poniedziałek, 20 kwietnia 2020

--- Epidemia 2

Cyborgi przed wyjściem na spacer
Minął piąty tydzień przebywania z naszymi dziećmi zastępczymi dzień w dzień, minuta w minutę. Zresztą nie tylko z dziećmi... również ja muszę przebywać z Majką, a ona ze mną. Dzieci też nie mają innego wyjścia, jak tylko pogodzić się z losem i humorami wszystkich domowników, od których ciężko uciec... bo nie za bardzo jest gdzie.

Bywają dni, kiedy czekam aż wreszcie nadejdzie noc i będę mógł spędzić chociaż kilka godzin w zupełnej samotności, w zupełnej ciemności. Przynajmniej do pierwszego wołania Remusa „wujku, wujku, ja się boję”.
Godzina piąta nie jest jutrzenką nadziei. Nie jest świtem zwiastującym coś nowego, niepowtarzalnego. Jest początkiem...
W zasadzie nie jest żadnym początkiem. Jest kontynuacją tego, co miało miejsce wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu.

Reakcje wszystkich domowników na stan, w którym się znaleźliśmy, są bardzo różne. Są bardzo zmienne.
Czasami się zastanawiam, czy w tej chwili to nie ja jestem najsłabszym ogniwem. Tuż po świętach już nie mogłem doczekać się godziny dwunastej, aby wsiąść w samochód i pojechać do sklepu po zakupy. W zasadzie, to nawet niczego nie potrzebowaliśmy. Mrożony chleb zawsze mamy w zapasie. Musiałem choć na chwilę wyjechać, aby w ciszy postać w kilkudziesięciometrowej kolejce przed supermarketem. Niestety... kolejki nie było. A do tego w sklepie było wszystko, co chciałem kupić. Nawet mąka żytnia, z której Majka potrafi zrobić chleb.
Po godzinie byłem już w domu, witany słowami „jak miło, że już jesteś”, „wujeczku mój kochany”, „wujciu, a kupiłeś kupę jeża?”. Miłe, prawda? Miłe... w normalnych czasach.

Staram się dbać o stan psychiczny Majki, bo to ona jest teraz najważniejsza w naszej rodzinie. Od rana ogarniam Bliźniaki i Ptysie. Gdy Stokrotka ma ciężką noc, to Majka czasami mi ją przynosi, aby móc jeszcze pospać przynajmniej godzinkę, czy dwie.
Majka odwiedza też raz w tygodniu swoją mamę. Robi jej zakupy, spędza z nią kilka godzin. To są w tej chwili bardzo cenne minuty, kiedy można pobyć w oderwaniu od rodziny. Działają bardzo dziwne mechanizmy, bo mogłoby się wydawać, że przecież nikt nie chce odpoczywać od swojej rodziny. A jednak.

Remus po dwóch tygodniach kwarantanny w pewien sposób się poddał. Przestał wykrzykiwać, że musi gdzieś wyjechać. Przestał się buntować przeciwko wszystkiemu. Zaakceptował (przynajmniej pozornie) to, że nie może być inaczej, że być może już nigdy nie wróci do swojego przedszkola, że ten niewidoczny wirus będzie z nami już na zawsze. Tak jak w pierwszych dwóch tygodniach najbardziej przeżywał odosobnienie, tak teraz, w przeciwieństwie do innych, zaczął tolerować to, że nie możemy wychodzić do lasu (który jest tuż za płotem), że nikt nas nie odwiedza, ani my nigdzie nie wyjeżdżamy. Jest zadowolony z tego, że ma plac zabaw w swoim ogrodzie, że spacer polega na przejściu wiejskimi chodnikami, na których nie ma żywego ducha. Ostatnio Remus nawet zaczął zabierać z sobą lornetkę, aby kogoś wypatrzyć. Czasami ma szczęście i coś zaobserwuje. Wczoraj, gdy przypadkowo zwrócił tę lornetkę w kierunku Majki, padł tekst „Ooo! Widzę jakieś wielkie ptaszysko z wózkiem!”.

Romulus nadal odreagowuje agresją konieczność ciągłego przebywania w grupie. Chociaż w zasadzie chodzi o obecność Ptysi. Gdy ta dwójka z jakiegoś powodu znika z jego otoczenia, to chłopiec staje się dzieckiem idealnym. Rzadko wchodzi w spory ze swoim bratem, i nawet trudno mi powiedzieć, czy chłopcy mają jakąś określoną przez siebie hierarchię ważności. Oni zwyczajnie się dogadują.

Balbina po trzech tygodniach wróciła na dawne tory. Skończyła się sielanka, współpraca, chęć pomagania. Skończyły się rozmowy, próba ustalania wspólnych zasad. Najwidoczniej dziewczynka opanowała już nowe reguły gry, i chce nad nimi panować. W obecnych czasach, gdy spędzamy z sobą całe dnie, jej zachowanie jest szczególnie trudne do zaakceptowania.
W ciągu dnia nie jest jeszcze najgorzej. Jednak każdego wieczora po kąpieli jest „jazda”. Majka mnie zawsze pyta „o co tym razem poszło?”. Najczęściej nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Może, że kąpała się pierwsza, a może że ostatnia? Może, że to nie ona zapaliła światło w przedpokoju, a może że miało być zgaszone? Może, że zrobiliśmy przed spaniem pięć pompek, a miało być dziesięć... albo jeszcze chciała poskakać na jednej nodze?

