piątek, 22 listopada 2019

--- To już jest koniec


Gdy kilka lat temu zacząłem nieśmiało pisać pierwsze teksty na tym blogu, postanowiłem sobie, że jak się nie uda i nikt nie będzie chciał tego czytać, to zwyczajnie napiszę... że już więcej pisać nie będę. Później doszedłem do wniosku, że pewnie nastanie taki dzień, gdy nie będę miał już o czym pisać, albo zwyczajnie nie będzie mi się chciało.
Nie jestem zwolennikiem przedłużania agonii. Czasami trzeba powiedzieć jasno, że to już jest koniec.

No i właśnie nadszedł taki moment, w którym muszę to powiedzieć (tak na wszelki wypadek), ponieważ nie wiem co będzie dalej.

Majka zaprosiła mnie na wakacje życia... z których mogę już nie wrócić. Nie odezwę się na pewno do końca roku. Jeżeli nic nie napiszę w styczniu, to znaczy, że już mnie nie ma.

Pobrane ze strony: http://imcreator.com/free/nature/animals/lying-lion



Pewnie zdecydowana większość osób powiedziałaby „ty to masz ale fajną laskę”. No niby mam. Jedynym moim zadaniem będzie wzięcie paszportu i dowiezienie nas na lotnisko w Warszawie.
Problem polega na tym, że mamy zupełnie odmienne postrzeganie przyjemności spędzania wakacji. Zdecydowanie wolałbym pochodzić po naszych Karkonoszach, Tatrach, czy nawet Bieszczadach (do których mam setki kilometrów), niż oglądać z oddali Kilimandżaro... i nawet go nie polizać (choćby przez papierek).
Ale chyba na tym polega związek. Gdy skrajny introwertyk bierze sobie za żonę skrajną ekstrawertyczkę, to musi brać pod uwagę, że jego życie będzie polegało na ciągłych negocjacjach i kompromisach.

Lecimy do Kenii. Majka wszystko zorganizowała. Mamy wykupiony nocleg w hotelu w Warszawie i miejsce parkingowe na trzy tygodnie. W samolocie mamy ekskluzywne fotele, pozwalające nam się wyspać podczas jedenastogodzinnej podróży. Są one przy drzwiach awaryjnych, więc na wszelki wypadek zajmę miejsce przy oknie (a właściwie przy drzwiach), aby ktoś ich przypadkiem nie otworzył. Śmierci to ja się nie boję, ale nie każdy jej rodzaj preferuję. Gdybym przypadkiem został wyssany z samolotu, to z moim lękiem przestrzeni zapewne prędzej zszedłbym na zawał serca, niż walnął o glebę.

Póki co, Majka buduje atmosferę. Od dwóch miesięcy ma ustawioną tapetę w telefonie na Mombasę. Wstaję rano, za oknem szron... a telefon mówi, że jest 28 stopni. Czyż to nie jest optymistyczne?
Albo budzę się, łapię pierwszy z brzegu telefon... a tam ósma trzydzieści. Myślę sobie... zaspaliśmy, właśnie wjeżdża śniadanie w przedszkolu. Po chwili się uspokajam, bo przecież codziennie mam zmianę czasu na zimowy, a na dokładkę program „godzina+”. Takie odejmowanie dwóch godzin od wskazań na wyświetlaczu nie jest uciążliwe. Kiedyś odstawiłem samochód do warsztatu. Pewnie trzeba było odłączyć akumulator, bo nagle miałem jakąś dziwną godzinę. Jednak nie chciało mi się tego przestawić, więc nauczyłem się odejmować od wskazań dziewięć godzin i trzynaście minut. Bardzo byłem niepocieszony, gdy przy następnej wizycie związanej z przeglądem auta, jakiś uczynny pan ustawił mi właściwy czas.

Ale Majka też nie ma lekko. Mówi, że nie może spać, bo wciąż śnią jej się wakacje.
Mi też, tyle że w przeciwieństwie do mnie, ona nie może doczekać się wylotu... ja nie mogę doczekać się powrotu.
Do tego Majce śni się piękna plaża nad oceanem i uroczy barman podający jej drinka.
A co mi się śni?
Ostatnio dowiedziałem się (we śnie), że zwiększono nam limit bagażu do 920 kilogramów. Przez pół nocy zastanawiałem się, jak przeniosę to wszystko do samochodu, bo przecież Majka z pewnością wykorzysta każdy gram.
Innym razem przyśniła mi się scenka, gdy szedłem z Majką na plażę i napotkaliśmy jarmarczny stragan. Majka wciąż wierzy, że potrafię mówić po angielsku, co przekłada się na moje nocne koszmary:
  • Kochanie kup mi proszę tego lwa.
  • Chał macz ten lajon?
  • Ten dollars.
  • Noł, senkju, cu fil. A eta żyrafa?
  • One dollar.
  • A elefanty?
  • Two dollars.
  • Aber ja hew only seks dolary.
  • I suggest you two elephants and three giraffes.
  • Okej, dawaj mienia tu elefanty i sri żyrafy.
  • Widzisz kotku, tak się robi interesy. Chciał dziesięć dolców za jedną figurkę, a kupiłem pięć za sześć.
  • Tak kochanie, ale ja prosiłam o lwa.


Majka mnie uspokaja, że wszystko ma pod kontrolą. Mamy wykupiony all inclusive, abym nie musiał się stresować, że przypadkowo zamówię danie za dziesięć tysięcy dolców. Lecimy z renomowanym biurem podróży, a nie jedziemy stopem przez Saharę.
W zamian każe mi się uczyć nazw zwierząt po angielsku, bo przecież przewodnik na safari nie będzie mówił po polsku. Żyrafę rozpoznam, lwa też... może i słonia. Ale jakie znaczenie będzie miało, gdy stwierdzę to jest guziec, hakuna matata, czy warthog (bo to wszystko jest to samo). Powiem „dzik”, to też będzie dobrze.
Na safari najważniejszym zdaniem, które muszę znać (chociaż być może ostatnim) jest: „please stop, I have a need”.

Majka mówi „nie martw się, masz wszystko w cenie, dla rozluźnienia możesz cały czas chodzić nawalony”. Niby tak, tylko jak to pogodzić z planowaną wycieczką na farmę krokodyli?

Właściwie po co my tam lecimy?
Majka chce zobaczyć wielką piątkę Afryki, czyli lwa, słonia, nosorożca, bawołu i lamparta. Teoretycznie, gdybym teraz wsiadł do samochodu, to za czterdzieści minut mogę zobaczyć wielką piątkę w naszym ogrodzie zoologicznym. Tak więc taki cel mnie nie kręci. Żeby jednak nie było, że lecę tam bez sensu, to wmówiłem sobie, że jadę tam po to, aby zobaczyć nagą Masajkę.

No właśnie, a'propos Masajki. Majka twierdzi, że najlepiej czyta się książki, które opisują miejsce, w którym się jest. Wybrała więc dla mnie książkę, którą będę czytał wylegując się na plaży i popijając kenijskie piwo (podobno mają dobre). Ponieważ w przypadku książek, zdecydowanie preferuję wersję papierową, a nie elektroniczną, Majka w tym celu udała się do biblioteki. Zabrała z sobą wagę, aby wybrać najlżejsze wydanie „Białej Masajki”. Niestety nie możemy zabrać tych 920 kilogramów bagażu.

