czwartek, 11 maja 2023

--- TENERYFA

Za kilka dni wylatuje samolot na Teneryfę. Dwa fotele będą puste – trudno.

Majka na prawie dwa tygodnie wróciła do domu. Krótko mówiąc, przed weekendem majowym wywalili ją ze szpitala, żeby nie mnożyła kosztów. Nikt nie zapytał, czy ma dokąd wrócić? Czy jest ktoś, kto się nią zaopiekuje? Przewinie, zrobi jedzenie, porozmawia.

Pierwsze dni były trudne. A w zasadzie noce. Z jednej strony miałem Argusa, który budził się co dwie-trzy godziny, a z drugiej Majkę nie mogącą samodzielnie przewrócić się z jednego boku na drugi. Do tego Omen z Dagonem bardzo emocjonalnie przechodzili do nowej rodziny. Ten drugi w środku nocy schodził po schodach i krzyczał, że chce się do mnie przytulić.
Ale mimo wszystko nie zamieniłbym tych dwóch tygodni na żadną Teneryfę, Wietnam czy nawet Peru.

Teraz znowu jestem samotnym ojcem zastępczym. Omen z Dagonem odeszli, Sajgon wrócił. Obelix na szczęście wciąż kibluje w psychiatryku. Staram się dbać o czteromiesięcznego Argusa, ale nie jest to proste. Chłopiec odstaje od swoich rówieśników i być może jest to moją winą. On zwyczajnie potrzebuje mamy, a nie podstarzałego wujka.

Balansuję na krawędzi, którą trudno mi zdefiniować. Pewnie jeden by powiedział, że to wypalenie, a drugi że przemęczenie. Prawda zapewne leży pośrodku.
Parę dni temu byłem na superwizji. Nie spodziewałem się odpowiedzi na pytanie, czyje dobro jest teraz ważniejsze. I takiej nie dostałem. Dziewczyna prowadząca spotkanie pewnie pamięta erę paleozoiku i być może właśnie dlatego tak dobrze nam się rozmawia. Każda moja decyzja będzie jednocześnie dobra i zła.

Świat jest mały, chociaż nie myślałem, że aż tak bardzo. Ostatnio poszedłem do naszej lekarki rodzinnej w sprawie Majki. Lekarz prowadzący w szpitalu nie wystawił Majce zwolnienia, nie wypisał recepty na wszystkie leki, ani nie wydał zlecenia na transport karetką do drugiego szpitala.

– Bo wie pani, on jest jakiś nieogarnięty. Taki Asperger, czy coś takiego – powiedziałem.

– Ooooo!? Good Doctor – odpowiedziała spoglądając na wypis ze szpitala.
– Zna go pani?
– Tak, razem pracowaliśmy.

Wspomniałem o tym, bo mam ochotę napisać o rodzinach zastępczych. Kim są, jakie mają motywacje, czego oczekują po ukończeniu szkolenia?

Być może znowu będę musiał usunąć jakieś fragmenty bloga. Być może znowu ktoś stwierdzi, że ciocia Majka nie ma czasu się spotykać, bo ma dużo dzieci pod opieką, chociaż wcześniej mówiła: „możecie wpadać kiedy chcecie”.

Żongluję tym blogiem losami dzieci i pewnie czas to zakończyć.

Pomijając pogotowia rodzinne, znam tylko jedną rodzinę zastępczą pragnącą spełnić swoją podstawową rolę – przywrócić dziecko rodzinie biologicznej. Jest nią mama zastępcza Ptysi. W jej przypadku miałem ogromne wątpliwości. Znałem Balbinę, widziałem jej negatywny wpływ na Majkę i całą naszą rodzinę. A jednak komuś innemu się udało. Ktoś inny stał się nie tylko matką tych dzieci, ale również matką matki.
Teraz patrzę na wszystko zupełnie inaczej. Przez prawie dwa miesiące miałem trójkę dzieci pod opieką. Mam dom, samochód, dobrą (bo zdalną) pracę, pieniądze. Myślę, że całkiem przyzwoitą wiedzę i nienajgorsze predyspozycje do bycia rodzicem. Mam wszystko, czego oczekuje sąd od rodziców biologicznych, aby oddać im dzieci. A jednak zaczynam wymiękać. Bo jestem sam. Bo o wielu sprawach zapominam, bo jestem zmęczony, niewyspany, bo... mam dosyć ryku Argusa i szaleństw Sajgona. Od trzech dni zabieram się do napisania czynnego żalu – zapomniałem wysłać w terminie PIT-a.

Nieco inaczej spoglądam na rodziców biologicznych. Być może dlatego, że teraz to ja się z nimi spotykam, że do mnie dzwonią i do mnie wypisują wiadomości. Co mi szkodzi wysłać im jakieś zdjęcie, albo napisać dwa zdania. Oddzwaniam, przepraszając że poprzedniego dnia nie odebrałem telefonu. A przecież mógłbym powiedzieć, że nie był to ustalony dzień kontaktu i po jaką cholerę trują mi dupę. Tata Sajgona jest dla mnie miły, chociaż uchodzi za awanturnika. Próbuje mi coś tłumaczyć, a ja staram się to zrozumieć. Zastanawiam się jakim byłbym człowiekiem, gdybym urodził się w jego rodzinie. Lepszym? Wątpię.

Mama Sajgona nie ogarnia świata. Ale to jej matka zgotowała jej ten los. Mam być kolejną osobą, która dobija ją do dna? Wkrótce spotkamy się na badaniu psychologicznym. Mama Kasia, u której Sajgon spędził kilka ostatnich tygodni zapewne modli się o jak najgorszą opinię, która posłuży sądowi do odebrania władzy rodzicielskiej. Ale mama biologiczna Sajgona kocha swojego syna i pewnie zaakceptowałaby fakt, że chłopiec będzie dorastał w rodzinie zastępczej. Chciałaby tylko móc go co jakiś czas zobaczyć, zabrać na jakąś wycieczkę, albo wspólnie spędzić święta.
Mama dziewiątego dziecka stróża też nie nadaje się na matkę. Nie wytrzymuje godzinnego spotkania. Wraca dwadzieścia minut przed czasem, bo Argus beczy. Też z nią rozmawiam, opowiadam o chłopcu. Jest miła. Stara się mnie zrozumieć i ja ją. Nie chce stracić syna na zawsze.

Majka zawsze trzymała większy dystans. Bardziej przestrzegała ustalonych na początku zasad. Ale bywali też rodzice, którzy w jakiś sposób stawali się bliżsi. Niektórzy do teraz są w jakimś kontakcie. Są tacy, którzy dowiedziawszy się o chorobie Majki, przesłali życzenia, a nawet śpiewali piosenki. Najbardziej rozbawił mnie jeden tekst: „Pani Majko, pani tak dużo zrobiła dla moich dzieci. Jak ja panią kocham, no ja pierdolę. O przepraszam, kurwa mać.” Mogę tylko dodać, że wszystkie dzieci tej mamy mieszkają w rodzinach adopcyjnych.

No i teraz przejdźmy do rodziców zastępczych.

Po części są tacy jak ja. Wykształceni, trzymający życie na krótkiej smyczy. Mają pieniądze i wiedzę... teoretyczną. Nie mają mojego doświadczenia. Próbują wdrukować dziecko w swoje życie. Jak to się nie udaje (a nigdy się nie udaje) to odpuszczają. Po krótkim czasie zaczynają tęsknić, rozważać inne scenariusze – mówią, że kochają i nie potrafią bez tego dziecka żyć. Każdy przechodzi tę samą ścieżkę.
Sajgon wrócił po kilku tygodniach. Myślę, że nie na długo.
Wszystkie te osoby są szkolone tym samym programem, którym ja dziesięć lat temu. Gdyby ktoś mnie obudził w środku nocy i zapytał co z niego pamiętam, to wymieniłbym dwie rzeczy: więzi i rodzinę biologiczną. Jak to jest możliwe, że przychodzący do nas rodzice zastępczy tak bardzo wypierają historię dziecka? Oni jakby chcieli się o wszystkim dowiedzieć, a potem nagle o wszystkim zapomnieć i zacząć od początku. Lęk goni lęk. Lęk o wszystko. O dane osobowe, o to że ktoś zna historię dziecka, o to że pani w przedszkolu wie, że ojciec siedzi w pierdlu. Nie rozpowiadamy wszem i wobec o naszych dzieciach. Ale niektóre fakty są ważne, bo w jakiejś mierze mogą tłumaczyć pewne zachowania dzieci. Bywają rodzice, którzy przed drzwiami zdejmują dziecku czapkę, albo rozbierają je do majtek, bo ma ich spodnie. I to dziecko tak właśnie mówi, że to są spodnie cioci Beni – a nie, że to są moje spodnie jak inne leżące w szafie. I to wcale nie znaczy, że nie będą oni wspaniałymi rodzicami.
Lada dzień przyjdą rodzice do Argusa. Też zastępczy i z motywacją adopcyjną.

Patrzę przez okno na mój ogród i marzę tylko o tym, aby tam pójść na cały dzień.




sobota, 22 kwietnia 2023

--- Kot Schrödingera

Jako obiekt kwantowy jestem teraz jednocześnie żywy i martwy. Jak ten kot tytułowego noblisty.

Nie przypuszczałem, że samotne zajmowanie się dziećmi może być tak frustrujące, demotywujące i dołujące. Dużą negatywną rolę odgrywają rodzice biologiczni, którzy chcą się spotykać, dostać zdjęcie i jakąś informację. Dochodzą też... już nawet nie chce mi się pisać, co musi robić samotny ojciec zastępczy. Nie chcę też opisywać mojej pracy zawodowej, która legła w gruzach, a która już niedługo może być podstawą naszego utrzymania.

