sobota, 21 września 2019

--- Zostań rodzicem zastępczym



Nie będzie to tekst sponsorowany, ani nachalne nagabywanie. W zasadzie prawie wcale nie będę pisał o rodzinie zastępczej, ani namawiał na pozostanie nią. Skupię się na sobie.


Niedawno w jednej z gazet przeczytałem artykuł będący zapisem rozmowy z psychologiem prof. Bartłomiejem Dobroczyńskim. Tematem był kryzys wieku średniego, który jak się okazuje prawdopodobnie mam już za sobą. Napisałem prawdopodobnie, ponieważ kiedyś wydawało mi się, że nic szczególnego w moim życiu się nie wydarzyło. Nigdy nie chciałem sobie kupić ferrari, poderwać nowej laski i wyjechać w podróż po świecie, bo tak mniej więcej sobie wyobrażałem kryzys wieku średniego.


Okazuje się, że jest to pewien punkt zwrotny w życiu prawie każdego człowieka i w żaden sposób nie jest on powiązany z wiekiem, a nawet płcią. Zastanawiam się zatem, czy przypadkiem Majka nie jest właśnie w tym krytycznym momencie swojego życia, ponieważ niedawno kupiła sobie nową brykę (tylko udając, że to na potrzeby dzieci), wykupiła wakacje w Kenii, a nawet w Grecji za dwa lata. Do tej Afryki podobno lecimy razem. Żeby ograniczyć koszty, ustaliliśmy że jeżeli któreś z nas tam zginie (choćby pożarte przez hipopotama), to zostanie już tam na zawsze, bo bez sensu jest sprowadzanie takich resztek za grube pieniądze. No ale teraz, gdy przeczytałem wspomniany artykuł, to zastanawiam się, czy przypadkiem nie zamierza wrócić z jakimś murzynem, więc chyba będę musiał sprawdzić, kogo wpisała jako współurlopowicza na przyszły rok.

Jako metaforę życia można przyjąć lejek (a dokładniej spływanie w nim w otchłań śmierci), albo wspinanie się na szczyt. To pierwsze określenie wymyślił Bartłomiej Dobroczyński, a drugie Elliott Jaques – Kanadyjczyk, któremu przypisuje się autorstwo pojęcia „kryzys wieku średniego”. Zestawienie obok siebie tych dwóch sformułowań wydaje się dość dziwnym zabiegiem, ale wbrew pozorom chodzi zupełnie o to samo.
Gdy człowiek określi już swoje jestestwo, czyli wie już kim jest i czego oczekuje od życia (co najczęściej następuje w młodości... chociaż również może nigdy nie nastąpić), to wydaje mu się, że może góry przenosić, a śmierć nie istnieje (przynajmniej jest pojęciem tak abstrakcyjnym, że nie warto nim sobie głowy zawracać). W zasadzie mogę się cieszyć, że ten etap początku dorosłości zaliczyłem. W planach miałem założenie dużej rodziny, wybudowanie domu z pięknym ogrodem i przejście na emeryturę tuż po pięćdziesiątce. Gdy mama mojej dziewczyny (czyli Majki) powiedziała kiedyś „wiecie, umarła ta Kaczmarkowa z pierwszego piętra, taka młoda kobieta – miała tylko 75 lat”, to nie bardzo wiedziałem czemu się tak dziwi. I chociaż starość zaczynała się dla mnie krótko po trzydziestce, to przecież widziałem tłumy takich staruszków, którzy wcale nie umierali.
Widziałem więc gdzieś tam w oddali majaczący szczyt mojego życia, który nazywał się mniej więcej „siedemdziesiąt pięć lat”.
Zacząłem się więc wspinać na ten szczyt (czy też krążyć po krawędzi lejka) z ogromnymi ambicjami, motywowany własnymi wyobrażeniami tego co mnie dalej spotka i co mogę osiągnąć. Byłem zafascynowany bezkresnymi obszarami, które stały przede mną otworem i które mogłem dowolnie penetrować. Nie będę szczegółowo opisywał mojego życia, bo okazało się ono dość prozaiczne. W każdym razie, im bardziej wspinałem się ku szczytowi, tym dostawałem coraz większej zadyszki. Opuszczając się niżej po bokach lejka zacząłem dostrzegać, że okrążenia są coraz krótsze, na wszystko brakuje czasu, a niektóre moje wcześniejsze wyobrażenia są zwykłą iluzją.
W pewnym momencie zauważyłem, że dotarłem na szczyt, albo inaczej... do wylotu lejka. Zrealizowałem swoje zamierzenia dopiero po części, ale zobaczyłem już tylko drogę w dół. Dostrzegłem jak bardzo jestem ograniczony i zrozumiałem, że wielu rzeczy już nie urzeczywistnię... choćby tego, że nie przejdę na emeryturę po półwieczu swojego życia. Pojawił się pewien rozdźwięk między pragnieniami, a możliwościami. Zacząłem się zastanawiać, czy to tylko tyle?

Dalej już tylko w dół


Dochodząc do tego poziomu, różne osoby reagują bardzo rozmaicie. Niektóre zaczynają wyznaczać sobie coraz trudniejsze cele. Próbują zintegrować wszystkie niespełnione potrzeby, niezrealizowane scenariusze i mówią „ja się z tym nie zgadzam, chcę więcej”, Inne zadają sobie pytanie „co by było gdyby?”. To są właśnie te osoby od botoksu, ferrari i nowych miłości. W tym ostatnim przypadku często wcale nie chodzi o seks, ale o poszukiwanie nowego modelu tożsamości, o wgląd w inne części siebie, do których nie ma dostępu w dotychczasowym związku. Wcale nie są to rzadkie przypadki, ani wyolbrzymiane historie opowiadane w formie anegdot. Moja córka ma koleżankę, której ojciec w pewnym momencie swojego życia kupił sobie harleya, skórę i wyjechał w poszukiwaniu straconego czasu, rzucając wszystko w cholerę. Nawet nie wiem jak ta historia się skończyła, ale często są to zdarzenia kończące się bardzo smutno.

Nie da się przecież zapomnieć pewnych uczuć, nie da się ignorować wspomnień. Sporo osób popada w tym okresie w depresję. Zaczynają pojawiać się lęki, irytacje, bezsenne noce. Człowiek nie potrafi dalej tłumić w sobie niezrealizowanych możliwości, ale nie jest w stanie ani psychicznie, ani fizycznie, ani emocjonalnie dalej jechać na tym samym wózku.
Duże znaczenie ma tutaj wiara (niezależnie od wyznawanej religii). Łatwiej jest ze świadomością, że choć życie jest trudne, to jednak sprawiedliwe, bo zamierzone i kontrolowane przez rozumnego i miłosiernego Stwórcę. Wizja bez istnienia Boga jest dużo trudniejsza do zaakceptowania, ponieważ na dobrą sprawę trzeba by przyznać, że życie jest absurdalne i pozbawione najmniejszego sensu.
Dobroczyński wzorując się na jakimś plemieniu Indian, porównał życie człowieka do życia łososia. Ryba ta rodzi się w strumieniu i przez pewien czas płynie z prądem w kierunku oceanu. I gdy już tam dotrze, to jakaś siła każe jej z powrotem wracać w górę rzeki tylko po to, aby się rozmnożyć i umrzeć. W moim rozumieniu jest to dowód na to, że życie człowieka jest determinowane przez jakiś wewnętrzny przymus, że nie robimy tego co chcemy, tylko to jak zostaliśmy zaprogramowani. Jednak zdaniem Dobroczyńskiego, przypowieść o łososiu jest ilustracją tego, o czym mówił Carl Gustav Jung (szwajcarski psychiatra i psycholog), że nie można przez całe życie zostać takim, jakim się jest. W pewnym momencie trzeba zrealizować jakieś dzieło wbrew naturze. Żeby uniknąć klęski, należy „podporządkować swoją tożsamość czemuś większemu, trzeba ją poszerzać i zmieniać, żeby dojść do ponadjednostkowego celu”.