Za to znaczną jego część będą stanowić dolary. Kenia jest dość dziwnym krajem, ponieważ „po pierwsze primo” nie akceptuje dolarów sprzed 2007 roku (chociaż na świecie są one prawnym środkiem płatniczym), a „po drugie primo”, mało kto wydaje resztę za kupowane pamiątki, czy świadczone usługi. Zatem Majka zamówiła w banku 1300 dolarów w jednodolarówkach, z zastrzeżeniem że muszą być nowe. Nie powiem - pan w punkcie obsługi klienta spisał się na medal. Był bardzo cierpliwy, mimo że Majka musiała być pewna zakupionego towaru i sprawdziła papierek po papierku. Zastanawiam się, czy wzięła pod uwagę, że będziemy musieli zapłacić na lotnisku za wizę. Gdy wyłożymy na blat po sto dolarów w jednodolarówkach wyjętych prosto z drukarki, to na bank zatrzymają nas na 24 godziny do wyjaśnienia.

Ja do wylotu przygotowałem się nieco inaczej. Pewnego dnia zebrałem wszystkie nasze dzieci (tym razem mam na myśli biologiczne) i oświadczyłem, że jak polegnę walcząc z lwem w obronie Majki, to chcę tam pozostać i nie mają sprowadzać moich szczątków do kraju. Gdy dowiedziały się, jaki jest koszt takiej procedury, to z szacunkiem przyjęły moją ostatnią wolę.
Spisałem wszystkie numery rachunków bankowych, podałem hasła dostępu oraz numery telefonów do naszych agentów ubezpieczeniowych. Wypisałem najważniejsze rzeczy dotyczące bezpieczeństwa, czyli jak zresetować piec gdy się zawiesi, jak zamknąć główny zawór wody i gazu, co zrobić gdy nieoczekiwanie pod dom podjedzie ochrona. Wypunktowałem najważniejsze numery telefonów, gdzie i do kogo dzwonić w różnych przypadkach.
Od kilku tygodni śledzę sytuację meteorologiczną. Jest szansa, że mrozu nie będzie, więc nawet jak piec wysiądzie, to instalacja się nie rozsypie. Ale co z tego, że wir polarny odszedł na wschód, skoro w każdej chwili może wybuchnąć wulkan na Islandii... Askja chyba się on nazywa. Oby tylko nie wywaliła Katla, bo wówczas możemy nie móc wrócić do kraju nawet tygodniami. A wtedy na pewno przyjdzie mróz i... wiadomo co będzie dalej.

Z całego mojego misternego planu nie udało mi się zrobić jednej rzeczy... chciałem się jeszcze opalić. Podobno w Kenii jest tak, że do zakupu rozmaitych pamiątek nagabywani są tylko ci bardzo biali. Tubylcy wychodzą z założenia, że jak ktoś jest opalony, to znaczy, że jakiś czas już tam wypoczywa... czyli zapewne zakupił to co chciał i to czego nie chciał. W takim wypadku wystarczy wyszczerzyć białe zęby i krzyknąć „Thanks, I already have”.

A Majka? Luzik. Dręczyła ją tylko jedna zmora... że połamię się przed wylotem i nie znajdzie nikogo na moje miejsce. Dla pewności dała mi szlaban na dwa poprzedzające wyjazd treningi judo, pozbawiając tym samym ostatniej deski ratunku.


Najlepsze Blogi

piątek, 15 listopada 2019

PTYSIE 4


Tym razem zrobię pewne doświadczenie. Najpierw napiszę pierwszą część tego posta, a za kilka dni drugą, nie zmieniając niczego co już napisałem. Oba fragmenty będzie dzieliła jedna bardzo ważna rzecz – rozprawa.

Przypuszczam, że mniej więcej tak wygląda wnętrze Ptysi
Ptyś z Balbiną mieszkają z nami już prawie rok. Przeprowadzone badania psychologiczne wykazały, że wskazane jest jak najszybsze rozpoczęcie terapii. Tutaj nie chodzi tylko o traumę rozstaniową. Najważniejszą sprawą jest wskazanie rodziny, o której będzie można powiedzieć dzieciom: „z nią będziecie już na zawsze”. Nasz PCPR zwracał na to uwagę sądowi, w którym toczy się postępowanie. Miało to go w jakiś sposób zmotywować do szybszego wyznaczenia terminu rozprawy. Niestety niewiele z tego wyszło.
Nie jest to żaden ze znanych nam sądów... jest od nas oddalony o kilkaset kilometrów. Najciekawsze jest to, że on nikogo nie pyta o zdanie. Czy to oznacza, że doskonale wie, jaką decyzję podejmie?
Nieco ponad miesiąc temu odbyła się pierwsza rozprawa, tyle że mama dzieci tylko opowiadała jaka to ona wspaniała i uporządkowana. Nie przedstawiła żadnego dowodu na to, że faktycznie pracuje, oświadczając jednocześnie, że znowu zmieniła miejsce zamieszkania. Być może miała świadomość, że ocena kuratora dotycząca poprzedniego mieszkania nie do końca była pozytywna. Nam opowiadała, że piękne pokoje czekają na całą trójkę Ptysi. Mówiła o gwiazdach na ich suficie. Kurator nie do końca się z tym zgodził. Być może te gwiazdy wcale nie były wymalowane. Jednak teraz rzeczywiście wynajęła przyzwoite mieszkanie i pod tym względem nie można do niczego się przyczepić.

Sąd miesiąc temu powiedział, że następnym razem będzie to już ostateczne rozwiązanie sprawy. Stawiam na odebranie praw rodzicielskich. Jeżeli będzie inaczej, to moja jeszcze nadal istniejąca wiara we władzę sądowniczą zostanie mocno nadszarpnięta.

Niedługo znowu kolejne posiedzenie zespołu oceniającego dzieci i ich rodziców.
I znowu nie wiem, o czym mam napisać. Właściwe powinienem zacząć od zdania „Poza tym, że mama dzieci jest głupia i popierdolona, to...”. No pewnie tak nie rozpocznę.

Majka uważa, że od czasu gdy dowiedziałem się co to jest dysocjacja, to według mnie każde z naszych dzieci zastępczych dysocjuje. Nie do końca się z nią zgadzam, jednak w przypadku Ptysi jesteśmy zgodni... ale o tym za chwilę.

Jestem rodzicem zastępczym już kilka lat, ale ciągle dowiaduję się czegoś zupełnie nowego. Wydawać by się mogło, że rodziny zastępcze są doskonale przeszkolone i potrafią odpowiednio zareagować na każdą sytuację i zmierzyć się z każdym problemem. Może w teorii tak jest, w praktyce gorzej. Majka opowiadała mi, że kiedyś na grupę wsparcia przyszła mama zastępcza z kilkunastoletnim stażem, która stwierdziła „ja teraz już wiem, bo przeczytałam książkę”. No to ja jestem lepszy, bo przeczytałem kilka książek.
Jakoś w wakacje, gdy przez kilkanaście dni mieszkał z nami Bill (najstarszy z rodzeństwa) i wszystko w pewien sposób zaczęło nam się sypać, dowiedziałem się, że w pewnych sytuacjach zasady są od tego, aby je łamać (zresztą z komentarza na tym blogu). Pamiętam, że Majka tylko mnie wówczas zapytała „to ty nie czytałeś 'Wychowanie zranionego dziecka'?” No nie czytałem... ale już przeczytałem.