Tylko Stokrotka w pewien sposób zyskała na stanie epidemii. Dużo chodzi z Majką na spacery. Nie musi nosić maseczki, a przejeżdżająca powoli policja najwyżej tylko się przygląda. Nieczynne przedszkolaki nie przynoszą żadnych bakterii, więc dziewczynka do tej pory nie miała nawet małego kataru. A skończyła już dwa miesiące.
Spędzam z nią sporo czasu i jest ona dla mnie lekiem na te trudne chwile.




W największym stopniu epidemia dopadła Ptysia. Cofnął się niemal do początku. Na szczęście się jeszcze nie zawiesza tak jak kiedyś. Jednak znowu stara się być niewidoczny. Proste pytania, czy prośby skierowane w jego kierunku puszcza mimo ucha. Udaje, że ich nie słyszy, albo jego umysł stwierdza, że nie należy ich słyszeć. Tylko dlaczego? Zwykła skarga innych dzieci typu „a Ptyś mnie uderzył”, powoduje że chłopiec natychmiast nurkuje pod łóżko, chowa się pod stół, włazi pod fotel.
Często jest zupełnie niewinny. Bywa, że układa jakieś klocki w kącie pokoju, a Balbina siedzi na swoim łóżku i krzyczy „ała, nie bij mnie... nieee, nie bij mnie!”. Nie mam pojęcia, jaki jest jej cel. Dysocjuje, czy prowadzi jakąś swoją grę?


Gdy patrzę na te dwie pary rodzeństwa, to nachodzą mnie rozmaite refleksje dotyczące ich przeszłości. Bliźniaki potrafią wykorzystać w trudnej sytuacji zdobyte umiejętności – potrafią chronić swój umysł, potrafią się przystosować. Robią to może nawet lepiej niż ja.
Ptysie wracają do wypracowanych dawno temu zachowań.

Nie lubię wdawać się w dyskusje na temat wyższości genów nad wychowaniem. Ale jednak mam parę uwag ku przemyśleniu.
Ptysie zostały odebrane swojej mamie mając od czterech lat w górę. O Billu, który już chodzi do szkoły nie chcę zbyt wiele pisać, bo jednak przebywa w innej rodzinie zastępczej. Ale ostatnio uczył się ośmiowersowego wiersza przez osiem godzin. Nie potrafił na końcu wyrecytować ani jednej linijki. Gdy kilka miesięcy temu uczyłem go piosenki o kotku, to po dwóch godzinach znał tylko dwa pierwsze słowa refrenu: „kotku, kotku”.
Ptyś? Ostatnio wspominałem, że bawimy się z dziećmi w kalambury. Chłopiec sobie te zabawy zupełnie odpuszcza. Zwyczajnie w nich nie uczestniczy i żadne zachęcanie niczego nie zmienia. Jest nieśmiały, czy ma świadomość swojej ułomności? Raczej stawiam na tę drugą możliwość, bo idiotę z siebie robi bardzo chętnie, a freski na ścianach za chwilę sięgną sufitu.
Balbina wygaduje takie głupoty, że czasami się zastanawiam, na jakiej zasadzie jest klasyfikowana w normie rozwojowej.

No i naprzeciw stawiam Bliźniaki. Dzieci błyskotliwe, pewne siebie, potrafiące nauczyć się wierszyka, piosenki... dzieci, z którymi można porozmawiać na wiele tematów. Gdy chłopcy przyszli do naszej rodziny, też nie byli już młodzi... mieli nieco ponad dwa lata. Mają jeszcze dwójkę starszego rodzeństwa, które nie odbiega od nich inteligencją, czy umiejętnościami poznawczymi.
Co łączy tę szóstkę dzieci (traktując Bliźniaki jako jedno)? Każde z nich ma innego ojca.
Można przyjąć, że każdy z partnerów mamy Ptysi był imbecylem, a każdy mamy Bliźniaków - geniuszem. Ale też można założyć, że te pierwsze lata życia dziecka są dla niego najważniejsze. Mama Bliźniaków jest nawet całkiem dobrą mamą... wtedy, gdy nie staje się bardzo złą mamą. Ale wygląda na to, że mimo wszystko przekazała chłopcom w ciągu ich pierwszych dwóch lat życia pewne zasady. Pokazała im czym jest więź, czym jest miłość, nauczyła ich się uczyć. Był to okres, gdy właśnie odzyskała odebrane wcześniej starsze dzieci. Był to okres, kiedy się starała, kiedy była monitorowana przez rozmaite instytucje. Cały czas miała asystenta rodziny, a kurator sądowy jest niemal jej „ojcem”.

My, jako rodzina zastępcza, możemy pewne umiejętności pielęgnować... ale niektorych braków być może już nigdy nie da się nadrobić.

