Tym
razem zrobię pewne doświadczenie. Najpierw napiszę pierwszą część
tego posta, a za kilka dni drugą, nie zmieniając niczego co już
napisałem. Oba fragmenty będzie dzieliła jedna bardzo ważna rzecz
– rozprawa.
|
Przypuszczam, że mniej więcej tak wygląda wnętrze Ptysi |
Ptyś z
Balbiną mieszkają z nami już prawie rok. Przeprowadzone badania
psychologiczne wykazały, że wskazane jest jak najszybsze
rozpoczęcie terapii. Tutaj nie chodzi tylko o traumę rozstaniową. Najważniejszą sprawą jest wskazanie rodziny, o której
będzie można powiedzieć dzieciom: „z nią będziecie już na
zawsze”. Nasz PCPR zwracał na to uwagę sądowi, w którym toczy
się postępowanie. Miało to go w jakiś sposób zmotywować do
szybszego wyznaczenia terminu rozprawy. Niestety niewiele z tego
wyszło.
Nie jest
to żaden ze znanych nam sądów... jest od nas oddalony o kilkaset
kilometrów. Najciekawsze jest to, że on nikogo nie pyta o zdanie.
Czy to oznacza, że doskonale wie, jaką decyzję podejmie?
Nieco
ponad miesiąc temu odbyła się pierwsza rozprawa, tyle że mama
dzieci tylko opowiadała jaka to ona wspaniała i uporządkowana. Nie
przedstawiła żadnego dowodu na to, że faktycznie pracuje,
oświadczając jednocześnie, że znowu zmieniła miejsce
zamieszkania. Być może miała świadomość, że ocena kuratora
dotycząca poprzedniego mieszkania nie do końca była pozytywna. Nam
opowiadała, że piękne pokoje czekają na całą trójkę Ptysi.
Mówiła o gwiazdach na ich suficie. Kurator nie do końca się z tym
zgodził. Być może te gwiazdy wcale nie były wymalowane. Jednak
teraz rzeczywiście wynajęła przyzwoite mieszkanie i pod tym
względem nie można do niczego się przyczepić.
Sąd
miesiąc temu powiedział, że następnym razem będzie to już ostateczne
rozwiązanie sprawy. Stawiam na odebranie praw rodzicielskich. Jeżeli
będzie inaczej, to moja jeszcze nadal istniejąca wiara we władzę
sądowniczą zostanie mocno nadszarpnięta.
Niedługo
znowu kolejne posiedzenie zespołu oceniającego dzieci i ich
rodziców.
I znowu
nie wiem, o czym mam napisać. Właściwe powinienem zacząć od
zdania „Poza tym, że mama dzieci jest głupia i popierdolona,
to...”. No pewnie tak nie rozpocznę.
Majka
uważa, że od czasu gdy dowiedziałem się co to jest dysocjacja, to według mnie każde z naszych dzieci zastępczych dysocjuje. Nie do końca się z
nią zgadzam, jednak w przypadku Ptysi jesteśmy zgodni... ale o tym
za chwilę.
Jestem
rodzicem zastępczym już kilka lat, ale ciągle dowiaduję się
czegoś zupełnie nowego. Wydawać by się mogło, że rodziny
zastępcze są doskonale przeszkolone i potrafią odpowiednio
zareagować na każdą sytuację i zmierzyć się z każdym
problemem. Może w teorii tak jest, w praktyce gorzej. Majka
opowiadała mi, że kiedyś na grupę wsparcia przyszła mama
zastępcza z kilkunastoletnim stażem, która stwierdziła „ja
teraz już wiem, bo przeczytałam książkę”. No to ja jestem
lepszy, bo przeczytałem kilka książek.
Jakoś w
wakacje, gdy przez kilkanaście dni mieszkał z nami Bill (najstarszy
z rodzeństwa) i wszystko w pewien sposób zaczęło nam się sypać,
dowiedziałem się, że w pewnych sytuacjach zasady są od tego, aby
je łamać (zresztą z komentarza na tym blogu). Pamiętam, że Majka
tylko mnie wówczas zapytała „to ty nie czytałeś 'Wychowanie
zranionego dziecka'?” No nie czytałem... ale już przeczytałem.
