Czubas
nie jest naszym nowym dzieckiem zastępczym.
W
zasadzie, to napiszę coś o adopcji, o moich refleksjach, o tym jak
ewoluowały pewne moje myśli w tym temacie. Ostatnio odnoszę
wrażenie, że na tego bloga wchodzi sporo rodziców adopcyjnych,
przygotowujących się do adopcji, albo zastanawiających się
jeszcze, czy warto? Nawet w komentarzach daje się to zauważyć,
jednak bardziej widzę to po prywatnych wiadomościach, które
otrzymuję. Spróbuję rozważyć poruszane tam kwestie. Oczywiście
będą to tylko moje prywatne odczucia, bo mimo oddania do adopcji
ponad dwudziestu naszych dzieci zastępczych... jeszcze nie czuję
się ekspertem. Ciągle obserwuję ten proces, i się uczę.
Ale to,
co napisałem powyżej, nie jest wstępem. To tylko przedwstęp.
Wstęp będzie w dużej mierze niezwiązany z tematem, chociaż na
końcu do niego nawiążę.
Muszę
przecież napisać, kim jest Czubas. Kilka tygodni temu pojechałem
na pogrzeb Wojtka, mojego kolegi z liceum. Niestety chyba też powoli
muszę zacząć się szykować. Majka tego dnia musiała jechać do
sądu, więc miałem dwie opcje. Albo zostanę w domu, albo pojadę
tam razem z Ploteczką. Wprawdzie wypadało to w porze jej
południowego spania, to założyłem, że jak coś będzie się
działo, to może da radę. Nawet miałem nadzieję na wspólną
kawę... już po. Okazało się, że w kaplicy była pełna msza.
Plotka świetnie ją przetrwała. Oskubała w trakcie całą
wiązankę, którą kupiliśmy, ale myślę, że Wojtek nie miałby
nic przeciw temu. Niestety do końca ceremonii pogrzebowej nie
dotrwała i musieliśmy wrócić do domu.
Byliśmy
jednak na tym pogrzebie tylko dlatego, że istnieje Czubas. Jest to
koleżanka z liceum, która trzyma wszystkich „w kupie”.
Wielokrotnie powtarza, że kocha naszą 4b, organizuje co jakiś czas
spotkania i wszystkich z naszej byłej klasy informuje, co się
dzieje. Nie mam żadnego kontaktu z nikim z podstawówki, a nawet ze
studiów. A tutaj, po prawie czterdziestu latach, nadal się
widujemy, rozmawiamy. A najciekawsze jest to, że cały czas mówimy
do siebie tak jak dawniej. Podszedł do mnie na tym pogrzebie jeden z
kolegów, powiedział „cześć Zbysiu” (chociaż nie przepadałem
za tą ksywką), ja do niego „cześć Mazurek”. A potem zacząłem
się zastanawiać, jak on właściwie ma na imię.
I
właśnie takim Czubasem jest moja Majka. Tyle tylko, że w tym
przypadku tą 4b są rodziny naszych byłych dzieci zastępczych.
Podejrzewam, że gdyby miała ona inną duszę, to z wieloma dziećmi,
które odeszły od nas do rodziny adopcyjnej, nie mielibyśmy żadnego
kontaktu. Być może nawet wielu rodzicom brakowałoby tego, że nie
mogą do nas przyjechać, pokazać dziecku jak wyglądał jego dawny
dom. Być może nawet nie przysłaliby żadnego sms-a, żadnego
zdjęcia – w obawie, że możemy to odebrać jak narzucanie się.
Majka ma coś w sobie, że stwarza bardzo luźną, rodzinną
atmosferę.
Pewnie,
że jak ktoś nie chce, to się nie kontaktujemy... zresztą podobnie
jak w 4b.
Często
dostaję pytania, jak to właściwie jest z tymi kontaktami już po
adopcji. Tutaj z uporem maniaka będę twierdził, że powinny one
być. I wcale nie jest to (jak niektórzy uważają) rozdrapywanie
ran. Chociaż jeszcze kilka lat temu miałem podobne obawy. Wydawało
nam się, że pierwsze spotkanie powinno nastąpić po kilku
miesiącach, że dziecko powinno o nas w jakiejś mierze zapomnieć.
