Jest
to temat, który do niedawna był mi obcy. Owszem, znałem to
pojęcie, wiedziałem że jest to metoda pozaustrojowego
zapłodnienia, że dzieci poczętych w ten sposób jest już całkiem
sporo, oraz że stanowi ona alternatywę dla rodziców, którzy z
różnych względów nie mogą doczekać się biologicznego
potomstwa. Myślę, że w tym względzie nie należałem do
mniejszości społeczeństwa.
W
tej chwili zdecydowanie należę do mniejszości, która ma większe
pojęcie w tej materii.
Ot,
taki paradoks.
Całkiem
niedawno ukazała się książka, która w zamiarze ma być pewnego
rodzaju podręcznikiem dla uczniów szkół średnich, mająca
przybliżać tematy dotyczące procedur in vitro. Napisałem „pewnego
rodzaju”, ponieważ jest bardziej podręcznikiem dla katechetów, a
nawet pracą naukową dla wybranych. Jednak głównie na jej podstawie oprę
swoje dzisiejsze rozważania.
Tytuł
tej książki to „Wobec in vitro”. Jest też drugie opracowanie
„In vitro”, z którym będę się starał skonfrontować pewne
myśli. Pierwsza pozycja jest pracą zbiorową. Ponieważ
przeważająca większość artykułów jest napisana przez księży
Kościoła Katolickiego, to posługując się pewnymi cytatami, będę
używał określenia „Kościół”. Druga książka jest autorstwa
Anny Krawczak, więc będę używał sformułowania „Ania”. Mam
nadzieję, że nikogo w ten sposób nie urażę.
Niestety
pozostaje mi tylko wiara w to, że nie jest to nadużycie.
Kubuś,
moja najmłodsza córka, która od niedawna studiuje na Politechnice,
na jednej z pierwszych lekcji, miała wykład z savoir-vivre.
Dowiedziała się, że pisząc maila do prowadzącego zajęcia,
należy używać pełnego tytułu naukowego, nie rozpoczynać od
„witam” (co akurat rozumiem), ani „dzień dobry” (czego nie
rozumiem). Należy zacząć od sformułowania „Szanowny Panie
Profesorze Doktorze Habilitowany Inżynierze Janie Kowalski”. Nie
można też kończyć swojej wypowiedzi zdaniem „Pozdrawiam, Kubuś
Incognito”, ale „Z poważaniem, Kubuś Incognito”. Mam jednego
klienta, który kończy e-maile zdaniem „Z poważaniem”.
Myślałem, że to relikt przeszłości... okazuje się, że jednak
niekoniecznie. Ale gdyby zaczął zdaniem „Szanowny Panie Magistrze
Pikusiu Incognito”, to byłbym nie tyleż zdziwiony, ile wręcz
zniesmaczony. Może gdybym był profesorem, to miałbym nieco inny
pogląd na tę sprawę.
Zanim
przejdę do konkretów, napiszę kilka słów tytułem wprowadzenia.
Z
Kubusiem często prowadzimy rozmaite dysputy. Majka nie może tego
słuchać, ponieważ nawet gdy rozmawiamy na tematy przyziemne i
bardzo proste, to zawsze wkradają się jakieś wątki filozoficzne.
Zdarza nam się na przykład dyskutować o wyższości Mickiewicza
nad Szekspirem (lub odwrotnie). Ja bardzo lubię Mickiewicza, nie za
bardzo rozumiejąc Szekspira. W tym pierwszym doceniam kunszt,
osobowość, nawet pewnego rodzaju szaleństwo twórcze. Kubuś
próbuje mi wytłumaczyć, że Szekspira trzeba czytać w oryginale.
Może ma rację, ale tego do końca życia nie uda mi się
zweryfikować, bo mój angielski lepszy już nie będzie (a biorąc
pod uwagę rozumienie literatury, to jest on żaden).
Napisałem
o tym dlatego, że „Wobec in vitro” jest dla mnie pewnego rodzaju
połączeniem obu pisarzy.
Podam
dwa cytaty, które w mojej ocenie mogłyby być mottem do tej
książki:
„Czucie
i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”, oraz
„Ja
mistrz, ja mistrz wyciągam dłonie, wyciągam aż w niebiosa i kładę
me dłonie na gwiazdach, jak na szklannych harmonijki kręgach”.
Mogą być drobne przekłamania, bo „lecę” z pamięci. To z
Mickiewicza, a z Szekspira? To, że czasami miałem wrażenie, jakbym
czytał Hamleta w oryginale.
Majka
uwielbia książki. Pochłania ich kilkadziesiąt w roku. Należy do
„Klubu Książki”, na którym omawia się rozmaite lektury,
których treść nie zawsze idzie w parze z własnymi preferencjami.
Jeszcze się nie zdarzyło, aby którejś nie przeczytała. W
przypadku podręcznika Kościoła, znalazłem zakładkę na stronie
113 (całość ma prawie 400). Niemoc ogarnęła ją kilka miesięcy
temu i trwa do dzisiaj. Ja się zaparłem i przeczytałem wszystko do
końca.