Nasze
rodzeństwo bez wątpienia przejawia cechy dzieci mających zaburzone
więzi. Przypuszczalnie występują do tego głębsze urazy natury
emocjonalnej, psychicznej i seksualnej.
W
normalnych warunkach, gdy dzieci przychodzące do rodziny
(adopcyjnej, czy zastępczej) nie są mocno zaburzone, zadanie polega
na stworzeniu bezpiecznego i przewidywalnego otoczenia, czego celem
jest wytworzenie prawidłowego przywiązania. Ważne są zatem stałe
i powtarzalne rytuały, rutyna. W następstwie tego, dziecko zaczyna
identyfikować i konfrontować swoje stany emocjonalne ze stanami
rodziców, jak również obcych sobie osób, co prowadzi do rozwoju
samoświadomości i kompetencji poznawczych.
W
przypadku dziecka zranionego również należy zadbać o
bezpieczeństwo i rozwój prawidłowych więzi, tyle że stosowane
metody często muszą być już zupełnie inne. U dzieci pokroju
Ptysi mniejsze znaczenie ma niwelowanie rozmaitych niedoborów, jak
choćby nabywanie wiedzy, korygowanie wad wymowy, czy niewłaściwych
zachowań społecznych. Praca z nimi powinna się skupiać na dużej
dawce kontaktu fizycznego, w tym zwłaszcza wzrokowego i dotykowego.
Bardzo
często takie formy wychowawcze jak konsekwencje, nagrody czy kary,
zupełnie się nie sprawdzają. W wyniku ich stosowania, tylko
pozornie dziecko powinno szybko przystosować się do uporządkowanego
świata, w którym wszystko jest przewidywalne. Problem polega na
tym, że to dziecko już raz się przystosowało i wypracowało cały
szereg sprawnych mechanizmów pozwalających mu przeżyć we wrogim
świecie. I właśnie te mechanizmy (jak choćby walka, ucieczka)
będzie stosować, gdy poczuje się w jakiś sposób przymuszone.
Majka i
ja, nie jesteśmy dla Ptysia kimś, czyjej akceptacji chłopiec by
potrzebował. On zapewne nadal sądzi, że jesteśmy osobami, które
mogą go skrzywdzić, a nasz dom jest miejscem wrogim. Gdy za jakieś
przewinienie ma wypad (czyli chwilową izolację od reszty
towarzystwa), to jest to dla niego tożsame tylko i wyłącznie z
przegraniem walki. Oznacza to zatem, że wszelkie kary są
nieskuteczne, a przynajmniej mało skuteczne.
Wbrew
pozorom podobnie działają nagrody. Są one również dla dziecka
sygnałem, że przegrało walkę... no bo przecież rodzic (na
akceptacji którego wcale mu nie zależy) się cieszy (a to oznacza,
że wygrał). Nagroda oznacza również to, że dziecko uzmysławia
sobie, że rodzic będzie oczekiwał od niego takich zachowań w
przyszłości. A przecież ono tego nie chce. W zamian ustanawia
sobie swoją własną nagrodę, polegającą na irytowaniu
rodziców... bo to jest władza. Natomiast współpraca, uległość
i wrażliwość, traktowane są jak porażka. Bo to kojarzone jest z
kontrolą. I chociaż normalne dziecko pod kontrolą rodzica czuje
się bezpiecznie, to dla dziecka zranionego kontrola kojarzy się z
cierpieniem i za wszelką cenę próbuje się jej oprzeć.
Nie
jesteśmy zatem dla dziecka autorytetem, kimś z kim chciałoby się
utożsamiać, więc samo podążanie za nim i wychowywanie bez kar i
nagród również mija się z celem.
I
właśnie metodą w takiej sytuacji jest brak konsekwencji i łamanie
zasad, chociaż faktycznie wydaje się to mało logiczne. Ma ona
jednak pozwolić dziecku na samookreślenie się, i na samodzielne
wypracowanie nowych mechanizmów postępowania w innych podobnych
sytuacjach.
Największą
trudnością w przypadku dzieci z zaburzeniami więzi jest prawidłowe
odczytanie ich zachowań. Może być tak, że agresja czy krzyk,
czyli zachowania uchodzące za naganne, mogą być objawem
zdrowienia. Walka z nimi może tylko spowodować ich zamianę... na
równie destrukcyjne.