A jednak nie powinno, i spotkania w krótkim czasie po odejściu do
nowej rodziny są bardzo ważne. Dwa dni temu byliśmy w odwiedzinach
u Plotki. Tym razem zabraliśmy z sobą Bliźniaki. Oczywiście, że
poznała nas wszystkich, chociaż była bardzo zaskoczona gdy
zobaczyła nas w drzwiach. Na pożegnanie zrobiła nam pa-pa, po czym
się rozpłakała. Nie był to jednak płacz wynikający z tęsknoty
za tym, co było. Jej zwyczajnie było smutno, że skończyła się
świetna zabawa i za chwilę będzie musiała pójść spać. W
zasadzie to powinienem być zazdrosny, bo gdy poprzednim razem
byliśmy sami (bez dzieci), to na pożegnanie było tylko pa-pa.
Planując
takie kontakty trzeba też brać pod uwagę wiek dziecka i jego
potrzeby. Gdy odchodzi ono w wieku trzech, czterech miesięcy – to
wydaje mi się, że podtrzymywanie kontaktów jest tylko inwestycją
na przyszłość. Z kolei dzieciom kilkuletnim pewnie wystarczy
rozmowa przez telefon, albo przez skype-a. Chociaż Sasetce styczeń
upłynął pod znakiem cioci Majki, a dokładniej „bo u cioci Majki
to było...”. No i pewnego dnia, jej mama adopcyjna wysłała
sms-a: „Majka musisz jutro przyjechać”. No to pojechała.
Uważam,
że w późniejszym okresie dla dzieci korzystniejsze są spotkania w
naszym domu. One na kilka godzin wracają do swojej przeszłości,
bawią się zabawkami, które często jeszcze pamiętają, chcą
zajrzeć do pokoju, w którym spały.
Jakiś
czas temu odwiedziła nas właśnie Sasetka (sama, bo Maluda był
akurat chory). Zajrzała do swojej byłej sypialni i zadała pytanie,
dlaczego nie ma już łóżeczka Maludy?
Takie
kontakty są dla dzieci dobre, ponieważ ich historia jest spójna,
nie ma w niej białych plam. Rodzice adopcyjni, rozmawiając z
dziećmi, nie mówią więc o jakiejś cioci, ale o tej konkretnej
cioci. No i oczywiście o wujku.
Dawniej
wydawało mi się, że dzieci adoptuje się z domu dziecka. Rodzina
zastępcza była mi znana tylko z serialu telewizyjnego, który
opisywał świat niewiele mający wspólnego z rzeczywistością (ale
to wiem dopiero teraz). O tym, że istnieje taka forma pieczy
zastępczej jak pogotowie rodzinne, nie miałem żadnego pojęcia.
Dlatego
wcale się nie dziwię, że niektóre osoby, które spotykamy,
uważają że pogotowie rodzinne, to taka rodzina, która opiekuje
się dziećmi, gdy ich rodzice na przykład chcą wyjść do kina.
Wydawało
mi się też, że po odbyciu szkolenia w ośrodku adopcyjnym, rodzice
udają się do domu dziecka i zabierają biedne dzieciątko, które
tylko marzy o zamieszkaniu w kochającej rodzinie. Moje rozumienie
pojęcia „więź”, czy „autonomia”, było bardzo płytkie.
Nie
dziwi mnie zatem, gdy ktoś zadaje mi pytanie typu „mamy swoje
dziecko i możemy mieć następne, ale chcemy adoptować, bo chcemy
pomóc jakiejś biednej sierotce – co ty na to?”. Myślę, że
czasami moja odpowiedź nie jest odpowiedzią oczekiwaną.
Niestety
teraz na adopcję patrzę już zupełnie inaczej niż kiedyś. Przede
wszystkim wcale nie dziwię się, że niektóre rodziny nie otrzymują
kwalifikacji do bycia rodzicem adopcyjnym. Mogę tylko ubolewać nad
tym, że czasami decyzja nie jest omawiana z kandydatami na rodziców
adopcyjnych, i że nie można się od niej odwołać.