Nasze rodzeństwo bez wątpienia przejawia cechy dzieci mających zaburzone więzi. Przypuszczalnie występują do tego głębsze urazy natury emocjonalnej, psychicznej i seksualnej.
W normalnych warunkach, gdy dzieci przychodzące do rodziny (adopcyjnej, czy zastępczej) nie są mocno zaburzone, zadanie polega na stworzeniu bezpiecznego i przewidywalnego otoczenia, czego celem jest wytworzenie prawidłowego przywiązania. Ważne są zatem stałe i powtarzalne rytuały, rutyna. W następstwie tego, dziecko zaczyna identyfikować i konfrontować swoje stany emocjonalne ze stanami rodziców, jak również obcych sobie osób, co prowadzi do rozwoju samoświadomości i kompetencji poznawczych.

W przypadku dziecka zranionego również należy zadbać o bezpieczeństwo i rozwój prawidłowych więzi, tyle że stosowane metody często muszą być już zupełnie inne. U dzieci pokroju Ptysi mniejsze znaczenie ma niwelowanie rozmaitych niedoborów, jak choćby nabywanie wiedzy, korygowanie wad wymowy, czy niewłaściwych zachowań społecznych. Praca z nimi powinna się skupiać na dużej dawce kontaktu fizycznego, w tym zwłaszcza wzrokowego i dotykowego.
Bardzo często takie formy wychowawcze jak konsekwencje, nagrody czy kary, zupełnie się nie sprawdzają. W wyniku ich stosowania, tylko pozornie dziecko powinno szybko przystosować się do uporządkowanego świata, w którym wszystko jest przewidywalne. Problem polega na tym, że to dziecko już raz się przystosowało i wypracowało cały szereg sprawnych mechanizmów pozwalających mu przeżyć we wrogim świecie. I właśnie te mechanizmy (jak choćby walka, ucieczka) będzie stosować, gdy poczuje się w jakiś sposób przymuszone.

Majka i ja, nie jesteśmy dla Ptysia kimś, czyjej akceptacji chłopiec by potrzebował. On zapewne nadal sądzi, że jesteśmy osobami, które mogą go skrzywdzić, a nasz dom jest miejscem wrogim. Gdy za jakieś przewinienie ma wypad (czyli chwilową izolację od reszty towarzystwa), to jest to dla niego tożsame tylko i wyłącznie z przegraniem walki. Oznacza to zatem, że wszelkie kary są nieskuteczne, a przynajmniej mało skuteczne.
Wbrew pozorom podobnie działają nagrody. Są one również dla dziecka sygnałem, że przegrało walkę... no bo przecież rodzic (na akceptacji którego wcale mu nie zależy) się cieszy (a to oznacza, że wygrał). Nagroda oznacza również to, że dziecko uzmysławia sobie, że rodzic będzie oczekiwał od niego takich zachowań w przyszłości. A przecież ono tego nie chce. W zamian ustanawia sobie swoją własną nagrodę, polegającą na irytowaniu rodziców... bo to jest władza. Natomiast współpraca, uległość i wrażliwość, traktowane są jak porażka. Bo to kojarzone jest z kontrolą. I chociaż normalne dziecko pod kontrolą rodzica czuje się bezpiecznie, to dla dziecka zranionego kontrola kojarzy się z cierpieniem i za wszelką cenę próbuje się jej oprzeć.
Nie jesteśmy zatem dla dziecka autorytetem, kimś z kim chciałoby się utożsamiać, więc samo podążanie za nim i wychowywanie bez kar i nagród również mija się z celem.
I właśnie metodą w takiej sytuacji jest brak konsekwencji i łamanie zasad, chociaż faktycznie wydaje się to mało logiczne. Ma ona jednak pozwolić dziecku na samookreślenie się, i na samodzielne wypracowanie nowych mechanizmów postępowania w innych podobnych sytuacjach.

Największą trudnością w przypadku dzieci z zaburzeniami więzi jest prawidłowe odczytanie ich zachowań. Może być tak, że agresja czy krzyk, czyli zachowania uchodzące za naganne, mogą być objawem zdrowienia. Walka z nimi może tylko spowodować ich zamianę... na równie destrukcyjne.

W pewnych sytuacjach zalecane jest wracanie do zachowań odpowiednich dla dziecka młodszego. Bywa, że pominie ono pewien etap swojego rozwoju i podświadomie domaga się powrotu do niego. Mogą zatem być zalecenia terapeuty, aby starsze dziecko traktować jak niemowlę.

Po naszej letniej przygodzie z Billem, stwierdziłem, że spróbuję łamać zasady, przynajmniej te, które dotyczą tylko Ptysia.
Gdy zamieniał się w słup soli, to czasami to lekceważyłem, czasami wyrażałem swoje niezadowolenie, a czasami wybuchałem śmiechem. Moja ostatnia reakcja zaczęła w moim mniemaniu nawet przynosić efekty, bo chłopak też czasami zaczynał się uśmiechać i wracał „do siebie”.
W odpowiedzi na jego "nie będę się kąpał", było "no to nie". Widziałem jak wówczas sam z sobą walczył, gdyż bardzo lubi się kąpać i jest to dla wszystkich jednocześnie świetna zabawa.
Gdy mówił o mnie „głupi wujek”, to też bywało, że przyjmowałem to za komplement. Tym bardziej, że wydaje mi się, iż w opinii naszych dzieci zastępczych, nie do końca jest to obelga.

Kiedyś usłyszałem pewien dialog między Ptysiem, a Romulusem:
Ptyś: Coś wam powiem.
Romulus: A co?
Ptyś: Jesteście głupi.
Romulus: Ja też?
Ptyś: Nie, tylko Balbina i Remus.
Romulus: A może ja chociaż troszkę?
(zdecydowanie nie była to wówczas potrzeba akceptacji)

Zaczęło mi się wydawać, że Ptyś po ponad półrocznym pobycie w naszej rodzinie, zaczyna powracać do żywych. Staje się normalny. Można z nim porozmawiać, a w przedszkolu nie wchodzi jak kiedyś pod stół, czy szafki. Miałem wrażenie, że chłopak przeszedł już z trybu przetrwania, poprzez tryb walki i ucieczki, do trybu kontaktu i rozwoju. Niestety tylko mi się tak wydawało.

