Niedawno
jechałem samochodem i usłyszałem pewną rozmowę w Radiu Maryja.
Nie jestem fanem tej stacji, ale też nie rani ona moich uszu.
Problem polega na tym, że moje radio na niektórych odcinkach dróg,
zwyczajnie nie odbiera żadnej innej częstotliwości.
Wypowiadała
się pewna osoba na temat seksu w małżeństwie. Konkluzja była
taka, że jest to coś, co w jakimś zakresie jest grzeszne, że jest
to coś co należałoby w małżeństwie wyciszać i w takim duchu
powinno się wychowywać dzieci.
Audycja
spowodowała, że zacząłem się zastanawiać, jaką rolę odgrywa
seks w życiu rodzin zastępczych albo adopcyjnych... zwłaszcza tych
pierwszych.
Temat
ten praktycznie nie istnieje na szkoleniach dla rodzin zastępczych.
Pamiętam, że w tak zwanych księgach życia, było tylko jedno
pytanie (na kilkadziesiąt) dotyczące potrzeb seksualnych. Zwróciło
ono moją uwagę, ponieważ zacząłem się zastanawiać, jaka
odpowiedź z punktu widzenia kandydata na rodzica zastępczego będzie
poprawna?
Podobnie
jak na wszystkie inne pytania, odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Seks jest dla mnie ważny i jest piękny. Kiedyś powiedziałem do
Majki (może trochę wulgarnie), że chcę żyć tak długo, dopóki
będę w stanie ją „bzyknąć” i wejść na matę. Był to
oczywiście żart... a może nie.
Jedna
ze znanych mi rodzin, która starała się o rodzicielstwo zastępcze
(a będąca w moim wieku), stwierdziła że „te sprawy” już ich
nie dotyczą. Chodziło o to, że ich sypialnia była przechodnia –
z pokoju dzieci do łazienki.
Nie
wiem ile było w tym prawdy, jednak temat seksu powinien być
rozważony zarówno przez rodziny starające się o dziecko
zastępcze, adopcyjne... ale też biologiczne.
Niektórzy
mówią, że dziecko zbliża małżonków. Moim zdaniem dzieli. Za to seks z pewnością zbliża.
A
nawet jeżeli nie mam racji, to każda z osób decydująca się na
dziecko, powinna określić swoje priorytety i zdecydować z czego
jest w stanie zrezygnować.
Od
niedawna mamy pod opieką szóstkę dzieci zastępczych. Jest to dla
nas sytuacja wyjątkowa, która potrwa maksymalnie dwa miesiące.
Niektóre pogotowia rodzinne funkcjonują z taką gromadką (a nawet
większą) niemal przez cały czas.
Czy
można wygasić swoją seksualność (o czym usłyszałem w radiu)?
Może można. Ale czy warto?
Przy
naszej szósteczce dzieci, skończyły nam się wolne pokoje. Mamy
ich kilka, a jednak żaden nie może posłużyć do spędzenia
upojnej nocy. Jedyny z wolnych i nieprzejściowych, stał się
graciarnią. Niestety fantazją erotyczną Majki nie jest zużyty
monitor do komputera, drewniana paleta, ani nawet przewijak w
łazience.
Pozostaje
szukanie okazji. Kilka dni temu taka się pojawiła. Mama adopcyjna
Sasetki i Marudy miała przyjechać po chłopca, odebrać dziewczynkę
z przedszkola i pojechać z nimi na zajęcia z integracji
sensorycznej. Majka od rana „budowała atmosferę”.
Z
całego misternego planu nic nie wyszło... mama wszystko odwołała.
I jak tu nie uwierzyć, że zwyczajna „sraczka” nie może wywołać
trzeciej wojny światowej?
Minęły
dwa dni i w końcu się udało. Był to dzień bez dodatkowych zajęć.
Żadnych wizyt u lekarza, wyjazdów do sądu, na rehabilitację.
