Żaden ze znanych mi rodziców
adopcyjnych, nie doświadczył stanu, który można określić mianem
depresji. Możliwe?
Pewnie nie. Rozmaite źródła, do
których dotarłem, różnią się nieco w szczegółach, ale wszędzie
jest wspomniane, że depresja dotyka więcej niż połowę rodzin
adopcyjnych. Podejrzewam, że dotyczy to również zastępczych. Do
tego, w przeciwieństwie do depresji poporodowej, bywa także
udziałem mężczyzn.
Można się zatem zastanowić,
dlaczego rodzice adopcyjni się do tego nie przyznają. Dlaczego
żadna z tak dobrze znanych mi osób, nigdy nie powiedziała: „Wiesz,
żałuję mojej decyzji”. Albo chociaż: „Przerosło mnie to.
Inaczej to sobie wyobrażałam”, czy: „Myślałam, że będę
szczęśliwa”. Wstyd? Przekonanie o braku zrozumienia z mojej
strony?
Wszystkim się wydaje, że mamy
rodzące dzieci, mają prawo przeżywać trudne chwile. Mają prawo
popaść w depresję. Bo przecież wszyscy mają zrozumienie dla buzujących hormonów, zmęczenia, braku akceptacji swojej fizyczności, ciągłego niewyspania przy maluchu
budzącym się co jakiś czas niezależnie od pory dnia. Rodzice
adopcyjni jakby nie mają ku temu podstaw, bo przecież
przygotowywali się do adopcji najczęściej przez wiele lat, a
adoptowane dziecko jest już nieco starsze – można powiedzieć
odchowane.
A jednak.
Nie zamierzam udowadniać, że rodzice
adopcyjni mają więcej powodów, aby wpaść w stan depresyjny niż
mamy noworodków – chociaż tak uważam. Spojrzę na problem
chłodnym, aczkolwiek bardzo subiektywnym wzrokiem.
Niespełnione
oczekiwania...
zarówno wobec dziecka, jak też wobec
siebie. Wielu ludziom się wydaje, że każde dziecko można
pokochać. Czasami tylko trzeba nieco dłużej na to poczekać.
Szczególnie tak właśnie uważają osoby, które nie mają nic
wspólnego ani z adopcją, ani z pieczą zastępczą – obserwują i
oceniają. Ja, gdy na placu zabaw widzę bawiące się dwulatki, albo
nie daj boże zaglądam do grupy przedszkolnej czterolatków, odnoszę
zupełnie inne wrażenie. Wiem, że nie potrafiłbym pokochać wielu
z nich. A przecież każde z tych dzieci (a przynajmniej zdecydowana
większość) jest zdrowe w szerokim znaczeniu tego słowa. Przede
wszystkim, ma silne więzi ze swoimi rodzicami. Posiada umiejętność,
od której zależy bardzo wiele.
Rodzice, którzy przychodzą do
naszego domu, często mówią, że już od pierwszego dnia coś
zaiskrzyło między nimi, a dzieckiem. Że od samego początku
pojawiła się jakaś niewidzialna nić porozumienia, nadawanie na
tych samych falach i tak dalej, i tak dalej. Niektórzy zapewne
faktycznie tak czują. Inni może uważają, że wypada tak
powiedzieć, a dla jeszcze innych są to pobożne życzenia.
Nieliczni potrafią przyznać, że nie czują nic. Widzą zwyczajne
dziecko. Takie, jak to jedno z wielu na placu zabaw. Do tego mają
świadomość istnienia rozmaitych zaburzeń – tych, o których
przeczytali w dokumentacji, tych których nie da się przewidzieć i
tych, które być może ktoś przed nimi zataił. Bywa, że z każdym kolejnym
dniem okazuje się, że rzeczywistość jest zupełnie inna niż
plany i marzenia. To może wzbudzać wątpliwości związane z
podjętą decyzją o adopcji, czy tylko pieczy zastępczej. W takiej
chwili szybko pojawia się obawa przed oceną ze strony bliskich,
znajomych, czy pracowników ośrodka adopcyjnego, albo organizatora
pieczy zastępczej. A to już początek równi pochyłej w poczuciu
winy, wstydu, złości do samego siebie.
