Minął
już drugi tydzień dobrowolnej kwarantanny całej naszej rodziny.
Prawie pełnej kwarantanny, bo jednak dwa razy w tygodniu ktoś musi
wyjść po zakupy. To ja zostałem oddelegowany do tego zadania.
Jakoś żyjemy, chociaż to dopiero początek.
Gdy te
kilkanaście dni temu próbowaliśmy przewidzieć konsekwencje
wspólnego spędzania czasu dzień w dzień, godzina w godzinę - to
od razu założyliśmy, że to może trwać długo... bardzo długo.
To założenie sprawiło, że od początku odrzuciliśmy pojawiające
się rozmaite teorie, że jest to niepowtarzalny czas, w którym
rodzina ma okazję być razem, w którym znacząco zaczną zacieśniać
się więzi pomiędzy poszczególnymi jej członkami, w którym
będzie można poznać uroki edukacji domowej... i być może się do
niej przekonać.
Doświadczenia
innych krajów jednoznacznie pokazywały, że w każdym z nich
przemoc domowa wzrosła przynajmniej dwukrotnie. Przypuszczam, że
wnioski takie były oparte głównie o sytuacje związane z przemocą
fizyczną. A przecież jest też coś takiego jak przemoc
emocjonalna, ciche dni, wygarnianie sobie dawnych win. Daleki jestem
od twierdzenia, że wkrótce czeka nas baby boom. Prędzej fala
rozwodów. Ludzie przyzwyczaili się do różnych form spędzania
wspólnie czasu (ale też spędzania tego czasu osobno). I chociaż
na co dzień narzekają na jego brak, zwłaszcza w odniesieniu do
rodziny, to pewne schematy są już tak skostniałe, że mogą
wytrzymać próbę tygodnia, dwóch, może trzech. Być może powoli wszyscy
zbliżają się do wyczerpania potencjału dobrej woli.
Postanowiliśmy
się przed tym ustrzec od samego początku, i w tym wspólnym
więzieniu jak najczęściej być osobno.
Ustaliliśmy
pewien plan dnia, który z niewielkimi modyfikacjami jest powielany
codziennie. Postawiliśmy na rutynę i zasady. Jeszcze się to
sprawdza, chociaż czasami nikt nie wie jaki jest dzień tygodnia.
Majka
śpi na parterze ze Stokrotką, a ja na piętrze kontroluję nocne
życie Ptysi i Bliźniaków. Obydwa rodzeństwa budzą się około
siódmej nad ranem. Czasami pośpią do ósmej, ale bywa też, że
ktoś wstanie po szóstej. Do pokoju dziennego schodzimy dopiero o
dziewiątej. Do tego czasu cała czwórka dzieci ma zajęcia w
podgrupach w osobnych pokojach. Będąc dwójkami, potrafią
organizować sobie rozmaite zabawy i nawet nie generują zbyt
wielkiego hałasu. Co jakiś czas tylko przychodzą do mnie i zadają
pytanie „jak długo jeszcze?” Bliźniaki nawet zaczynają
kojarzyć określenia związane z czasem. Wiedzą, że godzina to
jeszcze długo, a pół jest już do zaakceptowania. Chociaż wolą
mieć podawany czas w minutach, gdyż wówczas potrafią go sobie
przełożyć na pokazywanie na palcach.
Ptysie
za to przekładają ten określany przeze mnie czas na sformułowania
„bardzo długo”, „długo”, „tak sobie”, „krótko” i
„bardzo krótko”. Tyle tylko, że sami nie potrafią przypisać
do tego określeń podawanych w minutach, czy godzinach. Gdy mówię
„jeszcze godzina”, to Balbina zawsze pyta „to długo, czy
krótko?” Ptyś nad ranem w zasadzie sam nie wychodzi z pokoju...
no chyba, że musi naskarżyć na swoją siostrę. Buduje tory dla
pociągów, albo jakieś budowle z rozmaitych klocków.