Była
to dla mnie lektura bardzo trudna, chociaż wcale nie nudna. Nie wiem
tylko, jak będą próbowali przełożyć to katecheci na język
zrozumiały uczniom. Raczej nie da się tego zwyczajnie odczytać na
lekcji (nawet z encyklopedią, słownikiem języka polskiego i
wyrazów obcych).
Tyle
miałbym uwag do samej formy, co nie wyklucza treści.
Gdy
byłem mały, uczyłem się wielu rzeczy, aby coś zaliczyć. W
sprawach wiary (czyli na religii) było tak samo, a nawet jeszcze
gorzej. Nikt niczego nie tłumaczył. Długo zastanawiałem się kim
jest Nacudja („na cud Jonasza”), albo Poncjuszpiłat. Nie miałem
pojęcia co znaczy „nie cudzołóż”. Do dzisiaj nie wiem,
dlaczego ostatnie przykazanie brzmi: „ani żadnej rzeczy, która
jego jest”. Trochę bez sensu, zwłaszcza że zupełnie pominięto
drugie przykazanie zapisane w Biblii.
Wiele
rozdziałów w tej książce (nie wszystkie) odebrałem na tej samej
zasadzie. Cytując innego klasyka, należy przyjąć na wiarę, że
jest to „oczywista oczywistość”.
Z
kolei pozycja Ani pokazuje zagadnienie w sposób zrozumiały dla
każdego. Jest przyjazna, napisana z polotem, dowcipem, jednocześnie
pokazując sedno problemu. Gdybym ja miał wybierać, z którego
podręcznika chciałbym się uczyć w szkole, to zdecydowanie
wybrałbym drugą propozycję.
Myślę,
że najlepszą recenzją jest stwierdzenie, że Majka przeczytała tę
książkę w jedną noc.
Jak
wcześniej wspomniałem, lektura Kościoła jest trudna w odbiorze,
a zacytowany poniżej fragment, nie jest wyjątkowy:
„Zmiany
te dotyczą między innymi szczególnego zjawiska wyłączania
niektórych genów na jednym z chromosomów pary rodzicielskiej
zwanych genami imprintingowymi. Są to geny, których ekspresja jest
wyciszana za pomocą metylacji DNA. Jest to tzw. znakowanie
epigenetyczne, a jego zaburzenia nazywane są epimutacjami. Mechanizm
biochemiczny piętnowania to zróżnicowana metylacja cytozyny, w
parach nukleotydów cytozyny z guaniną (CpG) danego odcinka DNA.
Otrzymane po zapłodnieniu napiętnowanie przekazywane jest komórkom
z pokolenia na pokolenie podczas cyklu komórkowego.” (K) str.161.
Wszystko
rozumiem i zapewne katecheci też będą wiedzieli jak to przełożyć
na język czternastolatka. Przypuszczam jednak, że chodzi o
możliwość występowania schorzeń u dzieci poczętych poprzez in
vitro, oraz przekazywania ich kolejnym pokoleniom.
Ania
napisała swoją książkę w sposób przystępny, co wcale nie
oznacza, że nie potrafi pisać porównywalnie do tekstów z
pierwszej publikacji. Już kilkukrotnie zdarzyło mi się szukać znaczenia jakiegoś wyrazu w jej innych wypowiedziach. Bywało, że
nawet „internet” go nie znał. Ważna jest świadomość, do kogo
adresuje się swoje przemyślenia. W książce „Wobec in vitro”
mi tego zabrakło.
Czy
uważam, że propozycja Kościoła nie jest warta uwagi?
Wręcz
przeciwnie, jest tam mnóstwo ciekawych informacji (wielokrotnie
zupełnie niezwiązanych z samą procedurą in vitro). Trzeba tylko
czytać tę książkę nie jak podręcznik, ale próbować odnieść
się w swoim umyśle do zawartych tam tez.
Wydaje
mi się, że młodzież szkół średnich, która jest adresatem
formułowanych myśli, bez problemu sobie poradzi (o ile będzie
zainteresowana tematem). Gorzej może być ze zrozumieniem przez
katechetów, którzy w założeniu mają przekonwertować zawarte w
książce informacje na język zrozumiały nastolatkom. Obawiam się,
że większość z nich może zastosować w praktyce załączone w
podręczniku konspekty, w żaden sposób ich nie dostosowując do
konkretnych uczniów.
A
co może być dla młodzieży kontrowersyjne? Mnie w całej książce
najbardziej drażni pewna rozbieżność, albo nawet rozdwojenie
osobowości wypowiadających się autorów. Z jednej strony cały
czas podkreślana jest godność embrionu, a z drugiej określa się
dziecko poczęte poprzez in vitro, jako produkt.
Produkt,
produkt, produkt – słowo odmieniane w tej książce dziesiątki
razy. Jak może poczuć się uczeń, który tak zostałby określony
przez katechetę? Jak jogurt z biedronki?
Czy
w obronie prawa do godności kolegi, nie staną uczniowie z klasy?
Moi koledzy sprzed kilkudziesięciu lat, z pewnością by stanęli.