Żadnych szkoleń... spokój. Ja moje biuro wyłączam jednym
przyciskiem w telefonie. Kapsel i Sasetka byli w przedszkolu.
Bliźniacy o trzynastej poszli spać. Ploteczka po kilkunastu
minutach jeżdżenia w wózku, też zasnęła. Został Maruda...
Dostał michę rozmaitych chrupek i bajkę w telewizji. Niestety
chłopak w czasie reklamy zawsze woła „tośta” albo „bisiek”
i gdy nas nie widzi w pobliżu, to rozpoczyna poszukiwania. Zaczął się „Reksio”. Mieliśmy dziesięć
minut.
Boże...
jak bardzo czekam, aż Sasetka z Marudą odejdą do rodziny
adopcyjnej. Emocje związane z aklimatyzacją bliźniaków i jednoczesnym spotykaniem się z rodzicami adopcyjnymi drugiej dwójki, są dla wszystkich ogromne. Kapsel znowu cofnął się do wieku dwulatka, a pozostali wszystko odreagowują w nocy.
Dzisiaj Maruda po powrocie z wycieczki z rodzicami, wtulił się we mnie.
Dał mi buziaka. Kocham go. A jednak nie mogę się doczekać, gdy
nie będzie przychodził w nocy do mojego łóżka, a ja znowu będę
mógł nago spać razem z Majką. Marzeniami stają się dla mnie
rzeczy zupełnie proste. Bywają dni, gdy testosteron wychodzi mi
uszami. Na szczęście mam go coraz mniej.
Zastanawiam
się, jak do tematu seksu podchodzą inne rodziny zastępcze. Znam
ich sporo, a przekrój jest bardzo szeroki. Jedni rodzice są bardzo
religijni, inni zadeklarowanymi ateistami. Jedni są starsi, inni
młodsi. Czy wszyscy podchodzą do seksu na zasadzie, że trzeba te
potrzeby wyciszać? Wierzyć mi się nie chce. Prędzej dochodzi do
sytuacji, że zwyczajnie brakuje sił, więc i ochota spada. Ale czy
można to zaakceptować? Czy w pewnym momencie nie zaczyna się
tęsknić? Czy na etapie podejmowania decyzji o pozostaniu rodziną
zastępczą, ktoś zadaje sobie takie pytania?
Mamy
z Majką trójkę dzieci. Jedna z córek jest owocem wspólnej nocy w
przededniu mojego pójścia do wojska. Druga jest następstwem
zupełnie niepohamowanej miłości. Nie miało znaczenia, czy urodzi
się miesiąc wcześniej, czy pół roku później. Z kolei przy
ostatniej, chcieliśmy aby urodziła się w kwietniu. Zupełnie nie
potrafię sobie przypomnieć, dlaczego tak miało być. Jednak to
doświadczenie spowodowało, że zrozumiałem, iż seks to nie zawsze
tylko przyjemność.
Nigdy
nie poruszamy z rodzicami adopcyjnymi tematów związanych z życiem
seksualnym, a przecież tak wiele by można powiedzieć.
Pewne jest tylko jedno – wszystko u nich zmieni się z dnia na
dzień. Nie będzie okresu przejściowego.
Zamieszczę
kilka zdjęć, które w sposób bezpośredni bądź pośredni,
kojarzą mi się z opisywanym tematem. Wszystkie pochodzą sprzed
ponad dwudziestu lat.Jakość nie jest najlepsza, bo są to zdjęcia ze zdjęcia (ale nie o jakość chodzi),
Mam
tylko nadzieję, że Majka nie powie mi rano, że mam wyciąć to
ostatnie. Nigdy się go nie wstydziła, a ja uważam że wygląda na
nim pięknie. Myślę nawet, że teraz (po trzydziestu latach) nie
wyszłaby dużo gorzej... ale pewnie nie pozwoli mi tego udowodnić.
Zdjęcia
dzieci robiłem tuż po porodzie. Majka pewnie będzie w stanie je
odróżnić. Ja nie mam pojęcia która z dziewczyn jest którą –
ale wszystkie moje... podobno.