W
pewnych sytuacjach zalecane jest wracanie do zachowań odpowiednich
dla dziecka młodszego. Bywa, że pominie ono pewien etap swojego
rozwoju i podświadomie domaga się powrotu do niego. Mogą zatem być
zalecenia terapeuty, aby starsze dziecko traktować jak niemowlę.
Po
naszej letniej przygodzie z Billem, stwierdziłem, że spróbuję
łamać zasady, przynajmniej te, które dotyczą tylko Ptysia.
Gdy
zamieniał się w słup soli, to czasami to lekceważyłem, czasami
wyrażałem swoje niezadowolenie, a czasami wybuchałem śmiechem.
Moja ostatnia reakcja zaczęła w moim mniemaniu nawet przynosić
efekty, bo chłopak też czasami zaczynał się uśmiechać i wracał
„do siebie”.
W odpowiedzi na jego "nie będę się kąpał", było "no to nie". Widziałem jak wówczas sam z sobą walczył, gdyż bardzo lubi się kąpać i jest to dla wszystkich jednocześnie świetna zabawa.
Gdy mówił o mnie „głupi wujek”, to też
bywało, że przyjmowałem to za komplement. Tym bardziej, że wydaje
mi się, iż w opinii naszych dzieci zastępczych, nie do końca jest
to obelga.
Kiedyś
usłyszałem pewien dialog między Ptysiem, a Romulusem:
Ptyś:
Coś wam powiem.
Romulus:
A co?
Ptyś:
Jesteście głupi.
Romulus:
Ja też?
Ptyś:
Nie, tylko Balbina i Remus.
Romulus:
A może ja chociaż troszkę?
(zdecydowanie
nie była to wówczas potrzeba akceptacji)
Zaczęło
mi się wydawać, że Ptyś po ponad półrocznym pobycie w naszej
rodzinie, zaczyna powracać do żywych. Staje się normalny. Można z
nim porozmawiać, a w przedszkolu nie wchodzi jak kiedyś pod stół,
czy szafki. Miałem wrażenie, że chłopak przeszedł już z trybu
przetrwania, poprzez tryb walki i ucieczki, do trybu kontaktu i
rozwoju. Niestety tylko mi się tak wydawało.
Przyszedł
czas, gdy po raz kolejny (tym razem na prawie trzy tygodnie) zawitał
do nas Bill.
Metamorfoza,
którą przechodzi wówczas Ptyś, jest dla mnie czymś niepojętym.
Chłopiec znowu zaczął się zawieszać. Jednocześnie był z nami,
ale jakby jeszcze gdzieś indziej. Gdy przechodził w taki stan,
najpierw zmieniał się wyraz jego oczu. Stawały się one zimne, puste, nie okazywały żadnych emocji.
Innym
razem były to oczy dzikiego, wylęknionego zwierzęcia. Pokazywały
szereg emocji zmieniających się w ułamku sekundy (ufność,
nienawiść i strach naprzemiennie). Nie mam pojęcia, jak jego
mimika twarzy jest zdolna coś takiego wyrazić.
Nie mamy
z Majką wątpliwości, że czynnikiem spustowym jest Bill, a do
wprowadzenia chłopca w taki stan wystarczy drobiazg.
Pewnego
razu Ptyś usiadł na samochodzie zabawce. Powiedziałem do
niego spokojnym głosem „Ptysiu zejdź z tego samochodu, bo za
chwilę kolejne kółka odpadną”. Nie odpowiedział, nie
zareagował... zawiesił się. Trwało to kilka minut i nagle minęło.
W innym
przypadku chłopiec zaczął wylizywać talerz po obiedzie.
Dotychczas nigdy tak się nie zachowywał i również spokojnie
zwróciłem mu uwagę, że tak nie należy robić, że nie jest to
kulturalne zachowanie. Znowu się zawiesił. Jednak tym razem po
chwili zaczął lizać talerz od dołu, później gryźć widelec.
Nie reagowałem... no to podszedł do drzwi i zaczął gryźć
klamkę. Ja nadal nic. Pewnie powinienem być konsekwentny do końca.