Próbuję spoglądać na swoje życie z pozycji obserwatora. Wtedy jest łatwiej. Wydaje mi się ono ciekawe, a nawet zabawne. Na przykład ostatnio przestały mi się zamykać drzwi pasażera w samochodzie. A dokładniej – otwierały się przy skręcie w lewo. Teraz to się samo naprawiło, ale z kolei wszystkie inne drzwi przestały się otwierać. Chłopcy wchodzą do tyłu od strony kierowcy, a w bagażniku został uwięziony najlepszy wózek Argusa. Stary, kilkunastoletni model dużo gorszej marki nie ma tyle elektroniki i wszystko w nim działa. Ale nie ma izofixów, a ja wszystkie inne foteliki wydałem przyszłym mamom chłopaków. Zresztą tych uwięzionych w siedmioosobówce nie mam jak wyciągnąć, bo przecież drzwi się nie otwierają. Nie mogę też pojechać do blacharza – no bo jak?

Nie mam pojęcia kiedy cokolwiek się zmieni. Nie wiem kiedy Obelix wróci z psychiatryka, ani Sajgon z rodziny pomocowej. Trudno mi też powiedzieć kiedy odejdzie Omen z Dagonem i czy w ogóle odejdą.

Przyglądam się rodzinom, które ukończyły szkolenie dla rodziców zastępczych i uzyskały odpowiednie kwalifikacje. Jakie mają motywacje? Czyje potrzeby chcą zaspokoić? Widzę ich lęki, wręcz fobie. Ale idą drogą pieczy zastępczej. Bo co? Bo nie mają innego wyjścia.

Omen z Dagonem stali się jacyś mili. Ciągle się do mnie przytulają. Dagon wręcz nie schodzi z moich kolan. Nie chcą słuchać o mamie Natalii, do której za chwilę mają odejść. Za to wciąż mówią, że kochają ciocię Majkę i ciocię Elę (która jest naszą sąsiadką i w obecnej sytuacji często ich zabiera do siebie). Ciocia Natalia nie chce zabierać chłopców do swojego domu, bo tam płaczą. Tłumaczy to tym, że zapewne chcieliby tam zostać na zawsze, ale muszą wrócić do mnie. Nie jestem przekonany. Wręcz mam zupełnie inne zdanie. W związku z tym zabiera ich na spacery. Rzadko kiedy wytrzymuje dwie godziny. Temu się nawet nie dziwię, bo dwie godziny w ciągłym skupieniu jest wyczynem – z tymi chłopcami.

Dużo rozmawiam z Omenem i Dagonem. Nie wiem czy cokolwiek rozumieją. Dzisiaj była taka wymiana zdań:

       – Jak już pójdziecie do cioci Natalii, to może wam na to pozwoli.

       – Ale wrócimy na kolację – odpowiedzieli.

Chłopcy ciągle pytają, kiedy na obiad będzie futro. Kilka dni temu, gdy zrobiłem im spaghetti, zapytali co będzie na obiad jutro. No i teraz muszę coś wymyślić.

Nie jestem dobrym ojcem zastępczym. Jestem najwyżej dość dobrym ojcem. Zaspokajam tylko potrzeby emocjonalne będących ze mną dzieci. Chłopakom puszczam bajki w telewizji, a najmłodszego Argusa biorę jedynie na kolana. Boję się, że padnie mi kręgosłup, co zdarza się raz na kilka miesięcy. Teraz jestem sam i muszę rozważać zupełnie inne scenariusze.

Za kilka dni mam superwizję. Chciałem ją odwołać, bo nijak nie wpisuje się ona w moje dotychczasowe życie. Ale pójdę. Jestem ogromnie ciekawy jak psycholożka rozważy dobro moje, Majki i dzieci.

sobota, 15 kwietnia 2023

--- Życie po życiu

Mija czwarty tydzień bez Majki. Czwarty tydzień życia w matrixie, którego końca nie widać.

Jakoś daję radę.
Postanowiłem, że mieszkające z nami dzieci doprowadzę do końca. Odejdą do swoich nowych rodzin tak, jak to działo się zawsze. Bez ostrego cięcia i bez pośpiechu.
Chociaż może tylko tak mi się wydaje, że jest to moja decyzja i że mogłem powiedzieć: „Sorry, proszę zabrać mi te nie moje dzieci, bo ja jestem tylko mężem matki zastępczej prowadzącej pogotowie rodzinne”. Z prawnego punktu widzenia, cała piątka jest moja i tylko moja. Tak przecież zadecydował sąd. Umowę o prowadzenie pogotowia też podpisałem razem z Majką. Jestem więc ojcem piątki dzieci tak samo jak inny ojciec. Każdy ojciec – zastępczy, adopcyjny, biologiczny.

Powoli zacząłem wdrażać się w tematy, których dotychczas zupełnie nie ogarniałem. Spotykam się z rodzinami biologicznymi naszych dzieci – mamą, która próbuje mnie podrywać i babcią sprawdzającą czystość uszu i długość paznokci. Koordynuję dziesiątki tematów wydzwaniając tam gdzie trzeba i pisząc tu i ówdzie. Odpowiadam na pytania w sądzie, z których najtrudniejszym okazało się: „Ile ma pan lat?”. Piszę wnioski o odrzucenie spadku i organizuję strój galowy z okazji dnia prosinfoniki – nie wiedząc nawet czym jest ta prosinfonika.

Jako przykład mogę też podać pranie. Samo pranie, a nawet jego wysuszenie, od zawsze było proste. Ale już składanie i segregacja tego prania należała do Majki. Teraz mam cały worek skarpetek, które nie mają swojej pary i nijak nie potrafię zrozumieć dlaczego tak jest. Poszedłem zatem po rozum do głowy i stwierdziłem, że będę pranie ogarniał „wsadami”. Wrzucam więc do pralki wszystko z danego dnia – to, co chłopcy zdejmują z siebie przed wejściem do wanny. No i właśnie wyciągnąłem z suszarki taki wsad, a w nim trzy skarpetki. Każda w innym kolorze i nie ma czwartej.
Mam też problemy z odróżnieniem bluzki od piżamy. Na szczęście chłopcy są nieco bardziej ogarnięci i czasami gdy ubieramy się do przedszkola mówią: „Wujek, zakładasz nam piżamę”. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że przecież od zarania dziejów to ja zajmowałem się kąpielą i to ja zakładałem dzieciom piżamy. Powinienem mieć je w małym palcu, znać jak szeląg zły czy cokolwiek jeszcze. A jednak jestem jak daltonista, który stara się odróżnić kolory po odcieniach.
Ostatnio dałem rano Omenowi spodnie do założenia. Prosto z prania. Całkiem przyzwoite, nawet sprawdziłem czy nie ma w nich dziur. Coś a'la moro – melanż beżowo brązowy. Na szczęście zainteresowały mnie sznureczki, które wychodziły jakby od wewnętrznej strony. Okazało się, że były to zwyczajne dżinsy przewrócone na lewą stronę. Strach pomyśleć co by było, gdyby chłopiec tak poszedł do przedszkola.

A'propos wspomnianego wsadu. Obelixowi przebywającemu w szpitalu psychiatrycznym wykupiłem pralnię. Drugim rozwiązaniem było jeżdżenie co kilkanaście dni po dwieście kilometrów w jedną stronę i dowożenie czystych rzeczy. Ciekawy jestem rachunku, który dostanę na koniec miesiąca. Jeden wsad to kwota pięćdziesięciu pięciu złotych. Ja przy trójce mieszkających ze mną dzieci robię dwa wsady dziennie. Pewnie wsad pralniczy jest większy. Nie ma to jednak znaczenia. Ważne, że nie muszę odwiedzać Obelixa. Z tym chłopcem nie wiąże mnie nic. A właściwie jego ze mną. Byliśmy z sobą przez chwilę. W pojęciu astronomicznym było to mrugnięcie powieką albo i mniej. A jednak jesteśmy połączeni decyzją sądu i Obelix do mnie wróci – prędzej czy później. Raczej prędzej, bo okazuje się, że wcale nie jest chory psychicznie. Nie jest też niepełnosprawny umysłowo. Jest emocjonalną i intelektualną kaleką będącą wynikiem siedmioletnich zaniedbań. Potrzebuje rodziny, która będzie chciała go z tej otchłani wydobyć. Czy taka się znajdzie? Przestałem już wierzyć w cuda, ale może się mylę. Wierzę w to, że się mylę.

Omen z Dagonem zaczęli spotykać się z kolejną rodziną. Omen na drugim spotkaniu wczepił się w potencjalną mamę mówiąc, że ma go zabrać do domu. Dziewczyna miała łzy w oczach. Pewnie sobie pomyślała, że ta biedna sierotka wreszcie znalazła swoją wymarzoną mamusię i nie może się z nią rozstać. Dagon ze stoickim spokojem przyglądał się wszystkiemu, siedząc u mnie na kolanach. Próbowałem jej wytłumaczyć, że prawidłowe jest zachowanie Dagona, a Omen ten sam numer może wykręcić za pół roku, gdy przyjdzie do niej zupełnie obca mu osoba.

Chłopcy mają zupełnie inne problemy. Dagon będzie wymagał jeszcze wielu miesięcy, o ile nie lat, terapii. I nie ma żadnej gwarancji, że będzie lepiej. Ostatnio czekając w samochodzie zaczął walić głową w szybę. Gdy dostał ode mnie zwyczajną „zjebkę”, to ugryzł siedzącego obok Omena. Tak bez powodu, aby rozładować energię. Może więc być tak, że w wieku kilkunastu lat walnie głową w szybę, raniąc siebie i niszcząc okno – bo z czymś nie będzie chciał się zgodzić. Omen z kolei może wykrzyczeć: „Nie jesteś moją matką i spadaj na drzewo”. Wszystko to nie musi się wydarzyć, ale może i prawdopodobieństwa nie da się określić procentami. Nie wiem czy potrafię to rodzicom wytłumaczyć. Nie wiem czy potrafią to zrozumieć.

Nie wiem co będzie za tydzień, albo dwa. Dzisiaj przyszedł do nas w odwiedziny Sajgon. Przebywa w rodzinie pomocowej. Czas pobytu nieubłaganie dobiega końca, więc chłopiec musi sobie przypomnieć mnie, nasz dom, mieszkające z nami dzieci. Omen, podobnie jak w tamtą mamę, wczepił się w tymczasową mamę Sajgona i chciał aby zabrała go do swojego domu. Nie wiem czy powinienem o tym powiedzieć tej mamie, która myśli, że jest tą wymarzoną i wyczekiwaną.