Przyszedł czas, gdy po raz kolejny (tym razem na prawie trzy tygodnie) zawitał do nas Bill.
Metamorfoza, którą przechodzi wówczas Ptyś, jest dla mnie czymś niepojętym. Chłopiec znowu zaczął się zawieszać. Jednocześnie był z nami, ale jakby jeszcze gdzieś indziej. Gdy przechodził w taki stan, najpierw zmieniał się wyraz jego oczu. Stawały się one zimne, puste, nie okazywały żadnych emocji.
Innym razem były to oczy dzikiego, wylęknionego zwierzęcia. Pokazywały szereg emocji zmieniających się w ułamku sekundy (ufność, nienawiść i strach naprzemiennie). Nie mam pojęcia, jak jego mimika twarzy jest zdolna coś takiego wyrazić.

Nie mamy z Majką wątpliwości, że czynnikiem spustowym jest Bill, a do wprowadzenia chłopca w taki stan wystarczy drobiazg.
Pewnego razu Ptyś usiadł na samochodzie zabawce. Powiedziałem do niego spokojnym głosem „Ptysiu zejdź z tego samochodu, bo za chwilę kolejne kółka odpadną”. Nie odpowiedział, nie zareagował... zawiesił się. Trwało to kilka minut i nagle minęło.
W innym przypadku chłopiec zaczął wylizywać talerz po obiedzie. Dotychczas nigdy tak się nie zachowywał i również spokojnie zwróciłem mu uwagę, że tak nie należy robić, że nie jest to kulturalne zachowanie. Znowu się zawiesił. Jednak tym razem po chwili zaczął lizać talerz od dołu, później gryźć widelec. Nie reagowałem... no to podszedł do drzwi i zaczął gryźć klamkę. Ja nadal nic. Pewnie powinienem być konsekwentny do końca. A może właśnie nie, tym bardziej, że inne dzieci zaczęły się śmiać z jego zachowania. Pewnie powinien dostać wspólną karę ze mną i na przykład powinniśmy pójść umyć samochód. Wątpię czy coś z tego by wyszło, no ale nie spróbowałem. Gdy zaczął gryźć drewnianą futrynę, to skończyło się to wypadem do jego pokoju. Było to dużym błędem, gdyż chłopiec wcale nie przemyślał swojego zachowania, a jedynie utwierdził się w przekonaniu, że nadal może liczyć tylko na siebie. Dobrze, że możemy obserwować pokoje dzieci, bo pozwala nam to reagować tylko w sytuacjach ekstremalnych. Ptyś najpierw się zabarykadował. Wyrzucił pod drzwi niemal wszystkie zabawki, które ma w pokoju i część mebli, które był w stanie przesunąć. Po kilkunastu minutach wszystko uporządkował i przyszedł do nas jakby nigdy nic.
Nie będę opisywał wszystkich tego rodzaju zachowań, ale było ich sporo.
No może jeszcze jedna sytuacja. Jest ona o tyle inna, że chłopiec sam doprowadził się do stanu, w którym ewidentnie dysocjował. Poszedł do swojego pokoju po jakąś zabawkę. Nagle usłyszałem trzaskanie drzwiami. Wszedłem na piętro i pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to ten jego pusty wzrok. Stał i walił drzwiami tak, że dom trząsł się w posadach. Gdy tylko mnie zobaczył, to zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, rzucił się na mnie z pięściami. Chciał mnie kopnąć, szukał zabawki którą mógłby mnie zdzielić. Już wiedziałem, że powinienem spróbować go przytulić. Tak też zrobiłem, chociaż może bardziej chodziło o ograniczenie jego ruchów. Pewnie wyczuł moje emocje (że wcale nie mam nastroju na przytulanki), bo zaczął na mnie pluć i się wyrywać. Odpuściłem. Siedział w kącie kilkanaście minut, po czym podszedł do mnie, uśmiechnął się, dał buziaka, przybił piątkę i się przytulił. Nie wracałem do jego zachowania, ale miałem wrażenie, że chłopiec niczego nie pamiętał.
Są to sytuacje, które bardzo łatwo jest odróżnić od niektórych może dziwnych, ale jednak normalnych zachowań chłopca. Któregoś dnia zawoziłem dzieci do przedszkola. Ptyś rozebrał się błyskawicznie, zmienił obuwie i czekał na ławce na Balbinę, której szafka jest kilka metrów dalej. Dziewczynka jak zwykle miała czas, musiała do każdego zagadać, a mi nie wypadało potraktować jej jak trzylatka, który nie potrafi się przebrać. Gdy po dłuższej chwili się odwróciłem, to zobaczyłem Ptysia gotowego do powrotu do domu. Ponownie się przebrał, zakładając buty, kurtkę i czapkę. Nie wiem, czy był to żart, czy coś mu się pomieszało, jednak tylko się uśmiechnął i w piętnaście sekund znów wskoczył w strój przedszkolny.

Gdy rodzeństwo Ptysi jest w komplecie, to pojawiają się zachowania zupełnie niewytłumaczalne. Znowu wracają epitety typu dupa, pipa i inne. Znowu dzieci rzucają zabawkami w siebie, albo w lampę. Znowu chodzą po meblach, biegają po pokoju, skaczą z drabinek. Znowu straszą się duchami i czarownicami. Znowu przejawiają niepokojące zachowania o zabarwieniu seksualnym.
Zaczynam wierzyć opowieściom babć dzieci, które zgodnie twierdzą że rodzina w ciągu kilku tygodni demolowała każde mieszkanie, do którego się wprowadzała. Pytanie, czy uwierzy w to również sąd. Nie wiem co jest w aktach sprawy, ale podobno są tak grube jak niejednego gangstera.
Początkowo myśleliśmy też, że takie inne zachowania dzieci są jakimś efektem grupy. Po części pewnie tak, bo widzimy pobudzenie emocjonalne Bliźniaków, które pewnie wynika ze spadania w hierarchii. Bill jako ten najstarszy próbuje objąć przywództwo, a chłopcy nie chcą się temu podporządkować. Jednak dla nich pewne zasady są już nieprzekraczalne. Nawet już nie próbują przeklinać tak jak Ptysie. Podczas ostatniego pobytu Billa, tylko raz usłyszałem brzydkie słowo z ust Bliźniaków. A nawet nie do końca usłyszałem, gdyż tylko Reflux przybiegł do mnie ze skargą „wujek, a Romulus mówi na mnie dupa”. Oczywiście musiałem zareagować, chociaż pomyślałem sobie „ale przecież ma rację”.

Najciekawsze jest to, że te wszystkie dziwne zachowania dzieci pojawiają się nagle. I nagle znikają gdy rodzeństwo jest rozdzielone. Podczas trzytygodniowego pobytu Billa, jeden dzień spędził on w zaprzyjaźnionej rodzinie. Tego dnia Ptyś z Balbiną byli normalni. Ptyś przychodził do mnie, przytulał się i uśmiechał. Gdy najstarszy z rodzeństwa wrócił do swojej rodziny zastępczej, też nagle wszystko się zmieniło. Od tego dnia minęło już kilka tygodni... Ptyś się jeszcze ani razu nie zawiesił. Być może to jest najgorsze, bo oznacza że w chłopcu tyka jakaś bomba i nawet gdyby dzieci na stałe zostały rozdzielone, to ktoś musiałby się do niej dostać i ją rozbroić.