O
dziewiątej wszyscy schodzimy na parter. Daję dzieciom coś do
zjedzenia i robię kawę dla Majki i dla siebie. Przez prawie godzinę
wszyscy jesteśmy razem. Stokrotka dosypia na moich kolanach,
wysłuchujemy wiadomości w telewizji, wymieniamy z Majką uwagi
dotyczące przebytej nocy. Dzieci są siebie stęsknione, więc przez
jakiś czas jest w miarę spokojnie. Wystarczają krótkie komunikaty
kierowane do nich raz po raz, typu „ciszej”, „Romulus”,
„Balbina”, „Hej, hej”.
Później
ja idę do pracy (czyli do pokoju na piętrze). Moja sytuacja
zawodowa właściwie zupełnie nie uległa zmianie. Od dawna pracuję
zdalnie, a moi klienci nie pozamykali swoich przedsiębiorstw. Tylko
może nieco mniej przejmuję się tym, co dociera do ich uszu, gdy
rozmawiamy przez telefon. Czasami ktoś zapyta „Boże, co się tam
u pana dzieje?” - proszę się nie przejmować, to tylko
kwarantanna.
Po
drugim śniadaniu wychodzimy z dziećmi na spacer do lasu. Ja tylko
co drugi dzień, bo jednak będąc w lesie nie połączę się z
nikim i nie „wejdę” na jego komputer. Prawie zawsze pokonujemy
tę samą trasę... mniej więcej pięć kilometrów. Zastanawiam
się, kiedy nasze dzieci przestaną zatrzymywać się przy każdym
rozwidleniu dróg, pytając „a teraz gdzie?”.
Staramy
się ten czas spaceru również wykorzystać na naukę. Uczymy dzieci
rozpoznawać drzewa (przynajmniej brzoza i reszta), mówimy że
kwiaty leszczyny, to nie robaki (chociaż podobnie wyglądają),
przypominamy jakie owoce rosną na jakich drzewach. Bawimy się w
kalambury i zadajemy zagadki typu „ma czerwony kapelusz i stoi w
lesie na jednej nodze”. Jednak trzeba jeszcze wielu powtórzeń.
Muchomora nikt nie może odgadnąć i jak w „Dniu świstaka”,
Romulus codziennie odpowiada, że to biedronka, a Balbina że żyrafa.
Majka
kiedyś zadała pytanie:
- Pamiętacie co rośnie na dębie?
- Cisza
- No co to jest? Żo...? Żo...?
- Rzodkiewki! (Remus)
Dawniej
w lesie spotykaliśmy najwyżej innych mieszkańców naszej wsi.
Teraz jest to teren spacerowy dla rozmaitych rodzin, które
podjeżdżają samochodami (zupełnie jak ma to miejsce jesienią,
gdy jest wysyp grzybów). W pewien sposób bawi mnie to, że każdej
z tych rodzin wydaje się, że na takim zadupiu będzie tylko sam na
sam z naturą. Dziwi się więc, gdy idąc leśnym traktem, nagle
zauważa naszą bandę. No i jest konsternacja... przejść obok,
wycofać się, czy wydeptać nową ścieżkę byle jak najdalej od
nas. Trzeci wariant jest najczęściej stosowany. My nie
ustępujemy... to przecież „nasz” las.
Chociaż
od dwóch dni las znowu się wyludnił. Pewnie niektórzy się
zastanawiają, czy to przypadkiem nie jest park, albo bulwar. W razie
czego będziemy się tłumaczyć, że jesteśmy wyznawcami panteizmu
i jest to dla nas miejsce kultu. Na wszelki wypadek chodzę z Majką
po tych leśnych ścieżkach w odległości dwóch metrów, chociaż
posiłki jemy przecież przy jednym stole. Dziwne czasy nastały.
Po
powrocie z lasu, dzieci znowu coś jedzą. Teraz wszyscy ciągle są
głodni. Gdy jadę do sklepu, to wciąż czuję się jak wirusowy
panikarz, bo zawsze robię dwa kursy z piętrowym wózkiem.
O
trzynastej znów się rozdzielamy. Dzieci idą na piętro na
popołudniową drzemkę. Ptysie spędzają mniej więcej dwie godziny
w swoim pokoju, Bliźniaki w swoim, ja w swoim , i Majka ze Stokrotką
w swoim. Wszyscy odpoczywamy od siebie.
