Gdy
kilka lat temu zacząłem nieśmiało pisać pierwsze teksty na tym
blogu, postanowiłem sobie, że jak się nie uda i nikt nie będzie
chciał tego czytać, to zwyczajnie napiszę... że już więcej
pisać nie będę. Później doszedłem do wniosku, że pewnie
nastanie taki dzień, gdy nie będę miał już o czym pisać, albo
zwyczajnie nie będzie mi się chciało.
Nie
jestem zwolennikiem przedłużania agonii. Czasami trzeba powiedzieć
jasno, że to już jest koniec.
No i
właśnie nadszedł taki moment, w którym muszę to powiedzieć (tak
na wszelki wypadek), ponieważ nie wiem co będzie dalej.
Majka
zaprosiła mnie na wakacje życia... z których mogę już nie
wrócić. Nie odezwę się na pewno do końca roku. Jeżeli nic nie
napiszę w styczniu, to znaczy, że już mnie nie ma.
Pobrane ze strony: http://imcreator.com/free/nature/animals/lying-lion |
Pewnie
zdecydowana większość osób powiedziałaby „ty to masz ale fajną
laskę”. No niby mam. Jedynym moim zadaniem będzie wzięcie
paszportu i dowiezienie nas na lotnisko w Warszawie.
Problem
polega na tym, że mamy zupełnie odmienne postrzeganie przyjemności
spędzania wakacji. Zdecydowanie wolałbym pochodzić po naszych
Karkonoszach, Tatrach, czy nawet Bieszczadach (do których mam setki
kilometrów), niż oglądać z oddali Kilimandżaro... i nawet go nie
polizać (choćby przez papierek).
Ale
chyba na tym polega związek. Gdy skrajny introwertyk bierze sobie za
żonę skrajną ekstrawertyczkę, to musi brać pod uwagę, że jego
życie będzie polegało na ciągłych negocjacjach i kompromisach.
Lecimy
do Kenii. Majka wszystko zorganizowała. Mamy wykupiony nocleg w
hotelu w Warszawie i miejsce parkingowe na trzy tygodnie. W samolocie
mamy ekskluzywne fotele, pozwalające nam się wyspać podczas
jedenastogodzinnej podróży. Są one przy drzwiach awaryjnych, więc
na wszelki wypadek zajmę miejsce przy oknie (a właściwie przy
drzwiach), aby ktoś ich przypadkiem nie otworzył. Śmierci to ja
się nie boję, ale nie każdy jej rodzaj preferuję. Gdybym
przypadkiem został wyssany z samolotu, to z moim lękiem przestrzeni
zapewne prędzej zszedłbym na zawał serca, niż walnął o glebę.
Póki
co, Majka buduje atmosferę. Od dwóch miesięcy ma ustawioną tapetę
w telefonie na Mombasę. Wstaję rano, za oknem szron... a telefon
mówi, że jest 28 stopni. Czyż to nie jest optymistyczne?
Albo
budzę się, łapię pierwszy z brzegu telefon... a tam ósma
trzydzieści. Myślę sobie... zaspaliśmy, właśnie wjeżdża
śniadanie w przedszkolu. Po chwili się uspokajam, bo przecież
codziennie mam zmianę czasu na zimowy, a na dokładkę program
„godzina+”. Takie odejmowanie dwóch godzin od wskazań na
wyświetlaczu nie jest uciążliwe. Kiedyś odstawiłem samochód do
warsztatu. Pewnie trzeba było odłączyć akumulator, bo nagle
miałem jakąś dziwną godzinę. Jednak nie chciało mi się tego
przestawić, więc nauczyłem się odejmować od wskazań dziewięć
godzin i trzynaście minut. Bardzo byłem niepocieszony, gdy przy
następnej wizycie związanej z przeglądem auta, jakiś uczynny pan
ustawił mi właściwy czas.
Ale
Majka też nie ma lekko. Mówi, że nie może spać, bo wciąż śnią
jej się wakacje.
Mi też,
tyle że w przeciwieństwie do mnie, ona nie może doczekać się
wylotu... ja nie mogę doczekać się powrotu.
Do tego
Majce śni się piękna plaża nad oceanem i uroczy barman podający
jej drinka.
A co mi
się śni?
Ostatnio
dowiedziałem się (we śnie), że zwiększono nam limit bagażu do
920 kilogramów. Przez pół nocy zastanawiałem się, jak przeniosę
to wszystko do samochodu, bo przecież Majka z pewnością wykorzysta
każdy gram.
Innym
razem przyśniła mi się scenka, gdy szedłem z Majką na plażę i
napotkaliśmy jarmarczny stragan. Majka wciąż wierzy, że potrafię
mówić po angielsku, co przekłada się na moje nocne koszmary:
- Kochanie kup mi proszę tego lwa.
