wtorek, 9 kwietnia 2019

--- Otwarta furtka


Tytuł tego wpisu zaczerpnąłem z komentarza pod ostatnim postem. Idealnie pasuje do tego, o czym chciałbym napisać. A zamierzam nieco rozwinąć to, o czym wspomniałem tydzień temu.

Opiszę moją furtkę. Chociaż w zasadzie mam ich trzy.

Pierwsza dotyczy otwartości na pozostanie rodzicem adopcyjnym. Jest ona zamknięta na klucz, który wyrzuciłem daleko w pole i nigdy nie będę w stanie go odnaleźć. Ten drugi zapasowy Majka też zgubiła.
Na dobrą sprawę, to mógłbym w tej chwili być szczęśliwym ojcem adopcyjnym Smerfetki i Plotki. Szczęśliwym? Z pewnością tak. Ale czy ojcem? Bardziej dziadkiem. Czasami zastanawiam się, co tak naprawdę dadzą dzieciom podstarzali tatusiowie opisywani w mediach... kustosze wina, byli sportowcy. Pewnie zapewnią im najlepsze szkoły, najlepsze opiekunki, najwyższe kieszonkowe i samochód w wieku szesnastu lat (o ile dożyją). Tylko czy tym dzieciom o to chodzi?
Mi ostatnio coś „strzyknęło” w kręgosłupie i ledwo chodzę. Opuściłem ostatni trening, nie mogę wejść z dziećmi na trampolinę, nie mogę robić z nimi ich ulubionych fikołków i innych zabaw gimnastycznych. A przecież jestem jeszcze sporo młodszy od niektórych „młodych” tatusiów. Niestety przychodzi taki wiek, że nawet przed wyjściem na wywiadówkę należałoby się dobrze rozgrzać. Trzeba się z tym pogodzić, a przede wszystkim zaakceptować to, że od pewnego momentu można być już tylko dziadkiem. I właśnie dlatego, ta furtka jest zamknięta na klucz, którego nie ma.

Druga furtka dotyczy rodziców biologicznych dzieci, które u nas przebywają. Kiedyś była ona dość szeroko otwarta. W tej chwili coraz bardziej się zamyka.
Zacytuję w oryginale wiadomość, którą dzisiaj Majka otrzymała od mamy Kapsla:
Gdzie jest hulajnoga Kapsla, gdzie są jego wszystkie zeczy i zabawki kture dostał odmnie i od mojej babci”. Odpowiedź jest prosta – zniszczył. Ale Majka nie zamierza z nią konwersować. Może przyjechać po zardzewiałą (od samego początku) hulajnogę, która czeka na złomiarza.
Niedawno zastanawialiśmy się z Majką, z którymi rodzicami bylibyśmy gotowi utrzymywać kontakty, jako rodzice adopcyjni. Zapewne z mamą Irokeza, ale ona sama zrzekła się praw rodzicielskich i postanowiła o wszystkim zapomnieć. Drugą mamą była ta od Foxika. Było to bardzo młode dziewczę, trochę nierozgarnięte, otwarte i szczere... tylko nieradzące sobie z emocjami, z opieką nad dzieckiem, z ogarnięciem samej siebie.
I na tym nasza lista się skończyła.
Rodzice biologiczni nie są przyjaciółmi zastępczych i prawdopodobnie adopcyjnych też by nie byli. Pewnie mogą być wyjątki. Jednak mama Bliźniaków też do nich nie należy... chociaż do Majki mówi „bardzo pani dziękuję za wszystko, co pani robi dla moich dzieci”. Tylko ona jest inteligentna i rozgrywa partię w pokera. Jej partnerami są: kurator, ojciec Bliźniaków, babcia dzieci i Majka. Sędzina w mojej ocenie tańczy tak, jak zagra jej kurator, a ja jestem tylko obserwatorem tej rozgrywki (chociaż jestem chyba jedyną osobą, która jeszcze wierzy, że chłopcy mają szansę na adopcję). Niestety mama ma asa w rękawie – wynajęła prawnika, który będzie ją reprezentował.
Niedawno jechałem do klienta nad morze. Stwierdziliśmy z Majką, że zabierzemy wszystkie dzieci. Jakiś czas temu Majka zarezerwowała pobyt na wakacje i zaczęła opowiadać dzieciom, co to jest morze. Gdy dowiedziały się, że tam jadę, to koniecznie chciały pojechać ze mną. Zabraliśmy też naszą sąsiadkę Elę, która jest dla nas nieocenioną pomocą. Mama dzieci nam tego nie powiedziała wprost (dowiedzieliśmy się z innych źródeł), ale była zbulwersowana faktem, że męczyliśmy bliźniaki jednodniową podróżą. A przecież one były takie szczęśliwe. Pogoda dopisała (jak na marzec), zjadły rybkę i lody. W drodze powrotnej tak się wyspały, że następnego dnia pobudka była już o piątej.
Ale jest jak jest... to jest poker, a nie brydż.
Zespół Boys w piosence "Jesteś szalona".

