niedziela, 29 października 2017

MARUDA

W zasadzie chciałem napisać na zupełnie inny temat. Jednak w komentarzach pod ostatnim postem pojawił się nowy wątek (który niechcący sam zainicjowałem). Mam na myśli politykę prorodzinną, która zmierza w kierunku wzmacniania rodzin biologicznych, nawet kosztem szeroko rozumianego bezpieczeństwa dziecka. Maruda, mimo że ma ogromne szanse na normalne życie w normalnej rodzinie, może stać się ofiarą systemu tworzonego przez dorosłych.
Chłopiec przebywa z nami już cztery miesiące (zresztą razem ze swoją siostrą). Jest to podstawowy czas, w którym dziecko powinno znajdować się w pogotowiu rodzinnym, i w którym to czasie powinny być podjęte jakieś kroki prawne. Na tą chwilę, jest wyznaczony termin rozprawy. W najlepszym razie, dzieci zamieszkają w nowej rodzinie adopcyjnej mniej więcej na Wielkanoc (może nieco wcześniej).

Organizator pieczy zastępczej zwołuje co trzy miesiące tak zwane zespoły, mające na celu dokonanie oceny dzieci przebywających w rodzinach zastępczych. Prawdę mówiąc, w przypadku Marudy miałem okazję uczestniczyć w takim zespole po raz pierwszy. Najczęściej pozostaję w domu razem z dziećmi, a na spotkanie jedzie Majka, jako ta bardziej wygadana.
Gremium jest dość liczne. Przede wszystkim są rodzice biologiczni (chociaż nie zawsze udaje im się dojść), dalej pani dyrektor PCPR-u, psycholog, koordynator pieczy zastępczej, pracownik socjalny, asystent rodziny lub ktoś inny ze strony ośrodka pomocy społecznej, kurator sądowy, osoba z ośrodka adopcyjnego, Majka … no i tym razem byłem ja.
W zasadzie występowałem tam jako obserwator. Wyrażanie opinii rodziców zastępczych spoczywało na Majce (jako tym rzeczniku prasowym naszego pogotowia), więc ja mogłem coś dopowiedzieć, ale nie musiałem. A jednak „stresik” był.
Za to rodzice biologiczni – pełen luzik. Mama jakby nieobecna. Odpowiadała podobnie jak dziecko kilkuletnie. Zapytana, czy chce się starać o odzyskanie dzieci, mówiła że tak (bez większych komentarzy). Stwarzała jednak wrażenie, iż gdyby zadać jej pytanie nieco inaczej, na przykład „rozumiem, że pani celem wcale nie jest odzyskanie syna i córki?”, również odpowiedziałaby „tak”. Tata nieco bardziej kumaty, chociaż nie do końca wiedział ile ma lat (zupełnie jak nasz Kapsel). W rodzinie była przemoc, problemy z alkoholem. Od kilku lat nadzór kuratora i ciągła opieka ze strony pomocy społecznej – dokładnie tak … opieka.
Tata zapytany, czy uważa, że powinien podjąć jakieś kroki, aby stworzyć dzieciom odpowiednie warunki rozwoju, stwierdził że wszystko jest w porządku i nie zamierza niczego zmieniać w swoim życiu. Chociaż wcześniej mówił, że planuje sobie coś tam wszyć. Nagle zmienił zdanie, albo nie zrozumiał o czym jest cała dyskusja. Do tego rodzice już nie są razem. Mama krótko po odebraniu jej maluchów, znalazła sobie nowego chłopaka. W międzyczasie już kilka razy odchodziła i wracała do taty dzieci. Na spotkaniu stwierdziła, że nie chce mieć już z nim nic do czynienia. Tyle, że kurator takie teksty podobno słyszał już wiele razy.
Wnioski ze spotkania były jednoznaczne – brak wszelkich kompetencji do sprawowania władzy rodzicielskiej. Do tego jeszcze dochodzi negatywna opinia biegłych (tak zwane badanie więzi), która była tak jednoznaczna, że dzieci nie powinny nawet znaleźć się w naszej rodzinie, tylko od razu zostać skierowane do adopcji.

