barierę utrudniającą dziecku przywiązanie się.
Spotkałem się z opinią, że każde dziecko idące do adopcji powinno mieć przeprowadzone badanie mózgu, bo to pozwala wykryć wszelkie zaburzenia i określić metody postępowania w przyszłości. Nie wiem dokładnie, czy autorowi chodziło o tomografię, EEG, czy może jeszcze coś innego. Chciał również mieć diagnozę w postaci konkretnego sformułowania: autyzm, porażenie mózgowe, FAS. Osobiście podchodzę bardzo sceptycznie do takiego zapatrywania się na przyjęcie nowego członka rodziny. Nawet stwierdzone uszkodzenia mózgu nie odpowiedzą jednoznacznie jak dziecko będzie funkcjonowało i jak należy z nim postępować. Mózg jest bardzo elastyczny, a funkcje uszkodzonych fragmentów często przejmują inne jego obszary. Zaburzeniom też przyglądam się pod kątem funkcjonowania dziecka, a nie przypisanym mu określeniom. Weźmy choćby pod uwagę zachowania Dagona:

– Jedz.
– Nie chcę.
– To nie jedz.
– Ale ja chcę.
– To jedz.
– Nie.

Przyczyny mogą być różne, podobnie jak dalszy rozwój chłopca. Niestety trzeba brać pod uwagę i taką możliwość, że w ogóle nie przeminą. Wspominałem dawno temu o chłopcu imieniem Gusto. Będąc już dorosłą osobą prowadził bardzo podobne rozmowy:

– Chcę, żeby już był weekend.

– Już jest weekend.
– Ale ja chcę, żeby był weekend.
– Mówię, że jest weekend.
– A ja mówię, że chcę, żeby był weekend.

Być może po Dagona przyjdą kiedyś rodzice adopcyjni. Być może będą chcieli, abyśmy im dali przepis na życie . Powiedzieli, że są to zachowania świadczące o konkretnym zaburzeniu – na przykład autystyczne i miną za jakiś czas na skutek właściwego postępowania z dzieckiem. Może się mylę, ale zauważam w ostatnim czasie pewnego rodzaju modę na autyzm, więc pewnie nie byłoby zbyt trudno przypiąć chłopcu taką łatkę. Czy to zmieniłoby coś w kwestii jego przyszłości? Nie wiem. Jeszcze nikt nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie, czy przyczyna jakiegoś niewłaściwego zachowania ma znaczenie przy wyborze terapii i w jakiś sposób determinuje przyszłe losy dziecka. Choćby podany powyżej przykład Dagona. Czy lepiej jeżeli jego zachowania są skutkiem picia matki w czasie ciąży, czy może konsekwencją niepełnosprawności umysłowej albo zaburzeń neurorozwojowych typu ASD, czy ADHD? Myślę, że nie ma to znaczenia. W tej chwili jesteśmy na etapie kolejnego badania Dagona, którego celem jest określenie planu pracy z chłopcem pod kątem wczesnego wspomagania rozwoju. Wprowadzimy zatem pewne elementy z zakresu integracji sensorycznej, fizjoterapii, logopedii. Chłopiec będzie miał zajęcia z psychologiem, pedagogiem, logopedą. Pewnie gdybym był młodym rodzicem zastępczym albo adopcyjnym, to pokładałbym w tym ogromne nadzieje. Nawet teraz mógłbym dać przykład Omena i Einsteina. Zwłaszcza ten drugi robi ogromne postępy. Czy jest to jednak dowód na to, że terapia czyni cuda? Patrząc na zajęcia Einsteina z różnymi specjalistami, widzę, że każdy bawi się z nim klockami. Tyle, że jeden dodatkowo do niego zagada, drugi złapie za piętę, a trzeci wnikliwiej spojrzy mu w oczy. Staramy się wszystko powtarzać w codziennym życiu. Dagon przecież nie jest na uboczu. Też układa klocki, słyszy poprawną mowę, bawi się na placu zabaw. A jednak od ponad pół roku jakby stał w miejscu. Może czeka na odpowiedni bodziec, albo właściwego człowieka.

Brak wsparcia.

Jedni mówią: „Robicie to dla kasy”, inni: „Jesteście wielcy, bo ratujecie biedną sierotkę”. To nie pomaga. Każdy rodzic chce być tylko rodzicem  móc się komuś wyżalić w trudnych chwilach, liczyć na czyjąś pomoc i nie być ocenianym. Staramy się właśnie w taki sposób traktować rodziców dzieci, które od nas odchodzą. Nie wiem, czy nam to wychodzi. .

Zresztą emocjonalne wsparcie powinna dawać przede wszystkim rodzina. Niestety bywa, że nawet na współmałżonka czasami nie można liczyć. Godzi się na przyjęcie dziecka, ale nie jest o tym przekonany. A potem jest coraz gorzej.
Ze wsparciem ze strony instytucji jest bardzo różnie. Powiem trochę przekornie, że można liczyć na konkretne osoby (mniej na system). Czasami bardziej niż na rodzinę, czy znajomych.

Jak chronić się przed depresją poadopcyjną?