 


Trzecia furtka jest otwarta na oścież. Jest ona związana z kontaktami z rodzicami adopcyjnymi. Tutaj Majka pilnuje, abym jej nie przymknął nawet o milimetr.

Właśnie sobie uświadomiłem, że jest jeszcze czwarta, chociaż nad nią nie mamy pełnej kontroli. Jest to furtka dotycząca rodzin zastępczych. Dla bliźniaków prawdopodobnie będzie poszukiwana jakaś rodzina. Dopóki nasze pogotowia rodzinne nie są przepełnione, dzieci pozostaną u nas. Tyle, że to może się zmienić w każdej chwili. Były dwie chętne rodziny zastępcze dla chłopców. Tylko, że miały one motywację adopcyjną. Jedna z rodzin sama zrezygnowała (ze względów emocjonalnych). Druga chyba ma przymykaną furtkę (chociaż są to tylko moje odczucia). Prawdopodobieństwo odejścia Bliźniaków do rodziny adopcyjnej jest minimalne. Ale do mamy też nie mogą wrócić. Teraz nie mogą wrócić... ale może za rok, może za dwa, a może jednak nigdy. Gdzie mają w tym czasie przebywać? Gdzieś czytałem, że prawdopodobieństwo wyjścia z alkoholizmu oceniane jest na pięć procent. A to jest tylko jeden z elementów odebrania dzieci. Szósta terapia podobno zakończona sukcesem. Najstarszy z braci po raz trzeci odebrany mamie, średni po raz drugi. Strasznie mi żal naszych bliźniaków. Są tak fajni, tak ufni. Gdy spotykają się z mamą, to po pewnym czasie mówią do Majki „ciociu, chodźmy już do domu”. Oni jeszcze potrafią komuś zaufać, potrafią uwierzyć w dom, są otwarci na nową rodzinę. Jak długo? Ile razy jeszcze będą zmieniać miejsce zamieszkania? O kogo dba system? O dzieci, ich mamę... a może o siebie?
Tylko czym tak naprawdę jest system? Są to zwyczajni ludzie, mający swoje poglądy, uczucia. Ale też mający zadania. Niedawno zadzwoniła do nas dziewczyna, która kiedyś była mamą zastępczą (nawet jej dzieci były u nas na wakacjach), a teraz pracuje w charakterze asystenta rodziny. Zadzwoniła, bo sprawa dotyczyła jednego z naszych byłych dzieci. Jej zadaniem jest naprawić mamę, pomóc jej stanąć na nogi i doprowadzić do powrotu dziecka... dziecka, które od ponad dwóch lat przebywa w rodzinie zastępczej, która tylko czeka na to, aby mogła je adoptować. Co czuje prawie czterolatek, który pamięta tylko aktualną rodzinę? Nawet nas traktuje już jak dalszą ciocię i wujka. A mamę, która niedawno wyszła z więzienia... bardziej jak opiekunkę.