Majka w ciąży. Czyż nie piękna? |
Piękna. I ktoś w Niej zakochany zrobił to zdjęcie. Nie przestawaj pisać, Pikuś. Jesteś fantastycznym facetem, Majka jest na pewno nie mniej rewelacyjną Kobietą, choć - ubolewam - rzadziej się odzywa i "nie znam" jej aż tak. Tworzycie idealny duet. Aż zazdrość gniecie, chociaż w sumie... moje życie nie mniej fajne jest :-)
OdpowiedzUsuńPikuś. Podobno nie masz konta na fb bo nie masz potrzeby uzewnetrzniania swoich uczuć publicznie. Czyżby? 😘
OdpowiedzUsuńNie wiem jak powinnam skomentować ten wpis i to zdjęcie? Może odciąć się od wszystkiego? Zamieścić formułę... wszelkie podobieństwa faktów osób i miejsca są przypadkowe...?😏
Tylko że ja kłamać nie lubię.😁
A więc Pikuś... Twój blog Twój biznes 😍
Maja twarzy nie widać, intymnych fragmentow nie widać, widać fragment kształtnej piersi, niejedna 18stka by pozazdrościła, niejedna pokazuje więcej na ulicy. Piękna Ty, piękna Wasza miłość.
OdpowiedzUsuń😍
UsuńPiękna :) Dobrze, że zdjęcia noworodków nie są mocno wyostrzone, bo w sumie to wtedy nie jest zachęcający skutek seksu : )
OdpowiedzUsuńWypowiem się o seksie w rodzinie ado:) Istnieje, choć na początku przyjścia dziecka do domu był właśnie taki wyciszony, także przez zmęczenie. Gorzej z seksem było, kiedy staraliśmy się o dziecko - wtedy jak na złość niekoniecznie się chciało,a cóż robota jest robota. Długo nie mogliśmy, a może tylko ja, odnaleźć w sobie ponownej, spontanicznej chęci, nie podszytej oczekiwaniem na efekty. Na szczęście mamy to za sobą.
Z seksem u nas po adopcji było o tyle trudno, że dziecko jest po przejściach. Gdzieś z tyłu głowy to miałam i jakoś nie sprzyjało to radosnym uniesieniom. Wtedy też okazało się, że jestem niesamowicie pruderyjna. Bo jednak masturbacja, bo jakieś dziwne ruchy, ciągle się bałam , że i zwierzenia do tego dołączą. I mimo, że teoretycznie wiedziałam jak zareagować, to było mi z tym źle i nie po drodze. Czy inni, stykając się z tym problemem, mają podobnie? Okazało się także później, że uświadamiając dziecko musiałam sięgnąć po książkę, bo po prostu jestem wstydliwa : )
Tak, ten blog jest zupełnie nieprzewidywalny. Również z tego powodu tak go lubię :)
OdpowiedzUsuńfranklin trwa 20 minut! jest lepszy!!
OdpowiedzUsuńJeśli będziecie od rana budować atmosferę to przegapicie okazje...