Dlatego razem z Majką staramy się
powiedzieć rodzicom, że może być różnie i trzeba być
przygotowanym na każdą ewentualność. Ani adopcja, ani piecza
zastępcza nigdy nie będą tym samym co urodzenie dziecka. Zawsze
będzie to starcie dwóch historii i oczekiwań przynajmniej trojga
osób.
Jakiś przykład? Proszę bardzo –
Ziuta i Hela. Dziewczynki inteligentne, ładne, zdrowe i w miarę
młode (jak na adopcję). Chętne do współpracy, a do tego
niesamowicie otwarte, co dodatkowo wzbudza sympatię ze strony
każdego, kto ma okazję je poznać. Pierwsze spotkanie nowych
rodziców z dziewczynkami było euforyczne. „Tak, to są dzieci dla
nas” – mówili. A siostry zachowywały się tak, jak oczekiwali
tego rodzice. Były czarujące, błyskotliwe, miłe. Rozpoczął się
miesiąc miodowy. Jak zawsze. Tyle, że czasami trwa on tylko kilka
dni, a czasami parę tygodni. Tym razem Majka sama wprowadzała
rodziców we wszelkie tajniki wiedzy adopcyjnej. Oczywiście nie
omieszkała zauważyć, że otwartość dziewczynek dość mocno nas
niepokoi. Ciągłe „wiszenie” na każdej obcej osobie
pojawiającej się w naszym domu, niekoniecznie świadczy o śmiałości
i towarzyskości. Zwłaszcza, że nas nie traktowały jak kogoś
ważnego. Nie czuły potrzeby ciągłego przebywania z nami, nie zależało im na dobrych
relacjach, pomaganiu i poleganiu na sobie. Dziewczynki rozpoczęły
bycie z rodzicami od wyjazdu na wakacje. Można powiedzieć, że to
wyśmienity początek. Po tygodniu rozpoczął się „bunt na
pokładzie”. Nie znamy szczegółów, ale pewnie były to odzywki w
stylu: „Zrób to”, „Musisz mi to dać”, „Ja tego chcę”,
„Stara babo”. Pewnie pojawiło się udawane rozpaczanie,
wyrywanie się i kopanie przy próbie zbliżenia, bóle ucha, brzucha
i może jeszcze kilka innych zachowań mających wymusić pożądane
reakcje. Tym razem będzie dobrze. Rodzice są przygotowani na taki
scenariusz i wiedzą, że muszą jasno określić zasady i postawić
granice. Wiedzą, że proces przywiązywania się może nie być
prosty.
Brak świadomości i umiejętności
interpretowania pewnych zachowań, mógłby jednak powodować myśli
rodziców w rodzaju: „Jestem przerażona”, „Jest mi smutno”,
„Co ze mnie za matka”, „Jestem do niczego”. Mógłby
sprawiać, że rodzice baliby się z kimkolwiek podzielić informacjami na temat dziewczynek. Baliby się oceny.
Potrzeby
dziecka.
Wielokrotnie słyszałem, że dzieci
proponowane rodzicom adopcyjnym nie są, lub są źle diagnozowane, a
nawet specjalnie zataja się zaburzenia mogące mieć wpływ na
podejmowaną przez nich decyzję. Z kolei dzieci trafiające do
pieczy zastępczej często są tylko imieniem i nazwiskiem, zwłaszcza
gdy przychodzą prosto ze swojej rodziny po interwencji policji.