I to są często takie emocje, które czasami nawet mnie przerastają. I pewnie kiedyś nadejdzie dzień, gdy zatrzasnę piątą furtkę – furtkę od wszystkiego co dotyczy pieczy zastępczej.



wtorek, 2 kwietnia 2019

CZUBAS


Czubas nie jest naszym nowym dzieckiem zastępczym.
W zasadzie, to napiszę coś o adopcji, o moich refleksjach, o tym jak ewoluowały pewne moje myśli w tym temacie. Ostatnio odnoszę wrażenie, że na tego bloga wchodzi sporo rodziców adopcyjnych, przygotowujących się do adopcji, albo zastanawiających się jeszcze, czy warto? Nawet w komentarzach daje się to zauważyć, jednak bardziej widzę to po prywatnych wiadomościach, które otrzymuję. Spróbuję rozważyć poruszane tam kwestie. Oczywiście będą to tylko moje prywatne odczucia, bo mimo oddania do adopcji ponad dwudziestu naszych dzieci zastępczych... jeszcze nie czuję się ekspertem. Ciągle obserwuję ten proces, i się uczę.

Ale to, co napisałem powyżej, nie jest wstępem. To tylko przedwstęp. Wstęp będzie w dużej mierze niezwiązany z tematem, chociaż na końcu do niego nawiążę.
Muszę przecież napisać, kim jest Czubas. Kilka tygodni temu pojechałem na pogrzeb Wojtka, mojego kolegi z liceum. Niestety chyba też powoli muszę zacząć się szykować. Majka tego dnia musiała jechać do sądu, więc miałem dwie opcje. Albo zostanę w domu, albo pojadę tam razem z Ploteczką. Wprawdzie wypadało to w porze jej południowego spania, to założyłem, że jak coś będzie się działo, to może da radę. Nawet miałem nadzieję na wspólną kawę... już po. Okazało się, że w kaplicy była pełna msza. Plotka świetnie ją przetrwała. Oskubała w trakcie całą wiązankę, którą kupiliśmy, ale myślę, że Wojtek nie miałby nic przeciw temu. Niestety do końca ceremonii pogrzebowej nie dotrwała i musieliśmy wrócić do domu.
Byliśmy jednak na tym pogrzebie tylko dlatego, że istnieje Czubas. Jest to koleżanka z liceum, która trzyma wszystkich „w kupie”. Wielokrotnie powtarza, że kocha naszą 4b, organizuje co jakiś czas spotkania i wszystkich z naszej byłej klasy informuje, co się dzieje. Nie mam żadnego kontaktu z nikim z podstawówki, a nawet ze studiów. A tutaj, po prawie czterdziestu latach, nadal się widujemy, rozmawiamy. A najciekawsze jest to, że cały czas mówimy do siebie tak jak dawniej. Podszedł do mnie na tym pogrzebie jeden z kolegów, powiedział „cześć Zbysiu” (chociaż nie przepadałem za tą ksywką), ja do niego „cześć Mazurek”. A potem zacząłem się zastanawiać, jak on właściwie ma na imię.

I właśnie takim Czubasem jest moja Majka. Tyle tylko, że w tym przypadku tą 4b są rodziny naszych byłych dzieci zastępczych. Podejrzewam, że gdyby miała ona inną duszę, to z wieloma dziećmi, które odeszły od nas do rodziny adopcyjnej, nie mielibyśmy żadnego kontaktu. Być może nawet wielu rodzicom brakowałoby tego, że nie mogą do nas przyjechać, pokazać dziecku jak wyglądał jego dawny dom. Być może nawet nie przysłaliby żadnego sms-a, żadnego zdjęcia – w obawie, że możemy to odebrać jak narzucanie się. Majka ma coś w sobie, że stwarza bardzo luźną, rodzinną atmosferę.
Pewnie, że jak ktoś nie chce, to się nie kontaktujemy... zresztą podobnie jak w 4b.