OdpowiedzUsuńHmmm...to ciekawe. My mamy wieloletnie doświadczenie jako rodzina zawodowa, bliżej nam do 50-ki jak do 40-ki, ale seks jest u nas co raz lepszy...i nie to, że był wcześniej niedobry....po prostu jest co raz lepszy...powiedziałbym, że jest na porządku dziennym, również nocnym. Paradoksalnie to dzień stwarza nam więcej okazji...wieczorem niestety bywa, że jesteśmy zmęczeni. Na szczęście bywa. Wieczorny seks z reguły jest rozciągnięty w czasie...wtedy wielokrotnie jest zadowolona i błogo zasypia. Poranny seks po wyłączeniu budzika jest już chyba nawykiem, chociaż kiedy dzieci wyjdą rano do szkoły i jesteśmy sami nie trzeba długo czekać, dzikujemy na golasa do samego końca. Czasem bzykniemy się w ciągu dnia w tzw. przelocie...w kuchni na blacie , w łazience czy na strychu. Ale kiedy jedziemy sami samochodem ona potrafi dojść kiedy pieszczę ją palcami. W domu dzieci mają swoje pokoje, my swój, więc nie ma problemu z intymnością. Ale zawsze można zejść na chwilę do piwnicy po kompot :) Kiedy ona ma okres zdarza mi się masturbować...jednak moje wyobrażenia zostawię dla siebie. Seks więc zajmuje w naszym życiu ważne dość miejsce i pozwala regularnie naładować się hormonami szczęścia co procentuje w codziennej walce z trudnościami zawodowej rodziny zastępczej. Czy można wygasić seks? Dla mnie nie, ale jeśli ktoś o tym ciągle myśli to tak sobie zakoduje, że faktycznie wyziębi swój związek, tylko po co?
OdpowiedzUsuńDzięki za piękną tapetę na telefon. Oko cieszy.
OdpowiedzUsuńRazem z Kasią cały czas czytamy twoje opisy i Bogu dziękujemy za wlasne i zdrowe dziecko.
Serdecznie was pozdrawiamy.
Niestety to prawda. Praca jako zawodowa rodzina zastępcza wygasza w nas seksualność. Znam wiele rodzin zastępczych. Powiem brzydko ale prawdziwie: Ta praca zabija w nas kobiecość. Jesteśmy zmęczone, zaniedbane, zapuszczone, źle uczesane, zniszczone włosy, paznokcie, zmęczone ciało i dusza. Wyglądamy przynajmniej 10 lat starzej. Wystarczy nas porównać z kobietami, które codziennie chodzą do pracy do biura. A my, takie szare myszki, wycofane ze społeczeństwa, które korzysta z wszystkich przyjemności, czasem znajdujemy czas na coś miłego i przyjemnego. Stań przed lustrem i spójrz na siebie - będziesz wiedziała czy mam rację czy nie. To jest praca, która wyniszcza. W wielu obszarach naszego życia. Życia seksualnego też.
OdpowiedzUsuńJa trochę nie w temacie Twojego wpisu ale przeczytałam 80% wpisów/na jeden dzień świetny wynik/ i myślę,że jesteś zajęty kolejną adopcja to szybko nowego wpisu nie będzie.
OdpowiedzUsuńNie znalazłam czy nie pisałeś ale pewnie gdzieś się spotkałeś z tematem adopcja i rodzeństwo.
Jedno dziecko zostało adoptowane,wie o tym jego rodzeństwo, dziecko czasami pyta o siostrę i...co dalej.Rodzina adopcyjna zgodziła się na spotkanie z siostrą ale z lękiem co będzie w przyszłości.Dziecko 5-6 lat/adoptowane trochę rok temu/
Wy mieliście raczej maluchy,które poszły do rodzin adopcyjnych ale może ktoś znajomy ma jakieś przykłady.
Pytająca
Podstawowym moim pytaniem byłoby, gdzie przebywa siostra adoptowanego dziecka?
UsuńW innej rodzinie adopcyjnej, zastępczej, placówce, czy w rodzinie biologicznej?
Samo utrzymywanie kontaktów dzieci uważam za jak najbardziej korzystne. Mieliśmy kiedyś dziewczynkę, która ma brata w DPS-ie. Dzieci spotykają się co jakiś czas. O ile wiem, to wszystkie wizyty są w placówce, chociaż rodzice adopcyjni są otwarci również na spotkania w ich domu. Tyle tylko, że żadne z dzieci jeszcze nie zasygnalizowało jednoznacznie takiej potrzeby. Mieliśmy też dwie starsze dziewczynki. Jedna zamieszkała z ciocią (jako rodziną zastępczą), druga wróciła do taty. Siostry również się spotykały. Dzieci są mądrzejsze od dorosłych. Są ponad podziałami i potrafią również zaakceptować to, że każde z nich mieszka w innym miejscu.