Po
obiedzie teoretycznie mają miejsce zajęcia edukacyjne.
Teoretycznie... bo praktycznie często dzieci wychodzą do ogrodu –
na trampolinę, huśtawki, zjeżdżalnię, do piaskownicy. Wszystko
zależy od pogody.
Zadania,
które dostajemy z przedszkola realizujemy bardzo selektywnie.
Niestety każde z naszej czwórki dzieci uczęszcza do odrębnej
grupy. Oznacza to tyle, że dla każdego codziennie otrzymujemy
program, którego realizacja pochłonęłaby przynajmniej dwie godziny.
Robimy
więc wspólnie to, co wydaje nam się najciekawsze. W tym momencie
bardzo się cieszę, że nie mamy dzieci szkolnych... choćby takiego
Billa (starszego brata Ptysi). Gdy kiedyś był u nas i moim zadaniem
było nauczenie go piosenki, to po dwóch godzinach zdołał
zapamiętać dwa wyrazy refrenu. Jak takiego chłopca utrzymać przy
komputerze i wyegzekwować naukę on-line? Przecież on wprost mówi,
że nie chce się uczyć. Może faktycznie, w obecnej sytuacji,
należałoby każdemu dać promocję do następnej klasy i tak okroić
program (wyrzucając zbędne fajerwerki), aby po roku czy dwóch
zniwelować braki jednego semestru. Ale co z egzaminami? A może
obligatoryjnie usadzić każdego na drugi rok w tej samej klasie?
Dublowanie się roczników mamy już przecież przerobione. Chyba nie
ma tutaj prostych rozwiązań, a jedyną rzeczą, co do której
panuje ogólna zgoda jest to, że nauczanie zdalne przerasta
wszystkich... dzieci, rodziców i nauczycieli.
Czym
jest wirus dla naszych dzieci? Niedawno do pokoju wleciał trzmiel.
Dzieci nie miały wchodzić, dopóki owad nie wyleci przez otwarte
drzwi. Koronawirus jest chyba postrzegany przez nie w taki sam
sposób, chociaż wszyscy wiedzą, że nie można go zobaczyć. Ale
wiedzą, że jak wyleci, to wszystko znowu będzie takie jak dawniej.
Największe
problemy z adaptacją w nowych warunkach ma Remus. Tłamszą go
wszelkiego rodzaju ograniczenia, a nawet przewidywalność każdej
godziny, która jest przed nim. Potrafi stanąć i krzyczeć „ja
muszę gdzieś wyjechać, muszę pójść do sklepu, chcę iść na
plac zabaw!”. Dobrze, że kilkadziesiąt metrów od naszego domu
zaczyna się las, a w ogrodzie mamy całkiem przyzwoite wyposażenie służące zabawie. A
jednak Remus postrzega to jako ograniczenie swojej wolności. Od
dwóch tygodni nigdzie nie pojechał samochodem, nie spotkał innych
ludzi. Stał się najbardziej oportunistycznym członkiem naszej
rodziny. Przestały go interesować nasze zasady, kieruje się tylko
swoim dobrem. Nawet w środku nocy często słyszę, jak przez sen
krzyczy „nieee! nieeee!”
Balbina
chyba najlepiej przystosowała się do nowych warunków, chociaż o
nią obawiałem się najbardziej. Drżałem, że może będzie
chciała rozpocząć wojnę na wielu frontach, że będzie się
awanturowała o wszystko. A jednak jest lepiej niż było kiedyś.
Bywa, że trójka chłopaków szaleje, a Balbina jest do rany
przyłóż. Można z nią porozmawiać, poprosić aby zrobiła to,
czy tamto... i ona to robi.
Niewątpliwie
żyjemy w czasie, gdy dużo więcej czasu spędzam z dziewczynką.
Niemal każdą chwilę wykorzystuje, aby się do mnie przytulić,
usiąść mi na kolanach, albo chociaż być w moim pobliżu. Zaczęła
do mnie mówić „wujuś”. Potrafimy się do siebie przytulić tak
zupełnie szczerze, bez żadnych podtekstów, nie zastanawiając się
jaki może być tego cel. Przez moment planowałem wygaszać wątek
Balbiny na tym blogu. Bo i po co pisać, że robi coś źle, albo
jeszcze gorzej.