A może właśnie nie, tym bardziej, że inne dzieci zaczęły się
śmiać z jego zachowania. Pewnie powinien dostać wspólną karę ze
mną i na przykład powinniśmy pójść umyć samochód. Wątpię czy coś z tego by wyszło, no ale nie spróbowałem. Gdy
zaczął gryźć drewnianą futrynę, to skończyło się to wypadem
do jego pokoju. Było to dużym błędem, gdyż chłopiec wcale nie
przemyślał swojego zachowania, a jedynie utwierdził się w
przekonaniu, że nadal może liczyć tylko na siebie. Dobrze, że
możemy obserwować pokoje dzieci, bo pozwala nam to reagować tylko
w sytuacjach ekstremalnych. Ptyś najpierw się zabarykadował.
Wyrzucił pod drzwi niemal wszystkie zabawki, które ma w pokoju i
część mebli, które był w stanie przesunąć. Po kilkunastu
minutach wszystko uporządkował i przyszedł do nas jakby nigdy nic.
Nie będę
opisywał wszystkich tego rodzaju zachowań, ale było ich sporo.
No może
jeszcze jedna sytuacja. Jest ona o tyle inna, że chłopiec sam
doprowadził się do stanu, w którym ewidentnie dysocjował. Poszedł
do swojego pokoju po jakąś zabawkę. Nagle usłyszałem trzaskanie
drzwiami. Wszedłem na piętro i pierwsze co rzuciło mi się w oczy,
to ten jego pusty wzrok. Stał i walił drzwiami tak, że dom trząsł
się w posadach. Gdy tylko mnie zobaczył, to zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, rzucił się na mnie z
pięściami. Chciał mnie kopnąć, szukał zabawki którą mógłby
mnie zdzielić. Już wiedziałem, że powinienem spróbować go
przytulić. Tak też zrobiłem, chociaż może bardziej chodziło o
ograniczenie jego ruchów. Pewnie wyczuł moje emocje (że wcale nie
mam nastroju na przytulanki), bo zaczął na mnie pluć i się
wyrywać. Odpuściłem. Siedział w kącie kilkanaście minut, po
czym podszedł do mnie, uśmiechnął się, dał buziaka, przybił piątkę
i się przytulił. Nie wracałem do jego zachowania, ale miałem
wrażenie, że chłopiec niczego nie pamiętał.
Są to
sytuacje, które bardzo łatwo jest odróżnić od niektórych może dziwnych, ale jednak normalnych zachowań chłopca. Któregoś dnia zawoziłem dzieci do
przedszkola. Ptyś rozebrał się błyskawicznie, zmienił obuwie i
czekał na ławce na Balbinę, której szafka jest kilka metrów
dalej. Dziewczynka jak zwykle miała czas, musiała do każdego
zagadać, a mi nie wypadało potraktować jej jak trzylatka, który
nie potrafi się przebrać. Gdy po dłuższej chwili się odwróciłem,
to zobaczyłem Ptysia gotowego do powrotu do domu. Ponownie się
przebrał, zakładając buty, kurtkę i czapkę. Nie wiem, czy był
to żart, czy coś mu się pomieszało, jednak tylko się uśmiechnął
i w piętnaście sekund znów wskoczył w strój przedszkolny.
Gdy
rodzeństwo Ptysi jest w komplecie, to pojawiają się zachowania
zupełnie niewytłumaczalne. Znowu wracają epitety typu dupa, pipa i
inne. Znowu dzieci rzucają zabawkami w siebie, albo w lampę. Znowu
chodzą po meblach, biegają po pokoju, skaczą z drabinek. Znowu
straszą się duchami i czarownicami. Znowu przejawiają niepokojące
zachowania o zabarwieniu seksualnym.
Zaczynam
wierzyć opowieściom babć dzieci, które zgodnie twierdzą że
rodzina w ciągu kilku tygodni demolowała każde mieszkanie, do
którego się wprowadzała. Pytanie, czy uwierzy w to również sąd.
Nie wiem co jest w aktach sprawy, ale podobno są tak grube jak
niejednego gangstera.