Sajgon wyszedł za drzwi, ale przed płotem rzucił się na ziemię i za cholerę nie chciał wejść do samochodu.

Gdybym dziesięć lat temu miał dzisiejsze doświadczenia, to nie wchodziłbym do tej wody.

Nie wiem jak mam promować pieczę zastępczą. To taki film dla ludzi o mocnych nerwach – jak to kiedyś bywało w zapowiedziach horrorów. To taki film dla Majki, która lubiła jak coś się dzieje, która lubiła zawalczyć o jakieś dziecko. Lubiła albo tylko mi się wydawało, że lubiła.

Musimy z Majką odpocząć. Dobrze o tym wiem.

Niektórzy próbują mnie wspierać pisząc, że muszę o siebie zadbać, że przekroczyłem czerwoną linię, że mam już swój wiek, że powinienem wystawić dzieci za próg i niech się system martwi. No nie jest to wspierające. Ale jest tak cholernie motywujące do tego, aby pokazać, że dzieci którymi się teraz zajmuję, odejdą tak jak zawsze. A potem będzie koniec.

niedziela, 2 kwietnia 2023

--- Okienko

 


Nigdy nie przestawiałem plastikowego okienka w kalendarzu ściennym. Dzisiaj wciąż pokazuje ono siedemnasty dzień miesiąca.

Od kilkunastu dni jestem samotnym ojcem zastępczym. Nie wiem jak długo potrwa taki stan. Być może kilkanaście tygodni, albo tylko kilkanaście dni.

Majka trafiła do szpitala. Z dnia na dzień. Odwiozła Jacka i Placka do rodziny biologicznej, poszła spać, a rano już nie mogła wstać z łóżka. Na szczęście zmieściliśmy się do siedmioosobowego samochodu, więc stosunkowo szybko znalazła się w szpitalu.
Przyczyny jej stanu nie są znane do teraz. Istnieje tylko pewna hipoteza, która zakłada, że osłabiony stresem organizm został zaatakowany wirusem opryszczki. W każdym razie Majka nie może się poruszać, ledwo utrzymuje w ręce telefon, a silne leki przeciwbólowe powodują, że czasami mówi bardzo wolno i trudno zrozumieć co ma na myśli. Ogólnie rokowania są dobre, ale wszystko może trwać bardzo długo, a końcowe zalecenia będą brzmiały: „Jak najmniej stresu”.
Majka może spędzić w szpitalu jeszcze kilka tygodni, a potem czeka ją jeszcze dłuższa rehabilitacja. Istnienie naszego pogotowia rodzinnego wisi na włosku. Ja bym nawet nie bronił się rękami i nogami przed powrotem do życia sprzed dziesięciu lat. Jednak dla Majki piecza zastępcza była całym jej życiem. Niemal od dnia, w którym się poznaliśmy, była jej marzeniem, a przychodzące dzieci stawały się jej wyzwaniem. Bycie mamą zastępczą nadal jest jej pasją, której chyba nic nie może zastąpić. Może się zatem okazać, że brak dzieci będzie większym stresem, niż stres związany z byciem z nimi.

Za wcześnie jednak na dzielenie skóry na niedźwiedziu. Na tę chwilę, żadne z naszych dzieci jeszcze nie ucierpiało. Żadne nie musiało z dnia na dzień znaleźć się w obcej rodzinie. Jak już wspomniałem, Jacek z Plackiem rzutem na taśmę zdążyli od nas odejść, do swojej mamy, na stałe. Obelix jest na planowanych badaniach w szpitalu psychiatrycznym, a Sajgon z kimś bardzo mu bliskim. Ze mną został Omen, Dagon i Argus.

Trudno mi w jakikolwiek sposób przewidywać przyszłość. Żyję chwilą. Tym, czy z przeziębienia Argusa nie wyjdzie zapalenie płuc, albo czy nie zapomnę zapłacić za wycieczkę chłopców w przedszkolu. Nie ogarniam jeszcze przedszkolnej aplikacji. Do dzisiaj, nigdy żadnym dzieciom nie czyściłem uszu, ani nie obcinałem paznokci. A wydawało mi się, że jestem równorzędnym partnerem Majki, bo przecież potrafię przewinąć, nakarmić, wykąpać, zrobić obiad i posprzątać. Wiem gdzie są dokumenty dzieci, rzeczy do ubrania, a nawet zapasowe mydło i proszek do prania. Wydawało mi się, że wiem wszystko.

Bycie samotnym ojcem jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Jedni traktują mnie jak bohatera, inni jak potencjalną ofermę. A jeszcze inni każą wystawić dzieci za przysłowiowy próg i skupić się tylko na Majce.

Muszę jednak przyznać, że krąg osób chcących nieść pomoc naszej rodzinie jest ogromny. Myślę, że przynajmniej podwoiłem ilość kontaktów w telefonie i na rozmaitych portalach społecznościowych. Odczytuję też ciekawe wiadomości w telefonie typu: „Czy mam państwu przynieść obiadek?”, albo „Czy tata potrzebuje jakiejś pomocy?” i zupełnie nie mam pojęcia kto jest ich nadawcą.

Pierwszy raz w życiu byłem na zespole oceniającym nasze dzieci. Za chwilę pierwszy raz spotkam się z rodzicami biologicznymi na spotkaniu z ich dzieckiem, a później pierwszy raz pojadę na rozprawę w sądzie. Wiele rzeczy robię pierwszy raz – sam, bez Majki. Nawet tramwaje zaczynam ogarniać, chociaż dotychczas wszędzie jeździłem samochodem. Zdobywam nowe doświadczenia. Ostatnio szukałem przystanku tramwajowego, na którym kilka godzin wcześniej wysiadłem. Miasto, które trzydzieści lat temu miałem w małym palcu i znałem wszystkie jego ulice, nagle stało się labiryntem. W końcu odnalazłem wspomniany przystanek, ale nie przewidziałem, że tramwaj w drugą stronę będzie jechał z drugiej strony. Niby proste i logiczne, ale skończyło się na bieganiu po torowisku. Zaczynam uczyć się chodzić, podobnie jak za chwilę będzie to robić Majka – w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Kilka dni temu poszedłem z Argusem do lekarza na szczepienie. Teoretycznie na szczepienie, bo kaszlał, więc nie spodziewałem się niczego poza lekami na wyzdrowienie. No i dostałem jakiś Benodil do nebulizacji. Lekarka, gdy dowiedziała się, że Majka jest w szpitalu, trzy razy upewniała się, czy aby zrozumiałem, że mam robić inhalację i do tego dwa razy dziennie. Zapewniałem, że nie raz takie rzeczy robiłem i wszystko mam pod kontrolą. Nie przewidziałem tylko tego, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie Majka przechowuje inhalator. Kilka pokoi, dwa razy tyle szaf i kilkadziesiąt pudeł do przejrzenia. A Majka była już na takim etapie, że nawet ręce odmawiały jej posłuszeństwa. Nie potrafiła odpisać na prostego sms-a. Wszystkie wiadomości zaczęły przechodzić pocztą pantoflową, których nadawcami były osoby odwiedzające Majkę. Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się, gdzie są wiosenne kurtki, czapki i buty naszych chłopców. Próbowałem jakoś sobie radzić. Wychodziło jako tako. Najłatwiejsze było kupowanie w sklepie, a nawet dokonywanie zakupów w ilościach hurtowych, na przykład majtek i skarpetek dla Obelixa. Bywało też, że coś udało mi się znaleźć, choćby piękne białe adidasy dla Omena... albo bardziej mokasyny – prawie nówki. A może nówki? Chłopiec wszystkim się chwalił, że ma nowe buty. Wciąż w nich chodzi i swoich z jesieni nie chce, chociaż są mu jeszcze dobre. Wyzwaniem było kupienie stroju gimnastycznego dla Obelixa. Był to wymóg szpitala, a czas realizacji zadania został skrócony do trzech godzin. Zupełnie jak w jakimś reality show. W odwiedzanych sklepach nikt nie wiedział, co mi zaproponować. Ostatecznie kupiłem białą podkoszulkę i piżamę, której krótkie spodenki trochę przypominały sportowe.

Zacząłem zwracać uwagę na rzeczy, które zupełnie nie interesowały mnie kiedyś. Na przykład na to, co może o swojej rodzinie powiedzieć czterolatek w przedszkolu. A może na przykład stwierdzić, że na obiad dostaje biszkopty i żelki. Niby nic wielkiego, w końcu wyobraźnia małego człowieka jest nieograniczona.

Niestety ostatni tekst Dagona w przedszkolu brzmiał: „Ciociu, zesrałem się w trzy dupy”.
Więc życzcie mi szczęścia.

sobota, 4 marca 2023

ARGUS

 


Rodzice poszukujący swojego największego szczęścia w życiu bardzo dbają, aby było ono w wieku od zera do dwóch lat. I ani o miesiąc więcej. Dlaczego?

Argus jest dziewiątym dzieckiem swojej mamy, moim szóstym. Żadne z nas go nie chciało. Żadne nie planowało. Można powiedzieć – patologia. Ale jest. I niespodziewanie stało się kimś ważnym zarówno dla swojej mamy, jak i dla mnie. Jakiegoś rodzaju iskierką nadziei, wiary w sens istnienia.

Mama chłopca powiedziała do Majki: „Ja już nie będę miała więcej dzieci, bo ja teraz biorę tabletki”. Eureka – w wieku prawie czterdziestu lat odkryła antykoncepcję. Być może faktycznie Argon jest jej ostatnim dzieckiem. Może rzeczywiście kobieta na stare lata stanie się bardziej odpowiedzialna, a może zrobi to za nią biologia. W każdym razie ze szczytnymi hasłami na ustach i obietnicami poprawy zdecydowała, że będzie walczyć o chłopca do śmierci. To jej ostatnie dziecko, więc musi mieszkać z nią, a ona stanie się dla niego najcudowniejszą matką na świecie. Tym bardziej, że jej starsze dzieci przebywające w pieczy zastępczej nie za bardzo pałają chęcią spotykania się ze swoją mamą, co nawet sama zauważa.