Bywają
jednak przypadki, gdy rodzic nie powinien tej kwalifikacji uzyskać.
Do nas na praktyki przychodzą rodzice, którzy chcą pozostać
rodzicami zastępczymi. Myślę, że w przypadku rodziców
adopcyjnych mechanizm jest bardzo podobny. Jedni i drudzy rodzice
często postrzegają dzieci, które mają być u nich umieszczone,
jak biedne sierotki. Tyle, że sierotek nie ma prawie wcale. One mają
nie tylko swoją historię, ale rodziców, których pamiętają i
często chciałyby do nich wrócić, a przynajmniej się spotykać.
Nie jest
też tak, że każde dziecko można pokochać. I tego nikt nie wie na
początku.
Zanim
zostałem rodzicem zastępczym, było dla mnie oczywiste, że dziecko
powinno pójść do adopcji w jak najmłodszym wieku – najlepiej
tuż po urodzeniu. Jednak w tym momencie obce mi były terminy typu
FAS czy RAD. Autyzm, ADHD, zespół Aspergera, były tylko
pojęciami, o których też miałem mgliste pojęcie. O tym ostatnim
zaburzeniu wiedziałem tylko dlatego, że jedna z naszych córek
miała kolegę (zresztą bardzo inteligentnego), którego pasją (a
wręcz obsesją) były tramwaje – wiedział o nich wszystko.
Gdy
zostałem rodziną zastępczą i zacząłem poznawać inne rodziny i
ich dzieci zastępcze, doszedłem do wniosku, że jednak
prawdopodobieństwo wystąpienia jakiegoś zaburzenia, a nawet
ciężkiej choroby, czy upośledzenia, w przypadku dzieci
trafiających do pieczy zastępczej, jest dużo większe, niż w
przypadku dzieci biologicznych. To przeświadczenie podsycały
jeszcze komentarze niektórych ośrodków adopcyjnych, że do adopcji
nie idą dzieci zdrowe. Pewnie koronnym argumentem był przypadek
dziewczynki, która przyszła do naszej rodziny jako zupełnie zdrowy
noworodek (jedynie z podejrzeniem jakichś zaburzeń wzroku). Po
kilku miesiącach okazało się, że jest niewidoma, ma porażenie
mózgowe, padaczkę, nikomu nieznaną chorobę skóry i jeszcze parę
innych przypadłości. Później zmieniłem zdanie. Doszedłem do
wniosku, że najlepszym rozwiązaniem jest adopcja dziecka powyżej
roku, które przebywało w rodzinie zastępczej i w miarę dobrze
zostało zdiagnozowane.
Minął
jakiś czas i wróciłem do punktu wyjścia. Adopcja noworodka jest
najlepszym rozwiązaniem. Tyle tylko, że mało ośrodków
adopcyjnych proponuje takie rozwiązanie rodzicom. Może przede
wszystkim dlatego, że taki rodzic przez jakiś czas jest rodzicem
zastępczym, co oznacza że mama biologiczna dziecka zna adres i
nazwisko nowych rodziców. Jednak gdy patrzę na moją historię
(jako rodzica zastępczego), to najsilniejsze więzi nawiązywały
się z dziećmi, które pojawiały się u nas w kilku pierwszych
miesiącach ich życia.
Niedawno przyszedł do nas czteroletni Ptyś.
Chłopiec jest bardzo grzeczny, inteligentny, nawiązała się między
nami dość silna więź. Chociaż dzisiaj (przy wyjściu z
przedszkola) odstawił takie przedstawienie, że jak ktoś
przejrzałby zapis z monitoringu, to miałbym wizytę policji, albo
przynajmniej pani z pomocy społecznej. Nic takiego nie miało
miejsca, więc chyba jednak nikt tego nie analizuje.