Gdyby ktoś w tej chwili zadał mi pytanie, której mamie byłbym skłonny oddać jej dzieci, to zdecydowanie wsparłbym kandydaturę mamy Bliźniaków. Może gdyby miała innego faceta? Może gdyby miała wsparcie swojej mamy? Zapomniałem, dziewczyna spędziła dzieciństwo w spokrewnionej rodzinie zastępczej, w której miała może nawet gorzej, niż gdyby mieszkała ze swoją mamą.
Tak... najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby chłopcy pozostali w naszej rodzinie zastępczej już na zawsze. Gdy patrzę na roześmiany pyszczek Romulusa, który rozrzuca piasek na trampolinie, albo Remusa, który kamieniem rysuje karoserię samochodu, to tłumaczę sobie, że to są tyko dzieci. Pewnie jest tak dlatego, że jednak bardzo ich kocham.
Jednak opcja pozostania w naszej rodzinie nie istnieje. Nie istnieje, bo to był mój jedyny warunek, który postawiłem przed pozostaniem pogotowiem rodzinnym – nie adoptujemy żadnego dziecka, żadne nie pozostanie naszym dzieckiem na zawsze.
Ale jak za kilka miesięcy wytłumaczę Romulusowi ten dzisiejszy pocałunek, to dzisiejsze przytulenie? Przecież ono bardzo wiele znaczyło... nie tylko dla chłopca.

Gdy wchodzę do zdemolowanego pokoju Ptysi, to natychmiast się wycofuję, bo ciśnienie skacze mi do granicy wytrzymałości organizmu. Uspokaja mnie tylko stwierdzenie, które słyszałem wiele lat temu z ust innych rodzin zastępczych: „będą dzieci, które znienawidzicie”. To jeszcze nie jest ten moment. Ale jest to czas na zastanowienie się, jak przedstawić Ptysie ich przyszłym rodzicom. Mówić o naszych odczuciach, czy nie mówić?
Jest to też czas na uświadomienie sobie, że ja też mam prawo do złych emocji. Nawet o Kapslu nie mogę powiedzieć, że go nienawidziłem. Na końcu tylko zwyczajnie już go nie lubiłem. Ale nie wiem, co byłoby wraz z upływem czasu. 
Rodziny zastępcze, które wypowiadają się gdzieś na rozmaitych forach, często mówią, że jest bardzo ciężko. Czasami wspominają, że są już u kresu wytrzymałości. Jednak nikt nie mówi, że nie lubi swojego dziecka (a przynajmniej bardzo rzadko). Takie sformułowania padają w rozmowach prywatnych. Dlaczego mało kto chce się przyznać do tego, że nie lubi swojego dziecka? Czy jest to powód do wstydu? Wreszcie pytanie, czy można być dobrym rodzicem, nie lubiąc swojego dziecka? Jeszcze na te pytania nie potrafię sobie odpowiedzieć. 

Właściwie piszę nie o tym, o czym chciałem. Zapisałem sobie w notatkach stwierdzenie Balbiny: „Ptyś rekoł wytrzoł kupe”.
Pewnie o słowotwórstwie naszych dzieci napiszę innym razem. Teraz tylko wytłumaczę „kupę jeża”, o której wspomniałem powyżej. Kiedyś dałem naszym dzieciom, jako deser do kolacji, takie dmuchane kulki w polewie czekoladowej. Zapytały „co to jest?”. Pewnie jako rodzic zastępczy powinienem myśleć nad każdym wypowiadanym słowem, ale wówczas bez jakiejkolwiek refleksji odpowiedziałem „to jest kupa jeża”. Powiedziałem tak jeden, jedyny raz. Teraz będę się bał zabrać kogokolwiek do sklepu, gdyż to określenie weszło do ogólnie stosowanego języka w naszej rodzinie.
Jest też coś, co mnie bardzo zastanawia. Generalnie staram się przy dzieciach nie przeklinać, ale w dobie epidemii, czasami zdarza mi się rzucić sformułowanie „ja pierdolę”.
Majka też czasami już zaczyna „pierdolić”. Ciekawe jest to, że dzieci tego nie podchwytują. Ich ulubionymi przekleństwami są nadal kupy, dupy, siusiaki, i... kupa jeża. A może to wcale nie są przekleństwa?

Czuję się źle z tym, że za jakiś czas będę musiał powiedzieć Bliźniakom, że nasz dom nie będzie już ich domem. Czuję się źle z tym, że za jakiś czas nie będę czuł potrzeby spotykania się z Ptysiami i rodziną, w której zamieszkają. Co nie znaczy, że postawię między nami jakiś mur nie do pokonania. 
W pewien sposób tym ostatnim stwierdzeniem zatrzaskuję sobie furtkę przed udostępnieniem tego bloga przyszłym rodzicom Ptysi. Może i dobrze.