Zacznę
może od kilku cytatów z konspektów, pozostawiając je na tę chwilę bez komentarza.
Jest
to tak zwane „podsumowanie dyskusji panelowej”.
Szkoda,
że wnioski są zawsze takie same. Jakoś nikt nie zakłada, że
rozmowa może potoczyć się w zupełnie innym kierunku.
„”Kościół
katolicki jednoznacznie wypowiada się na temat sztucznego
zapłodnienia. - Nie chodzi tu jednak jedynie o kwestię 'słabości'
metod medycznych, ale sprawy najbardziej zasadnicze dla godności
osoby ludzkiej. Nawet gdyby nauka rozwinęła się tak dalece, że
nie dochodziłoby do niszczenia zapłodnionych komórek, Kościół
katolicki nie mógłby zaakceptować technik in vitro ze względu na
godność ludzką” (K) str.334.
„W
wielu krajach, gdzie praktykuje się zapłodnienie pozaustrojowe
dzieci, te które nie przypadną rodzicom do gustu (np. z powodu
'niezaplanowanej' płci), są po prostu zamrażane, oddawane do
adopcji prenatalnej bądź utylizowane (zabijane). Pamiętajmy też,
że w procedurze in vitro do organizmu matki przenosi się kilka
zarodków, z góry zakładając prawo do życia tylko jednego z nich.
W razie gdy w macicy zagnieżdża się kilka osób naraz, lekarz
stosuje tzw, redukcję – czyli usuwa wszystkie dzieci,
pozostawiając tylko jedno, bądź dwoje, którym pozwala się
urodzić (jeśli nie nastąpi poronienie)” (K) str.350.
„Pragnienie
dziecka nie może usprawiedliwiać 'produkowania' go, tak samo jak
niechęć do poczętego dziecka nie usprawiedliwia porzucenia go lub
zniszczenia” (K) str.350
Były
rozdziały, które przeczytałem z przyjemnością... no może tylko
jeden taki: „Metafizyczny status embrionu ludzkiego. W poszukiwaniu
podstaw godności osoby ludzkiej”.
Znalazłem
tam filozoficzne rozważania na temat bytu ludzkiego, w tym wgląd w
historię sporu na temat embrionu ludzkiego. I to nie byle jaką
historię. Rozważane były poglądy Arystotelesa, Demokryta,
Platona, Kartezjusza, Tomasza z Akwinu. Ten ostatni na przykład
twierdził, że istnienie bytu rozpoczyna się wraz z aktem nadania
embrionowi duszy, co następuje w 40-tym albo 90-tym dniu po
zapłodnieniu. Ciekawy dział, chociaż wszystko sprowadzało się do
istnienia duszy, a św. Tomaszowi odebrano status nieomylności.
Szkoda,
że w podsumowaniu znalazła się filozoficzna niezgoda na in vitro,
która moim zdaniem nijak nie wypływała z wcześniejszych
informacji. Zostały podane dwie, niczym nie poparte zasady:
„Pierwsza
to zasada konieczności zachowania naturalnych i optymalnych warunków
powstawania życia ludzkiego. Życie ludzkie, które w swej naturze
jest czymś szczególnym w świecie, domaga się bowiem
proporcjonalnych do tego, czym jest, warunków powstania i rozwoju,
które może zapewnić tylko natura samego człowieka. Naruszenie
tego porządku (a z tym mamy zawsze do czynienia w procedurze in
vitro) nie pozostaje bez znaczenia zarówno dla życia, jak i rozwoju
człowieka. Druga zasada głosi, że każde nowo powstające życie
ludzkie powinno być traktowane jako cel-dobro samo w sobie, a to z
kolei wskazuje na niezbywalną godność ludzkiej osoby. W procesie
zapłodnienia pozaustrojowego, jako główny cel, wybija się
potrzeba zaspokojenia pragnień rodziców, którzy nie mogą w
naturalny sposób począć dziecka. Samo zaś życie dziecka staje
się środkiem do osiągnięcia tego celu. W ten sposób już u
początków powstawania życia ludzkiego następuje jego alienacja.
Dziecko zamiast być celem, staje się środkiem.” (K) str.201.
Gdyby
pójść dalej tym tokiem myślenia, to należałoby stwierdzić, że
dziecko adopcyjne również jest środkiem zaspokojenia potrzeb
rodzicielskich... a dziecko biologiczne?
Albo
dzieci przychodzące do naszej rodziny zastępczej? Te najczęściej
nie są ani celem, ani środkiem – są przypadkiem.
Pierwszy
rozdział „Wobec in vitro” pod tytułem „Procedura in vitro –
technika i konsekwencje”, to bardziej lektura dla uczniów
wybierających się na medycynę. Konia z rzędem katechecie, który
to opanuje i do tego w przystępny sposób przedstawi młodzieży.