- Chał macz ten lajon?
- Ten dollars.
- Noł, senkju, cu fil. A eta żyrafa?
- One dollar.
- A elefanty?
- Two dollars.
- Aber ja hew only seks dolary.
- I suggest you two elephants and three giraffes.
- Okej, dawaj mienia tu elefanty i sri żyrafy.
- Widzisz kotku, tak się robi interesy. Chciał dziesięć dolców za jedną figurkę, a kupiłem pięć za sześć.
- Tak kochanie, ale ja prosiłam o lwa.
Majka
mnie uspokaja, że wszystko ma pod kontrolą. Mamy wykupiony all
inclusive, abym nie musiał się stresować, że przypadkowo zamówię
danie za dziesięć tysięcy dolców. Lecimy z renomowanym biurem
podróży, a nie jedziemy stopem przez Saharę.
W zamian
każe mi się uczyć nazw zwierząt po angielsku, bo przecież
przewodnik na safari nie będzie mówił po polsku. Żyrafę
rozpoznam, lwa też... może i słonia. Ale jakie znaczenie będzie
miało, gdy stwierdzę to jest guziec, hakuna matata, czy warthog (bo to wszystko jest to samo). Powiem „dzik”, to też będzie dobrze.
Na
safari najważniejszym zdaniem, które muszę znać (chociaż być
może ostatnim) jest: „please stop, I have a need”.
Majka
mówi „nie martw się, masz wszystko w cenie, dla rozluźnienia
możesz cały czas chodzić nawalony”. Niby tak, tylko jak to
pogodzić z planowaną wycieczką na farmę krokodyli?
Właściwie
po co my tam lecimy?
Majka
chce zobaczyć wielką piątkę Afryki, czyli lwa, słonia,
nosorożca, bawołu i lamparta. Teoretycznie, gdybym teraz wsiadł do
samochodu, to za czterdzieści minut mogę zobaczyć wielką piątkę
w naszym ogrodzie zoologicznym. Tak więc taki cel mnie nie kręci.
Żeby jednak nie było, że lecę tam bez sensu, to wmówiłem sobie,
że jadę tam po to, aby zobaczyć nagą Masajkę.
No
właśnie, a'propos Masajki. Majka twierdzi, że najlepiej czyta się
książki, które opisują miejsce, w którym się jest. Wybrała
więc dla mnie książkę, którą będę czytał wylegując się na
plaży i popijając kenijskie piwo (podobno mają dobre). Ponieważ w
przypadku książek, zdecydowanie preferuję wersję papierową, a
nie elektroniczną, Majka w tym celu udała się do biblioteki.
Zabrała z sobą wagę, aby wybrać najlżejsze wydanie „Białej
Masajki”. Niestety nie możemy zabrać tych 920 kilogramów bagażu.
Za to
znaczną jego część będą stanowić dolary. Kenia jest dość
dziwnym krajem, ponieważ „po pierwsze primo” nie akceptuje
dolarów sprzed 2007 roku (chociaż na świecie są one prawnym
środkiem płatniczym), a „po drugie primo”, mało kto wydaje
resztę za kupowane pamiątki, czy świadczone usługi. Zatem Majka
zamówiła w banku 1300 dolarów w jednodolarówkach, z zastrzeżeniem
że muszą być nowe. Nie powiem - pan w punkcie obsługi klienta
spisał się na medal. Był bardzo cierpliwy, mimo że Majka musiała
być pewna zakupionego towaru i sprawdziła papierek po papierku.
Zastanawiam się, czy wzięła pod uwagę, że będziemy musieli
zapłacić na lotnisku za wizę. Gdy wyłożymy na blat po sto
dolarów w jednodolarówkach wyjętych prosto z drukarki, to na bank
zatrzymają nas na 24 godziny do wyjaśnienia.
Ja do
wylotu przygotowałem się nieco inaczej. Pewnego dnia zebrałem
wszystkie nasze dzieci (tym razem mam na myśli biologiczne) i
oświadczyłem, że jak polegnę walcząc z lwem w obronie Majki, to
chcę tam pozostać i nie mają sprowadzać moich szczątków do
kraju. Gdy dowiedziały się, jaki jest koszt takiej procedury, to z
szacunkiem przyjęły moją ostatnią wolę.
Spisałem
wszystkie numery rachunków bankowych, podałem hasła dostępu oraz
numery telefonów do naszych agentów ubezpieczeniowych. Wypisałem
najważniejsze rzeczy dotyczące bezpieczeństwa, czyli jak
zresetować piec gdy się zawiesi, jak zamknąć główny zawór wody
i gazu, co zrobić gdy nieoczekiwanie pod dom podjedzie ochrona.