Często dostaję pytania, jak to właściwie jest z tymi kontaktami już po adopcji. Tutaj z uporem maniaka będę twierdził, że powinny one być. I wcale nie jest to (jak niektórzy uważają) rozdrapywanie ran. Chociaż jeszcze kilka lat temu miałem podobne obawy. Wydawało nam się, że pierwsze spotkanie powinno nastąpić po kilku miesiącach, że dziecko powinno o nas w jakiejś mierze zapomnieć. A jednak nie powinno, i spotkania w krótkim czasie po odejściu do nowej rodziny są bardzo ważne. Dwa dni temu byliśmy w odwiedzinach u Plotki. Tym razem zabraliśmy z sobą Bliźniaki. Oczywiście, że poznała nas wszystkich, chociaż była bardzo zaskoczona gdy zobaczyła nas w drzwiach. Na pożegnanie zrobiła nam pa-pa, po czym się rozpłakała. Nie był to jednak płacz wynikający z tęsknoty za tym, co było. Jej zwyczajnie było smutno, że skończyła się świetna zabawa i za chwilę będzie musiała pójść spać. W zasadzie to powinienem być zazdrosny, bo gdy poprzednim razem byliśmy sami (bez dzieci), to na pożegnanie było tylko pa-pa.
Planując takie kontakty trzeba też brać pod uwagę wiek dziecka i jego potrzeby. Gdy odchodzi ono w wieku trzech, czterech miesięcy – to wydaje mi się, że podtrzymywanie kontaktów jest tylko inwestycją na przyszłość. Z kolei dzieciom kilkuletnim pewnie wystarczy rozmowa przez telefon, albo przez skype-a. Chociaż Sasetce styczeń upłynął pod znakiem cioci Majki, a dokładniej „bo u cioci Majki to było...”. No i pewnego dnia, jej mama adopcyjna wysłała sms-a: „Majka musisz jutro przyjechać”. No to pojechała.

Uważam, że w późniejszym okresie dla dzieci korzystniejsze są spotkania w naszym domu. One na kilka godzin wracają do swojej przeszłości, bawią się zabawkami, które często jeszcze pamiętają, chcą zajrzeć do pokoju, w którym spały.
Jakiś czas temu odwiedziła nas właśnie Sasetka (sama, bo Maluda był akurat chory). Zajrzała do swojej byłej sypialni i zadała pytanie, dlaczego nie ma już łóżeczka Maludy?
Takie kontakty są dla dzieci dobre, ponieważ ich historia jest spójna, nie ma w niej białych plam. Rodzice adopcyjni, rozmawiając z dziećmi, nie mówią więc o jakiejś cioci, ale o tej konkretnej cioci. No i oczywiście o wujku.

Dawniej wydawało mi się, że dzieci adoptuje się z domu dziecka. Rodzina zastępcza była mi znana tylko z serialu telewizyjnego, który opisywał świat niewiele mający wspólnego z rzeczywistością (ale to wiem dopiero teraz). O tym, że istnieje taka forma pieczy zastępczej jak pogotowie rodzinne, nie miałem żadnego pojęcia.
Dlatego wcale się nie dziwię, że niektóre osoby, które spotykamy, uważają że pogotowie rodzinne, to taka rodzina, która opiekuje się dziećmi, gdy ich rodzice na przykład chcą wyjść do kina.
Wydawało mi się też, że po odbyciu szkolenia w ośrodku adopcyjnym, rodzice udają się do domu dziecka i zabierają biedne dzieciątko, które tylko marzy o zamieszkaniu w kochającej rodzinie. Moje rozumienie pojęcia „więź”, czy „autonomia”, było bardzo płytkie.
Nie dziwi mnie zatem, gdy ktoś zadaje mi pytanie typu „mamy swoje dziecko i możemy mieć następne, ale chcemy adoptować, bo chcemy pomóc jakiejś biednej sierotce – co ty na to?”. Myślę, że czasami moja odpowiedź nie jest odpowiedzią oczekiwaną.
Niestety teraz na adopcję patrzę już zupełnie inaczej niż kiedyś. Przede wszystkim wcale nie dziwię się, że niektóre rodziny nie otrzymują kwalifikacji do bycia rodzicem adopcyjnym. Mogę tylko ubolewać nad tym, że czasami decyzja nie jest omawiana z kandydatami na rodziców adopcyjnych, i że nie można się od niej odwołać.
Bywają jednak przypadki, gdy rodzic nie powinien tej kwalifikacji uzyskać. Do nas na praktyki przychodzą rodzice, którzy chcą pozostać rodzicami zastępczymi. Myślę, że w przypadku rodziców adopcyjnych mechanizm jest bardzo podobny. Jedni i drudzy rodzice często postrzegają dzieci, które mają być u nich umieszczone, jak biedne sierotki. Tyle, że sierotek nie ma prawie wcale. One mają nie tylko swoją historię, ale rodziców, których pamiętają i często chciałyby do nich wrócić, a przynajmniej się spotykać.