Pamiętam,
jak wieki temu odbywałem z Majką nauki przedmałżeńskie. Pani
katechetka starała się zrobić wykład na temat naturalnych metod
planowania rodziny. Wszyscy siedzieli i ziewali, bo było to tak
nudne. Tylko Majka gadała z koleżanką. Za karę została wywołana
do tablicy, aby zreferować to, co dotychczas zostało nam
przekazane. Pani miała pecha, bo Majka kończyła liceum medyczne.
Gdy Majka już narysowała wykres płodności kobiety, omówiła
lepkość śluzu, temperaturę i zaczęła przechodzić do innych
metod planowania rodziny, to pani katechetka szybko kazała jej
usiąść w ławce. Ale właśnie to zaczęło wszystkich
interesować.
No
cóż, niektórzy mówią, że dziecko jest celem małżeństwa. Mój
teść za to mawiał: „krew nie woda, majtki nie pokrzywa”, co
paradoksalnie bardziej skłaniało do myślenia.
Przebrnąłem
jednak przez ten dział, próbując być nieco powyżej percepcji
katechety, czyli próbując zweryfikować pewne przedstawione fakty.
„Ogólnie
szacuje się, że powodzenie in vitro przy wprowadzeniu do jamy
macicy jednego zarodka jest niższe niż 10%, przy dwóch 15-20%,
przy trzech 25-30%, przy czterech 30-35%. A zatem sposobem na
zwiększenie skuteczności procedury in vitro jest transfer większej
liczby zarodków do organizmu kobiety. Skutkuje to jednak większą
liczbą ciąż mnogich i wzrostem ryzyka wystąpienia powikłań
ginekologiczno-położniczych”.(K) str.37.
Skąd
takie dane?
„...
oznacza to, że jednym zarodkom dajemy szansę przeżycia – to te,
które trafiają do jamy macicy – a inne są zamrażane bądź
eliminowane. Dlatego tzw. zarodki nadliczbowe, które nie znajdą się
w jamie macicy, mają zdecydowanie mniejszą szansę dalszego życia
i rozwoju. Czy nie stanowi to współczesnej formy eugeniki, której
medycyna dopuszcza się wobec wczesnego etapu rozwoju człowieka?”
(K) str.38.
„Obserwuje
się częstsze występowanie zaburzeń genetycznych, hipertrofię
płodu, zaburzenia zachowania oraz zaburzenia metaboliczne i
czynnościowe układu sercowo-naczyniowego.” (K) str.38.
„Rodziców
informuje się o możliwości wybiórczego zmniejszenia liczby
zarodków/płodów rozwijających się w jamie macicy, czyli
wykonania tzw. embrioredukcji (technicznego pozbycia się części
istnień ludzkich rozwijających się w jamie macicy.” (K) str.40.
„Oznacza
to, że genetyczna diagnostyka przedimplantacyjna może być
instrumentem selekcji embrionów z uwagi na realizację konkretnych
cech oczekiwanego dziecka: płci, koloru oczu czy określonych cech
genetycznych. (…) Założony bank spermy laureatów Nagrody Nobla,
w którym zamrożono nasienie wybitnie zdolnych mężczyzn, a
następnie wykorzystano je w technikach wspomaganego rozrodu, jest
tego przykładem.” (K) str.39.
„Pojawienie
się wad i zaburzeń genetycznych u dziecka może być związane z
przekazaniem od rodziców uszkodzonego genu, jeżeli rodzic był
nosicielem defektu; możemy powiedzieć, że w tym przypadku program
in vitro jest przenosicielem wad genetycznych między pokoleniami.”
(K) str.41.
No
tak, zapewne gdyby ten sam facet „bzyknął” swoją żonę pod
kołderką, to poczętemu dziecku wad genetycznych by nie przekazał.
Odpowiedź
na pozostałe pytania można znaleźć w ustawie o leczeniu
niepłodności, do której za chwilę przejdę, a której autorzy
„Wobec in vitro” albo nie czytali (w co wątpię), albo nie za
bardzo pasowała do głoszonych tez.
Kolejny
rozdział: „Moralne aspekty procedury zapłodnienia
pozaustrojowego”. Autorem tego tekstu jest ks. Piotr Morciniec.
Wyjątkowo zasługuje, aby go wyróżnić.
„...
poczęty człowiek zostaje zredukowany do roli 'przedmiotu', którego
w duchu mentalności wytwórczej (produkcyjnej) 'się robi', a nie
poczyna się go. (…) W procedurze in vitro dochodzi do sprowadzenia
wczesnego etapu rozwoju osoby ludzkiej (kilka dni po poczęciu) do
reprodukcji człowieka (technicyzacja prokreacji), a więc do
'wyprodukowania', do wytworzenia produktu zgodnego z oczekiwaniami
klienta.” (K) str.52.
„działania
związane z zapłodnieniem pozaustrojowym, pozbawiają dziecko
elementarnego prawa do biologicznego związku z rodzicami: z owocu
miłości przekształca się ono w 'artykuł' służący zaspokojeniu
doraźnych potrzeb” (K) str.53.
„Pragnienie
dziecka nie może usprawiedliwiać jego 'produkowania'.” (K)
str.58.
„etapy
'komercyjnego produkowania człowieka'.” (K) str.54.