Wydaje mi się również ważną kwestią to, czy dzieci przebywały kiedyś ze sobą, były ze sobą związane emocjonalnie, czy też wiedzą o sobie tylko w sensie świadomościowym?
Ale żeby nie było tak prosto, to są sytuacje, gdy rodzeństwo dziecka adopcyjnego, cały czas przebywa w rodzinie biologicznej. W tym przypadku, spotykanie się dzieci, oznacza również kontakty z ich rodzicami biologicznymi. I tutaj mam zgrzyt, chociaż staję się coraz bardziej „otwarty na otwartość” adopcji. Uważam jednak, że na takie rozwiązanie jest gotowych mało rodziców adopcyjnych, a rodzice biologiczni zupełnie nie potrafiliby uszanować takiego gestu rodziców adopcyjnych. Mentalność polskich rodziców biologicznych jest moim zdaniem zupełnie inna, niż w innych krajach, w których takie kontakty mają miejsce. Roszczeniowość naszych rodziców powoduje, że uzurpują oni sobie prawo do decydowania o dziecku również wtedy, gdy zamieszka ono w rodzinie zastępczej. Gdy dostaną palec, to chcą całej ręki. Jak by się zachowali, gdyby takie kontakty umożliwili im rodzice adopcyjni? Gdy patrzę na znanych mi rodziców biologicznych, to była tylko jedna mama, z którą ja (będąc rodzicem adopcyjnym) byłbym gotowy się spotykać.
Są jednak rodziny (chociaż ja osobiście nie znam), które całkiem dobrze współpracują dla dobra dzieci.
Polecam bardzo ciekawą dyskusję na ten temat. Nawet sam wziąłem w niej udział, chociaż nie do końca pamiętam jakie wyrażałem tam poglądy. Było to dość dawno, a moje opinie w kwestii rodzicielstwa zastępczego i adopcyjnego, wciąż ewoluują.
http://www.nasz-bocian.pl/phpbbforum/viewtopic.php?f=32&t=94586
przejrzałam na szybko wątek i wydaje mi się, że oboje wychodziliśmy wtedy z fazy "preadopcja stanowczo nie" do fazy "hej, przemyślmy to jeszcze raz". Fajnie sobie poczytać stare wątki i zobaczyć, jak zmienia się podejście pod wpływem dyskusji, przemyśleń i argumentów.
UsuńA co do utrzymywania kontaktów między rodzeństwem to powiem tak (uwaga, niepopularne):
kwestia tego, czy rozdzielone rodzeństwo powinno mieć prawo do kontaktów jest dla mnie kwestią z gatunku "czy Jolanta Z. z Łodzi powinna mieć prawo do poddania się chemioterapii przy stwierdzonym nowotworze piersi?".
Słowem: jest to kwestia rozważania prawa, które do nas nie należy, bo należy do konkretnej osoby i stanowi jej własność. Rodzeństwo stanowi własność sióstr i braci. To jest ich więź.
Udawanie, że dorośli mogą tym prawem zarządzać jest na poziomie filozoficznym udawaniem - nigdy ono do nich nie należało, jest częścią historii dzieci, koniec tematu.
Na poziomie prawnym dorosłym wolno oczywiście wszystko, to wiemy.
Powiem jeszcze tak z własnego kawałka, że temat jest mi bliski, bo mam w pieczy własnie rodzeństwo i złożyło się tak oto, że jedno z tych dzieci kocham miłością absolutną, a drugiego - nie. I to nie jest niczyja wina, co dziwniejsze: to nie jest temat do racjonalnego przepracowania i wytłumaczenia sobie, że jednak oboje mogę kochać miłością absolutną. Nie, nie mogę. Próbowałam i tak się nie da (jest to dla mnie dziwne, bo naprawdę bardzo wierzę w to, że miłość jest decyzją. Własnie doświadczam tego, że nie zawsze jest decyzją).