Im więcej wiedzy o stanie zdrowia
dziecka, jego problemach, potrzebach i historii – tym lepiej. Ale
pewnie nigdy ta wiedza nie jest kompletna. Z kolei sama nadzieja na
uzdrawiającą rolę miłości wielokrotnie prowadzi do brutalnego
zderzenia z rzeczywistością, co jest trudne do zaakceptowania i
obciążające emocjonalnie rodziców.
Nie wiem czy wystarczy sama świadomość
tego, że może wydarzyć się wszystko. Nie wiem, czy może pomóc
każdemu. Mi pomaga, chociaż jestem dość specyficznym przypadkiem
– żadne dziecko nie będzie ze mną mieszkało dłużej niż kilka
lat. Pozwala mi jednak podchodzić do problemu zadaniowo i bez
większych skrupułów wymagać od systemu wsparcia. Paradoksalnie,
pozwala mi zauważać nawet najmniejsze pozytywne chwile i przyjemne
uczucia. Pozwala dziecku zbliżyć się do mnie. Pewnie to dziwnie
brzmi, ale działanie oparte niemal wyłącznie na emocjach, może tworzyć
barierę utrudniającą dziecku przywiązanie się.
Spotkałem się z opinią, że każde
dziecko idące do adopcji powinno mieć przeprowadzone badanie mózgu,
bo to pozwala wykryć wszelkie zaburzenia i określić metody
postępowania w przyszłości. Nie wiem dokładnie, czy autorowi
chodziło o tomografię, EEG, czy może jeszcze coś innego. Chciał
również mieć diagnozę w postaci konkretnego sformułowania:
autyzm, porażenie mózgowe, FAS. Osobiście podchodzę bardzo
sceptycznie do takiego zapatrywania się na przyjęcie nowego członka
rodziny. Nawet stwierdzone uszkodzenia mózgu nie odpowiedzą
jednoznacznie jak dziecko będzie funkcjonowało i jak należy z nim
postępować. Mózg jest bardzo elastyczny, a funkcje uszkodzonych
fragmentów często przejmują inne jego obszary. Zaburzeniom też
przyglądam się pod kątem funkcjonowania dziecka, a nie przypisanym
mu określeniom. Weźmy choćby pod uwagę zachowania Dagona:
– Jedz.
– Nie chcę.
– To nie jedz.
– Ale ja chcę.
– To jedz.
– Nie.
Przyczyny mogą być różne, podobnie
jak dalszy rozwój chłopca. Niestety trzeba brać pod uwagę i taką
możliwość, że w ogóle nie przeminą. Wspominałem dawno temu o
chłopcu imieniem Gusto. Będąc już dorosłą osobą prowadził
bardzo podobne rozmowy:
– Chcę, żeby już był weekend.
– Już jest weekend.
– Ale ja chcę, żeby był weekend.
– Mówię, że jest weekend.
– A ja mówię, że chcę, żeby był
weekend.