Początkowo
myśleliśmy też, że takie inne zachowania dzieci są jakimś
efektem grupy. Po części pewnie tak, bo widzimy pobudzenie
emocjonalne Bliźniaków, które pewnie wynika ze spadania w
hierarchii. Bill jako ten najstarszy próbuje objąć przywództwo, a
chłopcy nie chcą się temu podporządkować. Jednak dla nich pewne
zasady są już nieprzekraczalne. Nawet już nie próbują przeklinać
tak jak Ptysie. Podczas ostatniego pobytu Billa, tylko raz usłyszałem
brzydkie słowo z ust Bliźniaków. A nawet nie do końca usłyszałem,
gdyż tylko Reflux przybiegł do mnie ze skargą „wujek, a Romulus
mówi na mnie dupa”. Oczywiście musiałem zareagować, chociaż
pomyślałem sobie „ale przecież ma rację”.
Najciekawsze
jest to, że te wszystkie dziwne zachowania dzieci pojawiają się
nagle. I nagle znikają gdy rodzeństwo jest rozdzielone. Podczas
trzytygodniowego pobytu Billa, jeden dzień spędził on w zaprzyjaźnionej rodzinie. Tego dnia Ptyś z Balbiną byli normalni. Ptyś przychodził
do mnie, przytulał się i uśmiechał. Gdy najstarszy z rodzeństwa
wrócił do swojej rodziny zastępczej, też nagle wszystko się
zmieniło. Od tego dnia minęło już kilka tygodni... Ptyś się
jeszcze ani razu nie zawiesił. Być może to jest najgorsze, bo
oznacza że w chłopcu tyka jakaś bomba i nawet gdyby dzieci na
stałe zostały rozdzielone, to ktoś musiałby się do niej dostać
i ją rozbroić.
Nam
pozostanie o tym wszystkim opowiedzieć rodzinie, która zdecyduje
się podjąć opieki nad rodzeństwem. Będziemy musieli to zrobić,
chociaż czasami korci, aby pewne sprawy przemilczeć.
Być
może dla niejednej osoby byłoby to zupełnie normalną rzeczą, bo
przecież typowe postępowanie wychowawcze i ignorowanie specyfiki
rozwoju dziecka z zaburzeniami więzi, może prowadzić do pozornie
prawidłowych i pożądanych zachowań. Tyle tylko, że wszystko może
skończyć się nagle, choćby w okresie dojrzewania. Być może Bill
jest już na takiej ścieżce, ponieważ wydaje się być całkiem
miłym i rozgarniętym chłopcem. Ale to właśnie mogą być tylko
pozory. Gdy liczył na kask na rower i nakolanniki, to chętnie
spotykał się ze swoją babcią, która mu to obiecała. No i
dostał. Tyle, że spodziewał się profesjonalnych, a nie
dziecięcych. Teraz babcia jest już mało ważna.
Być
może zafascynowanie motoryzacją jest czymś zupełnie normalnym w
tym wieku, tyle że Bill ciągle mówi o tym samym. Jadąc samochodem
wciąż pytał o skrzynię biegów, a jeżdżąc rowerem miał
wrażenie, że jest na motocrossie. Skakał ze skarp, uderzał nim w
rozmaite przeszkody... chociaż może teraz trochę się czepiam.
W każdym
razie rodzice, którzy przyjdą po rodzeństwo, muszą o wszystkim
wiedzieć. Istnieje możliwość, że zrezygnują. Przyjdą
kolejni... albo nikt nie przyjdzie.
Często
spotykam się z rozmaitymi artykułami opisującymi kilku, czy nawet
kilkunastoletnie dziecko oczekujące na swoich rodziców adopcyjnych.
W załączeniu jest zdjęcie prezentujące piękną dziewczynkę, czy
chłopca. Czy można się zakochać od pierwszego wejrzenia? Można...
a jak już się człowiek wkręci, to przestaje brać pod uwagę
nawet konkretne argumenty. A później ten sam człowiek czuje się
po kilku latach zrezygnowany, wypalony i jedyne co mu pozostaje, to
stwierdzenie, że jednak geny zwyciężyły. A tutaj nie chodzi o
żadne geny. Przyszli rodzice Ptysi muszą mieć świadomość, że
czeka ich długa terapia, i to z osobą, która ma duże
doświadczenie w temacie zaburzeń więzi. Tutaj sama miłość
niczego nie naprawi, a przeczytanie nawet wielu książek spowoduje
jedynie stwierdzenie: „tak, mamy problem”.