Do czego zmierzam?
Do tego, że biorę udział w tragedii antycznej i mam tego świadomość. Każde wyjście będzie raną i nie ma żadnego, które by nie kosztowało nieprawdopodobnej ceny emocjonalnej.
Wiem, że są ludzie - i znam takich ludzi - którzy w podobnej sytuacji lawirowaliby tak długo, aż udałoby się przekonać im siebie i innych, że rozdzielenie rodzeństwa będzie optymalne. Ale to jest kłamstwo.
Rozdzielenie rodzeństwa (poza ultra wyjątkami czyli sytuacjami, w których rozdzielenie jest konieczne, aby zapewnić dzieciom bezpieczeństwo, np. jedno z rodzeństwa jest sprawcą przemocy wobec drugiego dziecka) zawsze jest podszyte podłością. Tym większą, im większa towarzyszy jej racjonalizacja, że to dla dobra dzieci (nie, to nie jest dla dobra dzieci, to jest dla dobra dorosłych).
Więc mój punkt dojścia jest taki, ze niestety, ale nie będę walczyć o 'swoje' dziecko, ponieważ to, że mi się głęboko wydaje, że ono jest moje jest oczywiście moją prawdą i daję sobie do niej prawo, ale inna część mnie ma na tyle przyzwoitości, by mówić jasno o tym, że ja tu nie mam żadnych praw. To dzieci mają prawo do siebie wzajemnie. Zresztą bardzo się kochają.
Bywają sytuacje, w których rozdzielenie jest już zastane, bo do niego doszło. W takich historiach to, co może i powinien robić mądry dorosły to minimalizować straty dzieci. I tu dochodzimy do pytania, czy utrzymywac kontakt (celowo nie piszę 'czy pozwolić na kontakt' bo jak wyjaśniłam, dla mnie ta konstrukcja jest w ogóle poza dyskusją).
Odpowiedź brzmi: tak.
A rolą mądrego dorosłego jest to, aby tę drugą stronę (drugich rodziców) przekonać do tego, że choć mają prawo się bać etc. to jednak nie mają innego wyjścia, jeśli kochają swoje dziecko prawdziwie i w prawdziwy sposób je szanują. Bo żadne dziecko do nas nie należy, nieważne czy biologiczne, czy adoptowane, czy zastępcze. Z tym ostatnim mamy, moim zdaniem, cholerny problem jako dorośli, którzy nie lubią, a często też nie potrafią się dzielić tym, co tak naprawdę nigdy nie było i nie jest naszą własnością.
Jest naszym wspaniałym kredytem i uznanie tej prawdy potrafi strasznie boleć, ale myślę, że jest nieuchronnym elementem rodzicielskiej dojrzałości.
Niestety podejmowanie takich decyzji jest szalenie trudne. My też taką kiedyś podjęliśmy, i nie dość, że zrobiliśmy to jakby w zastępstwie, to do dzisiaj nie wiemy, czy zrobiliśmy dobrze i jak w takiej sytuacji postąpilibyśmy teraz. Powiedziałbym, że wzięliśmy ten grzech na siebie.
UsuńChapic jest naszą jedyną adopcją zagraniczną. Ma kilkoro rodzeństwa porozrzucanego po rodzinach zastępczych i placówkach. Któreś chyba jest już nawet dorosłe. Chłopiec będąc u nas nie miał świadomości istnienia sióstr i braci. Nigdy z żadnym z nich się nie spotkał.
Rodzice adopcyjni oczywiście taką wiedzę posiadali. Po prostu przyjęli to do wiadomości.
Kilka tygodni po adopcji odezwała się jedna z mam zastępczych, że brat Chapicka chciałby nawiązać z chłopcem kontakt i czy możemy mu w tym jakoś pomóc. Długo myśleliśmy jak postąpić – oj długo. Ostatecznie odpowiedzieliśmy, że nie mamy możliwości skontaktowania się z rodzicami adopcyjnymi, i jak chce, to może próbować przez OA (czego nie zrobiła) . Było to kłamstwo, bo jest to jedna z rodzin adopcyjnych, z którą do dnia dzisiejszego wymieniamy najwięcej informacji.