W tym momencie zacząłem się zastanawiać, jak ja wyszedłem z kryzysu wieku średniego, o którym dotychczas myślałem, że mnie ominął. Najpierw zapisałem się na treningi judo. Był to powrót na matę po wielu, wielu latach. W pewnym sensie był to taki substytut ferrari, na które przecież nie było mnie stać. Żebym jednak w swoim umyśle nie wrzucał się do tego samego worka osób robiących sobie operacje plastyczne, cały czas trzymam się tego, że zapisała mnie na trening moja najmłodsza córka. Ja tylko poszedłem zobaczyć jak tam jest... a że zostałem do dzisiaj, to zwykły przypadek.
Niedługo później Majka zaczęła coś przebąkiwać o pozostaniu rodziną zastępczą. Jako zodiakalny „bliźniak”, dziewczyna ma dużo łatwiej. Ciągłe zmiany zwyczajnie leżą w jej charakterze. Do tego jej ekstrawertyczna dusza bez większych problemów przekonała introwertycznego „barana” w kryzysie wieku, że taka zmiana również jemu jest potrzebna.

No i tym sposobem doszedłem do tytułowej refleksji „zostań rodzicem zastępczym”. Czy jest to mój przepis na szczęście... zrób coś dobrego, pomóż innym? Wiem tylko, że jest to tak absorbujące, że nie mam czasu na rozważania co jest na końcu drogi w dół, po której jakiś czas temu zacząłem schodzić. Doznania są podobne do jazdy harleyem... a przynajmniej Mz-tką.
Kilka dni temu, Majka obudziła mnie rano i oświadczyła, że muszę zawieźć całą naszą czwóreczkę do przedszkola, bo ona jest chora. Miałem nadzieję, że ta przyjemność nie będzie mi już dana, więc ani nie znałem kodu do drzwi wejściowych, ani nie wiedziałem kogo do jakiej grupy zaprowadzić (od września każde z dzieci jest w innej), ani która szafka jest czyja. Oczami duszy widziałem jak nie potrafię zapanować nad towarzystwem. Widziałem jak wszyscy rozbiegają się po kątach, a ja nie mogę krzyknąć, okazać swojego niezadowolenia, bo przecież muszę zachować stoicki spokój, muszę podążać za dzieckiem. Słyszałem panią, która znowu mówi do mnie „trzeba rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać”.
Majka tylko powiedziała: „nic się nie martw, oni ci wszystko powiedzą”.
Wyjechałem i... było dokładnie tak jak myślałem. Już w samochodzie dzieciaki zaczęły się kłócić, kto pierwszy ma mi powiedzieć, czy mam skręcić w prawo, czy w lewo. Zupełnie jakbym nie znał drogi. Po wyjściu z samochodu był wyścig, kto pierwszy dobiegnie do drzwi wejściowych. Wiele osób mnie pytało „te wszystkie dzieci są z panem?”. W zasadzie w dobrych intencjach, tym bardziej, że przecież żadne nie jest podobne ani do mnie, ani nie są podobni do siebie nawzajem. Na początku musieliśmy odbić karty. No ale jak tu odnaleźć cztery przegródki w grupie kilkudziesięciu? W końcu się udało. Każdy chciał odbić swoją z wyjątkiem Balbiny, która już uciekła do swojego korytarza. Romulus po odbiciu nie chciał mi jej oddać, bo to jego karta bankomatowa. Udaliśmy się w kierunku pierwszych dwóch sal na parterze. Nagle przybiegła Balbina, że ona jednak chce odbić swoją kartę. Powiedziałem „nie, już za późno”, ryzykując że rzuci się z krzykiem na podłogę. Tak też się stało. Wziąłem ją na ręce wrzeszczącą i zaprowadziłem do jej szatni. Na szczęście Ptyś pokazał, która jest jej szafka i paputki. Bliźniaki w tym czasie rozpracowywały automat od drzwi wejściowych do korytarza, wachlując nimi w prawo i w lewo. Balbina była nieprzemawialna, więc sam ją przebrałem, otworzyłem drzwi, posadziłem w progu i powiedziałem „dzisiaj jest mały problem”. Nie miałem czasu na dłuższe dyskusje, bo właśnie straciłem z oczu Romulusa i Remusa. Bliźniacy zapewne pobiegli na piętro, ale przecież nie miałem pewności, czy ktoś niechcący nie wypuścił ich na zewnątrz. Po drodze minąłem Ptysia, który tylko przybił piątkę i grzecznie wszedł do sali. Nawet nie zdążyłem powiedzieć paniom „dzień dobry”. Pobiegłem szybko na górę, licząc że ktoś go zauważy. Chłopcy już byli przy swoich szatniach i ścigali się, kto pierwszy się przebierze. Romulus był pierwszy Z szelmowskim uśmiechem powiedział „pa” i wszedł do swojej sali. Remus rozbeczał się na dobre. Nawet jego pani wychowawczyni wyszła do korytarza... usłyszawszy krzyki, a później widząc chłopca uczepionego nogawki moich spodni. Pewnie pomyślała, że Remus nie może się ze mną rozstać. A chodziło tylko o to, że był drugi.
Tak minęły trzy dni choroby Majki. Odbiory też wcale nie były lepsze. Gdy ostatniego dnia usłyszałem „proszę rozmawiać z Remusem, bo znowu chodził po stołach i ma energii za dwóch”, to puściłem już to mimo uszu. Bo co mam zrobić, skoro w domu po stołach nie chodzi, energii ma za jednego, a rano idąc do przedszkola nawet za pół. A zresztą to dobrze, że ma dużo energii.
Myślałem, że może w obecności Majki dzieci zachowują się dużo lepiej. Podobno nie, tylko ona ma więcej luzu i ma gdzieś to, o czym ktoś pomyśli, a nawet co powie.

Mogę tutaj zostać?
Wracając do kryzysu wieku średniego... Podobno jest tak, że im człowiek starszy, tym jest bardziej szczęśliwy im więcej dobrych uczynków ma na swoim koncie. Do tego wszystko staje się jaśniejsze i prostsze. Ilość wyborów jest coraz bardziej ograniczona, więc tym minimum poszerzania swojej tożsamości może być choćby opieka nad psem, kotem, czy pielęgnowanie swojego ogródka. Gdy wczoraj wieczorem zabrałem się do napisania nowego posta, nagle usłyszałem pukanie w szybkę. Na tarasie stał pies... zapytał, czy może się przechować w naszym pogotowiu rodzinnym. Nie miałem pojęcia ani jak wszedł (bo cały teren jest ogrodzony), ani do kogo należy. Poszukiwania po sąsiadach i poprzez facebooka niewiele dały. Nie wiedziałem o nim nic, nie znałem jego zwyczajów. Rozłożyłem więc materac przy kominku, na którym wspólnie spędziliśmy noc. Rano znalazł się właściciel. I to wszystko było fajne. Znowu niechcący poszerzyłem swoją tożsamość.

Tak, to nie pierwsze przyjęcie interwencyjne.








Wiele razy słyszałem pytania o motywację bycia rodzicem zastępczym. Wychodzi na to, że moją była chęć odwrócenia uwagi od momentu, gdy w końcu spłynę tym lejkiem.
Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego nie mogłem na zawsze pozostać w oceanie.