I
kto tu pisze o moralności. Takich zdań jest tutaj dużo więcej.
Wkleję tylko tabelkę. Wprawdzie Majka już ją trochę zabazgrała,
ale coś jeszcze widać. Tego chyba nawet nie warto komentować.
Czytając
„Wobec in vitro”, czasami miałem wrażenie, jakby chodziło o
zarzucenie czytelnika ogromem informacji, które ani nie pochodzą z
tego kraju, ani z tej epoki, a do tego nie do końca dotyczą
omawianego tematu. Jest często mowa o inżynierii genetycznej,
„ulepszaniu człowieka”, klonowaniu, hybrydyzacji, surogacji ,
eutanazji, aborcji, wykorzystywaniu zarodków do celów naukowych,
dawstwie wewnątrzrodzinnym, parach jednopłciowych, transplantacji
organów, uporczywości terapeutycznej, a nawet klauzuli sumienia.
Wspomniano też o noblistach oddających swoje nasienie do banku
spermy. Niestety autor pisząc takie słowa, nie zastanowił się,
jaki jest przeciętny wiek osób otrzymujących Nagrodę Nobla i nie
zestawił tego z bardzo rygorystycznymi wymaganiami banków spermy.
Trzeba
przyznać, że książka została napisana z dużym rozmachem.
Szkoda, że w związku z tym, nie wspomniano również o pedofilii –
ale może nikogo z autorów, ta sprawa aż tak bardzo nie bulwersuje.
Skupię
się jednak na szczegółach:
„W
przypadku zapłodnienia pozaustrojowego sytuacja jest inna [w
przeciwieństwie do naturalnego – przyp.].Wytworzonych zostaje
kilka lub kilkanaście embrionów, chociaż wiadomo od razu, że
część z nich zostanie zatrzymana w rozwoju bądź unicestwiona.
Już od samego początku embriony muszą zostać poddane 'kontroli
jakości' a te, które wykazują wady, zostają zutylizowane lub
przeznaczone do innych celów. (…) Gdyby spojrzeć na tę procedurę
od strony pojedynczego embrionu – osoby ludzkiej, która rozpoczęła
już swoje unikatowe istnienie i życie – to trzeba zrozumieć
dramatyczną niepewność jego losu.” (K) str.116.
To
teraz coś konkretniejszego:
„Ustawa
o leczeniu niepłodności podpisana przez prezydenta w lipcu 2015
roku (…) zakłada ograniczenie zapładnianych komórek właśnie do
sześciu.” (A) str.166.
„[Ustawa
– przyp.] wprowadza szereg bardzo istotnych zmian, jeśli idzie o
losy zamrożonych zarodków. Wiemy już z poprzednich rozdziałów,
że zarodek musi mieć wskazanego ojca i matkę. Jednakże zarodek ma
więcej praw aniżeli tylko prawo do obojga rodziców. Kolejnym jego
prawem jest obowiązek bycia transferowanym do macicy. Żadnego
niszczenia, żadnego przechowywania na wieczny rzeczy czas, żadnego
oddawania zarodków na rzecz rozwoju badań naukowych. Każdy polski
zarodek może być odtąd zamrożony przez maksymalnie 20 lat i jeśli
przez ten okres jego genetyczni rodzice go nie odbiorą (tj. nie
transferują do macicy genetycznej matki), zarodek obligatoryjnie
zostanie przekazany do adopcji prenatalnej i zapewni mu się szansę
na życie.” (A) str.330.
W
książce Kościoła jest rozdział poświęcony prawnym aspektom
bioetyki. Jest nawet odniesienie do wyżej wspomnianej ustawy. Pewne
regulacje są nawet pochwalone, jednak wypunktowane jest to, co w
jakikolwiek sposób może potwierdzać narrację wypowiadających się
osób :
„Ustawodawca
przewidział zakaz niszczenia zarodków zdolnych do prawidłowego
rozwoju powstałych w procedurze medycznie wspomaganej prokreacji, a
nieprzeniesionych do organizmu biorczyni. Względem pozostałych
embrionów możliwość niszczenia pozostawił.” (K) str.247
Wychodzi
na to, że jak się nie ma do czego przyczepić, to bierze się w
opiekę nawet embriony uszkodzone genetycznie, nie mające szans na
dalszy rozwój. Ania w swojej książce pisze, że „biologia nie
zna moralności ani etyki, dobra ani zła. Zna jedynie mechanizmy
genetyczne i procesy tworzenia się organizmów, a przede wszystkim
zna bezlitosne reguły ewolucji i zgodnie z nimi działa.” (A)
str.155.
Zatrzymam
się jeszcze przez chwilę na ustawie o leczeniu niepłodności, w
której to człowiek stał się bardziej etyczny od Boga. Ania
zwróciła na to uwagę, chociaż przymus adopcji prenatalnej chyba w
każdym wzbudza dwuznaczne skojarzenia. Czy chciałbym, aby z mojego
zarodka wyrosło za 20 lat dziecko w innej rodzinie? Czy moje dzieci
chciałyby mieć rodzeństwo młodsze o 20 lat? Wreszcie, czy ja
chciałbym być takim dzieckiem?