Nie jest też tak, że każde dziecko można pokochać. I tego nikt nie wie na początku.
Zanim zostałem rodzicem zastępczym, było dla mnie oczywiste, że dziecko powinno pójść do adopcji w jak najmłodszym wieku – najlepiej tuż po urodzeniu. Jednak w tym momencie obce mi były terminy typu FAS czy RAD. Autyzm, ADHD, zespół Aspergera, były tylko pojęciami, o których też miałem mgliste pojęcie. O tym ostatnim zaburzeniu wiedziałem tylko dlatego, że jedna z naszych córek miała kolegę (zresztą bardzo inteligentnego), którego pasją (a wręcz obsesją) były tramwaje – wiedział o nich wszystko.
Gdy zostałem rodziną zastępczą i zacząłem poznawać inne rodziny i ich dzieci zastępcze, doszedłem do wniosku, że jednak prawdopodobieństwo wystąpienia jakiegoś zaburzenia, a nawet ciężkiej choroby, czy upośledzenia, w przypadku dzieci trafiających do pieczy zastępczej, jest dużo większe, niż w przypadku dzieci biologicznych. To przeświadczenie podsycały jeszcze komentarze niektórych ośrodków adopcyjnych, że do adopcji nie idą dzieci zdrowe. Pewnie koronnym argumentem był przypadek dziewczynki, która przyszła do naszej rodziny jako zupełnie zdrowy noworodek (jedynie z podejrzeniem jakichś zaburzeń wzroku). Po kilku miesiącach okazało się, że jest niewidoma, ma porażenie mózgowe, padaczkę, nikomu nieznaną chorobę skóry i jeszcze parę innych przypadłości. Później zmieniłem zdanie. Doszedłem do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem jest adopcja dziecka powyżej roku, które przebywało w rodzinie zastępczej i w miarę dobrze zostało zdiagnozowane.
Minął jakiś czas i wróciłem do punktu wyjścia. Adopcja noworodka jest najlepszym rozwiązaniem. Tyle tylko, że mało ośrodków adopcyjnych proponuje takie rozwiązanie rodzicom. Może przede wszystkim dlatego, że taki rodzic przez jakiś czas jest rodzicem zastępczym, co oznacza że mama biologiczna dziecka zna adres i nazwisko nowych rodziców. Jednak gdy patrzę na moją historię (jako rodzica zastępczego), to najsilniejsze więzi nawiązywały się z dziećmi, które pojawiały się u nas w kilku pierwszych miesiącach ich życia.