Ale te
jej zachowania są tak specyficzne, że trudno o nich nie pisać. A
do tego mogą być powielane w rodzinie, w której dziewczynka za
jakiś czas się znajdzie.
Dlaczego
Balbina nie wchodzi na kolana Majce? Dlaczego do niej się nie
przytula?
Czy ona
nie próbuje mną manipulować? Czy przypadkiem nie próbuje
podmienić Majki, wejść w jej rolę?
Ostatnio (w ramach edukacji domowej) Balbina dostała polecenie narysowania swojej rodziny.
- Ale kogo mam narysować?
- Kogo chcesz, tego kto jest dla ciebie ważny... mamę, Ptysia, Billa, babcię, a może ciocię, albo wujka.
Balbina
narysowała cztery postaci: siebie, Ptysia, Remusa i Romulusa. Mimo
sugestii Majki, pominęła wszystkich dorosłych. Nikomu nie ufa, czy
nikomu nie chce zaufać?
Ptyś
jest coraz trudniejszy... a jednocześnie coraz bardziej normalny w
sensie rozwojowym. Chociaż ta jego normalność jest spóźniona o
jakieś dwa, a może i trzy lata. Ale może chłopiec musi wrócić i
ponownie przeżyć okres, którego nigdy nie przeżył? Ptyś zaczyna
bić innych, pluć na nich. Jego reakcja na tłumaczenie jest bardzo
dziwna. W zasadzie to bym napisał, że robi z siebie klauna. Jednak
Majka mówi, że klauna robi z siebie Remus i do tego potrzebna jest
inteligencja. No to nie pozostaje mi nic innego, jak stwierdzenie, że
Ptyś robi z siebie idiotę. Próbuję mu zatem tłumaczyć, że nie
należy pluć na kogokolwiek, a on na to „ale wujek jest głupi,
cha, cha”. Najciekawsze jest to, że on wcale nie chce być
złośliwy. On nie chce mi dowalić... to ma być taki dowcip.
Ale...
Ptysia będę bronił. Może on nie jest grzeczny, może nie jest
błyskotliwy... jednak jego ogromny postęp w ciągu ostatniego roku
robi na mnie tak duże wrażenie, że pewne jego zachowania traktuję
jako koszt procesu zdrowienia.
Kilka
dni temu dostał solidną reprymendę... chyba kogoś pobił. Nie
zawiesił się, nie uciekł, a nawet próbował się tłumaczyć. W
ogrodzie nie okopuje się już na kilka godzin, tylko wraca po kilku
minutach.
Chociaż
konieczność ciągłego przebywania z tymi samymi ludźmi (czyli z
nami), też nie pozostaje bez wpływu na jego psychikę. Ściany w
pokoju Ptysi zaczynają przypominać freski z Kaplicy Sykstyńskiej...
tyle, że wykonane przez Jacksona Pollocka. Początkowo o te rysunki
naścienne podejrzewałem Balbinę. Nigdy nie udało mi się nikogo
przyłapać w trakcie tworzenia swojego dzieła. Mam wrażenie, że
powstają one pod osłoną nocy, a narzędzia służące do ich
wykonania są skrzętnie ukrywane w jakichś zakamarkach pokoju
(tajnych skrytkach). Jednak dwa dni temu przyłapałem Ptysia na
rysowaniu w książce. Nie była to żadna kolorowanka, lecz
zwyczajna książka z bajkami. Od razu rozpoznałem ten sam styl,
który widuję na ścianach... ekspresjonizm abstrakcyjny.
Ptyś
stał się też maniakiem ustawiania termostatu przy grzejniku.
Pewnie wydaje mu się, że jak robi to nocą, to nikt się o tym nie
dowie. Nie rozumiem tylko, że jest mu wszystko jedno, czy budzi się
w temperaturze 27 stopni, czy jedynie piętnastu.