O tym,
że dzieci z pozoru wydają się być całkiem normalne świadczy też
to, że w przedszkolu panie nie mają większych uwag ani do Balbiny,
ani do Ptysia. Dziewczynka uchodzi za sympatyczną i zabawną, a
chłopiec za dziecko spokojne i posłuszne. W przeciwieństwie do
Bliźniaków, o których codziennie wysłuchujemy złe opinie. A to
wchodzą na stoły i szafki, to kogoś uderzą, ugryzą, czy też
uciekają z grupy po wyjściu z sali. Tyle, że to właśnie oni są zdrowi i niezaburzeni.
I
właśnie w tym jednym konkretnym przypadku Ptysi, chciałbym aby sąd
podjął decyzję o umieszczeniu ich w rodzinie zastępczej
długoterminowej. Nie dlatego, że takie rodziny są bardziej
świadome i lepiej przeszkolone niż adopcyjne... nie (bo jak wcześniej
wspomniałem, często wcale nie są). Ale dlatego, że przed podjęciem
decyzji, rodzice będą mogli zapoznać się nie tylko z opisami
dzieci, ale przez jakiś czas być w ich pobliżu, spędzić wspólnie
kilka dni, być jakąś tam ciocią i wujkiem. Rodzice adopcyjni
takiej możliwości nie mają. No dobrze, mają... ale tylko w
teorii.
Nie bez
znaczenia jest też wsparcie finansowe ze strony Państwa i mimo
wszystko dużo większe możliwości skorzystania z pomocy
instytucjonalnej. A tutaj to wszystko będzie potrzebne.
Prawdopodobieństwo
adopcji całej trójki jest mało prawdopodobne. W najlepszym razie
ktoś zainteresuje się Ptysiem i Balbiną... a Bill? Wydaje mi się,
że wspólne bycie rodzeństwa w komplecie jest ważne, bo daje
dzieciom najlepszą szansę na uporanie się ze swoją
przeszłością... chociaż dla wszystkich może to być bardzo
trudne.
Pewnie
jeszcze lepszym rozwiązaniem byłoby przysposobienie z możliwością
połączenia najlepszych elementów adopcji i pieczy zastępczej... gdyby to było możliwe.
Krótko mówiąc, nasza zwyczajna adopcja z pomocą finansową,
psychologiczną, określonym programem działania i nadzorem nad jego
realizacją. Dlaczego nasze prawo nie przewiduje takiego rozwiązania
w trudnych sytuacjach? Może dlatego, że adopcja kojarzy się z
prawem własności, a piecza zastępcza z możliwością jej
rozwiązania niemal w każdej chwili.
No to
jeszcze o mamusi Ptysi, na temat której nie będę się rozwodził w
opisie na posiedzenie zespołu.
Nie mogę
tej kobiety do końca rozgryźć. Ona chyba też dysocjuje...
żartowałem.
Wysyła
bardzo sprzeczne sygnały i czasami dochodzę do wniosku, że jej też
najbardziej pasowałaby decyzja sądu o umieszczeniu dzieci w
rodzinie zastępczej – może nawet domu dziecka.
Prawie
rok temu ustaliliśmy terminy spotkań na dwa razy w miesiącu z
możliwością zwiększenia częstotliwości w przyszłości. Muszę
przyznać, że nie było sytuacji, aby nie przyszła w odwiedziny do
dzieci bez usprawiedliwienia. Jednak nigdy nie upomniała się o to,
aby spotykać się częściej. Gdy odwoływała swój przyjazd, to
nie prosiła o wyznaczenie terminu zastępczego... zwyczajnie
przychodziła po następnych dwóch tygodniach (czyli nie widziała
dzieci przez miesiąc).
Rodzice
biologiczni najczęściej starają się pamiętać o rozmaitych
uroczystościach swoich pociech. Tutaj też miały miejsce urodziny
dzieci. Ptyś został zaszczycony obecnością swojej mamy, chociaż
powiedziała tylko „wszystkiego dobrego, synek”, a prezent był
dużo gorszy niż ten, który w tym dniu otrzymała Balbina. Z kolei
w przypadku dziewczynki, gdy wszystko było już dokładnie ustalone
(łącznie z tortem i wielką fetą w restauracji), zadzwoniła rano,
że wszystko odwołuje, bo ma sraczkę. A przecież mogła skoczyć
do apteki po stoperan i na szesnastą byłaby nówka-sztuka. Do tego,
o wszystkim powiadomiła nas poprzez mamę zastępczą Billa, z
prośbą o przekazanie Balbinie życzeń urodzinowych. Nie mogła
chociaż zadzwonić do dziewczynki?