Rodzina zastępcza od samego początku doskonale wiedziała, że Chapic przebywa u nas (w końcu to ten sam PCPR). Przez dwa lata nie wykazywała zainteresowania jakimkolwiek spotkaniem... i nagle, gdy brat zamieszkał na południu Europy? Rodzina adopcyjna była jeszcze na etapie odnajdywania się w nowej rzeczywistości, do tego cały czas podkreślała, że dla nich to my jesteśmy korzeniami chłopca, historią którą w jakiś sposób może pamiętać.
Być może wyrządziliśmy krzywdę bratu Chapicka. Może jemu samemu też (chociaż jeszcze nie na tę chwilę). Pewnie powinniśmy pozwolić rodzicom adopcyjnym podjąć tę decyzję. Jednak ja teraz zrobiłbym dokładnie tak samo.
Nie wiem jak Majka.
imo w tej konkretnej sytuacji nie było potrzeby posuwania się do kłamstwa ("nie mamy kontaktu"). Ja bym skontaktowała się z rodzicami Chapicka, przekazała temat i spytała o ich opinię. Wydaje mi się, że tu chodzi też o odpowiedzialność i nadodpowiedzialność. Pierwsza jest ok, druga nie jest ok.
UsuńPierwsza zakłada sytuację, w której osoby zainteresowane same podejmują decyzję ich dotyczącą. Druga zakłada coś w rodzaju przejęcia władzy za rozstrzygnięcie, co jest słuszne, a co nie jest, bez pytania zainteresowanych o ich opinię dotyczącą jednak ich dziecka i ich życia. A czy wiesz, co było słuszne?
Moim zdaniem nie wiesz, a jedynie zakładasz, że wybrane rozwiązanie było optymalne.
Również po to, aby unikać takich rozdrapów wydaje mi się, że najlepiej sprawy trzymać maksymalnie prosto i nie sięgać po to, co nie jest nasze (również: władzę nad informacjami).
Nie zmienia to faktu, że być może co do samej decyzji mieliście rację. Ale też w żaden sposób nie oznacza to tego, że rodzice Chapicka nie doszliby do tych samych wniosków co Wy, gdybyście im dali dane.
I trzecia rzecz: a to wszystko też nie sprawia, ze z punktu widzenia samych chłopców mieliście rację, bo być może mieliby oni zupełnie inną opinię w sprawie, która to jednak ich dotyczy najbardziej.
Nikt nie mówił, że będzie łatwo ;)
Tak, była to nadodpowiedzialność, która w mojej ocenie również nie jest OK. Dlatego nie do końca dobrze się z tym czuję, mimo że w tej chwili postąpiłbym tak samo, nawet gdybym miał wehikuł czasu i mógł zmienić ówczesną decyzję.
UsuńKiedyś podobną propozycję złożyła mama biologiczna Hawranka. Przekazaliśmy tę informację rodzicom adopcyjnym. Niestety dodaliśmy też, że Hawranek i jego starszy brat wyglądają jak jednojajowi bliźniacy. Zasialiśmy niepokój w rodzinie na długi czas. Po mniej więcej roku, mama zadzwoniła ponownie. Tym razem tę informację zostawiliśmy już tylko dla siebie. Nie była to jedyna mama, która po jakimś czasie przypomina sobie, że jej dziecko było w naszej rodzinie.
W przypadku rodziców Chapicka byliśmy przekonani, że zaprosiliby do siebie jego brata wraz z rodziną. Bo tak trzeba, bo więzy krwi. Trochę już się poznaliśmy. Gdyby sami czuli taką potrzebę, to poprosiliby nas o namiary na rodzeństwo syna. Cały czas mogą to zrobić.