Pozostało
mi jeszcze do skomentowania zachowanie Romulusa. W jego przypadku
widzę największy regres zachowań. Kilka miesięcy temu pisałem,
że chłopiec zaczyna panować nad swoimi emocjami. Podnosi na kogoś
rękę i po chwili zawahania, jednak odpuszcza. Wie, że bicie jest
złe. Wystarczyły dwa tygodnie odosobnienia, by szlag trafił
wszystkie dotychczasowe normy moralne. Trudno jest nam zapanować nad
jego agresją skierowaną do wszystkich dzieci. Nie jest to może
jakieś bardzo brutalne zachowanie, gdyż fizycznie nikomu wielka
krzywda się nie dzieje. Jednak chłopiec nie potrafi tego
kontrolować... musi komuś coś zepsuć, zabrać zabawkę, popchnąć,
czy uderzyć... zupełnie bez powodu.
A z
drugiej strony ciągle się do mnie przytula i mówi „wujeczku mój
kochany”. Gdy dwa dni temu wciąż burzył misternie układane tory
przez Ptysia, i już miał dostać wypad na schody, nagle powiedział
do mnie „wujeczku, ale ty jesteś moim przyjacielem”. Nie
wyleciał, potraktowałem to jako świetną okazję do rozmowy,
tłumaczenia, i zapewnienia go o moich uczuciach. Pomogło na pięć
minut.
O mały
włos zapomniałbym o Stokrotce. Może dlatego, że tutaj wszystko
przebiega wzorcowo. Rozpieściliśmy dziewczynkę do tego stopnia, że
nie zasypia już inaczej niż na rękach, albo w wózku na spacerze.
Gdyby nie epidemia, to właśnie uprawomocniałaby się decyzja sądu
o odebraniu jej mamie praw rodzicielskich. Opinia psychiatryczna ze
szpitala, w którym przebywa, nie pozostawia żadnych wątpliwości
jak wszystko się zakończy.
Tak więc
koronawirus otworzył zupełnie nową kartę. Obnażył moje
przekonanie, że wszystko mam już pod kontrolą, że wiem czego mogę
się spodziewać po każdym z naszych dzieci. Mam tylko nadzieję, że
nikt nie wyda zakazu wychodzenia do własnego ogrodu, bo wtedy
zwariujemy. Majka dzisiaj zaczęła już mówić podobnie jak Remus.
We mnie
z kolei narasta frustracja związana z moją fobią, że coś się
zepsuje i nie będę potrafił tego naprawić... a fachowców, to
teraz można szukać ze świecą. Kilka dni temu mieliśmy awarię w
kuchni. Woda sikała na odległość, zawiodły nawet zaworki przy
wężykach do baterii. Na szczęście zawór główny okazał się w
miarę szczelny. Co by było, gdyby były pozamykane wszelkie sklepy
budowlane?
Tak więc
cała sytuacja, w której się znaleźliśmy, często prowokuje mnie
do rozmyślań typu „co by było gdyby?”. Nie ma przecież
żadnej pewności, że wirusa w naszej rodzinie jeszcze nie ma. A
może już go nie ma? Co będzie, gdy się jednak pojawi? No i co by
się stało, gdyby nagle Majkę trzeba było podłączyć do
respiratora (jak ktoś całkiem poważnie napisał w jednym z
komentarzy... do depilatora)? A co stałoby się z naszymi dziećmi,
gdybym i ja musiał do niej dołączyć?
Ciekawy
jestem, czy ktoś zadaje sobie takie pytania, i czy istnieją jakieś
procedury, które w takich przypadkach należałoby wdrożyć.
Czy
możemy zatem spodziewać się umieszczenia u nas dzieci z innych
rodzin zastępczych? Pewnie tak. A czy może do nas trafić jakieś
dziecko w trybie zabezpieczenia pieczy (nagle, z rodziny
biologicznej)? Tutaj uważam, że prawdopodobieństwo jest dużo
mniejsze. Kuratorzy nie wychodzą w teren, pracownicy socjalni i
asystenci rodziny pewnie też nie. Policja jeździ po parkach albo
sprawdza odległości pomiędzy klientami ustawionymi w kolejce. Aż
strach pomyśleć co się w tej chwili dzieje w dysfunkcyjnych
rodzinach, które dotychczas były monitorowane przez różne służby.