Są
to to pytania, na które muszą sobie odpowiedzieć rodzice
decydujący się na in vitro w naszym kraju. Być może dla
niektórych (dla mnie też), bardziej akceptowalne byłoby
unicestwienie niewykorzystanych zarodków, niż życie ze
świadomością istnienia moich dzieci w innych rodzinach.
Moim
zdaniem, ustawodawca bardziej zadbał o godność embrionu, niż o
godność jego rodzica i rodzeństwa... a w dłuższym czasie,
również jego samego.
Gdyby
chcieć podsumować akceptowalność Kościoła w procesie tworzenia
się nowego życia, to cytując za Anią, można powiedzieć, że
sankcjonowane są „procedury z zastosowaniem czasowej
eksterioryzacji i preparatyki nasienia następujące po akcie
małżeńskim.” (A) str.303
„Mówiąc
po ludzku: para musi uprawiać seks, a później albo z pochwy
kobiety zostanie pobrana sperma jej męża i poddana laboratoryjnej
obróbce (jest to wariant tzw. 'testu po stosunku', zwanego Post
Coital Test), albo też stosunek zostanie odbyty przy użyciu
specjalnej prezerwatywy perforowanej.” (A) str.304.
Gdybym
miał użyć własnej terminologii, to powiedziałbym, że chodzi o
wtrysk bezpośredni, zwany inseminacją.
Aby
jednak było to możliwe, potrzebne są plemniki. Skąd je wziąć?
Pozwolę sobie ponownie zacytować słowa księdza Morcinca: „
Masturbacja jako technika pozyskiwania spermy pozostaje niegodziwa,
gdyż wyklucza stosunek płciowy wymagany przez porządek moralny.”
(K) str.69.
Daleki
jestem od tego, aby mówić komuś co jest moralne, a co nie. Niech
każdy dokonuje własnych wyborów. Dla mnie, bardziej poniżające
jest stosowanie perforowanej prezerwatywy, odbycie przymusowego
stosunku płciowego, gnanie przez pół miasta zanim plemniki
przestaną mieć ochotę na zapłodnienie jajeczka... niż zwyczajna
masturbacja.
A
w jaki sposób pobiera się materiał choćby do badania żywotności,
czy ruchliwości plemników? Myślę, że też w sposób niegodny.
Próbuję
też spojrzeć na tę kwestię oczami nastolatków, bo przecież to
oni są adresatami wyrażanych opinii. Skoro masturbacja w celach
prokreacyjnych jest czymś niegodziwym, to tym bardziej niegodziwa
jest w celu zaspokojenia własnych potrzeb seksualnych. Można zatem
stwierdzić, że dziewięćdziesiąt procent nastoletniej populacji
to dewianci i zboczeńcy.
Przejdę
do naprotechnologii, która w ostatnim czasie stała się dość
popularnym tematem. Zanim go rozwinę, muszę doprecyzować dwa
pojęcia. Być może tylko ja jestem takim głąbem, dla którego
niepłodność i bezpłodność do niedawna były synonimami.
Osoby
bezpłodne mogą liczyć tylko na in vitro, albo na adopcję. A
niepłodne? W mojej ocenie naprotechnologię mają już za sobą,
chociaż pewnie nie takiego terminu używały w procesie starania się
o dziecko.
Czym
zatem jest naprotechnologia?
„Tak
opisali ją eksperci Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego:
Celem
metody jest identyfikacja przyczyny niepłodności oraz jej leczenie
z uwzględnieniem naturalnej gospodarki hormonalnej kobiety przy
użyciu powszechnie stosowanych metod diagnostycznych. W terapii nie
dopuszcza się inseminacji i zapłodnienia pozaustrojowego, dlatego
metoda nie pozwala pomóc m.in. kobietom z niewydolnością jajników,
zaawansowaną endometriozą, niedrożnością lub ograniczeniem
drożności jajowodów oraz przy męskim czynniku niepłodności.
Proponowany w ramach naprotechnologii algorytm postępowania nie
znajduje potwierdzenia w kontrolowanych badaniach klinicznych. Z tych
powodów naprotechnologia nie może być postępowaniem
rekomendowanym w leczeniu niepłodności.” (K) str.286.
Jednak
nieco dalej jest napisane tak: „NPT umożliwia to [nie zrozumiałem
dokładnie co – przyp.] dzięki aktywnemu włączeniu pacjentów w
diagnostykę i leczenie poprzez prowadzenie nadzorowanych i
standaryzowanych obserwacji cyklu miesięcznego (…) Niepłodność
jest najczęściej konsekwencją licznych chorób przewlekłych,
które rozpoznane i właściwie leczone , pozwalają na przywrócenie
prawidłowego funkcjonowania układu rozrodczego.” (K) str.287.
Co
o naprotechnologii sądzi Ania?