Nam pozostanie o tym wszystkim opowiedzieć rodzinie, która zdecyduje się podjąć opieki nad rodzeństwem. Będziemy musieli to zrobić, chociaż czasami korci, aby pewne sprawy przemilczeć.
Być może dla niejednej osoby byłoby to zupełnie normalną rzeczą, bo przecież typowe postępowanie wychowawcze i ignorowanie specyfiki rozwoju dziecka z zaburzeniami więzi, może prowadzić do pozornie prawidłowych i pożądanych zachowań. Tyle tylko, że wszystko może skończyć się nagle, choćby w okresie dojrzewania. Być może Bill jest już na takiej ścieżce, ponieważ wydaje się być całkiem miłym i rozgarniętym chłopcem. Ale to właśnie mogą być tylko pozory. Gdy liczył na kask na rower i nakolanniki, to chętnie spotykał się ze swoją babcią, która mu to obiecała. No i dostał. Tyle, że spodziewał się profesjonalnych, a nie dziecięcych. Teraz babcia jest już mało ważna.
Być może zafascynowanie motoryzacją jest czymś zupełnie normalnym w tym wieku, tyle że Bill ciągle mówi o tym samym. Jadąc samochodem wciąż pytał o skrzynię biegów, a jeżdżąc rowerem miał wrażenie, że jest na motocrossie. Skakał ze skarp, uderzał nim w rozmaite przeszkody... chociaż może teraz trochę się czepiam.
W każdym razie rodzice, którzy przyjdą po rodzeństwo, muszą o wszystkim wiedzieć. Istnieje możliwość, że zrezygnują. Przyjdą kolejni... albo nikt nie przyjdzie.
Często spotykam się z rozmaitymi artykułami opisującymi kilku, czy nawet kilkunastoletnie dziecko oczekujące na swoich rodziców adopcyjnych. W załączeniu jest zdjęcie prezentujące piękną dziewczynkę, czy chłopca. Czy można się zakochać od pierwszego wejrzenia? Można... a jak już się człowiek wkręci, to przestaje brać pod uwagę nawet konkretne argumenty. A później ten sam człowiek czuje się po kilku latach zrezygnowany, wypalony i jedyne co mu pozostaje, to stwierdzenie, że jednak geny zwyciężyły. A tutaj nie chodzi o żadne geny. Przyszli rodzice Ptysi muszą mieć świadomość, że czeka ich długa terapia, i to z osobą, która ma duże doświadczenie w temacie zaburzeń więzi. Tutaj sama miłość niczego nie naprawi, a przeczytanie nawet wielu książek spowoduje jedynie stwierdzenie: „tak, mamy problem”.
O tym, że dzieci z pozoru wydają się być całkiem normalne świadczy też to, że w przedszkolu panie nie mają większych uwag ani do Balbiny, ani do Ptysia. Dziewczynka uchodzi za sympatyczną i zabawną, a chłopiec za dziecko spokojne i posłuszne. W przeciwieństwie do Bliźniaków, o których codziennie wysłuchujemy złe opinie. A to wchodzą na stoły i szafki, to kogoś uderzą, ugryzą, czy też uciekają z grupy po wyjściu z sali. Tyle, że to właśnie oni są zdrowi i niezaburzeni.

I właśnie w tym jednym konkretnym przypadku Ptysi, chciałbym aby sąd podjął decyzję o umieszczeniu ich w rodzinie zastępczej długoterminowej. Nie dlatego, że takie rodziny są bardziej świadome i lepiej przeszkolone niż adopcyjne... nie (bo jak wcześniej wspomniałem, często wcale nie są). Ale dlatego, że przed podjęciem decyzji, rodzice będą mogli zapoznać się nie tylko z opisami dzieci, ale przez jakiś czas być w ich pobliżu, spędzić wspólnie kilka dni, być jakąś tam ciocią i wujkiem. Rodzice adopcyjni takiej możliwości nie mają. No dobrze, mają... ale tylko w teorii.
Nie bez znaczenia jest też wsparcie finansowe ze strony Państwa i mimo wszystko dużo większe możliwości skorzystania z pomocy instytucjonalnej. A tutaj to wszystko będzie potrzebne.
Prawdopodobieństwo adopcji całej trójki jest mało prawdopodobne. W najlepszym razie ktoś zainteresuje się Ptysiem i Balbiną... a Bill? Wydaje mi się, że wspólne bycie rodzeństwa w komplecie jest ważne, bo daje dzieciom najlepszą szansę na uporanie się ze swoją przeszłością... chociaż dla wszystkich może to być bardzo trudne.
Pewnie jeszcze lepszym rozwiązaniem byłoby przysposobienie z możliwością połączenia najlepszych elementów adopcji i pieczy zastępczej... gdyby to było możliwe. Krótko mówiąc, nasza zwyczajna adopcja z pomocą finansową, psychologiczną, określonym programem działania i nadzorem nad jego realizacją. Dlaczego nasze prawo nie przewiduje takiego rozwiązania w trudnych sytuacjach? Może dlatego, że adopcja kojarzy się z prawem własności, a piecza zastępcza z możliwością jej rozwiązania niemal w każdej chwili.

No to jeszcze o mamusi Ptysi, na temat której nie będę się rozwodził w opisie na posiedzenie zespołu.
Nie mogę tej kobiety do końca rozgryźć. Ona chyba też dysocjuje... żartowałem.
Wysyła bardzo sprzeczne sygnały i czasami dochodzę do wniosku, że jej też najbardziej pasowałaby decyzja sądu o umieszczeniu dzieci w rodzinie zastępczej – może nawet domu dziecka.
Prawie rok temu ustaliliśmy terminy spotkań na dwa razy w miesiącu z możliwością zwiększenia częstotliwości w przyszłości. Muszę przyznać, że nie było sytuacji, aby nie przyszła w odwiedziny do dzieci bez usprawiedliwienia. Jednak nigdy nie upomniała się o to, aby spotykać się częściej. Gdy odwoływała swój przyjazd, to nie prosiła o wyznaczenie terminu zastępczego... zwyczajnie przychodziła po następnych dwóch tygodniach (czyli nie widziała dzieci przez miesiąc).
Rodzice biologiczni najczęściej starają się pamiętać o rozmaitych uroczystościach swoich pociech. Tutaj też miały miejsce urodziny dzieci. Ptyś został zaszczycony obecnością swojej mamy, chociaż powiedziała tylko „wszystkiego dobrego, synek”, a prezent był dużo gorszy niż ten, który w tym dniu otrzymała Balbina. Z kolei w przypadku dziewczynki, gdy wszystko było już dokładnie ustalone (łącznie z tortem i wielką fetą w restauracji), zadzwoniła rano, że wszystko odwołuje, bo ma sraczkę. A przecież mogła skoczyć do apteki po stoperan i na szesnastą byłaby nówka-sztuka. Do tego, o wszystkim powiadomiła nas poprzez mamę zastępczą Billa, z prośbą o przekazanie Balbinie życzeń urodzinowych. Nie mogła chociaż zadzwonić do dziewczynki?
Był jeszcze przypadek, który mogę trochę przekłamać... bo nie do końca pamiętam. Chodziło o urodziny Billa. Mama zadzwoniła, że odwołuje spotkanie, ponieważ kupiła dla niego tort, ale okazał się być z alkoholem. No i co z tego? Mogła przyjść bez tortu, albo zwyczajnie się tym nie chwalić. Ile tego alkoholu jest w torcie?