Najlepsze Blogi

czwartek, 12 września 2019

--- Wakacyjne przemyślenia



Wakacje są okresem, gdy jeszcze bardziej czujemy się rodziną. To dużo więcej wspólnie spędzanego czasu. To lato - ciepło i piękna pogoda, która zachęca do wyjazdów w różne ciekawe miejsca.



I pomyśleć, że to tylko szorstka przyjaźń.


Niby bracia... a niby nie.
W tym roku, wyjątkowo dwa razy wyjechaliśmy z dziećmi nad morze. Gdy wracaliśmy z pierwszej podróży, dzieci usilnie dopytywały, kiedy znowu pojedziemy do domu wakacyjnego (tak nazywały nasze pierwsze miejsce pobytu). Stwierdziliśmy, że właściwie dlaczego nie powtórzyć wszystkiego jeszcze w tym roku. Gdy wracaliśmy po raz drugi, dzieci zadawały dokładnie takie same pytania. Mam jednak nadzieję, że były to już ostatnie wspólne z nami wakacje. W przyszłym roku, obie ekipy powinny wypoczywać z nowymi (i mam nadzieję, że już docelowymi) rodzinami.



Sporty ekstremalne

Ciociu! Dlaczego tutaj siedzimy? Bo wujek robi zdjęcie.

Żegnamy gasnący dzień.

Mistrz robienia zdjęć od tyłu w akcji.



Ale wspólne wyprawy, to nie tylko plaża i morze. To również odkrywanie baśniowych krain. To także eksplorowanie najbliższego sobie otoczenia... chodzenie po lesie, spędzanie nocy pod namiotem.
To również szereg moich rozmaitych przemyśleń, do których chciałbym nawiązać (bo przecież nie chodzi o to, aby się pochwalić gdzie byliśmy i co robiliśmy... chociaż też).

Cały parkiet tylko dla nas...
Jeżdżąc z czwórką naszych czterolatków, często zastanawiałem się, jak to jest w innych rodzinach zastępczych. Mieliśmy z Majką tylko cztery ręce i czwórkę dzieci, które chciały iść trzymane za te ręce. Niektórzy mówią, że rodzina zastępcza, to nic innego jak duża rodzina. Przecież kiedyś bywały rodziny biologiczne, w których wychowywała się gromadka dzieci.                  



                          

... i nie tylko parkiet.
Sam miałem dwóch kolegów, którzy mieli  pięcioro starszego rodzeństwa i troje    młodszego. Bardzo lubiłem spędzać z tą rodziną swój wolny czas. Mamie tych chłopaków zupełnie nie przeszkadzało to, że bywały dni, gdy byłem jej jedenastym dzieckiem. Tyle tylko, że najstarsze z dzieci miało dwadzieścia dwa lata, a najmłodsze dopiero się urodziło. Dzieci w rodzinach zastępczych, to często... raczki. Pięcioraczki, sześcioraczki, siedmioraczki, a czasami dziesięcioraczki. 


Nieodłączny atrybut każdego parku rozrywki dla dzieci.
My w chwili obecnej mamy czworaczki, chociaż nie wszystkie dzieci są ze sobą spokrewnione. Są jednak w bardzo podobnym wieku i na podobnym etapie rozwoju. Rozpoczął się dziewiąty miesiąc ich wspólnego pobytu. To mniej więcej jedna czwarta ich życia... więcej niż połowa tego, co pamiętają.



Ten w połowie ślizgu to Remus... jedyny, któremu ta sztuka się udała.
Czasami spotykam się z rozmaitymi dyskusjami na temat ilości dzieci w rodzinach zastępczych. Staram się unikać takich rozmów. Nie dlatego, że mam najczęściej zupełnie odmienne zdanie, ale głównie z powodu braku argumentu na podstawowe stwierdzenie: „jeżeli bym się tym dzieckiem nie zaopiekowała, to trafiłoby do domu dziecka”.
Jednak gdybyśmy teraz mieli choćby tylko jeszcze jednego czterolatka, to wielu z wypraw, które zorganizowaliśmy, pewnie by nie było. W takich przypadkach nie chodzi nawet o transport, bo przecież do naszego samochodu piątka dzieci by się zmieściła. Można by pojechać dwoma samochodami, można by kupić samochód dziewięcioosobowy... nawet dwa dziewięcioosobowe. Można by wynająć opiekunkę na czas wyjazdu na wycieczkę, a nawet na wakacje. Tyle tylko, że to zaczęłoby również przypominać dom dziecka.
Gdy szliśmy w kierunku plaży, to każde z dzieci miało tysiące pytań i rozmaitych stwierdzeń. Każde chciało być wysłuchane i na każde pytanie uzyskać odpowiedź – choćby taką samą po raz setny. Pewnie, że czasami dzieci muszą poczekać na swoją kolej... to też jest dla nich nauka. Jednak po jakimś czasie i wielu próbach, dziecku przestaje się już chcieć czekać, przestaje mu się chcieć pytać... czuje się niepotrzebne, niechciane, odrzucone.

Nie wydaje mi się też prawdą twierdzenie, że starszym dzieciom jest łatwiej. Czasami słyszałem (a nawet samemu zdarzało mi się wypowiadać) zdania typu „poczekaj – jesteś starszy”. Pewnie raz na jakiś czas nikomu to nie zaszkodzi, a nawet podniesie jego rangę w stadzie zastępczym.
Domek z piernika, czy buda dla psa?
Niektórzy rodzice zastępczy praktykują tak zwany „dzień jedynaka”, polegający na poświęceniu co jakiś czas jednego dnia konkretnemu dziecku. Wówczas mama (czy tata) są do dyspozycji tylko tego jednego dziecka. Bardzo fajna sprawa, ale moim zdaniem tylko jako element dodatkowy. Jeżeli dziecko ma problem tu i teraz, to potrzebuje zainteresowania tu i teraz. I nie będzie czekało ileś dni, czy tygodni na swój dzień jedynaka.
Im dziecko młodsze, tym bardziej może się okazać, że błahy problem może urosnąć do miana tragedii. Im dziecko starsze, tym większe prawdopodobieństwo, że zwyczajnie zacznie wszystko „olewać” i nie chcieć dzielić się swoimi problemami.

Ale fajna huśtawka.

Wielokrotnie już o tym pisałem, ale ten temat wraca jak bumerang, więc znowu przy okazji wspomnę. Chodzi o dziecko biologiczne w rodzinie zastępczej. Wiele zależy od rozmaitych uwarunkowań i nie ma tutaj prostej recepty. Słyszałem o dzieciach, które rozkwitły gdy ich rodzice zostali rodziną zastępczą. Stały się bardziej empatyczne, bardziej dojrzałe. Ale też słyszałem o dzieciach, w których piecza zastępcza zabiła wszelkie pokłady wrażliwości na drugiego człowieka. Niestety tych drugich przypadków jest znacznie więcej i problem rośnie geometrycznie wraz ze zmniejszaniem się różnicy wieku pomiędzy rodzeństwem biologicznym a zastępczym.
Wszystkie dzieci w rodzinie zastępczej funkcjonują w oparciu o takie same prawa. Czasami są zazdrosne, czasami się pobiją... ale przez pewien okres są dla siebie rodzeństwem. Bywa, że się kochają i nagle muszą się rozstać. Dorosłemu trudno jest sobie z taką sytuacja poradzić, a często nie zastanawia się on, co w takiej sytuacji czuje jego dziecko. Nasze Ptysie i Bliźniaki są już rodzeństwem. Nie wiem, kto z nich pierwszy odejdzie, ani do jakiej rodziny. Wiem tylko, że któraś dwójka jeszcze pozostanie i trzeba będzie jej wszystko jakoś wytłumaczyć.
Dzieci biologiczne próbują bronić swoją psychikę. Dokonują podziału na rodzeństwo prawdziwe i nieprawdziwe. Rodzice często im w tym pomagają, co też czasami niesie z sobą niepożądane skutki... bo na przykład te zastępcze nie mogą zrozumieć, że na wakacje wyjeżdżają z rodzicami tylko te prawdziwe.
Jakby na wszystko nie patrzeć, decyzja o pozostaniu rodzicem zastępczym, zawsze jest decyzją o umieszczeniu w rodzinie zastępczej swoich dzieci.