Niedawno przyszedł do nas czteroletni Ptyś. Chłopiec jest bardzo grzeczny, inteligentny, nawiązała się między nami dość silna więź. Chociaż dzisiaj (przy wyjściu z przedszkola) odstawił takie przedstawienie, że jak ktoś przejrzałby zapis z monitoringu, to miałbym wizytę policji, albo przynajmniej pani z pomocy społecznej. Nic takiego nie miało miejsca, więc chyba jednak nikt tego nie analizuje.
Może Majka ma nieco inną opinię co do inteligencji Ptysia, jednak ja stosuję bardzo prostą zasadę – kto potrafi ułożyć puzzle lepiej niż ja, to jest inteligentny. A on potrafi. Jednak jest jakiś dziwny. Nie odpowiem co w nim jest nie tak... bo nie wiem. Nawet jego mama mówi, że on nie do końca jest normalny. Ja uważam, że jest normalny, chociaż nie chciałbym, aby został moim synem.

Rodzice adopcyjni, którzy przychodzą do nas na pierwsze spotkanie z dzieckiem są w ogromnym szoku. Niby znają jego historię, stan zdrowia, opis zachowań. Ale po raz pierwszy widzą je fizycznie, odczuwają innymi zmysłami. I nagle pani psycholog zadaje pytanie „rozumiem, że... tak?”, a my dowalamy „czyli możemy o was mówić mama i tata?”.
I co mają odpowiedzieć?
Uważam, że okres kilku tygodni spotykania się z dzieckiem, ma służyć nie tylko nawiązywaniu więzi, nie tylko temu aby dziecko poczuło się członkiem nowej rodziny. Również rodzice adopcyjni powinni poczuć, że jest to ich dziecko. Jeżeli tego nie czują, to powinni mieć odwagę powiedzieć „nie”. Z kolei ośrodek adopcyjny powinien to zrozumieć (a pewnie nie zawsze tak jest).

Adopcja jest czymś zupełnie innym, niż dziecko biologiczne. Myślę, że trzeba zacząć od tego, aby sobie to jakoś poukładać w głowie. Osoba, o której wspomniałem powyżej, nie skomentowała mojej odpowiedzi. Być może oczekiwała, że napiszę „tak, trzeba adoptować biedną sierotkę”. A w sumie szkoda, że nie pociągnęła tematu, bo być może ta adopcja mogłaby być nawet lepsza niż ta, gdy do rodziny przychodzi pierwsze, wyczekiwane, wymodlone dziecko.
Przychodzi mi na myśl adopcja otwarta. W pewnym sensie występuje tutaj analogia do kontaktów dzieci z rodzicami zastępczymi. Kiedyś byłem zupełnie przeciwny takiej opcji. Jednak nie każdy rodzic biologiczny to ćpun, alkoholik i pedofil. Nie w każdej rodzinie jest przemoc fizyczna. Nie chcę powiedzieć, że dzieci odbierane są z biedy, bo tutaj akurat moje poglądy są stałe. Często jednak bywają przypadki, gdy rodzice zwyczajnie nie potrafią opiekować się swoim potomstwem. Po prostu ich to przerasta. To mniej więcej tak, gdy nastolatek czuje totalną niemoc, aby wynieść śmieci. To tak gdy osoba w depresji nie potrafi wstać z łóżka. Wspomniany przypadek miał miejsce kilka miesięcy temu i trochę żałuję, bo przecież ja też mogłem napisać kolejnego maila.