„Niezależnie
od tego, jak wiele uduchowionych i podniosłych przymiotników dodamy
w celu opisania misterium kobiecej płodności, fakty sprowadzają
nas do tego, iż kobieta w naprotechnologii staje się obiektem,
który należy upłodnić. Uczciwie trzeba dodać, iż nie oznacza to
wcale, iż metoda in vitro wyzwoli ją bardziej – obie metody
zniewalają, chociaż każda w inny sposób. Naprotechnologia czyni
kobietę niewolnicą swoich biomarkerów i osobą pozostającą w
stanie permanentnej seksualnej dostępności, ponieważ gotowość do
odbycia stosunku seksualnego musi zostać zsynchronizowana ze
szczytowym czasem jej płodności.” (A) str.235.
O
skuteczności naprotechnologii można poczytać w książce Ani.
Krótko mówiąc, mało badań i mało publikacji dotyczących
metody. Kościół w zasadzie się do tematu nie odnosi w sposób
bezpośredni. Przytacza za to kilka występujących schorzeń i
przyczyn niepłodności, omawia metody leczenia oraz podaje parę
przykładów dzieci, które niemal cudem nie zostały „wyprodukowane”
przy pomocy in vitro.
Po
przeczytaniu o naprotechnologii, przypomniała mi się katechetka z
nauk przedmałżeńskich, oraz jak po trzech miesiącach
niekontrolowanego kochania się z Majką, pobiegłem do kliniki in
vitro. Oczywiście jest to taki czarny humor z mojej strony. Nie
pobiegłem i (jak mniemam) dla większości rodzin, in vitro jest
najczęściej ostatecznością.
Gdybym
miał osobiście odnieść się do tej procedury, to powiedziałbym,
że szczęśliwi są ci, którzy nie muszą rozważać takiej
alternatywy. Rzadko piszę, że taki, czy inny pogląd jest bzdurą.
Jednak gdy słyszę, że w odniesieniu do in vitro, równoległą
opcją jest adopcja, a nawet rodzicielstwo zastępcze, to muszę się
trochę zbuntować. Dla mnie są to trzy zupełnie odrębne drogi do
bycia rodzicem. Są to trzy zupełnie inne scenariusze. Trzy zupełnie
inne światy.
Dzisiaj
zadzwoniła pani z ośrodka adopcyjnego, że jest po spotkaniu z
rodzicami adopcyjnymi dla Sasetki i Marudy. Zastanawiam się w takich
momentach, co takie osoby czują, o czym myślą? Mają dwa dni do
spotkania z dziećmi. Być może dwa najdłuższe dni w ich życiu.
Ja, swój psychopatyczny umysł rodzica zastępczego zacząłem
przygotowywać na rozstanie już kilka tygodni temu. Jestem gotowy...
jestem profesjonalistą. Dla dzieci i ich nowych rodziców, będzie
to rzucenie na głęboką wodę. Będą mieli do czynienia z taką
sytuacją po raz pierwszy w życiu. Paradoksalnie, bardziej jestem
spokojny o dzieci. Rodzice pewnie na początku zauważą maluchy
potrzebujące ciepła, miłości, przytulania. Później ich uwagę
zwróci zachowywanie się – sposób wyrażania swoich myśli,
emocji... mimika twarzy, pewne gesty. Porównuję w tej chwili
Ploteczkę i Marudę. Dziewczynka ma mój uśmiech (taki trochę
głupkowaty), chłopiec nadal ma uśmiech swojej mamy. A Sasetka?
Czteroletnie dziecko ma już pełną świadomość tego co się
dzieje. Z jednej strony bardzo chce, a z drugiej, się boi. Odnosimy
wrażenie, jakby ostatnio zaczęła się cofać w rozwoju. Weszła do
świata Kapsla, w którym wszystko (no może prawie wszystko) jest
dozwolone. Kupiłem kiedyś na „Gwiazdkę” jodłę w doniczce.
Nawet jej nie wstawiłem do domu, bo taka była ładna. Chciałem ją
posadzić w ogrodzie. Nie wypuściła wiosną pędów. Ktoś za
bardzo przyciął jej korzenie. Obyśmy i my nie byli takimi złymi
ogrodnikami.
Wrócę
jeszcze do „Wobec in vitro”, bo rozważania teoretyczne są dużo
bezpieczniejsze. W książce jest dział zatytułowany „Teologiczna
ocena zapłodnienia in vitro”.
W
zasadzie nie mam uwag... może poza jedną. Zawarte tutaj myśli, nie
powinny być narzucane wszystkim ludziom na świecie, jako jedynie
słuszne.
„Wszelkie
próby produkcyjnej redukcji człowieka stają się bezpośrednimi
atakami na władzę Boga nad życiem, uzurpacją Boskiej władzy. (…)
Lekarz (…) zajmuje miejsce Boga, nawet jeśli nie jest tego
świadomy, czyni się panem przeznaczenia innej istoty ludzkiej, o
ile arbitralnie wybiera, kto ma żyć, a kogo skazać na śmierć,
zabijając bezbronne istoty ludzkie.” (K) str.219
Gdybym
był cyniczny, powiedziałbym, że przykład idzie z góry. Kto wybił
„bogu ducha winnych” Kananejczyków? Maruda swoim
nieposłuszeństwem, codziennie zasługuje kilka razy na śmierć (bo
tak widzę relacje pierwszych ludzi i Boga). A gdy ci zaczęli
wreszcie być „dumnymi ludźmi”, to pomieszano im języki. Być
może in vitro będzie powodem do kolejnej interwencji Boga –
kimkolwiek on jest.