Wypunktowałem najważniejsze numery telefonów, gdzie i do kogo
dzwonić w różnych przypadkach.
Od kilku
tygodni śledzę sytuację meteorologiczną. Jest szansa, że mrozu
nie będzie, więc nawet jak piec wysiądzie, to instalacja się nie
rozsypie. Ale co z tego, że wir polarny odszedł na wschód, skoro w
każdej chwili może wybuchnąć wulkan na Islandii... Askja chyba
się on nazywa. Oby tylko nie wywaliła Katla, bo wówczas możemy
nie móc wrócić do kraju nawet tygodniami. A wtedy na pewno
przyjdzie mróz i... wiadomo co będzie dalej.
Z całego
mojego misternego planu nie udało mi się zrobić jednej rzeczy...
chciałem się jeszcze opalić. Podobno w Kenii jest tak, że do
zakupu rozmaitych pamiątek nagabywani są tylko ci bardzo biali.
Tubylcy wychodzą z założenia, że jak ktoś jest opalony, to
znaczy, że jakiś czas już tam wypoczywa... czyli zapewne zakupił
to co chciał i to czego nie chciał. W takim wypadku wystarczy
wyszczerzyć białe zęby i krzyknąć „Thanks, I already have”.
A Majka?
Luzik. Dręczyła ją tylko jedna zmora... że połamię się przed
wylotem i nie znajdzie nikogo na moje miejsce. Dla pewności dała mi
szlaban na dwa poprzedzające wyjazd treningi judo, pozbawiając tym
samym ostatniej deski ratunku.
Ależ zazdroszczę tej wielkiej wyprawy! Życzę Wam udanych wakacji i mam nadzieję, że mimo wszystko jeszcze tu wrócisz i napiszesz coś chociaż od czasu do czasu.
OdpowiedzUsuńPewnie, że napiszę... jeżeli wrócę :)
UsuńPikuś zazdroszczę takiej żonki-święta,sylwester w tak cudownym miejscu!!!!Majka potrafi człowieka zaskoczyć.Życzę cudownych dni tylko we dwoje-wspomnienia zostaną na całe życie!!!!!W Bieszczady Pikuś jeszcze zdążysz przyjechać u nas teraz zimno, a więc warto wybrać inny cieplejszy kierunek na mapie świata najlepiej bez telefonu i Internetu!!!!!pozdrawiam i czekam na następny wpis
OdpowiedzUsuńbędę tęskniła.
OdpowiedzUsuńOj Pikuś. Mocno przesadzasz 😘 A poza tym pamiętaj że strach ma wielkie oczy 🤩
OdpowiedzUsuńtak się zastanawiam jakbyście mogli wziąć te 920 kg to co byście wzięli? bibliotekę?
OdpowiedzUsuńmnie by wzięli, mnie :-)
UsuńNo, ja bym wziął Agatę. Bagaż, który sam dojdzie, sam wróci i jeszcze mówi po angielsku.
Usuńskąd wiesz? he? skąd skąd? i wracać mi bezpiecznie. i szybko. Bo CODZIENNIE sprawdzam bloga.
UsuńWiem, że oczekujesz tu współczucia i tak dalej, ale mam kiepskie wieści - samoloty są bezpieczne, zwierząt w Kenii jest sporo, ale raczej Was nie zeżrą. Co oznacza, że wrócicie, a Majka okrzepnie w podróżniczych pomysłach i za góra rok czeka Cię kolejna wyprawa. Tak że trenuj sobie, trenuj te nerwy.
OdpowiedzUsuńKorygować Wam w tych planach niczego nie będę, bo sami sobie skorygujecie po podróży, ale nie wątpię, ze kiedyś przekonam Was do samodzielnie organizowanych wypraw :)
ps. i pamiętajcie- Azja!
No nie wiem, nie wiem. Moje zaburzenie raczej ma już charakter trwały. Niestety pochodzę z pokolenia, które nauczone było zawsze dawać sobie radę samemu, nie liczyć na niczyją pomoc... zwłaszcza specjalistów. To takie pokolenie ludzi trochę psychicznie chorych.
UsuńW Kenii niestety muszę liczyć tylko na innych. Nie znam za bardzo ich kultury, a jeszcze bardziej prawa. Z językiem też kiepściutko. Zależę od jakiegoś pana ze strzelbą, który przewiezie mnie po sobie tylko znanych terenach, a ja najwyżej mogę mieć nadzieję, że mnie nie zgubi.