Może
Majka ma nieco inną opinię co do inteligencji Ptysia, jednak ja
stosuję bardzo prostą zasadę – kto potrafi ułożyć puzzle
lepiej niż ja, to jest inteligentny. A on potrafi. Jednak jest jakiś
dziwny. Nie odpowiem co w nim jest nie tak... bo nie wiem. Nawet jego
mama mówi, że on nie do końca jest normalny. Ja uważam, że jest
normalny, chociaż nie chciałbym, aby został moim synem.
Rodzice
adopcyjni, którzy przychodzą do nas na pierwsze spotkanie z
dzieckiem są w ogromnym szoku. Niby znają jego historię, stan
zdrowia, opis zachowań. Ale po raz pierwszy widzą je fizycznie,
odczuwają innymi zmysłami. I nagle pani psycholog zadaje pytanie
„rozumiem, że... tak?”, a my dowalamy „czyli możemy o was
mówić mama i tata?”.
I co
mają odpowiedzieć?
Uważam,
że okres kilku tygodni spotykania się z dzieckiem, ma służyć nie
tylko nawiązywaniu więzi, nie tylko temu aby dziecko poczuło się
członkiem nowej rodziny. Również rodzice adopcyjni powinni poczuć,
że jest to ich dziecko. Jeżeli tego nie czują, to powinni mieć
odwagę powiedzieć „nie”. Z kolei ośrodek adopcyjny powinien to
zrozumieć (a pewnie nie zawsze tak jest).
Adopcja
jest czymś zupełnie innym, niż dziecko biologiczne. Myślę, że
trzeba zacząć od tego, aby sobie to jakoś poukładać w głowie.
Osoba, o której wspomniałem powyżej, nie skomentowała mojej
odpowiedzi. Być może oczekiwała, że napiszę „tak, trzeba
adoptować biedną sierotkę”. A w sumie szkoda, że nie pociągnęła
tematu, bo być może ta adopcja mogłaby być nawet lepsza niż ta,
gdy do rodziny przychodzi pierwsze, wyczekiwane, wymodlone dziecko.
Przychodzi
mi na myśl adopcja otwarta. W pewnym sensie występuje tutaj
analogia do kontaktów dzieci z rodzicami zastępczymi. Kiedyś byłem
zupełnie przeciwny takiej opcji. Jednak nie każdy rodzic
biologiczny to ćpun, alkoholik i pedofil. Nie w każdej rodzinie
jest przemoc fizyczna. Nie chcę powiedzieć, że dzieci odbierane są
z biedy, bo tutaj akurat moje poglądy są stałe. Często jednak
bywają przypadki, gdy rodzice zwyczajnie nie potrafią opiekować
się swoim potomstwem. Po prostu ich to przerasta. To mniej więcej
tak, gdy nastolatek czuje totalną niemoc, aby wynieść śmieci. To
tak gdy osoba w depresji nie potrafi wstać z łóżka. Wspomniany
przypadek miał miejsce kilka miesięcy temu i trochę żałuję, bo
przecież ja też mogłem napisać kolejnego maila.
Uważam
jednak, że trzeba maksymalnie wykorzystać wszystkie możliwości
posiadania biologicznego potomstwa. Być może sporo naszych rodziców
adopcyjnych by się z tym nie zgodziło. Bo przecież nie jest
prawdą, że do adopcji idą tylko dzieci chore, mające FAS, czy
RAD, czy jeszcze coś innego. Większość dzieci, które od nas
odchodziły, było zupełnie zdrowych (zarówno fizycznie, psychicznie,
jak też emocjonalnie). No ale... można trafić na niezgodność
charakterów. Można też powiedzieć, że nie iskrzy. A potem
wszystko zrzuca się na geny. Dzisiaj byliśmy na badaniu
psychologicznym, które rodziny przechodzą co dwa lata. Nam wyszło
półtora roku, więc może PCPR stwierdził, że coś z nami jest
nie tak. Prawdę mówiąc, nie wiem czy nie oblałem tego egzaminu, i
bardzo jestem ciekawy opinii, którą otrzymamy za dwa tygodnie.