Czasami staram się w jakiś sposób podsumować swój własny tekst.
Tak jest właśnie teraz. Napisałem go już kilka dni temu (więc pewne fragmenty są nieaktualne - znowu chodzimy do lasu), ale miałem duże wątpliwości, czy go opublikować. Zastanawiałem się, czy nie zostanie odebrany jak relacja ojca zastępczego, który zwyczajnie tym ojcem nie powinien już być.
Przeczytałem wszystko dzisiaj jeszcze raz, i doszedłem do wniosku, że przecież właśnie tak wygląda życie rodzin zastępczych. Ono nie jest różowe, co nie zmienia faktu, że jest satysfakcjonujące. Przyszłość wszystkich naszych dzieci jest w tej chwili jedną wielką niewiadomą. To, że nie wyobrażam sobie siebie w roli ojca adopcyjnego Balbiny, nie oznacza, że taki ojciec nie istnieje. To, że nie wyobrażam sobie rozstania z Bliźniakami, nie oznacza, że do tego rozstania nie dojdzie... i pewnie w przyszłości będzie miłym wspomnieniem.
Może teraz wygaduję bzdury. Może wielu rzeczy jeszcze nie doczytałem. Może powinienem zostać skierowany na cykl warsztatów poświęconych teorii przywiązania. A może zbyt długo przebywam w odosobnieniu.
Jednak, gdy patrzę na nasze dzieci zastępcze i ich związki z rodziną biologiczną, to dochodzę do wniosku, że dzieci potrzebują tylko kogoś, z kim mogą wejść w pewną relację. I to jest jedyna ich potrzeba. Nie ma jednak znaczenia, kim jest ta osoba (czy osoby). Mama Ptysi (być może z wielką ulgą) przyjęła wiadomość, że w czasie epidemii nie będzie się mogła spotykać ze swoimi dziećmi. Mama Bliźniaków odebrała tę informację ze zrozumieniem, jednak co kilka dni dzwoni i widzi się (o ile tak można powiedzieć) z chłopcami online.
A co na to dzieci? Teraz już mnie nie dziwi, że one nie tęsknią, nie dopytują. Wydaje mi się, że nawet wcale nie chodzi o to, że ich rodzice nie do końca byli dobrymi rodzicami. Te więzi, jakiekolwiek by one nie były, zwyczajnie przestały istnieć. Majka prowadząc wideokonferencję Bliźniaków z ich mamą, po niecałej minucie zostaje sama z mamą, bo chłopcy mają już ciekawsze zajęcia, niż odpowiadanie na pytania jakiejś pani, którą nazywają mamą. Teraz najważniejszym dla nich słowem jest „ciocia”.
Ptysie zapomniały nie tylko o mamie, ale nawet o swoim starszym bracie Billu. Przypomnę rysunek Balbiny, na którym miała przedstawić swoją rodzinę. Poza nią, był tam tylko Ptyś, Remus i Romulus.
Czas... Czas i łagodne rozluźnianie więzi. To jest chyba klucz. Najważniejsza rzecz w rodzicielstwie zastępczym.
Jeszcze całkiem niedawno uważałem, że rodzeństwa pod żadnym pozorem nie należy rozdzielać. Teraz dochodzę do wniosku, że czasami wręcz trzeba. Być może zdrowienie Ptysia wcale nie wynikało z naszych działań, lecz tylko z tego, że w przedszkolu był w innej grupie, niż jego siostra. 
A Balbina? Prawie cały wczorajszy dzień spędziła razem ze mną. Może to zbyt dużo powiedziane, bo ja byłem w swoim pokoju, a dziewczynka w swoim, tuż obok. Można to nazwać karą, albo konsekwencją jej wcześniejszego zachowania. Miała do wykonania zadanie, które zajęłoby jej nie więcej niż piętnaście minut. I z pewnością  jej to nie przerastało. Pozostała trójka chłopców bawiła się w tym czasie na placu zabaw w ogrodzie, a potem wyszła z Majką na spacer.
Balbinę ta sytuacja cieszyła. Mnie przerażała.

Majka mnie ostatnio zapytała, co sądzę na temat ewentualnego wysłania życzeń urodzinowych do Smerfetki. Nie byłyby to życzenia, które dziewczynka mogłaby odczytać, bo choć minęło już kilka lat, to jednak Smerfetka czytać pewnie nie potrafi. Byłoby to swego rodzaju zaproszenie do szlemika skierowane do rodziców dziewczynki. Może po tych paru latach coś się zmieniło. Może nie jesteśmy już zagrożeniem. Zawsze rodzice mogą powiedzieć „pas”... albo nic nie powiedzieć. Tak czy inaczej, dla Smerfetki jesteśmy już nikim. Pewnie już nawet nie jesteśmy wspomnieniem.
Ale te nasze dzieci zastępcze będą kiedyś miały kilkanaście lat. Jakie wówczas bedą ich potrzeby?

Najlepsze Blogi

czwartek, 2 kwietnia 2020

--- Epidemia


Minął już drugi tydzień dobrowolnej kwarantanny całej naszej rodziny. Prawie pełnej kwarantanny, bo jednak dwa razy w tygodniu ktoś musi wyjść po zakupy. To ja zostałem oddelegowany do tego zadania. Jakoś żyjemy, chociaż to dopiero początek.