Majka jest ode mnie kilka lat młodsza, i właśnie ta subtelna różnica powoduje, że mentalnie ona bardziej należy do pokolenia naszych dzieci, które nagle stwierdza „Mam tydzień wolnego, muszę się gdzieś przelecieć. Może Norwegia... przez dwa dni są tanie bilety. Chociaż trochę zimno – może lepiej Indie... nie za mało czasu. No dobra, niech będzie Maroko”. No ja tak nie potrafię.
to nie do końca wiek, to charakter. Moje dzieci niestety tej lotności nie mają, ja nie mam, a moja starsza siostra ma.
OdpowiedzUsuńPikuś,Nic Cię nie zeżre,to pewne! Więc nie wywiniesz się szybko od pisania bloga.
OdpowiedzUsuńDobrego czasu w tej Afryce.
Nikola
Dobrego wypoczynku Pikuś nabierz siły na pisanie bloga po powrocie �� cieszę się że w sieci są jeszcze takie blogi jak Twój ��
OdpowiedzUsuńmiłego wypoczynku! Ja bym wolała w Bieszczady, ewentualnie Norwegia. Nie wiem, jak w Kenii, moje koleżanki były w Etiopii, wspominają tłumy czarnoskórych dzieci ganiających za nimi z wyciągniętymi rączkami...
OdpowiedzUsuńZadumajmy się nad parą naszych dzielnych podróżników, którzy - jeśli mnie orientacja czasowa nie myli - właśnie kołują nad Mombasą. Ufajmy, że Pikuś nie dostanie boleści nerwowych i pozwoli Majce ruszyć na lwy ;)
OdpowiedzUsuńwłasnie tu przyszłam , taka samotna i opuszczona, bo wypatrzyłam na FB, że leeeeeecąąąąąąą. Może napiszą wcześniej jednak, bo trzy tygodnie to strasznie długo jest. No i ciekawe jak tam maluszki bez Cioci i Wuja
OdpowiedzUsuńMaluszki na wakacjach w innych rodzinach pewnie.
OdpowiedzUsuńZobaczycie,Pikuś będzie jeszcze foty wrzucał z polowania na lwy...
Pozdrawiam wszystkich,
Nikola
Pikuś jest Eco, nie poluje
OdpowiedzUsuńNo,ale fotkę Majce zrobi i wrzuci. Nikola
OdpowiedzUsuńSpecjalnie tu przyszłam sprawdzić, kiedy napisałam swój wpis informujący o locie do Kenii, bo czułam się w potrzebie policzyć, ile to już dni i kiedy będziemy mogli się spodziewać nowego wpisu - relacji z podróży. Wychodzi mi, że to już osiem dni wojaży. Majka, Pikuś, tęsknimyyyyy!
OdpowiedzUsuń[tak, to jest taka subtelna sugestia, ze żadne jetlagi, żaden wypoczynek po podróży, czekamy na szybką relację!]
a nie możesz, Pikusiu, stantad napisać? z tego co widzę - sieć jest :-) Agata
OdpowiedzUsuńTez czekam z niecierpliwoscia
OdpowiedzUsuńtrzeci tydzień... nie wiem, jak wytrzymać kolejne dni bez bloga ;-)
OdpowiedzUsuńno ja chciałam tylko przypomnieć, że CZEKAMY. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że już wróciliście na ojczyzny łono, tak więc zdecydowanie nie był to koniec (ale to może być koniec naszej cierpliwości w kwestii oczekiwania na nową notkę!)
OdpowiedzUsuńKoniec cierpliwości na nową notkę może zaś skończyć się źle, np: ciągłym komentarzami w stylu,, Pikuś,gdzie jesteś,,?, lub załączanymi plikami muzyczno-nostslgiczno-sentymrntalnymi lub cytowanie przez czytelników najlepszych kawałków z bloga...
OdpowiedzUsuńWięc lepiej tę nostalgię skrócić i napisać zwykłą,porządną notkę. Prawda,Pikuś???
Nikola
udaje, że go zeżarło....
OdpowiedzUsuńLitości!
OdpowiedzUsuńObiecuję opisać moje wrażenia na weekendowy poranek. Póki co, muszę w ciągu kilku dni zrobić to, co normalnie robiłbym przez ostatnie dwa tygodnie.
W takich sytuacjach zazdroszczę Majce jej pracy rodzica zastępczego. Niby 24 godziny na dobę... ale jednak nic na wczoraj. Jak mówią Kenijczycy w języku suahili: „pole, pole”.
no ale uffff, jesteś, to poczekamy :-)
OdpowiedzUsuńNie zeżarło. Nawet mówi jeszcze po polsku,nie tylko w suahili...
OdpowiedzUsuńWięc wszystko w normie...
Nikola