Uważam jednak, że trzeba maksymalnie wykorzystać wszystkie możliwości posiadania biologicznego potomstwa. Być może sporo naszych rodziców adopcyjnych by się z tym nie zgodziło. Bo przecież nie jest prawdą, że do adopcji idą tylko dzieci chore, mające FAS, czy RAD, czy jeszcze coś innego. Większość dzieci, które od nas odchodziły, było zupełnie zdrowych (zarówno fizycznie, psychicznie, jak też emocjonalnie). No ale... można trafić na niezgodność charakterów. Można też powiedzieć, że nie iskrzy. A potem wszystko zrzuca się na geny. Dzisiaj byliśmy na badaniu psychologicznym, które rodziny przechodzą co dwa lata. Nam wyszło półtora roku, więc może PCPR stwierdził, że coś z nami jest nie tak. Prawdę mówiąc, nie wiem czy nie oblałem tego egzaminu, i bardzo jestem ciekawy opinii, którą otrzymamy za dwa tygodnie. Miałem omówić nasze obecne dzieci i moje relacje z nimi. Powiedziałem nieopatrznie (a może celowo?), że Ptysie są mi jeszcze obce, że są jakieś dziwne, że Balbina często mnie wkurza swoim zachowaniem – stawaniem okoniem, mówieniem „nie, bo nie”. No i dostałem pytanie: „a co zamierza pan zrobić, aby poprawić relacje z Balbiną?”. No to powiedziałem, że nic. Powiedziałem, że czas pokaże, czy się polubimy, a może nawet pokochamy, czy też nie. Majka na podobne pytanie (rozmowy są zawsze prowadzone osobno, więc wiem to tylko z jej opowiadań), chociaż w odniesieniu do Ptysia, rzuciła kilka propozycji.
Może jednak być tak, że nigdy nie będziemy sobie bliscy. Może też być tak, że dziecko adopcyjne też na zawsze będzie dla rodziców obce. Dlatego całym sercem jestem po stronie osób decydujących się na in vitro. Wkurza mnie tylko narracja kościoła katolickiego, który nie tylko jest przeciwny metodzie zapłodnienia pozaustrojowego, ale wprowadza niczym niepoparte terminy jak choćby „bruzda dotykowa”, albo „dziecko z in vitro to produkt”. Ostatnio czytałem, że dziecko z in vitro nie ma duszy. Zresztą z kościołem mam nie po drodze od ponad trzydziestu lat. Wszystko zaczęło się w momencie, gdy poznałem Majkę i zaczęliśmy na poważnie rozważać założenie rodziny. Oboje pochodziliśmy z rodzin katolickich. Tyle, że ja miałem znajomych, którzy byli Świadkami Jehowy i od kilku lat prowadziliśmy dysputy, co paradoksalnie właśnie pozwoliło mi poznać biblię. Majka poprosiła swojego księdza, aby ze mną porozmawiał. Nie był to stary proboszcz, ale młody wikary, który jeździł z młodzieżą na pielgrzymki i podobno był bardzo otwarty, potrafił porozmawiać na każdy temat. Ze mną jednak nie chciał rozmawiać. Powiedział Majce, że ma mnie sobie odpuścić, bo jak nie, to sama zostanie „jehowitą”. Być może ten ksiądz miał małą wiarę w swoją wiarę. W każdym razie Majka została moją żoną, znajomi nadal nas odwiedzają, a ja nie zmieniłem swojej wiary... chociaż jestem tylko katolikiem na papierze.
Gdybym miał podjąć decyzję „in vitro”, czy „adopcja”, to bez wahania wybrałbym tą pierwszą opcję. Nie dlatego, że uważam iż dzieci idące do adopcji są gorszego sortu, albo jest to dla rodziców ostateczność. Są to takie same dzieci jak każde inne i bardziej wierzę w wychowanie niż geny. To dlaczego? Bo czasami może nie zaiskrzyć. Dzisiaj na spotkanie z panią psycholog przyszli rodzice zastępczy, którzy chcieli rozwiązać rodzinę zastępczą. Byli pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia instytucjonalnego. Nie wiem, czy pani psycholog im pomogła, bo my już wyjechaliśmy. Ale adopcja niesie z sobą podobne ryzyko. I pewnie dlatego starsze dzieci, mało kto chce przysposobić.

A co do duszy... to chyba wolałbym jej nie mieć. I pewnie właśnie tak jest. Przeraża mnie możliwość reinkarnacji... bo przecież w następnym wcieleniu mógłbym być dziewczynką mieszkającą w Sudanie. Przeraża mnie wiara w jakąkolwiek religię. Jako chłopiec (powiedzmy młodzieniec) wiele czytałem i starałem się poznać rozmaite światopoglądy, właśnie pod kątem wiary. Teraz zakładam, że za kilka lat dołączę do mojego kolegi Wojtka i nie będzie już nic. Czy taka świadomość nie pozwala mi być dobrym człowiekiem?