Gdy te kilkanaście dni temu próbowaliśmy przewidzieć konsekwencje wspólnego spędzania czasu dzień w dzień, godzina w godzinę - to od razu założyliśmy, że to może trwać długo... bardzo długo. To założenie sprawiło, że od początku odrzuciliśmy pojawiające się rozmaite teorie, że jest to niepowtarzalny czas, w którym rodzina ma okazję być razem, w którym znacząco zaczną zacieśniać się więzi pomiędzy poszczególnymi jej członkami, w którym będzie można poznać uroki edukacji domowej... i być może się do niej przekonać.
Doświadczenia innych krajów jednoznacznie pokazywały, że w każdym z nich przemoc domowa wzrosła przynajmniej dwukrotnie. Przypuszczam, że wnioski takie były oparte głównie o sytuacje związane z przemocą fizyczną. A przecież jest też coś takiego jak przemoc emocjonalna, ciche dni, wygarnianie sobie dawnych win. Daleki jestem od twierdzenia, że wkrótce czeka nas baby boom. Prędzej fala rozwodów. Ludzie przyzwyczaili się do różnych form spędzania wspólnie czasu (ale też spędzania tego czasu osobno). I chociaż na co dzień narzekają na jego brak, zwłaszcza w odniesieniu do rodziny, to pewne schematy są już tak skostniałe, że mogą wytrzymać próbę tygodnia, dwóch, może trzech. Być może powoli wszyscy zbliżają się do wyczerpania potencjału dobrej woli.

Postanowiliśmy się przed tym ustrzec od samego początku, i w tym wspólnym więzieniu jak najczęściej być osobno.
Ustaliliśmy pewien plan dnia, który z niewielkimi modyfikacjami jest powielany codziennie. Postawiliśmy na rutynę i zasady. Jeszcze się to sprawdza, chociaż czasami nikt nie wie jaki jest dzień tygodnia.

Majka śpi na parterze ze Stokrotką, a ja na piętrze kontroluję nocne życie Ptysi i Bliźniaków. Obydwa rodzeństwa budzą się około siódmej nad ranem. Czasami pośpią do ósmej, ale bywa też, że ktoś wstanie po szóstej. Do pokoju dziennego schodzimy dopiero o dziewiątej. Do tego czasu cała czwórka dzieci ma zajęcia w podgrupach w osobnych pokojach. Będąc dwójkami, potrafią organizować sobie rozmaite zabawy i nawet nie generują zbyt wielkiego hałasu. Co jakiś czas tylko przychodzą do mnie i zadają pytanie „jak długo jeszcze?” Bliźniaki nawet zaczynają kojarzyć określenia związane z czasem. Wiedzą, że godzina to jeszcze długo, a pół jest już do zaakceptowania. Chociaż wolą mieć podawany czas w minutach, gdyż wówczas potrafią go sobie przełożyć na pokazywanie na palcach.
Ptysie za to przekładają ten określany przeze mnie czas na sformułowania „bardzo długo”, „długo”, „tak sobie”, „krótko” i „bardzo krótko”. Tyle tylko, że sami nie potrafią przypisać do tego określeń podawanych w minutach, czy godzinach. Gdy mówię „jeszcze godzina”, to Balbina zawsze pyta „to długo, czy krótko?” Ptyś nad ranem w zasadzie sam nie wychodzi z pokoju... no chyba, że musi naskarżyć na swoją siostrę. Buduje tory dla pociągów, albo jakieś budowle z rozmaitych klocków.

O dziewiątej wszyscy schodzimy na parter. Daję dzieciom coś do zjedzenia i robię kawę dla Majki i dla siebie. Przez prawie godzinę wszyscy jesteśmy razem. Stokrotka dosypia na moich kolanach, wysłuchujemy wiadomości w telewizji, wymieniamy z Majką uwagi dotyczące przebytej nocy. Dzieci są siebie stęsknione, więc przez jakiś czas jest w miarę spokojnie. Wystarczają krótkie komunikaty kierowane do nich raz po raz, typu „ciszej”, „Romulus”, „Balbina”, „Hej, hej”.

Później ja idę do pracy (czyli do pokoju na piętrze). Moja sytuacja zawodowa właściwie zupełnie nie uległa zmianie. Od dawna pracuję zdalnie, a moi klienci nie pozamykali swoich przedsiębiorstw. Tylko może nieco mniej przejmuję się tym, co dociera do ich uszu, gdy rozmawiamy przez telefon. Czasami ktoś zapyta „Boże, co się tam u pana dzieje?” - proszę się nie przejmować, to tylko kwarantanna.



Po drugim śniadaniu wychodzimy z dziećmi na spacer do lasu. Ja tylko co drugi dzień, bo jednak będąc w lesie nie połączę się z nikim i nie „wejdę” na jego komputer. Prawie zawsze pokonujemy tę samą trasę... mniej więcej pięć kilometrów. Zastanawiam się, kiedy nasze dzieci przestaną zatrzymywać się przy każdym rozwidleniu dróg, pytając „a teraz gdzie?”.
Staramy się ten czas spaceru również wykorzystać na naukę. Uczymy dzieci rozpoznawać drzewa (przynajmniej brzoza i reszta), mówimy że kwiaty leszczyny, to nie robaki (chociaż podobnie wyglądają), przypominamy jakie owoce rosną na jakich drzewach. Bawimy się w kalambury i zadajemy zagadki typu „ma czerwony kapelusz i stoi w lesie na jednej nodze”. Jednak trzeba jeszcze wielu powtórzeń. Muchomora nikt nie może odgadnąć i jak w „Dniu świstaka”, Romulus codziennie odpowiada, że to biedronka, a Balbina że żyrafa.