Bardziej martwi mnie prawdopodobieństwo wyrządzenia krzywdy bratu Chapicka. Tylko czy siedmiolatek może czuć potrzebę spotkania się z dwuletnim bratem, którego nigdy nie widział?
Może może.
Niektóre osoby szczycą się tym, że mówią wprost to co myślą. Uważają, że w ten sposób są szczere. Niby to uczciwe. A z drugiej strony, dlaczego ludzie tak bardzo lubią komplementy?
Z rodzicami adopcyjnymi jest często podobnie. Bardziej potrzebują „komplementów”, niż „szczerości”, która rani i do tego wymaga podejmowania decyzji. Dlatego bywa, że czasami jesteśmy nadodpowiedzialni, że czasami bardziej chronimy interes rodzica niż dziecka, że czasami muszę zgodzić się z Nikolą.
To fakt, nie jest łatwo. O wiele prościej było powiedzieć rodzicom adopcyjnym Sasetki i Marudy, że ich dzieci mają rodzeństwo „w drodze”.
IMO to, że ktoś czegoś chce nie oznacza, ze własnie tego potrzebuje. Inaczej nie da się wzrastać - ani jako dziecko, ani jako rodzic.
UsuńA w temacie to powiem jeszcze, że własnie skończyłam czytać nową ksiązkę Cathy Glass, tym razem - w skrócie - historia dwulatki adoptowanej z rumuńskiego sierocińca, która w wieku lat 5 trafia do rodziny zastepczej. Dobra książka i parę interesujących przemyśleń w temacie historii pochodzenia i stosunku dorosłych do niej.
Znów w skrócie - rodzice adopcyjni poszli w swoim szacunku do historii pochodzenia tak daleko, że finalnie ich pięcioletnia córka miała kompletny chaos co do tego, kto jest jej mamą i tatą - ta 'prawdziwa mama' z Rumunii, która - jak się okazało - biła ją i zamykała w piwnicy i ten prawdziwy tata siedzący w pierdlu, czy też mama i tata z UK, których doprowadziła do takiej ostateczności, że ojciec porzucił matkę, a matka sama zadzwoniła do pomocy społecznej i poprosiła o rodzinę zastepczą dla córki.
Nie będę streszczać książki (jest happy end, w tle oczywiście powazny RAD i równie serio terapia całej rodziny), ale jedną z opowieści przywołanych w książce jest historia innej rodziny adopcyjnej, która adoptowała 8 i 10 latka (rodzice w zakładzie karnym, mocno traumatyczna historia w tle), i którą pracownicy społeczni naciskali, aby synowie mieli kontakt z 'naturalnymi rodzicami' i aby pielęgnować tę relację.
Adopcyjni powiedzieli "wypad z baru" i zostali tymi, którzy nie potrafią uszanować pochodzenia ich dzieci, bla bla bla, ale to byli dojrzali ludzie, pracujący przez wiele lat z dziećmi deficytowymi i wyszli z założenia, że nie da się rozpocząć nowego rozdziału, jeśli wciąż czyta się stary.
I dzieciaki wyszły pięknie na prostą, mimo niezwykle trudnych początków i dużego obciążenia.
Piszę to nie jako komentarz do polskiej sytuacji, bo żyjemy na innej planecie, gdzie w ogóle nie ma tematu pielęgnacji relacji po adopcji, ale chciałam pokazać, jaka jest druga skrajność - taka, gdzie hołubi się każdą relację opartą na krwi, bez znaczenia, czy była ona/jest bezpieczna dla samych dzieci.
W przypadku rodziców dziewczynki z Rumunii finalnie poszli po rozum do głowy i jej 'księga adopcji' nie została wyrzucona, ale położyli ją na wysokiej półce bez nabijania dzieciakowi głowy non stop opowieściami o 'naturalnej mamie" [birth mummy]. Korzystali z niej tylko na wyraźną prośbę córki, ale sami nie wychodzili już z tematem.