Na tę
chwilę muszę powiedzieć, że nawet czuję się zaopiekowany przez
Jowitę (naszą koordynatorkę). Mimo, że teraz pracuje na pół
zdalnie, to jednak jesteśmy w stałym kontakcie. Próbuje wydobyć
akt urodzenia Stokrotki, obdzwania sądy Ptysi i Bliźniaków,
rozmawia z asystentami rodziny mam obu rodzeństwa.
Jesteśmy
zapewniani o pomocy w przypadku jakichkolwiek problemów. Dostaliśmy
telefony do kilku psychologów, którzy są gotowi nam pomóc w
sytuacji kryzysowej. Nawet przeszedł nam przez myśl pewien niecny
pomysł, aby zadzwonić i powiedzieć, że mamy już ochotę
pozabijać nasze dzieci zastępcze. Ciekawe jaka byłaby reakcja?
Jednak
szybko odpuściliśmy. Może za kilka tygodni zaczniemy się topić... a
wtedy nikt nie poda nam ręki.
Ale na
akt urodzenia Stokrotki czekamy z niecierpliwością. Przecież my
nawet nie wiemy jak ona ma na imię.
Pikuś a co z tym rocznym chłopaczkiem? Bo nic a nic o nim nie wspomniałeś we wpisie... My mamy troje dzieci, żadne nie jest pełnoletnie i samodzielne. Mieliśmy możliwośc przygotowania miejsca na ewentualną kwarantannę i zrobiliśmy to, tak na jednego dorosłego. Teraz to juz nieaktualne, bo ani żadne z nas nie był poddany kwarantannie ani sytuacja obecna na to nie pozwala. Teraz kwarantannie podlegają wszystkie osoby razem mieszkające. Drżę na myśl, co by było, gdyby.... Teraz jestem na urlopie, do samych świąt. Ale mąż pracuje i jeździ do pracy codziennie. CO będzie, jeśli przywiezie nam wirusa?
OdpowiedzUsuńZastanawiam się, o którym chłopcu myślisz? Napiszę może o wszystkich, którzy mogli znaleźć się w naszej rodzinie od czasu, gdy odebraliśmy ze szpitala Stokrotkę. Akurat wszyscy byli chłopcami. Jeżeli pomylę się w szczegółach, to najwyżej Majka mnie poprawi... ona wszystko pamięta.
UsuńBył chłopiec o kilka (albo kilkanaście) dni starszy od Stokrotki, który przebywał w tym samym szpitalu, z którego odbieraliśmy dziewczynkę. Był tam tylko dlatego, że trwało ustalanie, do jakiego powiatu należy (a właściwie do powiatu, czy do miasta). Niestety mroczna strona rejonizacji cały czas ma się dobrze. Niewiele o nim wiem. A właściwie tylko tyle, że raczej nie znalazł rodziny w naszym PCPR (na pewno nie w pogotowiu). Wkrótce po zabraniu dziewczynki ze szpitala zaczęła szaleć epidemia, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że chłopiec nadal tam jest. Teraz ma już ponad dwa miesiące.
Mieliśmy też proponowanego chłopca siedmiomiesięcznego. Wyraziliśmy zgodę na jego przyjęcie, jeżeli opcją będzie umieszczenie w placówce. Na szczęście znalazł dom w jednym z naszych pogotowi.
Był też półtoraroczny chłopiec, który przebywał ze swoją mamą w domu samotnej matki. Tyle, że mama dała dyla i chłopak stał się jakby tylko samotnym dzieckiem bez matki. Jednak tutaj też były przepychanki między PCPR-ami. Ponieważ sprawa ucichła, zakładam że jednak dziecka nie zakwalifikowano do naszego powiatu.
Mogłem jeszcze wspomnieć o dwulatku, który również przebywa w domu samotnej matki bez matki. Jednak tutaj placówkę potraktowano ostatecznie jako rodzinę zastępczą, gdyż sprawa jest bardzo prosta... musi się tylko odbyć rozprawa i dziecko zostanie skierowane do adopcji.