Majka kiedyś zadała pytanie:
  • Pamiętacie co rośnie na dębie?
  • Cisza
  • No co to jest? Żo...? Żo...?
  • Rzodkiewki! (Remus)
Dawniej w lesie spotykaliśmy najwyżej innych mieszkańców naszej wsi. Teraz jest to teren spacerowy dla rozmaitych rodzin, które podjeżdżają samochodami (zupełnie jak ma to miejsce jesienią, gdy jest wysyp grzybów). W pewien sposób bawi mnie to, że każdej z tych rodzin wydaje się, że na takim zadupiu będzie tylko sam na sam z naturą. Dziwi się więc, gdy idąc leśnym traktem, nagle zauważa naszą bandę. No i jest konsternacja... przejść obok, wycofać się, czy wydeptać nową ścieżkę byle jak najdalej od nas. Trzeci wariant jest najczęściej stosowany. My nie ustępujemy... to przecież „nasz” las.
Chociaż od dwóch dni las znowu się wyludnił. Pewnie niektórzy się zastanawiają, czy to przypadkiem nie jest park, albo bulwar. W razie czego będziemy się tłumaczyć, że jesteśmy wyznawcami panteizmu i jest to dla nas miejsce kultu. Na wszelki wypadek chodzę z Majką po tych leśnych ścieżkach w odległości dwóch metrów, chociaż posiłki jemy przecież przy jednym stole. Dziwne czasy nastały.

Po powrocie z lasu, dzieci znowu coś jedzą. Teraz wszyscy ciągle są głodni. Gdy jadę do sklepu, to wciąż czuję się jak wirusowy panikarz, bo zawsze robię dwa kursy z piętrowym wózkiem.
O trzynastej znów się rozdzielamy. Dzieci idą na piętro na popołudniową drzemkę. Ptysie spędzają mniej więcej dwie godziny w swoim pokoju, Bliźniaki w swoim, ja w swoim , i Majka ze Stokrotką w swoim. Wszyscy odpoczywamy od siebie.



Po obiedzie teoretycznie mają miejsce zajęcia edukacyjne. Teoretycznie... bo praktycznie często dzieci wychodzą do ogrodu – na trampolinę, huśtawki, zjeżdżalnię, do piaskownicy. Wszystko zależy od pogody.
Zadania, które dostajemy z przedszkola realizujemy bardzo selektywnie. Niestety każde z naszej czwórki dzieci uczęszcza do odrębnej grupy. Oznacza to tyle, że dla każdego codziennie otrzymujemy program, którego realizacja pochłonęłaby przynajmniej dwie godziny.
Robimy więc wspólnie to, co wydaje nam się najciekawsze. W tym momencie bardzo się cieszę, że nie mamy dzieci szkolnych... choćby takiego Billa (starszego brata Ptysi). Gdy kiedyś był u nas i moim zadaniem było nauczenie go piosenki, to po dwóch godzinach zdołał zapamiętać dwa wyrazy refrenu. Jak takiego chłopca utrzymać przy komputerze i wyegzekwować naukę on-line? Przecież on wprost mówi, że nie chce się uczyć. Może faktycznie, w obecnej sytuacji, należałoby każdemu dać promocję do następnej klasy i tak okroić program (wyrzucając zbędne fajerwerki), aby po roku czy dwóch zniwelować braki jednego semestru. Ale co z egzaminami? A może obligatoryjnie usadzić każdego na drugi rok w tej samej klasie? Dublowanie się roczników mamy już przecież przerobione. Chyba nie ma tutaj prostych rozwiązań, a jedyną rzeczą, co do której panuje ogólna zgoda jest to, że nauczanie zdalne przerasta wszystkich... dzieci, rodziców i nauczycieli.


Czym jest wirus dla naszych dzieci? Niedawno do pokoju wleciał trzmiel. Dzieci nie miały wchodzić, dopóki owad nie wyleci przez otwarte drzwi. Koronawirus jest chyba postrzegany przez nie w taki sam sposób, chociaż wszyscy wiedzą, że nie można go zobaczyć. Ale wiedzą, że jak wyleci, to wszystko znowu będzie takie jak dawniej.

Największe problemy z adaptacją w nowych warunkach ma Remus. Tłamszą go wszelkiego rodzaju ograniczenia, a nawet przewidywalność każdej godziny, która jest przed nim. Potrafi stanąć i krzyczeć „ja muszę gdzieś wyjechać, muszę pójść do sklepu, chcę iść na plac zabaw!”. Dobrze, że kilkadziesiąt metrów od naszego domu zaczyna się las, a w ogrodzie mamy całkiem przyzwoite wyposażenie służące zabawie. A jednak Remus postrzega to jako ograniczenie swojej wolności. Od dwóch tygodni nigdzie nie pojechał samochodem, nie spotkał innych ludzi. Stał się najbardziej oportunistycznym członkiem naszej rodziny. Przestały go interesować nasze zasady, kieruje się tylko swoim dobrem. Nawet w środku nocy często słyszę, jak przez sen krzyczy „nieee! nieeee!”