Ja nie byłem zachwycony perspektywą zamieszkania Argona w naszym domu. Nie chodziło mi o to, że jest noworodkiem, ale że noworodkiem płci męskiej. Malutcy chłopcy jakoś nie zapisali się w mojej pamięci złotymi zgłoskami. Było ich kilku, ale szybko odchodzili i nigdy nie zdążyło pojawić się między nami coś więcej – coś co można nazwać bliskością, więzią, miłością. Do tego było to dość dawno, kiedy często wyjeżdżałem z domu i czas poświęcany dzieciom był nader skromny. Powiedziałbym – ojcowski. Byłem dostępny dzieciom tylko popołudniami i w weekendy. A często nawet nie tyle.

Później wszystko zaczęło się zmieniać. Mój kontakt z klientami zaczął przybierać formę pracy zdalnej, a przychodzące noworodki były dziewczynkami. Bycie ojcem zaczęło przybierać zupełnie inną formę. Psycholożki rozmawiające z nami przed oddaniem dziecka rodzinie adopcyjnej zadawały nam pytanie: „Kto jest dla dziecka wiodącym opiekunem?”. A my nie potrafiliśmy na to pytanie odpowiedzieć. A w zasadzie odpowiadaliśmy, że jest nas dwoje, co zupełnie nie wpisywało się w scenariusz ankiety psychologicznej. Odkryłem, że kluczową rolę w rodzicielstwie (jakimkolwiek) odgrywa czas – ilość chwil poświęcanych dziecku. Intensywność, czy też atrakcyjność bycia z sobą ma o wiele mniejsze znaczenie.

Argus już po kilku dniach zaczął zdobywać moje serce i zupełnie przestało mi przeszkadzać, że między nogami ma siusiaka.

Bo z tymi siusiakami to jest tak, że Majka zupełnie umywa ręce. Powiedziała, że siusiaków nie będzie dotykać i tyle. Tak więc realizacja wszelkich zaleceń lekarskich w tym względzie spoczywa na moich barkach. Ewentualna odpowiedzialność – również. Bywa zatem, że Majka dzwoni do mnie od chirurga z pytaniem: „To które jądro mu ucieka?”.
Niestety czas na jakąś dziewczynkę, bo stulejek, załupków i znikających jajek zaczynam mieć powyżej uszu.
Argus niedawno skończył dwa miesiące. Uśmiecha się do mnie, szuka wzrokiem, a od niedawna nawet zagaduje. Spędzamy z sobą mnóstwo czasu i coraz lepiej poznajemy. Nawet tak małe dziecko potrafi w jasny sposób wyrażać swoje potrzeby – zróżnicowaną tonacją głosu, mimiką twarzy czy nawet zmiennością ruchów ciała. Mamy swoje sposoby na wspólne spędzanie czasu i z całą odpowiedzialnością muszę stwierdzić, że dziecku wcale nie zależy na ciągłym noszeniu na rękach i potrząsaniu nim. Wręcz przeciwnie.
Bycie z Argusem jest dla mnie jakimś połączeniem magii, podróży w czasie i relaksu. Trudno to jakoś sensownie opisać. Można to jedynie przeżyć.
Za to całkiem dobrze przychodzi mi opisywanie moich odczuć związanych z pozostałą grupą chłopców. Grupą niepokornych przedszkolaków, z których każdy jest emocjonalnym samotnikiem. I nie tylko emocjonalnym.
Dzieci, które kilka pierwszych lat swojego życia spędziły w świecie pozbawionym miłości, zaufania i zainteresowania, prawdopodobnie nigdy nie będą zdolne do jakichś głębszych uczuć i relacji z innymi ludźmi. Będą rozdarte między chęcią i potrzebą emocjonalnego zaangażowania, a lękiem i brakiem odpowiednich umiejętności.
Gdy przebywam z naszymi przedszkolakami, nie czuję nic. Być może dlatego, że one niczego ode mnie nie oczekują. Nie czują potrzeby bliskości, przytulania się. Każde ich zachowanie nastawione jest na uzyskanie takiej czy innej korzyści. Żaden z tych chłopców nie zrobi dla mnie nic bezinteresownie – choćby dlatego, aby zobaczyć mój uśmiech. Wręcz przeciwnie. Wciąż prowokują. Ciągle testują granice. Ich urok i wyjątkowość istnieją tylko w sferze wyobrażeń rozmaitych osób odwiedzających naszą rodzinę.

Wydawało mi się, że Jacek z Plackiem są jakimś zaprzeczeniem moich spostrzeżeń, wyjątkiem potwierdzającym regułę. Starszy z braci wydaje się być bardzo empatycznym chłopcem. Jego aktywność w naszym domu sprowadza się do tęsknienia za mamą. Po przyjściu z przedszkola siada w fotelu i tęskni. Nie bawi się prawie niczym. Rzadko angażuje się w jakąkolwiek aktywność z innymi dziećmi. Najczęściej tylko siedzi i gapiąc się w telewizor wykrzykuje: „Zasłaniasz!”. Nawet gdy jest on wyłączony.

Chłopiec niedawno był w szpitalu na operacji i potem przez dwa tygodnie nie chodził do przedszkola. Siłą rzeczy, trochę się do siebie zbliżyliśmy. Chociaż nie wiem czy jest to właściwe określenie. Stałem się biernym odbiorcą jego opowieści o rodzinie. Biernym dlatego, że Jacek wciąż opowiadał to samo. Na końcu posługiwał się już tylko pojedynczymi słowami, a nawet gestami. Wiedział, że doskonale znam ciąg dalszy. Pokazywał mi na przykład dziesięć palców, a ja doskonale wiedziałem, że Wojewódzki kupił na Sylwestra dziesięć petard, które razem odpalili. Wojewódzkiego znam prawie tak dobrze jak mamę chłopca. Przez długi czas nie miałem pojęcia o kim Jacek opowiada. Pytałem: „To jest jakiś twój wujek?”, a on na to: „Tak, Wojewódzki”. Po kilku tygodniach, po rozmowie z mamą chłopca, okazało się, że „Wojewódzki” to wuja Łódzki. Nawet mama nie pamięta, dlaczego wszyscy mówią na niego Łódzki. Ale dla chłopca jest on kimś bardzo ważnym i w jego opowieściach prezentuje się całkiem przyzwoicie.
Nie uważam jednak, aby Jacek był dzieckiem zdrowym emocjonalnie. On zwyczajnie potrzebuje kogoś, kto będzie dla niego ważny, jedyny i za którym będzie tęsknił. Opiekun podstawowy? Gdy do nas przyszedł, cały czas tęsknił za wujkiem z poprzedniej rodziny zastępczej. Ale wtedy nie spotykał się ze swoją rodziną. Potem tęsknił za panią w przedszkolu, a od kilku miesięcy już tylko za mamą. Przerzuca te swoje emocje w zależności od sytuacji. A jeżeli komuś nie podoba się słowo „przerzuca”, to mogę powiedzieć, że likwiduje wszelkie relacje z jednym, aby z całą mocą poświęcić się komuś drugiemu. To, że teraz jest to mama – jest zwykłym zrządzeniem losu.
Ale czeka i tęskni. A sąd jakby głuchy i ślepy. Niewrażliwy na wszelkie opinie. Wydaje zgodę na urlopowanie na święta na ostatnią chwilę albo zgadza się na spędzenie ferii z rodziną, gdy te już się zaczęły. Dlaczego w jednym postanowieniu nie zgodził się na urlopowanie na weekendy? Czego jeszcze potrzebuje, aby zgodzić się na powrót chłopców do mamy na stałe? Dlaczego dokonuje wtórnej traumatyzacji dzieci?
Od niedawna mamy już nawet pozytywną opinię biegłych psychologów. Po raz kolejny w swojej historii zacząłem więc odliczanie. Na zbyt wiele nie liczę, bo myślę, że wiem o co chodzi. Ważniejsi są rozwodnicy i alimenciarze, bo ci mają swoich prawników. Ważniejsze są zażalenia, bo trzeba się do nich odnieść w określonym w prawie czasie. Jacek z Plackiem mogą poczekać. Mają tylko Majkę. Ale ona przecież jest nikim.

Omenowi i Dagonowi też zacząłem odliczanie. Właściwie nie im, tylko również ich sędziemu. Nie będę za bardzo owijał w bawełnę, bo nie ma takiej potrzeby. Mama chłopców już się tutaj nie odnajdzie. Przynajmniej nie ta mama.

Mogę napisać tak, jak uważa większość osób nie mających większego pojęcia o pieczy zastępczej. Omen z Dagonem są już biednymi sierotkami. Nie wiem ile czasu potrzebuje sędzia, aby wydać decyzję nie mając już żadnych alternatyw i nie musząc wyznaczać jakiegokolwiek terminu rozprawy. Tydzień, dwa? Minęło już więcej, a zegar adopcyjny tyka coraz szybciej. Ja już nawet słyszę sygnał ciągły.

Sajgon jest dla mnie najbardziej obojętny emocjonalnie spośród całej piątki starszaków. Może dlatego, że jest najtrudniejszy. Nie mam na niego żadnego pomysłu. Duże nadzieje pokładałem w nowej mamie, ale nadaktywność taty chłopca sprawia, że raczej jeszcze przez długi czas nic się nie zmieni.

A tata ma duże szanse na odzyskanie syna. A przynajmniej „jakieś”. Spotyka się z chłopcem. Nawet rozmawia z nim przez internet. Opowiada mu, jak ratuje życie innym ludziom. Ktoś mógłby pomyśleć, że jest strażakiem albo ratownikiem medycznym. Albo chociaż policjantem. Tata potrafi przez długi czas opowiadać chłopcu o swojej pracy, a ten słucha z z mniejszym lub większym (w zasadzie mniejszym) zainteresowaniem, przerywając mu co jakiś czas swoim „eszesze”. Być może są to dla Sajgona ciekawe opowieści. Dla taty są. Nie raz usłyszał w swoim życiu słowa: „Uratował mi pan życie” – gdy naprawił komuś lodówkę w środku lata. Być może Sajgon będzie potrafił kiedyś naprawić niejeden sprzęt, może nawet samochód. Ale czy będzie potrafił kogoś przytulić?