Postanowiono nie przenosić chłopca do innej rodziny z tego powodu, że jest to dom prowadzony przez siostry zakonne. W takim przypadku, chociaż obowiązuje ośmiogodzinny dzień pracy, to jednak te dziewczyny cały czas są w tej placówce i często przychodzą do dzieci również w swoim wolnym czasie. Tutaj nawet doszło do sytuacji, że siostra, która poprzez swoje zaangażowanie stała się dla chłopca podstawowym opiekunem, miała zostać przeniesiona do innej placówki. Do czasu rozwiązania jego sytuacji, decyzja ta została wstrzymana.
Tak więc, w ciągu dwóch miesięcy otarliśmy się o możliwość przyjęcia czwórki dzieci.
Zapomniałem... dwa dni temu dostaliśmy propozycję trudnego dziesięciolatka (czyli szkolniaka). Majce serce aż podskoczyło do gardła. Ale to był tylko prima aprilis w wykonaniu mamy zastępczej z zaprzyjaźnionego pogotowia.
a widzisz, nie doczytałam dokładnie wpisu Stokrotka i taki efekt, że głupio pytam. O pierwszą dwójkę z w/w . Już wszystko wiem. Dzięki.
UsuńTak. To prawda. Balbina do mnie się raczej nie przytula, ale kwarantanna jednoczy nas w babskich zajęciach. Pomaga mi(najczęściej z własnej inicjatywy, ale coraz częściej też na moją prośbę) przy Stokrotce, w kuchni i trzyma się blisko. Teraz próbuję strategię nie chwalenia jej za pozytywne zachowanie, bo dotychczas pochwała kończyła współpracę. Otrzymała pochwałę więc można przestać się starać? Czy ciocia zadowolona to jesteśmy zbyt blisko więc trzeba się wycofać? A może wreszcie niepostrzeżenie, niechcący jest fajna a pochwała jej to uświadamia? Niezależnie jaki jest powód(teorii mamy jeszcze kilka), brak pochwał póki co działa. Nie mam złudzeń, że teraz już będzie cudownie ale widać, że kwarantanna ma swoje plusy 😜
OdpowiedzUsuńja w ramach kwarantanny miałam szereg planów, generalnie - porządkowanie. Nic mi nie wyszło. Nic. Edukacja trojki dzieci, do tego ich stała obecność, konieczność zajęcia się nimi bez tych magicznych kilku godzin w placówce, ich znudzenie, moje zniecierpliwienie, do tego rosnące zaległości w pracy, wzrastajaca ilosć zakażonych (śledzę słupki).... Czy to się skończy do lipca?
OdpowiedzUsuńTaaa. Nie wiem, czy bardziej mnie śmieszą c,zy bardziej wkurzają, dobre rady psychologów, żeby odpocząć, znaleźć sobie jakieś zajęcie, hobby ha, ha, ha. Pomysły to ja mam. Tylko kiedy to zrobić?
OdpowiedzUsuńale podobno są ludzie powyżej 18go roku życia, którzy się nudzą. Podobno. :-)Odkąd mam pierwsze dziecko nie nudziłam sie nawet przez 5 minut. ZAWSZE mam zaległości. I dobrze. :-)
OdpowiedzUsuńJa mam zapalenie zatok i oskrzeli o osobę w domu, z grupy najwyższego ryzyka.
OdpowiedzUsuńWiecie, jaki mam główny problem od 3 dni?
Pierwsze 3 dni modliłam się, by antybiotyk zaczął działać. I z radości skakalam prawie, że to TYLKZo zatoki i tylko wypluwam płuca przez oskrzela. No,ale antybiotyk...wykrztuśny.
Od 3 dni modlę się, by...sąsiedzi nie wezwali Sanepidu, w kombinezonach...
Tak kaszlę.
Bo działa.
Natomiast ogólnie u nas nie wychodzimy i z wcale teraz, a wcale.
Mam jeszcze dużo poważniejszych zmartwień w tym czasie, ale tu piszę tylko o tych błachych.
Pozdrawiam
Nikola
Nikola to zdrowia i oby problemy poszły precz
UsuńAgata, dziękuję za dobre słowa.
OdpowiedzUsuńWam wszystkim dużo sił, głównie do edukacji szkolnej.
Nikola
Minęły 2 tygodnie od napisania posta. Jak Wam upływa czas "kwarantanny"?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Agnieszka