Był
jeszcze przypadek, który mogę trochę przekłamać... bo nie do
końca pamiętam. Chodziło o urodziny Billa. Mama zadzwoniła, że
odwołuje spotkanie, ponieważ kupiła dla niego tort, ale okazał
się być z alkoholem. No i co z tego? Mogła przyjść bez tortu,
albo zwyczajnie się tym nie chwalić. Ile tego alkoholu jest w
torcie?
Dziwna
jest ta mama. W sądzie ponoć opowiadała, że wydaje miesięcznie
pięćset złotych na dzieci i kupuje im rzeczy, odpowiadając na
potrzeby rodzin zastępczych. Tyle tylko, że rodziny zastępcze nie
zgłaszają żadnych potrzeb, a przynoszone prezenty na pewno nie
przekraczają stu złotych miesięcznie i w większości stanowią
słodycze.
Pewnego
razu mama przyniosła swoim latoroślom nieco większe podarunki.
Siedmioletni Bill dostał dwudziesto-elementowe puzzle, a
czteroletnia Balbina grę logiczną dla dzieci powyżej siódmego
roku życia. No ale, gra była w kolorze różowym, a puzzle
niebieskim.
Okey...
załóżmy, że się pomyliła. Ptyś dostał jajko z niespodzianką
– i chyba najbardziej się z tego ucieszył.
Ostatnio
na spotkaniu mama chwaliła się nowym mieszkaniem. Zapytała dzieci,
które z nich po powrocie do niej będzie chciało spać na łóżku
piętrowym. Nikt nie odpowiedział. A które na zwyczajnym łóżku...
też nikt nie odpowiedział. Pod koniec spotkania mama tłumaczyła,
że każde z dzieci powiedziało jej na osobności, że chciałoby
spać razem z nią w jej łóżku. No fajnie. Super sprawa biorąc
pod uwagę przeszłość dzieci i jeszcze do tego obecność Helmuta.
Ten
ostatni też jest wielką zagadką, bo niby już nie istnieje. Sprawa
jest podejrzana, ponieważ mama dużo inteligentniej prezentuje się
w wersji pisanej, niż mówionej. Chociaż w tej kwestii się nie
wypowiadam, ponieważ mam tak samo.
Mogę za
to określić, jakie są oczekiwania dzieci. Bill jasno sygnalizuje,
że nie chciałby wrócić do mamy. Naszym Ptysiom jest wszystko
jedno. Nie pytają, nie wspominają mamy, nie drążą tematu. Pewnym
potwierdzeniem moich przypuszczeń jest odpowiedź Balbiny, gdy jej
powiedzieliśmy, że jednak mama nie przyjedzie na spotkanie i tortu
nie będzie. Nie była zmartwiona. Zapytała tylko: „ale od was
tort dostanę?”.
Chociaż
bywa, że Balbina wręcz wykrzykuje, że chce wrócić do mamy. Ma to
jednak miejsce tylko wówczas, gdy musi posprzątać swój pokój.
Ptyś lubi robić porządek, jest sprawny i dokładny. Dzielimy
zadania w stosunku pięć do jednego. Na Balbinę przypada jakieś
pięć minut pracy... chłopiec uporałby się z tym w minutę.
Dziewczynka siedzi i wyje,wyje i siedzi. W końcu posprząta.
Potwierdza to jednak relacje babć, że w jej domu księżniczki były
od tego, aby pachnieć, a płeć męska od czarnej roboty. W naszym
domu księżniczki nie istnieją, a Balbina uczy się tego już rok i
wciąż pojąć nie może.
Czasami
się zastanawiam, jak to jest, że zaburzone niemowlaki tak szybko nauczyły się, że nie warto płakać, bo nikt do nich nigdy nie przyjdzie.
Balbina wie, że dopóki nie posprząta swojej "działki", to nie
będzie nic – ani bajki, ani podwieczorku. A jednak ciągle próbuje
swoich sił. Ciągle przegrywa, ale za każdym razem zaczyna od
początku... jak ten Syzyf. Ale tutaj zasad łamać nie możemy, bo inni patrzą.