Czy dziwię się, że rodziny poszukują dzieci od zera do dwóch lat?
Wcale. Nawet doskonale wiem, że takich rodzin jest całkiem sporo. Do tego dokładają warunek, że rodzina biologiczna nie powinna być zbyt aktywna, a dzieci w miarę zdrowe – bez większych chorób i zaburzeń.
Nadal jednak stawiam pytanie, co z dziećmi pokroju naszych przedszkolaków?

Miało być o Argusie.

Chyba już nie będzie. Może tylko trochę.
Ale myślę, że ciąg dalszy może być godny mistrza powieści grozy. Zaskakujący i przerażający. Wspomniałem na początku, że Argus jest moją iskierką. Na kilka dni ta iskierka niemal zgasła. Tliła się, ale wydawało mi się, że szanse na ponowne jej rozpalenie są prawie zerowe. Argus był z nami, ale jakby go już nie było.

Dostaliśmy informację, że jest do umieszczenia w trybie interwencyjnym pięciolatek krzywdzony przez jakiegoś wujka i wszelkie próby znalezienia dla niego rodziny zastępczej spaliły na panewce. Można powiedzieć, że nic niezwykłego. Rzesza rodzin zastępczych tkwiąca w spisie powszechnym czeka przecież na dziecko tylko do lat dwóch. Majka też ma już jasno sprecyzowaną politykę przyjmowania dzieci, więc wiadomo, że drugi raz na siódme dziecko nabrać się nie da. I dokładnie taka była jej odpowiedź. Ostatecznie już Argusa wzięliśmy do siebie z założeniem, że dziewczyna zainteresowana Sajgonem zostanie potraktowana priorytetowo względem otrzymania (bądź nie) kwalifikacji do pełnienia dla niego funkcji mamy zastępczej. I w zasadzie dostała.

Ostatecznie zgodziliśmy się przyjąć zabiedzonego, niespełna pięcioletniego Obelixa. Drugą stroną tej transakcji było przyspieszenie prac zmierzających do powrotu do mamy Jacka i Placka. Nie będę precyzował na czym miało ono polegać.

Ale nie tylko o to chodziło. Również Argus miał odejść do rodziny. Takiej, w której byłby drugim dzieckiem, co dawałoby gwarancję poświęcania mu dużej ilości czasu, a przede wszystkim przebywania w ciszy i brakiem ryzyka, że jakaś zabawka poruszająca się niekontrolowanym lotem, wpadnie do jego łóżeczka. Oczywiście Majka najpierw zadzwoniła do mnie z pytaniem: „Co o tym myślisz?”. A ja jak zwykle odpowiedziałem: „Rób co chcesz”. Taka rutynowa wymiana zdań daje Majce hipotetyczną możliwość wygarnięcia mi w przyszłości, że przecież się zgodziłem, a mi powiedzenia: „Sama tego chciałaś”. Oboje jednak wiemy, że decyzja jest wspólna i skoro nie ma zdecydowanego sprzeciwu żadnej ze stron, to znaczy, że kontrargumenty nie są znaczące.

Gdy Obelix stanął w progu, od razu wiedziałem, że coś tu jest nie tak. Wcale nie wyglądał jak zaniedbany rówieśnik naszego Jacka. Był jakiś nadmuchany. Niemal dwa razy wyższy i dwa razy grubszy niż zakładałem. Z ciekawości go zważyłem, bo wydawało mi się niemożliwe, aby miał tylko 26 kilogramów (tak było napisane w wypisie ze szpitala). Ale miał. Musi więc być pusty w środku.

Postanowienie sądu konieczne do odebrania chłopca ze szpitala dostaliśmy na ostatnią chwilę, więc nawet nie było okazji dokładnie go przeczytać. Obelix okazał się niepełnosprawnym umysłowo i agresywnym siedmiolatkiem, który nijak nie pasuje do naszej rodziny – choćby z racji tego, że podlega już obowiązkowi szkolnemu. Na szczęście będziemy mogli go odraczać i pozostawić w przedszkolu, bo jego ocena gotowości szkolnej to 16 punktów na 118. Żal tylko naszych przedszkolnych pań wychowawczyń. Ale za to zdobędą niezwyczajne doświadczenie.
Chłopiec już w szpitalu zaatakował fizycznie Majkę krzycząc do niej: „zostaw mnie babo”. Na szczęście skończyło się na trzech siniakach. Cała akcja wyglądała jak w superprodukcji Marvela, gdy personel błyskawicznie podbiega, aplikując agresorowi jakiś specyfik unieszkodliwiający go w ułamku sekundy. Dało to Majce możliwość złapania chłopca za rękę i przeprowadzenia dyscyplinującej rozmowy, z której pewnie każdy psycholog byłby zadowolony.
Chłopiec został przebadany pod kątem rozmaitych nieprawidłowości. Poza licznymi siniakami i zadrapaniami, fizycznie nie było zastrzeżeń. Dostaliśmy tylko skierowanie do psychiatry. Na razie tylko dla niego. Więcej szczegółów nie powinienem chyba zdradzać, więc tylko dodam, że Obelix wygląda jak jakaś upiorna, zmodyfikowana genetycznie postać Kapsla. Jego historia też jest podobna. Różnica jest tylko taka, że tam był wujek mamy, a tutaj jest wujek taty – chociaż nie w takim układzie jak tam. Proste.
Poznawczo chłopiec jest na etapie dziecka trzyletniego. Obelix nie zna kolorów, nie potrafi liczyć, z biedą narysuje koślawe koło. Emocjonalnie mamy do czynienia z absolutnym zerem. Chłopiec zna tylko złość. Podobno jeszcze smutek, chociaż nie udało mi się tego zauważyć. Empatia jest mu zupełnie obca, a ironiczny uśmiech psychopaty, gdy kogoś skrzywdzi albo coś zepsuje, może śnić się po nocach.
Wielokrotnie strofowany przez rozmaite osoby już pamiętam, że w każdym dziecku powinienem poszukiwać czegoś dobrego. Mocnych stron, które można wspierać. Często wracam do historii Kapsla. W nim też poszukiwałem dobra. I nie mogłem znaleźć. Jednak tamten chłopiec bardzo chciał, tylko mu nie wychodziło. Obelix nie chce. Od pierwszego dnia obiecuje, że mi zbije szybę i zniszczy laptopa. Z uśmiechem na ustach oznajmia, że usiądzie psu na łapę, bo chce mu ją złamać.
W ciągu kilku godzin rozwalił wszystko, co udało nam się budować tygodniami. Po jednym wspólnym popołudniu Placek zaczął przeklinać w przedszkolu, a Jacek przestał mówić. Sajgon gryzie teraz każdego kto pojawi się w jego pobliżu, a z Omena i Dagona wychodzą demony uśpione od miesięcy. Obelix jest agresywny i sprzeciwia się wszystkiemu. Te bardziej zdrowe emocjonalnie i psychicznie dzieci próbują się bronić, otaczając pancerzem izolowania się. Te mniej zdrowe, garściami czerpią wzorce do naśladowania.
W takich okolicznościach nie miałem zbyt wielkiego wyboru. Wprowadziłem coś na kształt stanu wojennego. Wydaję polecenia, upewniam się, że zostały zrozumiane i z zimną krwią egzekwuję ich realizację – wszelkimi dostępnymi metodami. Niektórym dzieciom dało to poczucie nieco większego bezpieczeństwa.
Obelix jeszcze nie próbował mnie uderzyć. Przygląda się i ocenia swoje szanse. A mi cały czas chodzi po głowie myśl, że to jest dopiero miesiąc miodowy. Bo na pewno jest – zawsze jest. Nasze wspólne relacje najtrafniej ilustruje pewna moja wymiana zdań z chłopcem:
      
             – No to podwieczorku nie będzie.
             – No i chuj.

Wyjątkowo nie miałem najmniejszych problemów z przyjęciem roli złego policjanta. Wszystkie rozwiązania natury psychologicznej poszły w...
Obelix nie zna żadnych zasad. Z upodobaniem dłubie w nosie i zjada babole, albo grzebie w odbycie upajając się przenoszoną na palcach wonią. I niestety są to najmniej obrzydliwe jego zachowania. I najmniej deprawujące inne dzieci. Nie zamierza też zmienić swoich przyzwyczajeń, bo przecież tak samo robi jego tata, wujek i dziadek.
Jest maniakiem trzaskania drzwiami i wyrywania klamek (również w samochodzie). Panie w przedszkolu zamykają drzwi na klucz, bo ucieka. W przestrzeni publicznej trzeba go wciąż trzymać za rękę (albo za cokolwiek), gdyż wciąż się wyrywa. Gdy mu się to uda, to biegnie przed siebie na oślep – na ulicę, pod samochód.
Trudno się z nim porozumieć, bo inteligencją odbiega od trzyletniego Placka. W którejś jego opinii przeczytałem, że jest na poziomie dwuipółrocznego dziecka. Teraz się z tym zgadzam.
Nie jest zatem wesoło. Majka działa metodami psychologicznymi, a ja chronię inne dzieci. Dobro tego chłopca nie jest moim priorytetem. Przychodzi mi to z łatwością, bo go zwyczajnie nie lubię.

Ostatnio czekaliśmy w samochodzie na Majkę.

     – Jedź – krzyczy do mnie.

     – Uspokój się, czekamy na ciocię – odpowiadam.
     – Jedź wreszcie.
     – (…) – nie reaguję.
     – Jedź. Czy ty kurwa rozumiesz co do ciebie mówię?