Dziwna jest ta mama. W sądzie ponoć opowiadała, że wydaje miesięcznie pięćset złotych na dzieci i kupuje im rzeczy, odpowiadając na potrzeby rodzin zastępczych. Tyle tylko, że rodziny zastępcze nie zgłaszają żadnych potrzeb, a przynoszone prezenty na pewno nie przekraczają stu złotych miesięcznie i w większości stanowią słodycze.
Pewnego razu mama przyniosła swoim latoroślom nieco większe podarunki. Siedmioletni Bill dostał dwudziesto-elementowe puzzle, a czteroletnia Balbina grę logiczną dla dzieci powyżej siódmego roku życia. No ale, gra była w kolorze różowym, a puzzle niebieskim.
Okey... załóżmy, że się pomyliła. Ptyś dostał jajko z niespodzianką – i chyba najbardziej się z tego ucieszył.

Ostatnio na spotkaniu mama chwaliła się nowym mieszkaniem. Zapytała dzieci, które z nich po powrocie do niej będzie chciało spać na łóżku piętrowym. Nikt nie odpowiedział. A które na zwyczajnym łóżku... też nikt nie odpowiedział. Pod koniec spotkania mama tłumaczyła, że każde z dzieci powiedziało jej na osobności, że chciałoby spać razem z nią w jej łóżku. No fajnie. Super sprawa biorąc pod uwagę przeszłość dzieci i jeszcze do tego obecność Helmuta.

Ten ostatni też jest wielką zagadką, bo niby już nie istnieje. Sprawa jest podejrzana, ponieważ mama dużo inteligentniej prezentuje się w wersji pisanej, niż mówionej. Chociaż w tej kwestii się nie wypowiadam, ponieważ mam tak samo.

Mogę za to określić, jakie są oczekiwania dzieci. Bill jasno sygnalizuje, że nie chciałby wrócić do mamy. Naszym Ptysiom jest wszystko jedno. Nie pytają, nie wspominają mamy, nie drążą tematu. Pewnym potwierdzeniem moich przypuszczeń jest odpowiedź Balbiny, gdy jej powiedzieliśmy, że jednak mama nie przyjedzie na spotkanie i tortu nie będzie. Nie była zmartwiona. Zapytała tylko: „ale od was tort dostanę?”.
Chociaż bywa, że Balbina wręcz wykrzykuje, że chce wrócić do mamy. Ma to jednak miejsce tylko wówczas, gdy musi posprzątać swój pokój. Ptyś lubi robić porządek, jest sprawny i dokładny. Dzielimy zadania w stosunku pięć do jednego. Na Balbinę przypada jakieś pięć minut pracy... chłopiec uporałby się z tym w minutę. Dziewczynka siedzi i wyje,wyje i siedzi. W końcu posprząta. Potwierdza to jednak relacje babć, że w jej domu księżniczki były od tego, aby pachnieć, a płeć męska od czarnej roboty. W naszym domu księżniczki nie istnieją, a Balbina uczy się tego już rok i wciąż pojąć nie może.
Czasami się zastanawiam, jak to jest, że zaburzone niemowlaki tak szybko nauczyły się, że nie warto płakać, bo nikt do nich nigdy nie przyjdzie. Balbina wie, że dopóki nie posprząta swojej "działki", to nie będzie nic – ani bajki, ani podwieczorku. A jednak ciągle próbuje swoich sił. Ciągle przegrywa, ale za każdym razem zaczyna od początku... jak ten Syzyf. Ale tutaj zasad łamać nie możemy, bo inni patrzą.

O Balbinie napisałem stosunkowo mało, ale też trudno jest mi określić nasze relacje. Dziewczynka zdecydowanie faworyzuje mnie, pozostawiając Majkę w pewnego rodzaju niebycie emocjonalnym. Przejawia się to nie tylko tym, że do mnie przychodzi się przytulać, ale również reakcją na nasze niezadowolenie. Polecenia Majki wykonuje bez zmrużenia oka (może poza tym sprzątaniem). Gdy ja mam odmienne zdanie niż ona, to potrafi krzyczeć i tupać nogami. Być może jest to objaw odradzających się prawidłowych więzi. Pewnie tak, ponieważ przez kilka pierwszych miesięcy zupełnie się do nas nie przytulała, chociaż robiła to zupełnie niespodziewanie z całkiem przypadkowymi osobami. Teraz tylko wszystkich zagaduje (zupełnie jak kiedyś Kapsel). Nie mam pojęcia, czy jest to objaw zdrowienia, czy tylko dorastania.

Przypadek Ptysi uzmysławia mi, jakim żółtodziobem jestem nadal w materii rozumienia świata dzieci. Każde z nich jest inne i wymaga odmiennego podejścia. Gdy czasami dzieci zadają pytanie „a co dostanę, jak będę grzeczny?”, odpowiadam „szczęśliwego wujka”. Bliźniaki się uśmiechają i nawet nie wiem, czy traktują to jako żart, czy może faktycznie jestem dla nich jakąś formą nagrody. Balbina „bręczy” nadal, a Ptyś nawet nie zadaje takiego pytania.
A przecież powinienem być ekspertem od dzieci. Wychowałem swoją trójkę, która świetnie radzi sobie w dorosłym życiu. Może prawda jest taka, że moje córki wychowały się same, przebywając w normalnym, bezpiecznym otoczeniu, a wychowywanie dziecka skrzywdzonego, to zupełnie coś innego. Być może czasami nie chodzi tylko o wiedzę i dobrego specjalistę, ale o to, by chcieć przez wszystko przejść... oraz by potrafić się uśmiechnąć, gdy ukochane dziecko napluje w twarz.

To tyle na tę chwilę. Resztę dopiszę po rozprawie.


(…)


No to jesteśmy po sprawie. Nie odbyła się, gdyż pełnomocnik mamy Ptysi dostarczył zwolnienie lekarskie. Nastąpiło więc odroczenie – kolejna rozprawa za półtora miesiąca.
Zastanawiamy się, czy było to działanie celowe, czy faktycznie prawnik się rozchorował. Gdyby wierzyć mamie w jej zacięcie do szybkiego odzyskania dzieci i ogromne pieniądze, które płaci mecenasowi... to powinien on być obłożnie chory, że nie przyszedł. A może mama znowu zmieniła mieszkanie? A może nie udało jej się zdobyć zaświadczenia o zatrudnieniu?