Dlaczego ciocia boi się najbardziej?

W ostatnim czasie doszły do mnie (z dwóch źródeł) informacje, że kandydatów na rodziny zastępcze jest całkiem sporo. Gorzej prezentuje się stan końcowy – prawie same rodziny spokrewnione. Te niespokrewnione często nie przechodzą testów początkowych przed rozpoczęciem szkolenia, nie otrzymują kwalifikacji, albo zwyczajnie nie są im proponowane żadne dzieci. Wniosek? Nie wiem, bo nie znam ani testów psychologicznych, ani sposobu ich interpretowania. Ale może spłycanie problemu i podchodzenie do pieczy na zasadzie, że jakoś to będzie? A może zbyt duża uczuciowość, zbyt duże przekonanie, że dziecko będzie już na zawsze?

Jedzie pociąg z daleka...
A jaki wniosek płynie z większej akceptacji rodzin spokrewnionych? Pewnie głównie chodzi o więzy krwi. Ale może nie tylko. Ostatnio spotkałem ojca zastępczego, który jest dziadkiem dla swoich dzieci zastępczych. Miał duży żal, że na utrzymanie swoich wnuków dostaje o jedną trzecią mniej, niż rodziny niespokrewnione. Ma zupełną rację, że dzieci rodziców spokrewnionych mają takie same żołądki jak spokrewnionych. Jednak gdyby nie dostał kwalifikacji do pełnienia roli ojca zastępczego, to jego wnuki mogłyby zostać umieszczone u mnie, a on musiałby jeszcze na nie płacić, bo przecież ciąży na nim obowiązek alimentacyjny.

Wrócę może do wielodzietnych rodzin zastępczych, bo mimo wszystko jest to dużo bezpieczniejszy temat.
Ja bym chyba nie mógł mieć większej gromadki dzieci jeszcze z innego powodu. Zwyczajnie ich wszystkich bym nie ogarnął. Już teraz mylą mi się imiona i to nie tylko dzieci, które od nas odeszły, ale również tych, które są. Bywa, że sam zaglądam na bloga, aby przypomnieć sobie jakiś szczegół z ich historii. Zupełnie też nie nadążam za dziećmi innych rodzin zastępczych, z którymi wielokrotnie się spotykam i wydawać by się mogło, że znamy się jak „łyse konie”. W okresie wakacyjnym dwa razy miały miejsce zjazdy integracyjne rodzin zastępczych. Raz zorganizował je PCPR, a drugi strażacy z naszej gminy... ci sami, którym pod koniec roku powiedzieliśmy, że może zamiast prezentów gwiazdkowych dla naszej rodziny, zorganizowaliby jakiś pokaz wozów strażackich, przewożenie dzieci na sygnale, polewanie wodą z sikawek i tym podobne atrakcje. Dotrzymali słowa (chociaż prezenty wigilijne również były) i z wielką pompą przygotowali festyn dla wszystkich rodzin zastępczych. Przybyli oficjele z naszej gminy, a imprezę obstawiała lokalna policja (nikt się zatem nie czepiał, że dzieci jadą na sygnale i do tego bez fotelików) - było super.
Ale znowu mi wątek uciekł. Siadamy sobie do obiadu z innym pogotowiem rodzinnym. Rozsiadły się wszystkie dzieci i rodzice, a Majka mówi do mnie „zrób jeszcze miejsce dla Agnieszki i Franka”. Już chciałem gębę otworzyć, że przecież Franek siedzi naprzeciwko mnie. Dobrze, że się powstrzymałem, bo byłaby wtopa na całej linii. Ten, który siedział przede mną, był dzieckiem zastępczym „od wczoraj”. W moim myśleniu zupełnie mi nie przeszkodziło, że chłopak był o trzy głowy niższy od Franka, a do tego do mnie migał, a nie mówił.

To dopiero atrakcja!

Swoje dzieci zastępcze jeszcze w miarę rozpoznaję, a co najważniejsze mam u nich posłuch... być może głównie dlatego, że to one mnie rozpoznają, że spędzamy wspólnie wiele czasu, że znam ich zwyczaje, potrzeby, że przychodzą się do mnie przytulić.
Będąc na jednej z imprez dla dzieci, przyszedł pewien gość... animator dziecięcy, chyba się taki nazywa. Miał zabrać grupę przedszkolaków i oprowadzić dzieciaki po parku. Majka na wszelki wypadek zapytała, czy zapanuje nad grupą takich niesfornych, małych urwisów. No i dobrze, że zapytała, bo z każdej rodziny albo mama, albo tata (chociaż niechętnie) również udali się na ten spacerek. Chłopak chyba nie dostosował programu do odbiorców, ponieważ zaczął opowiadać o narządach kłująco-ssących owadów, Czingis-chanie i jak budowano wieżę Eiffla. Nietrudno się domyślić, że mało kogo (z dzieci nikogo) to interesowało. Za to dzieciaki rozłaziły się po okolicy, wchodziły na zamki nad Loarą, wspinały się na wieżę Eiffla i huśtały na kłach mamuta. Z moich czworaczków byłem bardzo dumny. Nie musiałem na nie krzyczeć, ściągać ze styropianowych budowli, czy skrzydeł motyla. Wystarczyło skinienie głową, czy kiwnięcie palcem. I to jest bardzo symptomatyczne. W domu można do dzieci mówić, mówić i niby nic nie dociera. Wychodzą na zewnątrz i okazuje się, że znają zasady. I gdy już stają się tacy fajni, to odchodzą na zawsze.

Najważniejsze, to odpowiedni sprzęt.
Jednak wakacje wakacjami, ale istnieje przecież życie codzienne. Po przyjściu z przedszkola, czy szkoły, też każde z dzieci oczekuje zainteresowania, i każde chce być najważniejsze. Wpadliśmy któregoś dnia z Majką na pomysł spędzenia nocy pod namiotem. W zasadzie to Majka wpadła, ale wszystko uzależniła od mojej zgody, bo to ja miałem spać z nimi w tym namiocie. Chciałem podzielić ferajnę na dwie ekipy. Jednego dnia Ptysie, drugiego Bliźniaki. Nie dało się. Wszyscy musieli spać razem, a ja pokotem wzdłuż wyjścia, bo już nie było miejsca. Chociaż miało to dobre strony, ponieważ każdy który wychodził na siku, musiał się o mnie potknąć. No i była dyspensa – sikanie na trawie dozwolone.