Jedną z odpowiedzi jest – zaakceptować bezdzietność. Nie zamierzam jednak do tego namawiać. Pewnie byłoby to trochę niestosowne.

Trzeba się jednak dobrze przygotować, a rady okołopieczowych psychologów wcale nie są takie głupie.

Jednym z elementów jest uporządkowanie swoich myśli dotyczących bezdzietności lub potrzeb mieszkających w rodzinie dzieci. Bliskość przyjmowanego dziecka uruchamia wiele emocji. Może przypominać straty i niepowodzenia, przywołując tęsknotę za rodzicielstwem biologicznym. Dopiero pełna akceptacja swojej sytuacji otwiera drogę ku budowaniu prawidłowych relacji z dzieckiem. Nie będę podawał przykładu, ale nie jest to dla mnie tylko książkowa teoria.

Pojawienie się nowego członka rodziny może też uruchamiać żal związany z odebraniem kawałka siebie dotychczasowemu dziecku, czy dzieciom. Oswojenie się z myślą o nowym rodzeństwie powinno być długotrwałym procesem, a i tak dzieci czasami dają jasny sygnał, że nie zaakceptują żadnego innego dziecka w swojej rodzinie. I niekoniecznie musi być to przekaz werbalny.

Wiedza jest kolejną składową całego procesu. Szkolenia są tylko wstępem, w którym często nawet nie są uwypuklone sprawy najważniejsze. Tutaj podam przykład – samego siebie. Gdy już zostałem ojcem zastępczym i przyjmowałem pierwsze dzieci, byłem przekonany, że RAD jest już tylko historią. Jest jedynie teorią z książek, bo przecież malutkie dzieci nie są już umieszczane w domach dziecka, czy innych placówkach. Każde ma jakąś rodzinę i jakiegoś stałego opiekuna. Nawet jeżeli rodzic biologiczny nie należy do najlepszych, to zwyczajnie jest – więc i więzi jakieś są.

Tak myślałem do czasu, gdy przychodziły do nas kilkutygodniowe maleństwa. Po paru latach wszystko zaczęło się zmieniać. Rodzice biologiczni zaczęli być gloryfikowani. W myśl błędnie stawianym tezom, nie ograniczano im pochopnie władzy poprzez umieszczanie dzieci w rodzinach zastępczych. Rodzina biologiczna stała się święta. Nawet zła, miała być lepsza niż dobra zastępcza. Wszyscy w to weszli – sędziowie, pracownicy socjalni, urzędnicy. Psycholodzy może mniej, ale tych mało kto słucha. Dzieci czekały w swoich patologicznych rodzinach nieraz nawet do wieku szkolnego. Czasami tylko przedszkolnego, albo większej awantury w rodzinie lub pobytu w szpitalu. Konsekwencje są opłakane. Teraz przychodzą do nas pokraki emocjonalne. Można się na mnie obrazić za to określenie, ale każde starsze dziecko jest zaburzone więziowo. Jedno mniej, drugie bardziej. Jedno ma jeszcze szansę na prawidłowe funkcjonowanie i założenie zdrowej rodziny, drugie już nie – wystarczy kilka, kilkanaście miesięcy zaniedbań. Wystarczy nawet źle przeprowadzony proces przejścia do rodziny adopcyjnej, aby dziecko musiało mierzyć się z traumą relacyjną przez wiele lat, a może nawet do końca życia. I to też nie są dla mnie informacje książkowe, tylko przykre doświadczenia.
Z taką wiedzą muszą zmierzyć się rodzice przyjmujący dziecko. Tyle, że nie jest to wiedza oficjalna, trudno ją zdobyć na szkoleniu. Nawet jeżeli ten temat jest poruszany, to często nie jest przyswajalny przez przeciętnego człowieka. Bo takie dziecko trzeba zobaczyć, albo przynajmniej o nim posłuchać. Mówią o tym rodzice zastępczy. Szkoda, że między sobą w zamkniętych grupach. I nawet jak mówią, to dodają: „Ale dajemy radę”.
Coraz więcej osób, które przychodzi do nas częściej i na dłużej, mówi: „Jak ono się zachowuje?”, „Ono ma szansę na adopcję?”, „Ono jest normalne?”. Tak – to jest współczesna normalność. Dziecko jest zdrowe – nie choruje, jest w normie intelektualnej, sprawne fizycznie i niebywale otwarte. Dlaczego rodzice adopcyjni nie mają dać rady?

Czy mam jakieś rady dla rodzica adopcyjnego i zastępczego?

Tak. Weź wyluzuj. Odpuść drobiazgi. Zwracaj uwagę na swoje potrzeby. Dobierz właściwe grono znajomych, z którymi można rozmawiać i wymieniać poglądy – nie tłumacząc się. Nie bój się prosić o pomoc. Nie miej wyrzutów sumienia, nie miej żalu do siebie. Ciesz się chwilą, pozytywnym uczuciem.

Majka znowu powie, że po raz kolejny wszystko wybrzmiewa jak ględzenie wypalonego i zdepresjonowanego ojca zastępczego.

A niech gada. Kto mi zabroni mieć duszę malkontenta. Kto mi zabroni być pesymistą, którym jak niektórzy mówią, jest dobrze poinformowany optymista.