Być może po Dagona przyjdą kiedyś
rodzice adopcyjni. Być może będą chcieli, abyśmy im dali przepis
na życie . Powiedzieli, że są to zachowania świadczące o
konkretnym zaburzeniu – na przykład autystyczne i miną za jakiś
czas na skutek właściwego postępowania z dzieckiem. Może się
mylę, ale zauważam w ostatnim czasie pewnego rodzaju modę na
autyzm, więc pewnie nie byłoby zbyt trudno przypiąć chłopcu taką
łatkę. Czy to zmieniłoby coś w kwestii jego przyszłości? Nie
wiem. Jeszcze nikt nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie, czy
przyczyna jakiegoś niewłaściwego zachowania ma znaczenie przy
wyborze terapii i w jakiś sposób determinuje przyszłe losy
dziecka. Choćby podany powyżej przykład Dagona. Czy lepiej jeżeli jego zachowania są skutkiem picia matki w czasie ciąży, czy może konsekwencją
niepełnosprawności umysłowej albo zaburzeń neurorozwojowych typu
ASD, czy ADHD? Myślę, że nie ma to znaczenia. W tej chwili
jesteśmy na etapie kolejnego badania Dagona, którego celem jest określenie planu pracy z chłopcem pod kątem wczesnego wspomagania
rozwoju. Wprowadzimy zatem pewne elementy z zakresu integracji
sensorycznej, fizjoterapii, logopedii. Chłopiec będzie miał
zajęcia z psychologiem, pedagogiem, logopedą. Pewnie gdybym był
młodym rodzicem zastępczym albo adopcyjnym, to pokładałbym w tym
ogromne nadzieje. Nawet teraz mógłbym dać przykład Omena i
Einsteina. Zwłaszcza ten drugi robi ogromne postępy. Czy jest to
jednak dowód na to, że terapia czyni cuda? Patrząc na zajęcia
Einsteina z różnymi specjalistami, widzę, że każdy bawi się z
nim klockami. Tyle, że jeden dodatkowo do niego zagada, drugi złapie
za piętę, a trzeci wnikliwiej spojrzy mu w oczy. Staramy się
wszystko powtarzać w codziennym życiu. Dagon przecież nie jest na
uboczu. Też układa klocki, słyszy poprawną mowę, bawi się na
placu zabaw. A jednak od ponad pół roku jakby stał w miejscu. Może
czeka na odpowiedni bodziec, albo właściwego człowieka.
Brak
wsparcia.
Jedni mówią: „Robicie to dla
kasy”, inni: „Jesteście wielcy, bo ratujecie biedną sierotkę”.
To nie pomaga. Każdy rodzic chce być tylko rodzicem – móc się
komuś wyżalić w trudnych chwilach, liczyć na czyjąś pomoc i nie
być ocenianym. Staramy się właśnie w taki sposób traktować
rodziców dzieci, które od nas odchodzą. Nie wiem, czy nam to
wychodzi. .
Zresztą emocjonalne wsparcie powinna
dawać przede wszystkim rodzina. Niestety bywa, że nawet na
współmałżonka czasami nie można liczyć. Godzi się na przyjęcie
dziecka, ale nie jest o tym przekonany. A potem jest coraz gorzej.
Ze wsparciem ze strony instytucji jest
bardzo różnie. Powiem trochę przekornie, że można liczyć na
konkretne osoby (mniej na system). Czasami bardziej niż na rodzinę,
czy znajomych.
Jak
chronić się przed depresją poadopcyjną?
Jedną z odpowiedzi jest –
zaakceptować bezdzietność. Nie zamierzam jednak do tego namawiać.
Pewnie byłoby to trochę niestosowne.
Trzeba się jednak dobrze przygotować,
a rady okołopieczowych psychologów wcale nie są takie głupie.
Jednym z elementów jest
uporządkowanie swoich myśli dotyczących bezdzietności lub potrzeb
mieszkających w rodzinie dzieci. Bliskość przyjmowanego dziecka
uruchamia wiele emocji. Może przypominać straty i niepowodzenia,
przywołując tęsknotę za rodzicielstwem biologicznym. Dopiero
pełna akceptacja swojej sytuacji otwiera drogę ku budowaniu
prawidłowych relacji z dzieckiem. Nie będę podawał przykładu,
ale nie jest to dla mnie tylko książkowa teoria.
Pojawienie się nowego członka
rodziny może też uruchamiać żal związany z odebraniem kawałka
siebie dotychczasowemu dziecku, czy dzieciom. Oswojenie się z myślą
o nowym rodzeństwie powinno być długotrwałym procesem, a i tak
dzieci czasami dają jasny sygnał, że nie zaakceptują żadnego
innego dziecka w swojej rodzinie. I niekoniecznie musi być to
przekaz werbalny.