Przygotowania do noclegu.
Czasami się zastanawiam, jak my rodzice zastępczy jesteśmy oceniani przez innych. Jak nas postrzegają? Jako pasjonatów, psychopatów, a może masochistów?
Myślę tutaj głównie o rodzicach adopcyjnych, którzy przychodzą do nas po dziecko... najpierw po nasze, potem po wspólne, a na końcu po swoje.
Pamiętam swoją reakcję, gdy po raz pierwszy odwiedziłem pogotowie rodzinne. Wówczas jeszcze zupełnie nie miałem w planach pójścia tą samą drogą. Dwójka wrzeszczących niemowlaków w bujaczkach, jeden śpiący. Jakiś ledwo chodzący roczniak z pieluchą w ręce i kręcący się w kółko. Dwie dziewczyny (chyba wolontariuszki) zajmujące się dwójką mniej więcej trzyletnich chłopców, i chyba trójka starszaków biegająca po ogrodzie. Pomyślałem sobie „Boże, tutaj można zwariować”.

Nadal jestem na tym samym etapie. Z przerażeniem patrzę na to, co może nas spotkać za nieco ponad miesiąc. Jeżeli sąd nie wyrobi się z powierzeniem pieczy, to przez dwa tygodnie możemy mieć dodatkową czwórkę dzieci... razem ósemkę. Przejazd do przedszkola i szkoły na dwa samochody. A przecież ja mam swoją pracę. A co po przedszkolu? Pilnowanie, żeby dzieciaki się nie pozabijały. Już teraz od rozpoczęcia przygotowania kolacji do zakończenia kąpieli potrzeba półtorej godziny. A noc? To mimo wszystko są jeszcze małe dzieci. Czasami któremuś coś się śni i nieukojony potrafi obudzić pozostałych nawet w środku nocy.
Gdy kilka tygodni temu gościliśmy Billa i Refluxa, to bardzo się cieszyłem, gdy chłopcy wracali już do swojej rodziny zastępczej.
Czy tym razem damy z Majką radę? Damy. Pytanie, co zyskają na tym dzieci?
I co powiedzieliby na taką sytuację rodzice adopcyjni dla Romulusa i Remusa, gdyby przypadkiem trafili na taki „ostry dyżur”. Na szczęście tym razem nie trafią, bo sędzina ciągle szuka wolnego terminu na rozprawę.

To co? Śpimy?


Ale też nie do końca o to chodzi... o ilość podopiecznych. Dzieci po odejściu z naszej rodziny zawsze przeżywają rozkwit. Nawet tak dobrze rozwinięte emocjonalnie i społecznie nasze Bliźniaki, gdyby znalazły się w rodzinie adopcyjnej, to poszłyby jeszcze bardziej do przodu. A przecież stanowimy tak świetnie zgrany zespół. W rodzinie zastępczej mimo wszystko dzieci funkcjonują w pewnym zawieszeniu i rozdwojeniu. Żyją na dwie rodziny, ponieważ w ich świadomości cały czas istnieją rodzice biologiczni, z którymi najczęściej się spotykają. Pojawia się konflikt lojalnościowy, pewna gra aby być dobrym dzieckiem dla jednych i drugich rodziców.






... może jednak nie.
Czasami się zastanawiam jaki faktycznie wpływ mają kontakty dzieci ze swoimi rodzicami. Wiele się mówi o korzeniach, prawie do tożsamości. W myśl tego, takie spotkania są bardzo ważne. Jednak gdy patrzę na dzieci, które z nami mieszkały (i mieszkają) , muszę stwierdzić, że takie kontakty bardziej zaburzają rozwój emocjonalny małego dziecka, niż go pozytywnie stymulują. W moim przeświadczeniu, są one ważne jeżeli istnieje prawdopodobieństwo powrotu do rodziny. Ale tego czy, i kiedy on nastąpi - nigdy nie wiemy. Dopiero kilka tygodni (czasami kilkanaście dni) wcześniej rozpoczynamy przygotowywać dzieci na pójście do nowej rodziny. Im dziecko starsze i kontakty z rodzicami biologicznymi były bardziej regularne, tym jest to trudniejsze. I właśnie na taki moment trafiają rodzice adopcyjni. Co wówczas myślą? A co myślą po kilku tygodniach, gdy ich dziecko staje się coraz pewniejsze, czuje się coraz bardziej bezpieczne, przeistacza się z brzydkiego kaczątka w łabędzia? Może uważają, że wyrwali dziecko z bezdusznego systemu, w którym czekało ono tylko na nich. Może mają do nas żal, że zrobiliśmy coś nie tak jak było trzeba? A może próbują rywalizować z nami o względy swojego dziecka?


Tego nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem. Ufam, że jednak widzą w nas sprzymierzeńców i nie wyrzucają naszych numerów telefonu... tak na wszelki wypadek.


Najlepsze Blogi

poniedziałek, 2 września 2019

--- Indywidualne Plany Pracy

Dróg jest wiele, ale tylko jedna właściwa. Która?

W komentarzach pod poprzednim wpisem pojawił się pewien wątek, który wydał mi się na tyle ciekawy, aby go nieco rozwinąć.
Oto fragmenty krótkiej dyskusji:

Anonimowy pisze...
Rozumiem, że nigdzie się nie pojawia dowód, że jednak więzy krwi są najważniejsze i w zasadzie żadne tam bezpieczne więzi ich nie zastąpią? Typu - dziecko zabrane wcześnie, adoptowane lub pieczy długoterminowej - i tylko czeka aż skończy 18 lat żeby pognać do domu rodzinnego jak na skrzydłach? I całe dorosłe życie ma złamane, bo zabrano je od krewnych i nie może sobie z tym poradzić? 
A co sądzisz o pracach Fundacji Dziecko i Rodzina? Czy oni mają rzeczywiście jakiś patent na pracę z RB po nowemu? 

bloo pisze..
(…)
metoda SBC (solution based casework) nie jest nowością. Jest stosowana w USA i w UK (ale też w krajach nieanglojęzycznych, tam jednak nie mam dostepu do badań). Nie umiem jej skorelować z wynikami, które podawałam wyżej, ponieważ do tej pory nie trafiłam na żadne badanie longitudinalne SBC. Chodzi o to, że tak naprawdę dowolne metody reunifikacji mogą mieć bardzo dobre wyniki, jeśli mierzy się je w krótkich odstępach czasowych. Z literatury wiadomo już, że punkt pomiaru musi być ustawiony na piątym roku - jeśli rodzina przejdzie przez piaty rok po reintegracji to raczej się już nie posypie. 
(…)
Cechą tej metody jest to, że jest dość dobrze skalibrowana, tzn. ma konkretne arkusze ocen możliwości, zasobów RB itd., sprawdza się właśnie poziomy rokowań RB, RB zostaje otoczona faktycznym wsparciem. Teoretycznie jeśli się prawidłowo wypełni te arkusze (co też może być imo problematyczne) to wskaźnik sukcesu powinien być wysoki, to są tzw. rodziny wysokiej adherencji i one podobno, tzn. tak twierdzą badacze, osiągają raty sukcesu nawet rzędu 90%.
(…)
uważam, ze metoda SBC jest metodą dobrą, ale żeby działała potrzebna jest transparencja, rzetelność w kwalifikowaniu rodzin i ich późniejszy monitoring. W polskich warunkach trzecie nie istnieje, pierwszego nigdy nie doświadczyłam, a o drugim nie mam danych.