Balbina chyba najlepiej przystosowała się do nowych warunków, chociaż o nią obawiałem się najbardziej. Drżałem, że może będzie chciała rozpocząć wojnę na wielu frontach, że będzie się awanturowała o wszystko. A jednak jest lepiej niż było kiedyś. Bywa, że trójka chłopaków szaleje, a Balbina jest do rany przyłóż. Można z nią porozmawiać, poprosić aby zrobiła to, czy tamto... i ona to robi.
Niewątpliwie żyjemy w czasie, gdy dużo więcej czasu spędzam z dziewczynką. Niemal każdą chwilę wykorzystuje, aby się do mnie przytulić, usiąść mi na kolanach, albo chociaż być w moim pobliżu. Zaczęła do mnie mówić „wujuś”. Potrafimy się do siebie przytulić tak zupełnie szczerze, bez żadnych podtekstów, nie zastanawiając się jaki może być tego cel. Przez moment planowałem wygaszać wątek Balbiny na tym blogu. Bo i po co pisać, że robi coś źle, albo jeszcze gorzej.
Ale te jej zachowania są tak specyficzne, że trudno o nich nie pisać. A do tego mogą być powielane w rodzinie, w której dziewczynka za jakiś czas się znajdzie.
Dlaczego Balbina nie wchodzi na kolana Majce? Dlaczego do niej się nie przytula?
Czy ona nie próbuje mną manipulować? Czy przypadkiem nie próbuje podmienić Majki, wejść w jej rolę?

Ostatnio (w ramach edukacji domowej) Balbina dostała polecenie narysowania swojej rodziny.
  • Ale kogo mam narysować?
  • Kogo chcesz, tego kto jest dla ciebie ważny... mamę, Ptysia, Billa, babcię, a może ciocię, albo wujka.
Balbina narysowała cztery postaci: siebie, Ptysia, Remusa i Romulusa. Mimo sugestii Majki, pominęła wszystkich dorosłych. Nikomu nie ufa, czy nikomu nie chce zaufać?

Ptyś jest coraz trudniejszy... a jednocześnie coraz bardziej normalny w sensie rozwojowym. Chociaż ta jego normalność jest spóźniona o jakieś dwa, a może i trzy lata. Ale może chłopiec musi wrócić i ponownie przeżyć okres, którego nigdy nie przeżył? Ptyś zaczyna bić innych, pluć na nich. Jego reakcja na tłumaczenie jest bardzo dziwna. W zasadzie to bym napisał, że robi z siebie klauna. Jednak Majka mówi, że klauna robi z siebie Remus i do tego potrzebna jest inteligencja. No to nie pozostaje mi nic innego, jak stwierdzenie, że Ptyś robi z siebie idiotę. Próbuję mu zatem tłumaczyć, że nie należy pluć na kogokolwiek, a on na to „ale wujek jest głupi, cha, cha”. Najciekawsze jest to, że on wcale nie chce być złośliwy. On nie chce mi dowalić... to ma być taki dowcip.
Ale... Ptysia będę bronił. Może on nie jest grzeczny, może nie jest błyskotliwy... jednak jego ogromny postęp w ciągu ostatniego roku robi na mnie tak duże wrażenie, że pewne jego zachowania traktuję jako koszt procesu zdrowienia.
Kilka dni temu dostał solidną reprymendę... chyba kogoś pobił. Nie zawiesił się, nie uciekł, a nawet próbował się tłumaczyć. W ogrodzie nie okopuje się już na kilka godzin, tylko wraca po kilku minutach.
Chociaż konieczność ciągłego przebywania z tymi samymi ludźmi (czyli z nami), też nie pozostaje bez wpływu na jego psychikę. Ściany w pokoju Ptysi zaczynają przypominać freski z Kaplicy Sykstyńskiej... tyle, że wykonane przez Jacksona Pollocka. Początkowo o te rysunki naścienne podejrzewałem Balbinę. Nigdy nie udało mi się nikogo przyłapać w trakcie tworzenia swojego dzieła. Mam wrażenie, że powstają one pod osłoną nocy, a narzędzia służące do ich wykonania są skrzętnie ukrywane w jakichś zakamarkach pokoju (tajnych skrytkach). Jednak dwa dni temu przyłapałem Ptysia na rysowaniu w książce. Nie była to żadna kolorowanka, lecz zwyczajna książka z bajkami. Od razu rozpoznałem ten sam styl, który widuję na ścianach... ekspresjonizm abstrakcyjny.
Ptyś stał się też maniakiem ustawiania termostatu przy grzejniku. Pewnie wydaje mu się, że jak robi to nocą, to nikt się o tym nie dowie. Nie rozumiem tylko, że jest mu wszystko jedno, czy budzi się w temperaturze 27 stopni, czy jedynie piętnastu.