Wiedza jest kolejną składową całego
procesu. Szkolenia są tylko wstępem, w którym często nawet nie są
uwypuklone sprawy najważniejsze. Tutaj podam przykład – samego
siebie. Gdy już zostałem ojcem zastępczym i przyjmowałem pierwsze
dzieci, byłem przekonany, że RAD jest już tylko historią. Jest
jedynie teorią z książek, bo przecież malutkie dzieci nie są już
umieszczane w domach dziecka, czy innych placówkach. Każde ma jakąś
rodzinę i jakiegoś stałego opiekuna. Nawet jeżeli rodzic
biologiczny nie należy do najlepszych, to zwyczajnie jest – więc
i więzi jakieś są.
Tak myślałem do czasu, gdy
przychodziły do nas kilkutygodniowe maleństwa. Po paru latach
wszystko zaczęło się zmieniać. Rodzice biologiczni zaczęli być
gloryfikowani. W myśl błędnie stawianym tezom, nie ograniczano im
pochopnie władzy poprzez umieszczanie dzieci w rodzinach
zastępczych. Rodzina biologiczna stała się święta. Nawet zła,
miała być lepsza niż dobra zastępcza. Wszyscy w to weszli –
sędziowie, pracownicy socjalni, urzędnicy. Psycholodzy może mniej,
ale tych mało kto słucha. Dzieci czekały w swoich patologicznych
rodzinach nieraz nawet do wieku szkolnego. Czasami tylko
przedszkolnego, albo większej awantury w rodzinie lub pobytu w
szpitalu. Konsekwencje są opłakane. Teraz przychodzą do nas
pokraki emocjonalne. Można się na mnie obrazić za to określenie,
ale każde starsze dziecko jest zaburzone więziowo. Jedno mniej,
drugie bardziej. Jedno ma jeszcze szansę na prawidłowe
funkcjonowanie i założenie zdrowej rodziny, drugie już nie –
wystarczy kilka, kilkanaście miesięcy zaniedbań. Wystarczy nawet źle przeprowadzony proces przejścia do rodziny adopcyjnej, aby dziecko musiało mierzyć się z traumą relacyjną przez wiele lat, a może nawet do końca życia. I to też nie są dla mnie informacje książkowe, tylko przykre doświadczenia.
Z taką wiedzą muszą zmierzyć się
rodzice przyjmujący dziecko. Tyle, że nie jest to wiedza oficjalna, trudno ją zdobyć na szkoleniu. Nawet jeżeli ten temat jest
poruszany, to często nie jest przyswajalny przez przeciętnego człowieka.
Bo takie dziecko trzeba zobaczyć, albo przynajmniej o nim posłuchać.
Mówią o tym rodzice zastępczy. Szkoda, że między sobą w
zamkniętych grupach. I nawet jak mówią, to dodają: „Ale dajemy
radę”.
Coraz więcej osób, które przychodzi do nas częściej i na dłużej, mówi: „Jak ono się zachowuje?”,
„Ono ma szansę na adopcję?”, „Ono jest normalne?”. Tak –
to jest współczesna normalność. Dziecko jest zdrowe – nie
choruje, jest w normie intelektualnej, sprawne fizycznie i niebywale
otwarte. Dlaczego rodzice adopcyjni nie mają dać rady?
Czy
mam jakieś rady dla rodzica adopcyjnego i zastępczego?
Tak. Weź wyluzuj. Odpuść drobiazgi.
Zwracaj uwagę na swoje potrzeby. Dobierz właściwe grono znajomych,
z którymi można rozmawiać i wymieniać poglądy – nie tłumacząc
się. Nie bój się prosić o pomoc. Nie miej wyrzutów sumienia, nie
miej żalu do siebie. Ciesz się chwilą, pozytywnym uczuciem.
Majka znowu powie, że po raz kolejny
wszystko wybrzmiewa jak ględzenie wypalonego i zdepresjonowanego
ojca zastępczego.
A niech gada. Kto mi zabroni mieć
duszę malkontenta. Kto mi zabroni być pesymistą, którym jak niektórzy mówią, jest dobrze poinformowany optymista.