Tak czy inaczej, na tę chwilę dzieci będą z nami mieszkać przynajmniej rok. A jeżeli mama odwoła się od wyroku, to pewnie jeszcze kolejny rok. A przecież są to dzieci, które wymagają natychmiastowej terapii w docelowej rodzinie.
Kiedyś zastanawialiśmy się z naszą koordynatorką, co można zrobić w sytuacji, gdy rodzic odwoła się od wyroku. Teoretycznie dzieci powinny zostać tam gdzie są, czyli nadal u nas. Ale przecież mogłoby się zdarzyć, że w tym czasie kogoś zamorduję i nie mogę dalej pełnić funkcji ojca zastępczego. Wówczas dzieci musiałyby zmienić rodzinę w trybie zabezpieczenia pieczy. Nie musiałoby to być kolejne pogotowie rodzinne ani dom dziecka, ale rodzina zastępcza długoterminowa.
Nie zamierzam nikogo zabijać, ale może przeciwwskazania do tego, abyśmy to my rozpoczynali terapię, byłyby wystarczającym powodem do zmiany rodziny zastępczej właśnie w trybie zabezpieczenia. A do tego ograniczenie praw rodziny biologicznej do kontaktów z dziećmi (z tych samych powodów). Co? Rozmarzyłem się?
Póki co, czekamy dalej.

Najlepsze Blogi

sobota, 9 listopada 2019

--- Masz wiadomość cz.4


Jest to kolejna opowieść o dzieciach, które w pewnym momencie swojego życia były naszymi dziećmi... a my ich rodzicami.
Teraz mają one innych, kolejnych, już ostatnich rodziców. Muszę przyznać, że zarówno one, ale też my mamy dużo szczęścia, bo o każdym z rodziców adopcyjnych naszych dzieci zastępczych mógłbym powiedzieć, że jest... no właśnie, jaki oni jest? Chyba najwłaściwszym określeniem byłoby słowo „zwyczajny”.
I właśnie tego najbardziej się obawiam, że któregoś dnia przyjdą po nasze dzieci ludzie niezwyczajni, tacy którzy mogą wyrządzić im podobną krzywdę jak rodzice biologiczni – tyle tylko, że na zupełnie innym poziomie, nawet można powiedzieć że w innym wymiarze.

Wielokrotnie spotykam w wirtualnym świecie, prawdziwych rodziców adopcyjnych, którzy tak naprawdę jeszcze nimi nie zostali, bo nie dostali kwalifikacji po ukończonym szkoleniu.
Jakie są rady udzielane im przez inne osoby? Zmieńcie ośrodek adopcyjny. Rzadko kiedy ktoś napisze „zastanówcie się, może należy coś zmienić w sobie”.
Niechętnie biorę udział w takich dyskusjach, ale jeżeli już, to należę do tej mniejszości. Gdy jeszcze nasze córki były małe, a my z Majką bardzo młodzi, zbliżyliśmy się na pewien krótki czas (będąc w radzie rodziców przedszkola) z pewną psycholożką. Przypuszczam, że wiele z jej rad zastosowaliśmy w życiu. Dokładnie wszystkiego nie pamiętam , bo było to ponad dwadzieścia lat temu. Utkwiło mi w głowie z tego okresu tylko jedno zdanie: „dobra matka, to dość dobra matka”.

Czy nadmierne pragnienie bycia matką, czy ojcem może być czymś niewłaściwym?

Może, ponieważ często powoduje niedopuszczanie do siebie lęków, oddalanie i negowanie obaw o to, że nic złego się nie wydarzy. Nasze dziecko zapewne będzie zdrowe i piękne, a w przyszłości nigdy nie wykrzyczy „po coście mnie adoptowali” i nigdy nie będzie chciało poznać rodziców biologicznych. Zapewne zechce rozpocząć wszystko od zera, bo miłość rodziców adopcyjnych uleczy wszystkie krzywdy i o wszystkim pozwoli zapomnieć.
Niestety adopcji nie da się naturalizować i nigdy nie będzie ona tym samym co rodzicielstwo biologiczne.

Niedawno jedna z osób napisała, czy ma szansę na adopcję, gdy jej mąż jest temu przeciwny. Odpisałem krótko „zapomnij”. Zamykanie oczu na potrzeby i wątpliwości drugiej osoby jest tylko desperacją w dążeniu do posiadania dziecka. Podobnie zresztą jak ciągła potrzeba nawiązywania do tego tematu, ciągłe mówienie o dziecku.
Skoro można zagłaskać kota na śmierć, to tym bardziej dziecko.

Dobra matka, to dość dobra matka” - to takie moje motto, które dotyczy każdego rodzaju rodzicielstwa (biologicznego, adopcyjnego i zastępczego).

Dzisiejszy opis naszych byłych dzieci zastępczych zacznę od Smerfetki. Może jest to dziwne, ponieważ jest to nasze jedyne dziecko zastępcze, z którym nie utrzymujemy kontaktów, i o którym nic nie wiemy. Jednak mimo wszystko, oceniam rodziców adopcyjnych dziewczynki pozytywnie. Był to jeszcze czas, w którym nasz ośrodek adopcyjny zalecał jak najszybsze rozstanie z rodzicami zastępczymi. Do tego Majka będąc w sądzie, przy okazji poprosiła sędzinę o szybki podpis pod decyzją o powierzenie pieczy. My też jeszcze raczkowaliśmy w temacie przejścia dziecka z rodziny zastępczej do adopcyjnej.
Rodzice adopcyjni Smerfetki bardzo chcieli zabrać dziewczynkę mając już decyzję sądu. Przystali jednak na naszą propozycję jeszcze kilku spotkań w naszym domu, a później (po trzech miesiącach) zaprosili nas do swojego domu. W tym czasie informowali nas, jak przebiega proces adaptacji Smerfetki w nowej rodzinie. Przesyłali zdjęcia i filmiki. Był to jednak bardziej ukłon w naszą stronę. Teraz mógłbym powiedzieć, że bardziej zadbali o nasze uczucia związane ze stratą, niż te same uczucia swojego dziecka. Gdy spotkaliśmy się ze Smerfetką po trzech miesiącach, dziewczynka oczywiście nas poznała i dobrze się bawiliśmy. Być może zbyt dobrze. Do tego przy rozstaniu był smutek, polało się trochę łez. Pewnie to wszystko razem wzięte spowodowało, że od tego momentu wszelkie kontakty ustały. Rodzice przestali odpowiadać na nasze maile, smsy i telefony, dając do zrozumienia, że to już jest koniec. Uszanowaliśmy tę decyzję.

I teraz przykład Ploteczki. Majka mówi, że to moja druga miłość pośród dzieci zastępczych. Może coś w tym jest... chociaż wydaje mi się, że również inne dzieci (w tym wielu chłopców) było mi równie bliskich.






