Obelix byłby świetnym materiałem badawczym do pracy naukowej. Szkoda tylko, że trafił na nasze dzieci, które cofnął emocjonalnie o kilka miesięcy.

W zasadzie można powiedzieć, że przecież taki chłopiec to nic niezwykłego. Wielokrotnie właśnie tak prezentują się dzieci przywożone z interwencji. Nawet zawyżenie wieku traktuję jak zwyczajną pomyłkę, chociaż miała ona decydujący wpływ na podjętą przez nas decyzję.

Jest jednak w całej tej historii coś, co mnie dziwi, chociaż myślałem, że widziałem już wszystko. Wiele miesięcy temu sąd rodzinny zamknął sprawę Obelixa, ograniczając rodzicom władzę sprawowania opieki nad chłopcem i nakazując znalezienie dla niego rodziny zastępczej. Tyle tylko, że nikogo o tym nie poinformował, a chłopak nadal mieszkał z ojcem, dziadkiem i wujkiem. Mama gdzieś się wyniosła i tyle o niej wiemy. Nawet tata nie wiedział, że ograniczono mu władzę.
Co więc sąd zrobił teraz? Nie mógł umieścić chłopca u nas na czas trwania postępowania, bo przecież żadne postępowanie już nie trwa. Umieścił więc go na stałe. Zrobił zatem coś co jest sprzeczne z prawem. Nie zna pojęcia „pogotowie rodzinne”? Nie wiem jak to się wszystko zakończy, ale nie zamierzam męczyć się z Obelixem przez najbliższe trzy lata, aby potem oddać go do domu dziecka. Ale na szczęście rozwiązań jest przynajmniej kilka. Czyli trzy, chociaż patrząc realistycznie – dwa.

Najważniejsze, że Argon został. Nie wiem czy „dzięki mnie”, czy „przeze mnie”. W każdym razie do mnie należało decydujące zdanie. Zobowiązałem się, że przejmę nad nim nocną opiekę i nieco zwolnię Majkę. W ciągu dnia też w większości chłopiec jest ze mną, bo Majka krąży po przedszkolach, terapiach, lekarzach, sądach i spotkaniach z rodzicami biologicznymi. Chronię Argusa jak mogę przed naszym rodzinnym DPS-em.

Zapewne można zadać pytanie: „Dlaczego?”. Przecież chłopiec mógł zamieszkać w rodzinie, w której miałby spokój, ciszę i byłby noszony na rękach.
Być może jestem przewrażliwiony na punkcie wagi pierwszych miesięcy życia dziecka. Być może dwumiesięczny Argon nawet by nie zauważył, że nagle zaczął zasypiać przy innej osobie, w innym łóżeczku. Być może wystarczyłoby zawieźć go do nowego domu i tak pozostawić (bo tylko taka opcja wchodziła w grę). Zbyt dużo jest tych „być może”. Zbyt mało konkretów. Dla chłopca byłaby to kolejna przejściowa rodzina – typowo zastępcza, na krótko.



sobota, 11 lutego 2023

--- Bezdzietność z wyboru

Sześciu chłopa na jednego. No, nie jest łatwo. Jak czasami Majki nie ma w domu, to aż strach wyjść do toalety, bo pokój natychmiast zamienia się w pole bitwy, stadion sportowy, kosmodrom i parę innych rzeczy jednocześnie. Omen, Dagon, Jacek, Placek, Sajgon i Argus dają popalić. Ten ostatni chłopiec jeszcze tutaj nie zaistniał. Nic dziwnego, bo gdy pisałem poprzedni tekst, jeszcze go nie było na świecie. To siódme dziecko stróża. A właściwie dziewiąte i stróży było kilku. Chłopiec czekał na porodówce trzy tygodnie, bo nikt go nie chciał. Poza mamą oczywiście, która zresztą pozwała szpital o półmilionowe odszkodowanie za bezprawne zatrzymanie jej dziecka. Wzięliśmy Argusa również dlatego, że tę „matkę-wariatkę” mamy w pewien sposób rozpracowaną. Dwójka z jej poprzednich dzieci też u nas była, więc dobrze wiemy z jakich powodów robi afery i komu składa donosy. A przede wszystkim, potrafimy z nią rozmawiać.

Mając świadomość swoich braków czasowych – wyznaczyłem sobie zadanie. Będę przelewał na papier jedną myśl każdego dnia. Jeden akapit, kilka zdań. Więc wyszło jak wyszło.

Dzisiejszy tekst jest wyłącznie moim spojrzeniem na przedstawiany temat. Perspektywą ojca zastępczego, faceta, Pikusia.

Nie wiem, czy Majka odniesie się do tego wpisu, bo zdecydowanie woli mówić i w przeciwieństwie do mnie, nie stroni od szklanych mediów.
Postaram się wziąć do serca jej porady dotyczące nieużywania kwantyfikatorów, co do których podobno mam skłonności. Chociaż osobiście uważam, że nie nadużywam sformułowań typu „każdy”, czy „zawsze”. Być może Majce chodzi o kwantyfikatory stwierdzające, że „istnieje dużo obiektów o jakiejś właściwości” albo, że „prawie wszystkie obiekty mają pewną własność”, czy też, że „istnieje taki obiekt zachowujący się w określony sposób”. Takie kwantyfikatory faktycznie są u mnie na porządku dziennym.
Nieważne. Doszedłem ostatnio do wniosku, że rodzicielstwo schodzi „na psy”. I to rodzicielstwo bardzo szeroko rozumiane. Jest coraz mniej rodziców biologicznych, adopcyjnych i zastępczych. Ci pierwsi nie za bardzo mnie interesują, ale ci następni owszem, bo dzieci potrzebujących rodziny jest coraz więcej. W naszym powiecie brakuje nawet rodziców adopcyjnych. Nikt nie czeka już latami na dziecko, również to malutkie i zdrowe. W kwestii rodzicielstwa zastępczego jest jeszcze gorzej. Z roku na rok, coraz mniej osób kończy szkolenie z myślą o zaopiekowaniu się bliżej nieokreślonym dzieckiem. Najczęściej szkolą się rodziny spokrewnione (z wyjątkiem dziadków i rodzeństwa danego dziecka – bo te nie mają takiego obowiązku) oraz mające mniejsze szanse na adopcję (choćby osoby samotne albo żyjące w nieformalnych związkach). Rodzin rozważających pozostanie pogotowiem rodzinnym, albo rodzinnym domem dziecka nie miałem przyjemności poznać już od kilku lat. Trudno mi sobie przypomnieć nawet jakąkolwiek rodzinę zastępczą zawodową, która byłaby młodsza stażem niż my. Żeby nie było, że znowu używam kwantyfikatora – zapewne takie są. Być może nawet w naszym powiecie. Ale ich nie znam.
Do takiego stanu rzeczy w jakiś sposób udało mi się przywyknąć. Stanu, który mógłbym określić słowami: „brak motywacji”.
Gdyby ktoś mnie zapytał o receptę na poprawienie tej sytuacji, to musiałbym bezradnie rozłożyć ręce. Niektórzy uważają, że jest nią zwiększanie nakładów finansowych w postaci wypłacanych pensji rodzicom zawodowym, zatrudnienie na etat (a nie umowę-zlecenie), prowadzenie szkoleń, czy umożliwianie korzystania z superwizji. W jakiejś mierze się z tym zgadzam i nawet widzę, że coś w tej kwestii zaczyna się dziać.
Zastanawiam się tylko, gdzie istnieje umowna linia, po przekroczeniu której, rodzina zastępcza przestaje być rodziną – staje się mini domem dziecka.
Pewnie mało kto pamięta zespół Breakout. W jednym z ich tekstów jest taki oto fragment:

     „Kiedy byłem małym chłopcem hej.

      Wziął mnie ojciec i tak do mnie rzekł.
      Najważniejsze co się czuje.
      Słuchaj zawsze głosu serca hej.

      Kiedy byłem dużym chłopcem hej.

      Wziął mnie ojciec i tak do mnie rzekł.
      Głosem serca się nie kieruj.
      Tylko forsa ważna w życiu jest.”

Coraz częściej widzę jak idee zaczynają sięgać bruku (zapożyczając z kolejnego mistrza pióra). System zaczyna motywować pieniędzmi. Chyba nie chcę rozwijać tego tematu.

Moim marzeniem byłby szybki i bezpłatny dostęp do specjalistów umożliwiający diagnostykę, leczenie, terapię i rehabilitację. Szybkie zamykanie spraw w sądzie. Sprawny nadzór nad rodzinami monitorowanymi przez pomoc społeczną. Tworzenie zespołów odpowiedzialnych za rodzinę od dnia, w którym odebrano jej dziecko.

Do systemu pieczy zastępczej trafiają coraz starsze dzieci. Jeszcze kilka lat temu, w większości przychodziły do nas kilkumiesięczne (czasami tylko kilkudniowe) maluchy. Mając nieco ponad rok, były już umieszczane w rodzinie docelowej. Teraz jest tak, jak to staram się opisywać. Niemowlaki są rzadkością. Przychodzą dzieci, których rodzicom dawano szansę. Dzieci, które mają dwa, trzy, cztery i więcej lat. Dzieci nie potrafiące mówić, jeść, przytulać się. Dzieci, które pewnych rzeczy już nie nadrobią, bo ich czas zwyczajnie minął. Dzieci, którymi nikt już nie jest zainteresowany.

Osoby, z którymi rozmawiamy, często dziwią się jak to jest możliwe. Przecież ludzi zmagających się z bezdzietnością jest coraz więcej, a cztero, pięcio, a nawet siedmiolatek, to przecież jeszcze małe dziecko. Takie, które potrzebuje miłości, zainteresowania i potrafi to odwzajemnić, zapełniając jakiegoś rodzaju pustkę w rodzinie. Moim zdaniem jest to stwierdzenie, o którym trudno powiedzieć, czy jest prawdziwe, czy fałszywe. Do tego, im dłużej moje życie jest związane z pieczą zastępczą, tym moje wątpliwości stają się coraz większe.