O
Balbinie napisałem stosunkowo mało, ale też trudno jest mi
określić nasze relacje. Dziewczynka zdecydowanie faworyzuje mnie,
pozostawiając Majkę w pewnego rodzaju niebycie emocjonalnym.
Przejawia się to nie tylko tym, że do mnie przychodzi się
przytulać, ale również reakcją na nasze niezadowolenie. Polecenia
Majki wykonuje bez zmrużenia oka (może poza tym sprzątaniem). Gdy
ja mam odmienne zdanie niż ona, to potrafi krzyczeć i tupać
nogami. Być może jest to objaw odradzających się prawidłowych
więzi. Pewnie tak, ponieważ przez kilka pierwszych miesięcy
zupełnie się do nas nie przytulała, chociaż robiła to zupełnie
niespodziewanie z całkiem przypadkowymi osobami. Teraz tylko wszystkich zagaduje (zupełnie jak kiedyś Kapsel). Nie mam pojęcia, czy jest to objaw zdrowienia, czy tylko dorastania.
Przypadek
Ptysi uzmysławia mi, jakim żółtodziobem jestem nadal w materii
rozumienia świata dzieci. Każde z nich jest inne i wymaga
odmiennego podejścia. Gdy czasami dzieci zadają pytanie „a co
dostanę, jak będę grzeczny?”, odpowiadam „szczęśliwego
wujka”. Bliźniaki się uśmiechają i nawet nie wiem, czy traktują
to jako żart, czy może faktycznie jestem dla nich jakąś formą
nagrody. Balbina „bręczy” nadal, a Ptyś nawet nie zadaje
takiego pytania.
A
przecież powinienem być ekspertem od dzieci. Wychowałem swoją
trójkę, która świetnie radzi sobie w dorosłym życiu. Może
prawda jest taka, że moje córki wychowały się same, przebywając w
normalnym, bezpiecznym otoczeniu, a wychowywanie dziecka
skrzywdzonego, to zupełnie coś innego. Być może czasami nie
chodzi tylko o wiedzę i dobrego specjalistę, ale o to, by chcieć przez wszystko przejść... oraz by potrafić się uśmiechnąć, gdy ukochane dziecko napluje w
twarz.
To tyle
na tę chwilę. Resztę dopiszę po rozprawie.
(…)
No to
jesteśmy po sprawie. Nie odbyła się, gdyż pełnomocnik mamy Ptysi
dostarczył zwolnienie lekarskie. Nastąpiło więc odroczenie –
kolejna rozprawa za półtora miesiąca.
Zastanawiamy
się, czy było to działanie celowe, czy faktycznie prawnik się
rozchorował. Gdyby wierzyć mamie w jej zacięcie do szybkiego
odzyskania dzieci i ogromne pieniądze, które płaci mecenasowi...
to powinien on być obłożnie chory, że nie przyszedł. A może
mama znowu zmieniła mieszkanie? A może nie udało jej się zdobyć
zaświadczenia o zatrudnieniu?
Tak czy
inaczej, na tę chwilę dzieci będą z nami mieszkać przynajmniej
rok. A jeżeli mama odwoła się od wyroku, to pewnie jeszcze kolejny
rok. A przecież są to dzieci, które wymagają natychmiastowej
terapii w docelowej rodzinie.
Kiedyś
zastanawialiśmy się z naszą koordynatorką, co można zrobić w
sytuacji, gdy rodzic odwoła się od wyroku. Teoretycznie dzieci
powinny zostać tam gdzie są, czyli nadal u nas. Ale przecież
mogłoby się zdarzyć, że w tym czasie kogoś zamorduję i nie mogę
dalej pełnić funkcji ojca zastępczego. Wówczas dzieci musiałyby
zmienić rodzinę w trybie zabezpieczenia pieczy. Nie musiałoby to
być kolejne pogotowie rodzinne ani dom dziecka, ale rodzina
zastępcza długoterminowa.
Nie
zamierzam nikogo zabijać, ale może przeciwwskazania do tego, abyśmy
to my rozpoczynali terapię, byłyby wystarczającym powodem do
zmiany rodziny zastępczej właśnie w trybie zabezpieczenia. A do
tego ograniczenie praw rodziny biologicznej do kontaktów z dziećmi
(z tych samych powodów). Co? Rozmarzyłem się?
Póki
co, czekamy dalej.