Ploteczka z bratem

Rodzice adopcyjni Plotki mieli już jedno adoptowane dziecko. Z tego samego ośrodka adopcyjnego, który wówczas jeszcze podchodził do procesu przekazania dziecka tak jak za czasów Smerfetki. Elton (czyli mama adopcyjna Ploteczki) wiele razy podkreślała, jak wielkie zmiany świadomościowe nastąpiły w ośrodku i jak wielki nacisk kładzie on teraz na proces przechodzenia dziecka z jednej rodziny do drugiej i zaleca utrzymywanie kontaktów w przyszłości.
Być może to, a może fakt posiadania już starszego chłopca spowodował, że adopcja przestała straszyć... a może bardziej rodzice zastępczy przestali straszyć. Albo też rodzice Ploteczki od zawsze byli bardzo otwarci, bo przecież z rodzicami zastępczymi chłopca też się co jakiś czas spotykają.
Z dziewczynką widujemy się od samego początku. Pierwsze spotkanie było już po tygodniu od odejścia z naszej rodziny. Teraz odwiedzamy się coraz rzadziej, ale chyba o to chodzi. Nie ma też znaczenia, czy jedziemy do domu Ploteczki, czy też ona przyjeżdża do nas. Nic złego się nie dzieje, gdy przypomina sobie stare kąty.
Początkowo Plotka witała nas z otwartymi ramionami i płakała, gdy się żegnaliśmy. Pamiętam sytuację, gdy świetnie się z nią bawiłem, ale musiałem skorzystać z toalety. Oddałem ją Majce, ale wyrwała się z jej ramion i przybiegła do mnie, czekając pod drzwiami. Innym razem Elton przysłała nam film, na którym pokazuje Plotce nasze zdjęcia. Dziewczynka biegnie do drzwi tarasowych... tam widziała nas po raz ostatni.
Za każdym razem gdy widzę Ploteczkę, to patrzę na nią jak na swoją córkę, i pewnie moją córeczką zostanie już na zawsze... bardzo mi jej brakuje.
Niejedni rodzice stwierdziliby, że to trzeba przerwać. Po co narażać dziecko na niepotrzebne emocje. Ale to są dobre emocje. Gdy nasze dorosłe córki odchodzą po spotkaniu do swoich domów, to też jest mi smutno. Też chciałbym, aby zostały jeszcze trochę, bo jeszcze tak wiele jest do powiedzenia. Ale to jest normalne i chyba tak wygląda zdrowa rodzina.
Ploteczka po pewnym czasie przestała nas witać z otwartymi ramionami. Przez chwilę była zawstydzona i wtulała się w ramiona mamy. Nadal bawimy się przednio, ale rozstania są już z uśmiechem.
Czy wciąż czuję się rodzicem Ploteczki? Pewnie w jakimś sensie tak, chociaż bardziej chcę być jej historią. Tyle tylko, że historią do której można wracać. Może teraz, a może za kilka, czy kilkanaście lat.
Jeden ze znanych mi ojców zastępczych został poproszony przez rodziców o pozostanie ojcem chrzestnym. To była sytuacja niemal bliźniacza do relacji łączącej mnie z Plotką. Gdybym ja dostąpił takiego zaszczytu, to pewnie nie miałbym odwagi odmówić. Jednak aż tak bardzo nie chcę wchodzić w życie żadnego z naszych dzieci zastępczych i z wielką ulgą obejrzałem zdjęcia z chrzcin, które przesłała nam Elton.
Majka zawsze zwraca mi uwagę, abym na blogu nie porównywał rozmaitych sytuacji i nikogo nie wyróżniał. Czasami jednak jest to niemożliwe. Uważam, że proces przejścia Ploteczki do rodziny adopcyjnej był najlepszym z dotychczasowych. Porównywalny może do...

Jednak w tym momencie nasunął mi się przypadek Sasetki i Maludy. Historia zupełnie inna. Być może dlatego, że dzieci były już starsze, bardziej świadome i lepiej przygotowane na rozstanie z nami.
Spotykamy się z Sasetką i Maludą stosunkowo rzadko. Bardziej wynika to z potrzeb dzieci, niż z potrzeb rodziców adopcyjnych, czy też naszych. Gdy Sasetka po kilku miesiącach miała okres wspominania cioci Majki, to rodzice zadzwonili, czy ciocia może wpaść na kawę... oczywiście wpadła. Gdy byli w pobliżu u logopedy, to nie omieszkali zajrzeć co u nas słychać. Gdy kiedyś Majka zupełnie spontanicznie zadzwoniła z zaproszeniem na ciastka, to odpowiedź była krótka „oczywiście przyjedziemy”.
Czasami w rozmowach z różnymi ludźmi pojawia się temat, jaki wpływ mamy na akceptację rodziców adopcyjnych, którzy przychodzą do nas po swoje dziecko. Czy jako rodzice zastępczy mamy jakieś prawo veta? Czy rodzice adopcyjni spotykając się u nas ze swoim dzieckiem mogą czuć się skrępowani? Czy od nas coś zależy?
Niby nie... ale tylko niby.
Ośrodek adopcyjny nie pyta nas o zdanie na temat rodziny adopcyjnej. W przypadku Sasetki i Maludy zrobił wyjątek. Przez cały proces byliśmy pytani, jak przebiega asymilacja z nową rodziną, i co sądzimy o rodzicach. Wszystko było opóźniane do granic możliwości. W pewnym momencie zaczęliśmy się obawiać, czy dzieci odejdą przed wakacjami, które w naturalny sposób powodują jeszcze większe zacieśnianie więzi... a tutaj chodziło o coś zupełnie odwrotnego.
Tak naprawdę to nie wiem jaki problem miał ośrodek adopcyjny. Rodzice byli zupełnie normalni. Może przyjaciółmi nigdy byśmy nie zostali, bo nadajemy na nieco innych falach, chociaż sam mam kilku kolegów bardzo podobnych do taty dzieci... bo mam wrażenie, że to o niego chodziło. Czy był dziwny? Może inny. Przyjeżdżał w odwiedziny do dzieci rowerem, zostawiając samochód w garażu. Przeskakiwał przez płot, chociaż mógł wyjść furtką. Zwracał uwagę Maludzie, że to nie jest traktor, tylko coś tam (dla mnie to też był traktor). Miał wiele uwag do systemu, z którymi trudno było się nie zgodzić... tyle, że ja już do tego przywykłem.
Bardzo go lubię. Jego i jego postawę, co upewnia mnie w przekonaniu, że jak będzie trzeba, to nas wykorzysta.

Jeszcze wspomnę o Irokezie. Gdy od nas odchodził miał zaledwie trzy miesiące. Była to najszybsza adopcja w naszej historii. Kilkanaście dni temu chłopiec przyjechał z rodzicami do naszego domu po kilku latach. Wcześniej my wpadaliśmy do niego mniej więcej raz w roku... częściej Majka.
Ja nie widziałem Irokeza przynajmniej dwa lata. Teraz jest w wieku Bliźniaków i Ptysi. Kim ja dla niego jestem? Nikim. A Majka? Też nikim. Chłopiec nie zadaje pytań, chociaż adopcja nie jest w jego rodzinie tematem tabu. Nie jest wyjątkiem. Tym wyjątkiem jest tylko Iskierka, która wciąż drąży w swojej przeszłości.
My jesteśmy pewnego rodzaju buforem bezpieczeństwa.

Smerfetka i Irokez 


I na tym moim zdaniem polega rola rodziców zastępczych... być do dyspozycji. A rolą rodziców adopcyjnych jest podążanie za dzieckiem, wsłuchiwanie się w jego potrzeby.
Nie wykluczam sytuacji, że jeszcze kiedyś zobaczę Smerfetkę. Mam nadzieję, że jej rodzice nie doszli do wniosku, że się na nich obraziliśmy.











Najlepsze Blogi