Spróbuję nieco przybliżyć poruszony temat, skupiając się właśnie na jednym fragmencie działalności Fundacji Dziecko i Rodzina, a mianowicie na proponowanej Metodzie Indywidualnych Planów Pracy z Dzieckiem i Rodziną.
Rozważając i analizując założenia tej metody, będę próbował odnieść się do własnych doświadczeń w kontaktach z rodziną biologiczną przebywających u nas dzieci zastępczych oraz krytycznie spojrzeć na naszą pracę (Majki i moją) w roli opiekunów zastępczych. Postaram się też przy okazji ocenić funkcjonowanie istniejącego obecnie systemu, którego zadaniem jest wspieranie rodzin biologicznych.
Nie chcę osądzać, czy Metoda jest dobra, czy zła. Bez wątpienia jest ona oparta na bardzo szczytnych przesłankach, a co najważniejsze, jest zgodna z celem pieczy zastępczej, czyli przywróceniem dziecka jego rodzinie, a gdy jest to niemożliwe to dążeniem do jego przysposobienia.
Oprę się na dwóch artykułach, z którymi można się zapoznać na stronie Fundacji. Jest to Metoda Indywidualnych Planów oraz rozmowa z Tomaszem Polkowskim (prezesem Fundacji) i jego żoną.
Wszelkie cytowane fragmenty będą pochodzić z pierwszego, albo drugiego opracowania.

Podstawowym założeniem Metody jest bazowanie na mocnych stronach rodziny i jej kompetencjach w przypadku konieczności opanowania kryzysu. Jest więc tutaj mowa o czymś chwilowym, czymś co daje się przezwyciężyć. Czy jednak rodzice biologiczni umieszczanych u nas dzieci przeżywają kryzys i czy czują potrzebę dokonania jakichkolwiek zmian w swoim życiu?
Taka świadomość jest najważniejszą sprawą w Metodzie Indywidualnych Planów. Rodzina nie potrzebuje kogoś, kto będzie wytyczał cele i nadzorował jak postępuje ich realizacja. Potrzebuje przyjaciela, który będzie potrafił znaleźć mocne strony rodziny, potrafił razem z dzieckiem i rodzicami nazwać przyszłość i wspólnie opracować etapy dochodzenia do założonego celu.
Pomagający nie może narzucać swojego światopoglądu, subiektywnych rozwiązań. Ma pomóc wydobyć ukryte kompetencje, skupiając się na atutach rodziny, a nie nękających ją problemach. Pomagającego ma cechować optymizm, entuzjazm, wiara w sukces nawet w przypadkach wyglądających na beznadziejne. Ma on również mieć szacunek dla indywidualności, odmienności i godności rodziny. Rodzice mają być traktowani jako partnerzy w procesie zmian.
Ważna jest również praca z dzieckiem. Trzeba odbudować w nim poczucie własnej wartości, zdolności do więzi, i dbać o wszechstronny jego rozwój.

Jedną z ważniejszych kompetencji będzie osiągnięcie równowagi pomiędzy nawiązaniem bliskiej relacji z dzieckiem opartej na empatii i akceptacji z profesjonalnym dystansem, który umożliwia rzeczową analizę narzędzi Metody i konstrukcję planu pomocy. (…) Zadanie odbudowy więzi rodzinnych jest traktowane w Metodzie IPP jako naczelne zadanie, bez którego trudno uruchomić jakiekolwiek inne zasoby i kompetencje. (…) praca z przypadkiem oznacza odbudowywanie zasobów całego systemu rodzinnego, plan powinien być zbudowany przez samą rodzinę, a specjalista jest jedynie profesjonalnym towarzyszem tego rodzaju działań.”

Na takiej bazie prowadzone są wszelkie prace Fundacji, zmierzające do wykształcenia jak największej grupy świadomych osób. Szkolenia mają miejsce zarówno z grupą asystentów rodziny, jak też z rodzicami zastępczymi. Zwłaszcza w przypadku tych ostatnich, potrzebna jest zdaniem Fundacji zmiana mentalności i dotychczasowej praktyki oderwanej od rodziny biologicznej dziecka.

Chętnie wziąłbym udział w jakimś szkoleniu prowadzonym przez pracowników Fundacji Dziecko i Rodzina, ponieważ pytań i uwag miałbym całkiem sporo. Być może zostałem niewłaściwie przeszkolony, może mam złe doświadczenia w pracy z rodzinami biologicznymi przebywających u nas dzieci, a może zwyczajnie brak mi pokory.

Niestety nie żyjemy w Holandii, czy we Włoszech, w których to krajach rodziny przeżywają tylko kryzys, a dalsza rodzina natychmiast spieszy z pomocą. Nie żyjemy w USA, czy w Anglii, gdzie po najwyżej dwóch miesiącach ustalany jest plan pracy z rodziną biologiczną, a dziecko mieszka z rodziną zastępczą nie dłużej niż 12 miesięcy... maksymalnie piętnaście.
Żyjemy w Polsce, w której dzieci latami przebywają w pieczy zastępczej, a rodzicom daje się kolejne szanse na wyjście z kryzysu.

Gdy rozpoczynały się nasze doświadczenia z pieczą zastępczą, bardzo przypominaliśmy ideał rodziców zastępczych przedstawiany na stronie Fundacji. Majka nawet rozważała, jak umieścić rodziców biologicznych przy wigilijnym stole. Chcieliśmy być otwarci, chcieliśmy wspierać rodziców naszych dzieci. Rozpoczęliśmy od spotykania się w naszym domu, chcieliśmy być przyjaciółmi. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy wreszcie pierwsze dziecko będzie mogło wrócić do swojej rodziny biologicznej. W zasadzie do dzisiaj nie doczekaliśmy się rodziny, którą rzeczywiście chcielibyśmy wspierać, która tylko potknęła się na swojej drodze życia. Czy to możliwe, że napotykamy same beznadziejne przypadki? A jeżeli jednak mamy do czynienia ze statystycznymi rodzinami, którym odebrano dzieci, to może wymogi określające bycie w kryzysie są dość mocno zaniżone. Może to, co Fundacja określa tym terminem, najczęściej ma już małą szansę na zmianę swojej klasyfikacji.

Kim zatem są rodzice biologiczni przebywających u nas dzieci? Czy należy dawać im kolejne szanse? Czy wystarczy podać im pomocną dłoń i stanie się cud?
Rodziny Bliźniaków i Ptysi pominę, ponieważ temu tematowi poświęciłem wiele ostatnich wpisów.

Zobaczmy jednak co słychać u mamy Sasetki i Maludy. Dziewczyna jest w kolejnej (czwartej) ciąży. Cały czas ma pod opieką rocznego już teraz synka. Asystenta rodziny ma nieprzerwanie od kilku lat – od momentu gdy urodził się Maluda. Gdy wspomniana dwójka dzieci została umieszczona w naszej rodzinie, od dwóch lat trwały intensywne prace z rodziną. I nadal jest jak dawniej. Zmieniają się tylko ojcowie dzieci. Pani asystentka zagląda do mamy codziennie. Ciągle gotuje obiady, a mamie trudno jest je nawet wydać. Mama nie potrafi sensownie odpowiedzieć na pytanie co chce zrobić jutro. Czy jest gotowa wziąć udział w tworzeniu swojej przyszłości?