Czasami
potrafię zrozumieć coś bardzo skomplikowanego, a nie rozumiem
rzeczy bardzo prostych. Ktoś kiedyś powiedział, że brak mi pokory
– być może.
„Zrodzenie
osoby ludzkiej powinno być zatem owocem i zwieńczeniem miłości
oblubieńczej. Tak więc pochodzenie istoty ludzkiej jest wynikiem
przekazywania życia związanego nie tylko z jednością biologiczną,
lecz również duchową rodziców złączonych węzłem małżeńskim.”
(K) str.215.
Rozumiem,
ale to nie ja sprowadzam wszystko do seksu... dobrze – aktu
małżeńskiego.
Dzieci,
którymi się opiekujemy wielokrotnie przyszły na świat w wyniku
przemocy, gwałtu, albo małej świadomości rodziców. Czym one są
lepsze od dzieci poczętych poprzez in vitro, które z pewnością są
owocem miłości i wielu wyrzeczeń? Albo jeszcze inne pytanie. Czym
ci pierwsi rodzice są lepsi od tych drugich?
„Każdemu
dziecku należy się to, żeby być poczętym z autentycznej miłości
swoich rodziców.” (K) str.212. No właśnie, niby proste zdanie,
a można je rozumieć w rozmaity sposób.
W
książce „Wobec in vitro, sporo uwagi jest poświęcone
zagrożeniom zdrowia i życia dzieci poczętych tą metodą. Rozdział
opisujący te kwestie jest dość trudny. Chociaż może
niekoniecznie dla uczniów szkół średnich. Geny i sprawy
dziedziczenia są im zapewne znane z lekcji biologii.
Sentencją
całego wywodu jest stwierdzenie:
„metoda
ta [in vitro – przyp.] sprzyja powstawaniu zaburzeń genetycznych
ograniczających przeżywalność dziecka w okresie prenatalnym, ale
również związanych z wadami rozwojowymi i niepełnosprawnością
intelektualną po jego urodzeniu. (…) Badania pokazują, że proces
ten [podziału komórkowego mejotycznego i mitotycznego – przyp.]
może być zaburzony w związku z procedurami zapłodnienia
pozaustrojowego in vitro.” (K) str.157-158
Nie
jest powiedziane czyje to są badania, za to chwilę później jest
omówionych kilka chorób genetycznych: Zespół Klinefeltera, Zespół
Turnera, Zespół Downa, Zespół Edwardsa. Dalej nie jest łatwiej,
można dowiedzieć się czym charakteryzuje się Zespół
Beckwitha-Wiedemanna, Zespół Pradera-Williego, Zespół Angelmana,
Zespół Retta.
Jako
podsumowanie, użyto następującego sformułowania:
„Należy
dodać, że mechanizmy prowadzące do powyższych zmian klinicznych i
zaburzeń genetycznych mogą być różnorakie i bardzo złożone, a
do ich powstawania dochodzi w wyniku różnorodnych mechanizmów, w
tym także zmian środowiskowych, skutkujących wystąpieniem
epimutacji. To tylko jedna z wielu przyczyn możliwych patologii.”
(K) str.165
Ale,
czy ktoś takie badania prowadził? Jeżeli tak, to kto?
Doczytałem
tylko, że:
„M.I
Tejada i współpracownicy wykazali zwiększoną częstość
występowania aneuploidii [nieprawidłowej liczby chromosomów –
przyp.] prowadzącej do obumierania zarodków po stosowaniu analogów
GnRH indukującego wytwarzanie się komórek rozrodczych u kobiety do
celów procedury in vitro.
Van
der Ven Katrin i współpracownicy w roku 1998 opisali zwiększoną
częstość aneuploidii po metodzie typu Intracytoplasmic sperm
injection (ICSI).” (K) str.159
Pierwsza
z wymienionych pozycji pochodziła z roku 1991. W dzisiejszych
czasach, ponad dwadzieścia lat wstecz, to niemal prehistoria. Czy
zacytowane informacje są jeszcze aktualne? Nie mam pojęcia.
Niestety nie zostały przedstawione jakiekolwiek dane statystyczne.
Czyżby takowych nie było?
I
już zupełnie na koniec. Próbowałem dociec, czym w zasadzie jest
ta osławiona bruzda dotykowa u dzieci poczętych poprzez in vitro.
Chyba
jednak coś takiego nie istnieje... co wcale mnie nie dziwi.
PS
Jest jeszcze nowsza pozycja, której współautorem jest Ania.
Tę
książkę zamierzam przeczytać w wakacje.
Zupełnie
siebie nie poznaję. Kiedyś na wakacje zabierałem książki w stylu
„Polowanie na Czerwony Październik”.
.