Wielu uważa, że piecza zastępcza jest słabo promowana, że trzeba o niej mówić, zachęcać, pokazywać pozytywne przykłady. Pytanie, jak to robić? Jak sprawić, aby przypadkowo nie zniechęcić, pozbawiając starsze dzieci szans na rodzinę, a dorosłych upewniać o sensie życia w bezdzietności.

Jak mówić do „niej”, a jak do „niego”? Bo gdy myślę o rodzicielstwie zastępczym, to kobietę i mężczyznę zaczynam postrzegać niemal jak dwa odrębne gatunki. „Ona” jest bardziej emocjonalna i wytrwała – „on” jej zupełnym przeciwieństwem. „On” myśli, kalkuluje i wcale nie zamierza zaprzeczać istnieniu negatywnych emocji, ani z nimi walczyć. Jak nie daje rady, to odchodzi, albo przynajmniej się wycofuje. Nie udaje, że jest fajnie. Znam wiele rodzin zastępczych, w których została tylko mama. I nawet rozumiem argumenty obu stron.

Dlatego podjęcie decyzji o pozostaniu rodziną zastępczą jest rzeczą niezwykle trudną. Często słyszę jak kobiety zafascynowane chęcią pozostania matką zastępczą mówią, że ich facet „nie mówi nie”. Moim zdaniem to za mało.

Kobieta potrafi zakochać się w dziecku, którego nigdy nie widziała. Potrafi tęsknić za dzieckiem znanym jej tylko z opowiadań albo z opisów. Czekać na kogoś, kto jeszcze nie ma twarzy, imienia, wieku, a nawet płci.
Mężczyzna na rozbudzenie się uczucia potrzebuje czasu. I bywa, że nie zawsze ono przyjdzie. Poza tym, potrzebuje też konkretnej osoby – dziecka, które widzi.

Nasz system nie za bardzo na to pozwala. Przyszli rodzice (adopcyjni lub zastępczy) wielokrotnie muszą podjąć wstępną decyzję tylko na podstawie rozmowy z pracownikiem takiego albo innego urzędu. Osobą, mającą wielokrotnie mgliste pojęcie o dziecku, które prezentuje. Często widzą dziecko pierwszy raz na oczy dopiero na spotkaniu, gdyż wcześniej nikt nie chce im pokazać choćby jego zdjęcia. I najczęściej uważają, że tego pierwszego postanowienia nie wypada już zmieniać.

O ile może mieć to jakieś uzasadnienie w przypadku dziecka kilkumiesięcznego, może nawet kilkunastomiesięcznego – to już dwulatek jest osobą, którą należy postrzegać razem z jej pełnym bagażem doświadczeń, nawyków i potrzeb. W starszych dzieciach coś zostaje już na zawsze. Jest to coś, co powoduje, że niektórzy nawet po latach mówią: „To ciągle nie jest nasze dziecko”. Dlatego uważam, że takie dzieci trzeba wcześniej dobrze poznać, a w razie jakichkolwiek wątpliwości umieć powiedzieć "nie"  zanim będzie zbyt późno.

Niestety starszych dzieci trafiających do pogotowi rodzinnych jest coraz więcej, a te młodsze tak długo czekają na decyzje sądów, że po miesiącach, a nawet latach, też stają się starsze. Nie chcę znowu wieszać psów na sądach, ale to one niestety są wąskim gardłem. Sędziowie najczęściej są bardzo asekuranccy. Z jednej strony boją się szybko pozbawić władzy rodziców biologicznych, a z drugiej nie chcą im oddać dzieci zbyt pochopnie. Gdy dziecko jest już zabezpieczone w jakiejś rodzinie, to najchętniej nie robiliby nic.

Przez kilka pierwszych miesięcy po umieszczeniu dziecka w naszej rodzinie, wiele się nie dzieje. Poza tym, że dziecko się starzeje i coraz bardziej przywiązuje do rodziny, w której przebywa.

Opiszę naszą aktualną sytuację. Być może nie znam jakichś szczegółów i niewykluczone, że trwają gdzieś jakieś intensywne prace zmierzające do osadzenia dziecka na stałe w konkretnej rodzinie, ale nic o tym nie wiem. Odnoszę nawet wrażenie, że to my – a w zasadzie sama Majka – próbujemy przejąć rolę nieistniejących zespołów, które powinny zająć się rodzicami biologicznymi od samego początku. Przedstawić im uczciwie całą sytuację, ustalić z nimi zasady wyjścia z kryzysu i nakreślić krok po kroku wszystko co muszą zrobić w określonym czasie, aby odzyskać dziecko. Bo tak prawdę mówiąc, tuż po odebraniu dziecka, nikt się nimi nie zajmuje w sposób kompleksowy. Pierwsze próby przekazania rodzicom informacji na temat tego z czym się mierzą, mają miejsce na pierwszym zespole w PCPR, o ile oczywiście rodzice zechcą na niego przyjść. Ma to miejsce dopiero po trzech miesiącach od odebrania im dziecka. Pomoc społeczna robi swoje, ale tylko wtedy gdy rodzice korzystają z jej usług. Kurator się pojawia, albo i nie, a sąd... chyba tylko zbiera dokumentację. Oczywiście działają tutaj różne mechanizmy, bo przecież można powiedzieć, że kuratora wysyła sąd, a organizator pieczy zastępczej powiadamia ośrodek pomocy społecznej. Ponieważ nic nie jest jednak obligatoryjne, to Majka próbuje tę tajemną wiedzę rodzicom przekazać. Wielokrotnie jednak nikt jej za bardzo nie słucha, bo przecież jest tylko matką zastępczą i rodzice najczęściej uważają, że to ona powinna im się tłumaczyć.

SAJGON

Po miesiącu od zamieszkania chłopca w naszym domu, do Majki zadzwonił „tatuś”. Oczywiście z pretensjami, że mu zabrała dziecko. Bo przecież on o niczym nie wiedział, jest porządnym ojcem i w ogóle żąda, aby Majka się wytłumaczyła jakim prawem chłopiec znalazł się w naszej rodzinie. Rozmowa nie była miła. W zasadzie cały czas trudno nasze relacje nazwać choćby poprawnymi. Tata nie zamierza skorzystać z pomocy asystenta rodziny, bo właśnie wynajął prawnika. Przez długi czas nie dostarczał dokumentów medycznych i książeczki zdrowia chłopca twierdząc, że najpierw musi się dowiedzieć za co zabrano mu dziecko. Ponadto żądał od Majki, aby pytała go o zgodę w każdej sprawie, nawet jak mały ma katar i chce iść z nim do przychodni. No to wysłała mu sms-a z pytaniem, czy Sajgon ma chodzić w przedszkolu na religię. Facet myśli do dzisiaj. A tak w ogóle, to cały czas twierdzi, że chłopiec w jego domu wszystko jadł, mówił i nawet sam korzystał z toalety. U nas dopiero zapomniał jak się gryzie, wypowiada sylaby i że nocnik wcale nie służy do zabawy. Szkoda tylko, że jego nieobecność zauważył dopiero po miesiącu – co Majka nie omieszkała mu wygarnąć.
W zasadzie nie byłby to jakiś nietypowy przypadek, gdyby nie to, że już zaczęliśmy szukać dla Sajgona nowej mamy. Sprawa w sądzie będzie się zapewne wlokła i wlokła, bo rodzice nie będą chcieli odpuścić. Najpierw poczekamy kilka miesięcy na wyznaczenie terminu rozprawy, potem drugie tyle na badanie więzi przez biegłych, a jak we wszystko włączy się prawnik podważający wszelkie opinie i badania, to mogą z tego wyjść lata. I dlatego szukamy mamy, która wytrzyma wszystko psychicznie i zaufa, że po roku czy dwóch, żaden sędzia nie zdecyduje o przeniesieniu Sajgona do rodziców, zrywając brutalnie dotychczasowe więzi. W zasadzie to już znaleźliśmy taką mamę. Nawet nie wystraszył jej tatuś dominujący nad mamusią oraz nie mający zielonego pojęcia o umiejętnościach i potrzebach swojego syna. Nawet w pewien sposób stał się jej wyzwaniem, przeciwnością losu, z którą chętnie się zmierzy.
Naszym zadaniem jest teraz tylko sporządzanie notatek ze wszystkich spotkań i rozmów, jak choćby tej przez telefon:

      – Dlaczego pani mówi do mojego syna Sajgon – zapytał.
      – Bo tak mu pan dał na imię – odpowiedziała Majka.
      – To jest Sajgonek.
      – Na Sajgonek nie reaguje.
      – Pani dopiero zobaczy na spotkaniu jak się ucieszy, bo ja zwracam się do niego jeszcze innym, specjalnym imieniem.