Mama Białaska po raz kolejny zmieniła pracę. Po raz kolejny się przeprowadziła. Po raz kolejny odrzuciła pomocną dłoń swojego ojca. Ale wciąż chce odzyskać syna. Sąd wyraził zgodę na spędzanie z nim dwóch dni w tygodniu. Niedawno odwiedziliśmy chłopca. Jego mama zastępcza zadała mi pytanie, czy Białasek da radę. Odpowiedziałem, że tak, da radę... chociaż myślałem o pojedynczych dniach spędzonych z mamą biologiczną. Jednak mama zastępcza chłopca jest już chyba pogodzona z myślą, że Białasek może odejść na zawsze. Chciałaby tylko mieć pewność, że byłby to powrót na miarę powrotów opisywanych przez Fundację. I pewnie takim będzie... odejdzie i koniec, bo nikt nie zainteresuje się tym, co będzie później. Ja jednak ciągle mam nadzieję, że tak się nie stanie i raczej trudno byłoby mnie przekonać, że reintegracja jest w tym przypadku dobrym rozwiązaniem.
Czy z tą mamą można porozmawiać? Czy można opracować wspólny plan wyjścia z kryzysu? Można. Dziewczyna mówi nawet do rzeczy... mówi to, co uważa, że chcielibyśmy usłyszeć. My – czyli strona przeciwna. Gdy chłopiec mieszkał jeszcze z nami, staraliśmy się ją wspierać. Nawet poszła po pomoc do jakiejś fundacji. Być może tej, do której odnoszę się w tym wpisie. Nic z tego nie wyszło... skończyła w zakładzie karnym. Teraz mówi do syna „powiedz do mnie mamo, to dam ci loda”. Chłopiec tak mówi... po czym biegnie do mamy zastępczej: „mamo, Marzena dała mi loda”.

Mama Foxika... Tutaj jestem na etapie dwójki kolejnych dzieci i ciągłym wspieraniu przez pomoc społeczną. To jeszcze przypadek, gdy pozwalaliśmy rodzicom spotykać się z dziećmi w naszym domu. Jest to zresztą jeden z podstawowych postulatów Fundacji: „Apelujemy, aby rodzice biologiczni (prawni opiekunowie) mogli widywać dzieci, gdy mają do tego prawo. Apelujemy, aby rodziny zastępcze stwarzały przyjazne warunki, na ile się da, bo przecież i od rodziny zastępczej zależy klimat spotkań i relacje z dzieckiem. (…) kontakty najczęściej odbywają się w Centrach Pomocy Rodzinie. To jednak sztuczne miejsce, gdzie rodzice nie mają możliwości widzenia świata, w którym ich dziecko wzrasta.”
A czy ktoś zadał sobie pytanie jakie choroby i pasożyty mogą przenosić rodzice? Pewnie nie, bo takie twierdzenie zakrawa na dyskryminację... ale tylko do czasu, gdy nie przyszło komuś walczyć choćby z pluskwami. Czy ktoś pomyślał, że rodzina zastępcza, to również dzieci tej rodziny, które niekoniecznie mają ochotę, aby ciągle ktoś obcy pałętał się po ich domu? Czy ktoś wziął pod uwagę fakt, że następnego dnia po spotkaniu, cała miejscowość może wiedzieć, że w kuchni rodziców zastępczych odkleja się tapeta? Pewnie nikt się nad tym nie zastanawia. Ważne jest, że przecież rodzina biologiczna przeżywa tylko kryzys... no a rodzic zastępczy powinien być jej przyjacielem.

Mama Iskierki – czasami się odzywa. Kilka dni temu zadzwoniła, czy nie mamy na zbyciu jakichś dzieci do adopcji, bo jej koleżanka chciałaby adoptować. Wydawać by się mogło, że osoby, którym odebrano dzieci, przynajmniej w teorii znają zasady i przepisy prawa. Okazuje się, że jednak nie. To jest chyba ta mama, która kiedyś mówiła o swojej koleżance „no tej to powinni dziecko zabrać”. Zupełnie jak w dowcipie, że jak Kali komuś ukraść krowa to być dobrze, a jak Kalemu to być źle.

Mama Sztangi i Asterii kiedyś robiła Majce laurki i darowała aniołki. Później straszyła TVN-em. Ostatecznie, po krótkim odbiciu, stoczyła się na samo dno. Czy gdyby naszym zadaniem była również praca z nią i próba bycia przyjacielem, to sytuacja potoczyłaby się inaczej?
Jeszcze jeden cytat ze stron Fundacji:

Matka dziewczynki na skutek kryzysu popadła w uzależnienie od narkotyków, było bezpośrednie zagrożenie bezpieczeństwa dziecka. Jednak matka podjęła terapię (nie pierwszy raz), którą udało się skończyć. Aktualnie kończy szkołę dla rodziców, ale wokół odbiera się do niej zaufanie. [Trudno się dziwić -przyp.], ale z drugiej strony ta kobieta włożyła tyle wysiłku.”

Mama Sztangi też tak mówiła. Jest to również tekst mamy Bliźniaków. Powstaje jednak pewne pytanie, co się dzieje, gdy te mamy przestają się starać. Bo przecież żeby nie zwariować, w pewnym momencie trzeba zacząć być sobą. Dlaczego większość z nich, w krótkim czasie ponownie wraca do nałogu? Mocno się obawiam, że Romulus i Remus wcale nie muszą być wyjątkiem potwierdzającym tę regułę. Dużo większe jest prawdopodobieństwo, że ktoś za rok czy dwa, napisze w sprawozdaniu „znowu się nie udało”.

Spoglądam w tej chwili na znane mi przypadki rodziców biologicznych i zastanawiam się, czy mógłbym być dla nich partnerem, przyjacielem, kimś na kogo te osoby mogą liczyć. Wydaje mi się, że tak, ale ci rodzice wcale tego nie chcą. Ciągle na taką osobę czekam. Na kogoś, kto faktycznie jest w kryzysie i szuka pomocy.

Przejdę na chwilę do stanu prawnego.
Obecnie istnieje dwutorowe podejście do pomocy rodzinie w kryzysie... chociaż chętniej użyłbym sformułowania „zaburzonej”. Ośrodki Pomocy Społecznej, również asystenci rodzin, podlegają pod gminy. Z kolei Powiatowe Centra Pomocy Rodzinie – pod powiaty. Ten fakt powoduje, że bardzo trudno byłoby wdrożyć w życie wspólny plan pomocy rodzinie proponowany przez Fundację. Nie bardzo byłoby wiadomo, kto ma go tworzyć, nadzorować i odpowiadać za skutki.
Zastanawiam się jednak, czy aby na pewno jest to konieczne. Czy właściwe jest, aby wszystkie osoby zaangażowane w daną sytuację,  miały dokładnie takie same poglądy i cele.  Indywidualne Plany Pracy w zasadzie zakładają, że dobro dziecka jest tożsame z dobrem całej rodziny. W ten sposób podchodzą do tematu asystenci rodzin, przynajmniej w większości znanych mi przypadków. Zupełnie inaczej patrzą na sprawę rodziny zastępcze. Ich zadaniem nie jest praca z rodziną biologiczną dziecka (mają tylko umożliwiać rodzicom kontakt z dzieckiem). Ich celem jest wejście w rolę opiekuna podstawowego dziecka. Mają za zadanie zaspokajać potrzeby opiekuńcze i rozwojowe dziecka, odbudowywać bezpieczne więzi, dbać o dziecko zastępcze, jak o własne. Dlatego w konfrontacji z rodzicami biologicznymi wielokrotnie następują rozmaite napięcia. Ci drudzy traktują rodziców zastępczych jak opiekunki do dzieci. Manipulują faktami i wcale nie są skłonni do jakiejkolwiek współpracy. Ich zamiarem jest zrobić na rodzicach zastępczych jak najlepsze wrażenie i pokazać, że są takimi, jakim ci chcieliby ich widzieć.
Często wcale nie wynika to ze złej woli, tylko z braku właściwych wzorców. Pewnie należałoby też dodać: „przekazywanych z pokolenia na pokolenie”. Niestety zmiana mentalności takich osób wymaga ogromnego wysiłku i przede wszystkim czasu – którego ich dzieci nie mają.