Miałem omówić nasze obecne dzieci i moje relacje z nimi.
Powiedziałem nieopatrznie (a może celowo?), że Ptysie są mi jeszcze obce, że są
jakieś dziwne, że Balbina często mnie wkurza swoim zachowaniem –
stawaniem okoniem, mówieniem „nie, bo nie”. No i dostałem
pytanie: „a co zamierza pan zrobić, aby poprawić relacje z
Balbiną?”. No to powiedziałem, że nic. Powiedziałem, że czas
pokaże, czy się polubimy, a może nawet pokochamy, czy też nie.
Majka na podobne pytanie (rozmowy są zawsze prowadzone osobno, więc
wiem to tylko z jej opowiadań), chociaż w odniesieniu do Ptysia,
rzuciła kilka propozycji.
Może
jednak być tak, że nigdy nie będziemy sobie bliscy. Może też być
tak, że dziecko adopcyjne też na zawsze będzie dla rodziców obce.
Dlatego całym sercem jestem po stronie osób decydujących się na
in vitro. Wkurza mnie tylko narracja kościoła katolickiego, który
nie tylko jest przeciwny metodzie zapłodnienia pozaustrojowego, ale
wprowadza niczym niepoparte terminy jak choćby „bruzda dotykowa”,
albo „dziecko z in vitro to produkt”. Ostatnio czytałem, że
dziecko z in vitro nie ma duszy. Zresztą z kościołem mam nie po
drodze od ponad trzydziestu lat. Wszystko zaczęło się w momencie,
gdy poznałem Majkę i zaczęliśmy na poważnie rozważać założenie
rodziny. Oboje pochodziliśmy z rodzin katolickich. Tyle, że ja
miałem znajomych, którzy byli Świadkami Jehowy i od kilku lat
prowadziliśmy dysputy, co paradoksalnie właśnie pozwoliło mi
poznać biblię. Majka poprosiła swojego księdza, aby ze mną
porozmawiał. Nie był to stary proboszcz, ale młody wikary, który
jeździł z młodzieżą na pielgrzymki i podobno był bardzo
otwarty, potrafił porozmawiać na każdy temat. Ze mną jednak nie
chciał rozmawiać. Powiedział Majce, że ma mnie sobie odpuścić,
bo jak nie, to sama zostanie „jehowitą”. Być może ten ksiądz
miał małą wiarę w swoją wiarę. W każdym razie Majka została
moją żoną, znajomi nadal nas odwiedzają, a ja nie zmieniłem
swojej wiary... chociaż jestem tylko katolikiem na papierze.
Gdybym
miał podjąć decyzję „in vitro”, czy „adopcja”, to bez
wahania wybrałbym tą pierwszą opcję. Nie dlatego, że uważam iż
dzieci idące do adopcji są gorszego sortu, albo jest to dla
rodziców ostateczność. Są to takie same dzieci jak każde inne i
bardziej wierzę w wychowanie niż geny. To dlaczego? Bo czasami może
nie zaiskrzyć. Dzisiaj na spotkanie z panią psycholog przyszli
rodzice zastępczy, którzy chcieli rozwiązać rodzinę zastępczą.
Byli pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia instytucjonalnego. Nie wiem,
czy pani psycholog im pomogła, bo my już wyjechaliśmy. Ale adopcja
niesie z sobą podobne ryzyko. I pewnie dlatego starsze dzieci, mało
kto chce przysposobić.
A co do
duszy... to chyba wolałbym jej nie mieć. I pewnie właśnie tak
jest. Przeraża mnie możliwość reinkarnacji... bo przecież w
następnym wcieleniu mógłbym być dziewczynką mieszkającą w
Sudanie. Przeraża mnie wiara w jakąkolwiek religię. Jako chłopiec
(powiedzmy młodzieniec) wiele czytałem i starałem się poznać
rozmaite światopoglądy, właśnie pod kątem wiary. Teraz zakładam,
że za kilka lat dołączę do mojego kolegi Wojtka i nie będzie już
nic. Czy taka świadomość nie pozwala mi być dobrym człowiekiem?