No i doszło do spotkania. Sajgon nie chciał pójść do rodziców, nie chciał się do nich przytulić. Z objęć mamy wyrywał się do samego końca, a tacie w końcu jakoś udało się przekupić go zabawką. Nie reagował ani na Sajgonek, ani na „male, male chopec”, co miało mu sprawić ogromną radość. Ale chociaż dostaliśmy książeczkę zdrowia i karty wypisów ze szpitali. Mogliśmy zacząć objazdówkę po lekarzach, do których chłopiec miał chodzić... a nie chodził.
Pozostaje teraz tylko wiara w nową mamę. W to, że coś jej nie przerazi. Kilka pierwszych spotkań u specjalistów potwierdza nasze wnioski wynikające z obserwacji chłopca. Jego stan wynika przede wszystkim z zaniedbań. Sajgon nie wykonuje poleceń, bo ich nie zna, ale jego mózg jest bardzo plastyczny i szybko się uczy. Nie ma wiedzy, ale ma potencjał. Autyzm został odrzucony. Rozpoczęliśmy terapię logopedyczną, a wczesne wspomaganie rozwoju ma w domu i w przedszkolu, do którego go zapisaliśmy. Później przyjdzie czas na SI. Ale wszystko w swoim czasie, bo nadmiar bodźców negatywnie wpływa na Sajgona. Z cichego i spolegliwego chłopca stał się aferzystą. Wszystkich bije, szarpie. Gdy coś nie jest po jego myśli to rzuca zabawkami, krzyczy, tupie, wali pięścią w stół. Nawet Dagon nie może sobie z nim poradzić, a ja musiałem zrezygnować z zasady, że nie reaguję dopóki krew się nie leje. Bo lałaby się często.
Nowa mama nie jest tym przerażona. Zwłaszcza, że będąc tylko w jej towarzystwie, Sajgon zachowuje się wzorowo. Jeszcze jest na etapie miesiąca miodowego. Podobnie zresztą jak mama, która wciąż patrzy przez różowe okulary. Jako przykład mogę podać wydawanie dźwięków przez chłopca. Sajgon nadal nie potrafi wypowiedzieć sensownego słowa, chociaż jest straszną gadułą. Zwłaszcza podczas posiłków. Ja w tym momencie mówię: „Co on tak jęczy”, a mama: „Jak on ślicznie mruczy. Widać, że mu smakuje”. Chodzenie za mną krok w krok zaczyna mnie irytować. W ocenie mamy jest to zapewne (i słusznie) wyrażenie potrzeby bliskości, więc cieszy się, gdy za nią też chodzi i ślicznie mruczy.
Przejście do nowej rodziny zastępczej nie będzie żadnym problemem z technicznego punktu widzenia. Akurat zmianę sposobu zabezpieczenia sądy realizują niemal od ręki – w ciągu tygodnia, dwóch. Ale musimy być pewni. Póki co, mama stopniowo wdraża się w nową rolę, a my staramy się poznać rodziców biologicznych. Są nietypowi. Pojawili się znikąd. Nikomu nie są znani.

OMEN i DAGON

Chłopcy są przykładem tego, jak ważne jest poznanie dziecka przed podjęciem decyzji – tej często najważniejszej w życiu. Przypomnę tylko, że od roku mamy zlecenie sądu na znalezienie dla nich rodziny zastępczej. Przez grzeczność pominę... Albo nie. Niby dlaczego mam mieć litość dla sądu. Najpierw twierdził, że nie może wyznaczyć terminu rozprawy, bo mama siedzi. Ale wyszła już kilka miesięcy temu i nadal nic się nie dzieje. W tym czasie odezwała się do Majki dwa razy. Za pierwszym razem zadzwoniła, że jest chora i na razie nie może spotykać się z synami, a później przysłała sms-em życzenia urodzinowe. Być może gdyby sąd odebrał jej prawa rodzicielskie, to jacyś rodzice adopcyjni skusiliby się na dwójkę uroczych czterolatków wychodzących z traumy rozstania. Sarkazm? Tak. Bo ani oni uroczy, ani nigdy nie mieli traumy rozstania. Prędzej zaburzenia więzi, a postępy w zdrowieniu duszy idą jak po grudzie. Ale idą. Nieregularnie, raz do przodu, raz do tyłu. Dagon znowu wrócił do swojego „tak-nie”, chociaż wydawało się, że mamy to już definitywnie za sobą.
W tej chwili szukamy dla chłopców rodziców wszędzie. Ich zegar biologiczny tyka coraz szybciej i za chwilę nie będzie już żadnej alternatywy. Pozostanie tylko placówka.
Nie ma chętnych wśród rodzin zastępczych ani preadopcyjnych. Może więc być byle jaka rodzina. Wystarczy umowa wolontaryjna, wstępna kwalifikacja psychologiczna i deklaracja ukończenia szkolenia dla rodziców zastępczych. Inaczej mówiąc „chęć szczera”. Jest ktoś chętny?
Jest jeszcze jeden warunek, który my stawiamy (Majka i ja). Rodzice muszą chłopców dobrze poznać.
Jakiś czas temu pojawili się rodzice, którzy nie mieli jeszcze żadnych szkoleń. Mieli je w planach, a o naszych bliźniakach usłyszeli... gdzieś. Zakochali się w chłopcach nawet ich nie widząc. W zasadzie już na tym etapie byli zdecydowani. Ale rozpoczęły się spotkania i wspólne wypady za miasto (dokładniej „za wieś”). Wszyscy byli sobą zauroczeni. Był to miesiąc miodowy. Często nawracam do tego fenomenu, ale każdy potencjalny rodzic zastępczy powinien o tym pamiętać. Żadna ze stron nie jest wtedy sobą. Z mojego punktu widzenia, im szybciej on się kończy, tym lepiej. W przypadku bliźniaków skończył się po trzech tygodniach. Rodzice podjęli decyzję, że jednak nie dadzą rady. Nie drążyliśmy tematu. Oficjalnie stwierdzili, że dwójka naraz trochę ich przerasta. Zarówno emocjonalnie, jak też finansowo. Czy chodziło o zespół objawów „ona-on”? Tego nie wiem, ale był to już ostatni moment na rezygnację, bo zaczęły mieć miejsce takie moje wymiany zdań z chłopcami:

      – Kiedy przyjdzie do mnie mama – powiedział Omen.
      – Przecież ty się nie spotykasz z mamą.
      – Mama Kasia.
      – Aaaaaa, ciocia Kasia.

Bliźniaki nie mogą doczekać się swojej mamy. W ciągu półtora roku pobytu w naszej rodzinie, poznali już wiele mam. Jednak każda zabierała kogoś innego. Żadna nie przyszła po nich.

A ja wybiłem sobie z głowy pomysł rozdzielenia chłopców. Muszą odejść razem. Nawet jeżeli będzie to miał być dom dziecka.

JACEK i PLACEK

Tutaj sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Z całych sił wspieramy mamę biologiczną, chociaż mamy świadomość, że nigdy nie będzie ona „matką roku”. Ale chłopcy się z nią spotykają, ciągle o niej mówią i tęsknią. Sąd nie za bardzo dowierza naszym obserwacjom, bo zlecił badanie więzi. Chociaż może bardziej chodzi mu o określenie kompetencji rodzicielskich. Niestety zdecydowanie wydłuży to czas pobytu braci w naszej rodzinie.
Mnie, bardziej niż mama, niepokoi tata. A właściwie wujek, który nie za bardzo ma ochotę na współpracę z kimkolwiek – chociaż powinien. Jednak nie będę się wychylał, bo jeszcze zaszkodzę. Dla sądu wujek nie jest tatą, więc jest poza zakresem zainteresowania. Zresztą najwięcej do powiedzenia mogłaby w tym względzie mieć asystentka rodziny.
Gdybym miał doradzać sądowi, to nieśmiało bym zauważył, że tutaj w zasadzie nie ma alternatywy. Bo kto zechce zaopiekować się Jackiem mającym bardzo silną więź z mamą? Komu spodoba się mało rozgarnięty Placek przypominający wyglądem Quasimodo? Niewykluczone, że dla rodziców zastępczych silne więzi z rodziną biologiczną są większą przeszkodą niż zaburzenia więzi. Przynajmniej dla wielu z nich. Chociaż chłopcy są całkiem fajni. Ostatnio nawet coś zaiskrzyło między mną, a prawie niegadającym Plackiem. Może jest to tylko kwestia czasu, a może chodzi o Sajgona, który chyba za cel postawił sobie dręczenie Placka. Stałem się zatem obrońcą chłopca. Siada obok mnie. Wymieniamy spojrzenia, a czasami nawet kilka zdań.

ARGUS

Wspomniałem o nim na samym początku. Właściwie nie wiem dlaczego chłopiec nie poszedł do preadopcji skoro od jakiegoś czasu istnieje u nas taka możliwość. Mogę tylko przypuszczać, że skoro ósemka starszego rodzeństwa jest w pieczy zastępczej, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że ta tradycja będzie kontynuowana i sąd również w tym przypadku nie odbierze mamie władzy rodzicielskiej. Nie, to nie. Sami zaczęliśmy szukać mamy zastępczej i jedną mamy już na oku. Szkoda czasu.

Można zadać pytanie, jak to wszystko ma się do tematu tego wpisu?

Otóż zauważyłem, że sporo osób jest bardzo otwartych na pieczę zastępczą, o ile nie dotyczy ona ich. Nawet zdarzyła nam się kiedyś kandydatka na mamę, która była zachwycona jednym z naszych dzieci. Znała je nie tylko z opowieści, a do tego była po szkoleniu. „Jak ja bym chciała zostać jego mamą” – mówiła. No i stał się cud, nagle mogła spełnić swoje marzenie. Nic z tego nie wyszło.
Trudno jest zostać rodzicem nieswojego dziecka. Często łatwiej zaakceptować bezdzietność. Im dziecko jest starsze, tym trzeba się liczyć nie tylko z większą ilością traum i zaburzeń, ale również przyzwyczajeń, które czasami mogą irytować. A wówczas rodzice mówią: „Moje dziecko tak by nie robiło”. Może tak, może nie. Pewnie robiłoby coś, co drażniłoby innych.
Wielokrotnie są to drobiazgi, które urastają do niebotycznych rozmiarów i stają się rzeczywistym problemem.
Podam niewinny przykład. Jeden z naszych chłopców zanim cokolwiek zje, musi to powąchać. Niby błahostka, ale nie może się tego natręctwa pozbyć. Inny nie zaśnie bez skarpetek, a kolejny nie pójdzie do przedszkola bez podkoszulki.
Jedna znajoma mama (akurat adopcyjna) mówiła o swoim dziecku: „Ona jest tak bezmyślna, że nie wiem jak mam z nią rozmawiać”. Ta „ona” miała tylko cztery lata. Zupełnie jak nasz Omen, który na pytanie: „Z czego jest zrobiony kubeczek od jogurtu?”, odpowiada: „Ze śmieci”. Akurat takie sytuacje mnie nie ruszają. Może dlatego, że on nigdy nie będzie moim dzieckiem na stałe, a może dlatego, że znam inne czterolatki, które wcale nie są mądrzejsze.

Czasami się zastanawiam, czy ten blog jest jakąkolwiek formą promocji pieczy zastępczej. Być może wprost przeciwnie. Być może komuś pomagam... ale w podjęciu decyzji o pozostaniu bezdzietnym. Trudno.

Albo inaczej – może to i lepiej.