Gdy przychodzi do nas kolejne dziecko, to zawsze próbuję spojrzeć na jego mamę i tatę, jak na rodziców, którym powinęła się noga. Zawsze może zdarzyć się jakaś choroba, chwilowy kryzys, czy zwykła nieporadność ludzka.
Trudność polega na tym, że rodzice dzieci, które zostają u nas umieszczone, już przeszli pierwsze sito systemu. Są to rodzice, z którymi wielokrotnie od miesięcy (a nawet lat) prowadzona jest praca specjalisty (pracownika socjalnego, albo asystenta rodziny czy kuratora). Są to rodziny, w które nie wierzą już ich rodziny... za to ciągle wierzy system.
Wierzy w nich również Fundacja. Niestety lekiem na zdrowienie tych osób mają być ich dzieci, a rodzina zastępcza powinna w tym pomagać.

(...) niedopuszczalne jest, aby rodzice zastępczy mówili: 'Niech dziecko u nas pomieszka dwa miesiące i nie kontaktuje się z biologicznym rodzicem, bo wtedy się do nas przyzwyczai.' To jest maltretowanie dzieci, a tak postępują niektóre rodziny zastępcze.
(…)
Tęsknota posiadania mamy i taty mocno funkcjonuje w człowieku. A 'prawdziwa mama' czy 'prawdziwy tata' to ci, których dziecko zna – mimo że nie są idealni, ale są 'prawdziwi'.
(…)
Wychowankowie pieczy zastępczej niejednokrotnie latami chodzą na terapie, bo w ten sposób oswajają demony przeszłości. Więc separowanie ich od rodziców – to separowanie ich od prawdy. Biologiczny rodzic zawsze pozostanie w głowie, tego nie da się wykasować.”

Z pozoru trudno podważyć zasadność tych słów. Jednak jak zawsze, diabeł tkwi w szczegółach. Każda sytuacja, z którą mamy do czynienia, jest inna. A co jedna to bardziej złożona.
Gdy do naszej świadomości dotarła słuszność tezy, że w przypadku adopcji powinniśmy jeszcze przez jakiś czas pozostać w życiu dziecka, zaczęliśmy dociekać, dlaczego my również postępujemy tak jak opisani powyżej rodzice? Dlaczego chcemy, aby pierwsze spotkanie dziecka z rodzicami (po jego odebraniu) nastąpiło nie wcześniej niż po trzech, czterech tygodniach. Uzyskaliśmy odpowiedź kilku psychologów, na czym polega subtelna różnica między jednym a drugim przypadkiem. Gdy dziecko odchodzi od nas do rodziny adopcyjnej, to mamy do czynienia z bezpiecznym modelem przywiązania. Gdy przychodzi do nas, to okazuje się, że te dotychczasowe więzi z rodzicami biologicznymi nigdy nie były bezpieczne. Pierwszy przypadek jest więc kontynuacją dobrych wspomnień... drugi jest powrotem do złych.
Czy odpowiednikiem pojęcia „prawdziwa mama” jest tylko „mama biologiczna”? Też niekoniecznie. Ja sam obserwuję rzeczy, które czasami burzą mój świat pieczy zastępczej, którego model poznałem na rozmaitych szkoleniach. Dziecku wcale do szczęścia nie jest potrzebna jego dawna rodzina. Prawdziwa mama to ta, która jest teraz. Prawdziwy brat to ten, który mieszka ze mną. Ostatnio spędziliśmy cały dzień w parku rozrywki dla dzieci. Była tam również rodzina, w której mieszka najstarszy z Ptysi, czyli Bill. W tej chwili bratem dla niego jest Reflux, a nie Ptyś, a dla Balbiny bratem jest Romulus, a nie Bill. Te dzieci sprawiają wrażenie, jakby nic już ich nie łączyło. A przecież rodzeństwo widuje się w komplecie kilka razy w miesiącu. To, że tak się stało (że dzieci zostały rozdzielone do innych rodzin) jest błędem systemu... jest również naszym błędem. Ale tym razem mam na myśli zdolności adaptacyjne rodzeństwa do nowych warunków. Patrząc przez pryzmat Metody, której podstawowym założeniem jest odbudowa bezpiecznych więzi z rodzicami biologicznymi, wnioski z tej obserwacji są dość pesymistyczne. Jak częste i intensywne musiałyby być kontakty dzieci z rodzicami, aby można było utrzymać silne więzi. A przecież tu nie chodzi tylko o utrzymanie, ale o ich naprawienie. Bill częściej wspomina babcię, bo obiecała mu ochraniacze na motor, niż mamę, która sama w sobie wydaje się być dla niego marną atrakcją.
Dlatego też z nieskrywanym sceptycyzmem podchodzę do stwierdzeń niektórych psychologów, którzy odnotowują w swoich opiniach, że istnieje duża więź z mamą biologiczną, bo dziecko cieszy się na spotkanie z nią i dobrze się bawi w jej towarzystwie. To zróbcie szanowni specjaliści brutalne doświadczenie i uderzcie dziecko. Żartowałem... nie musicie tego robić, bo doskonale wiecie, do której mamy ono pobiegnie. Oczywiście, że ważna jest wiedza o rodzinie biologicznej, świadomość jej istnienia. Jednak z biegiem czasu pamięć o niej się zaciera. To mniej więcej tak jak pamięć dzieci, które kiedyś mieszkały w naszej rodzinie. Podam przykład dwóch sióstr – Sztangi i Asterii. Starsza z dziewczynek czasami coś napisze o sobie, albo zapyta co u nas słychać. Młodsza na życzenia urodzinowe odpowiada jednym słowem... albo jakąś „buźką”. A przecież kiedyś chciała do Majki mówić "mamo" i zamieszkać z nami na zawsze.

Od kilku lat mają miejsce zebrania osób zaangażowanych w proces „naprawienia” rodziny (tak zwane posiedzenia zespołu). Bierze w nich udział asystent rodziny, kurator, rodzice zastępczy, psycholog, pracownicy socjalni różnych instytucji.. i oczywiście rodzice biologiczni. Moim zdaniem, jest to wystarczający ukłon w stronę rodziców biologicznych. Mają po swojej stronie asystenta rodziny, kuratora, a często jeszcze swojego prawnika.
Majka i ja, pozostaniemy jednak „adwokatem” dziecka. Jakoś nie po drodze jest nam niańczenie jego rodziców. To są przecież dorośli ludzie.
Nie znam systemu kwalifikacyjnego do programu Indywidualnych Planów Pracy. Gdybym jednak miał kierować się obecną wiedzą, doświadczeniem i intuicją, i z rodzin, z którymi dotychczas miałem do czynienia, miał wybrać te, które mogłyby się w nim znaleźć, to zakwalifikowałbym trzy. Mamę Messengera, Białaska i Sztangi. Tylko te trzy rodziny sprawiały wrażenie bycia w kryzysie i mocno były wspierane przez różne osoby i instytucje (także przez nas). Ostatnia mama poległa na etapie starań. Środkowa również. Jeszcze jest w grze tylko dlatego, że kobiet osadzonych w zakładach karnych nie pozbawia się praw rodzicielskich. Pierwsza jest na dobrej drodze, lecz to dopiero początek. Nie minął jeszcze rok, a do tego przecież dziadek chłopca wszystko kontroluje, bo to on jest ojcem zastępczym. Jak na dwadzieścia dwie rodziny... efekt nie powala.
Gdy czasami spotykam nasze byłe dzieci zastępcze, które teraz mieszkają z rodzicami adopcyjnymi, to bardzo się cieszę, że nie zachłysnąłem się kiedyś ideą Indywidualnych Planów Pracy i póki co, nikt nie narzuca mi postaw, z którymi nie do końca się zgadzam.










Najlepsze Blogi