Pozostało mi jeszcze do skomentowania zachowanie Romulusa. W jego przypadku widzę największy regres zachowań. Kilka miesięcy temu pisałem, że chłopiec zaczyna panować nad swoimi emocjami. Podnosi na kogoś rękę i po chwili zawahania, jednak odpuszcza. Wie, że bicie jest złe. Wystarczyły dwa tygodnie odosobnienia, by szlag trafił wszystkie dotychczasowe normy moralne. Trudno jest nam zapanować nad jego agresją skierowaną do wszystkich dzieci. Nie jest to może jakieś bardzo brutalne zachowanie, gdyż fizycznie nikomu wielka krzywda się nie dzieje. Jednak chłopiec nie potrafi tego kontrolować... musi komuś coś zepsuć, zabrać zabawkę, popchnąć, czy uderzyć... zupełnie bez powodu.
A z drugiej strony ciągle się do mnie przytula i mówi „wujeczku mój kochany”. Gdy dwa dni temu wciąż burzył misternie układane tory przez Ptysia, i już miał dostać wypad na schody, nagle powiedział do mnie „wujeczku, ale ty jesteś moim przyjacielem”. Nie wyleciał, potraktowałem to jako świetną okazję do rozmowy, tłumaczenia, i zapewnienia go o moich uczuciach. Pomogło na pięć minut.

O mały włos zapomniałbym o Stokrotce. Może dlatego, że tutaj wszystko przebiega wzorcowo. Rozpieściliśmy dziewczynkę do tego stopnia, że nie zasypia już inaczej niż na rękach, albo w wózku na spacerze. Gdyby nie epidemia, to właśnie uprawomocniałaby się decyzja sądu o odebraniu jej mamie praw rodzicielskich. Opinia psychiatryczna ze szpitala, w którym przebywa, nie pozostawia żadnych wątpliwości jak wszystko się zakończy.

Tak więc koronawirus otworzył zupełnie nową kartę. Obnażył moje przekonanie, że wszystko mam już pod kontrolą, że wiem czego mogę się spodziewać po każdym z naszych dzieci. Mam tylko nadzieję, że nikt nie wyda zakazu wychodzenia do własnego ogrodu, bo wtedy zwariujemy. Majka dzisiaj zaczęła już mówić podobnie jak Remus.
We mnie z kolei narasta frustracja związana z moją fobią, że coś się zepsuje i nie będę potrafił tego naprawić... a fachowców, to teraz można szukać ze świecą. Kilka dni temu mieliśmy awarię w kuchni. Woda sikała na odległość, zawiodły nawet zaworki przy wężykach do baterii. Na szczęście zawór główny okazał się w miarę szczelny. Co by było, gdyby były pozamykane wszelkie sklepy budowlane?

Tak więc cała sytuacja, w której się znaleźliśmy, często prowokuje mnie do rozmyślań typu „co by było gdyby?”. Nie ma przecież żadnej pewności, że wirusa w naszej rodzinie jeszcze nie ma. A może już go nie ma? Co będzie, gdy się jednak pojawi? No i co by się stało, gdyby nagle Majkę trzeba było podłączyć do respiratora (jak ktoś całkiem poważnie napisał w jednym z komentarzy... do depilatora)? A co stałoby się z naszymi dziećmi, gdybym i ja musiał do niej dołączyć?
Ciekawy jestem, czy ktoś zadaje sobie takie pytania, i czy istnieją jakieś procedury, które w takich przypadkach należałoby wdrożyć.
Czy możemy zatem spodziewać się umieszczenia u nas dzieci z innych rodzin zastępczych? Pewnie tak. A czy może do nas trafić jakieś dziecko w trybie zabezpieczenia pieczy (nagle, z rodziny biologicznej)? Tutaj uważam, że prawdopodobieństwo jest dużo mniejsze. Kuratorzy nie wychodzą w teren, pracownicy socjalni i asystenci rodziny pewnie też nie. Policja jeździ po parkach albo sprawdza odległości pomiędzy klientami ustawionymi w kolejce. Aż strach pomyśleć co się w tej chwili dzieje w dysfunkcyjnych rodzinach, które dotychczas były monitorowane przez różne służby.

Na tę chwilę muszę powiedzieć, że nawet czuję się zaopiekowany przez Jowitę (naszą koordynatorkę). Mimo, że teraz pracuje na pół zdalnie, to jednak jesteśmy w stałym kontakcie. Próbuje wydobyć akt urodzenia Stokrotki, obdzwania sądy Ptysi i Bliźniaków, rozmawia z asystentami rodziny mam obu rodzeństwa.
Jesteśmy zapewniani o pomocy w przypadku jakichkolwiek problemów. Dostaliśmy telefony do kilku psychologów, którzy są gotowi nam pomóc w sytuacji kryzysowej. Nawet przeszedł nam przez myśl pewien niecny pomysł, aby zadzwonić i powiedzieć, że mamy już ochotę pozabijać nasze dzieci zastępcze. Ciekawe jaka byłaby reakcja?
Jednak szybko odpuściliśmy. Może za kilka tygodni zaczniemy się topić... a wtedy nikt nie poda nam ręki.

Ale na akt urodzenia Stokrotki czekamy z niecierpliwością. Przecież my nawet nie wiemy jak ona ma na imię.


Najlepsze Blogi