Od tamtego spotkania minęło już trochę czasu. Wydaje mi się, że rodzice dostali jasne przesłanie, że nie muszą się zmieniać, mogą robić co chcą. Tyle tylko, że w rodzinie jaką tworzą - Maruda i Sasetka być nie mogą. Mama chyba sobie już odpuściła (chociaż jednoznacznie tego nie powiedziała), ale tata chce walczyć o odzyskanie dzieci.
W jakim celu? Od czasu gdy chłopiec z dziewczynką u nas przebywają, jeszcze ich nie odwiedził. Podobno jest zapracowany. Ale czasami dzwoni. Dopytuje co u nich słychać. Nawet padają propozycje spotkania. Niestety facet ma pecha, bo trafił na Majkę. Nie stwarza mu ona problemów z widzeniami, ale zawsze proponuje spotkanie w piątek. Tego dnia, tata Marudy otrzymuje tygodniówkę i rozpoczyna się impreza. Dzieci schodzą na drugi plan. Osobiście nie mam do niego o to pretensji. Niech tylko pozwoli im odejść do normalnej rodziny. Zastanawiam się, czy ma on jakikolwiek plan na wypadek, gdyby jednak sąd wyraził zgodę na powrót dzieci do jego domu? A właściwie gdzie jest jego dom? Dzisiaj tu, jutro tam. Co z nimi zrobi, gdy zaprosi kolegów na weekendową balangę. Dotychczas dzieci jakoś w tym czasie ogarniała mama, chociaż wesoło chyba nie było. A może wprost przeciwnie … siostra Marudy po dziś dzień często budzi nas z piosenką na ustach: „sto lat, sto lat ...”
Niestety tata chłopca już zapowiedział, że w przypadku niekorzystnej dla siebie decyzji, odwoła się od wyroku, co spowoduje że Maruda być może opuści naszą rodzinę w wieku czterech lat … i być może właśnie do niego. A dziewczynka? Nawet jeżeli odwołanie nie przyniesie pożądanego skutku, Sasetka może być już dzieckiem szkolnym. W tym wieku, szanse na adopcję maleją w postępie wykładniczym.
Czytając ten opis, można pomyśleć – co za rodzina? Przecież takim ludziom natychmiast powinni odbierać dzieci. Problem polega na tym, że taka sytuacja i zachowania rodziców, których dzieci są umieszczane w naszej rodzinie, to pewnego rodzaju standard. Bardzo podobnie jest w innych rodzinach zastępczych, w innych miastach. A jednak bywa, że dzieci wracają – w imię korzeni, w imię twierdzenia, że w rodzinie biologicznej jest najlepiej (niezależnie od tego, jaka ona jest).
Świadomie o rodzicach Marudy nie użyłem słowa „rodzina patologiczna”, bo co ono w zasadzie znaczy – wadliwa, chorobliwa, nienormalna? Wszystko zależy od punktu widzenia. Rodziny biologiczne naszych dzieci zastępczych żyją w środowiskach, dla których takie postępowanie i zachowanie, jest normalne.
Dla mnie nie jest to normalne. Wydaje mi się, że przegrali swoje życie, że nie dali rady, że gdzieś się zagubili. Błądzenie jest ludzką rzeczą. Tylko czy są tacy mądrzy rodzice, którzy potrafią się do tego przyznać? Wątpię, przecież ich rodzice, rodzeństwo, kuzynostwo, żyje dokładnie tak samo.

Tym razem walczyć o dzieci chce tata. Sytuacja dość nietypowa, ponieważ ojcowie z reguły nie za bardzo są zainteresowani swoim potomstwem (zwłaszcza jeżeli konsekwencją nie jest płacenie alimentów).
Ciekawy jestem jak postąpi sąd?
Sprawa wydaje się prosta. Po jednej stronie jest tata, po drugiej cała reszta PCPR, OPS, OZSS, OA, kurator sądowy. Taka trochę walka Dawida z Goliatem. Czy wynik tej walki może być podobny?
Chyba może. Opacznie rozumiane prawo dziecka do korzeni, wiara w możliwość naprawienia rodziców biologicznych, kolejne dawanie szansy … to może być droga, którą pójdzie sędzia.
Czy zmiana takich rodziców jest realna? Ja już w to nie wierzę. Tym bardziej, że psychologowie pracujący z rodzicami zastępczymi też podkreślają, że kilkunastoletniego (a czasami nawet kilkuletniego) dziecka nie da się już znacząco zmienić. Nawet jeżeli postępuje ono w sposób niewłaściwy, to nie dlatego, że chce sprawić przykrość swoim rodzicom zastępczym. Ono już takie jest. Tym bardziej nie da się zmienić dorosłych ludzi.
Zastanawiam się tylko, po co ich zmieniać, skoro im z tym dobrze.
Na wspomnianym na początku zespole, rodzice Marudy wcale nie chcieli usłyszeć tego, co powinni zrobić, aby odzyskać dzieci. Chcieli usłyszeć to, co powinni powiedzieć, aby nas zaspokoić. Myślę jednak, że bardzo się mylili, bo my chcielibyśmy usłyszeć, że dają dzieciom zielone światło do życia w rodzinie adopcyjnej.

W zasadzie, powinienem teraz napisać tak jak w niektórych filmach, że wszelkie podobieństwa do opisanej historii są tylko przypadkowe. Pewnie niejedni rodzice biologiczni mogliby w tym opisie odnaleźć siebie … gdyby zaglądali na takie strony.

A sam Maruda? Jaki jest?

Ocena rozwoju dziecka na podstawie obserwacji opiekunów (prawie 2 lata).

Maruda dosyć ciężko adaptował się w naszej rodzinie. Być może po części wynikało to z faktu, że cały czas był dokarmiany mlekiem mamy. Oderwanie od piersi mogło spowodować, że całe swoje przywiązanie przeniósł na mamę zastępczą. Większość czasu spędzał na jej kolanach. Początkowo histerycznie reagował na widok łóżeczka. Tata zastępczy (czyli ja) musiał się sporo napracować, aby zaskarbić sobie jego względy. Przez kilka dni nie chciał ze mną zostawać sam na sam. Szedł pod drzwi (za którymi zniknęła wychodząca mama zastępcza), rzucał się na ziemię i płakał. Nie pomagały żadne sztuczki. Po kilku (czasami kilkunastu) minutach sam się uspokajał i dalej już było dobrze. W tej chwili (po ponad trzech miesiącach) jest już dużo lepiej, jednak nadal bywa, że w ten sposób reaguje na osoby obce, lub takie, które rzadko widzi (chociaż nie wszystkie). Bywa więc, że emocje go przerastają, wówczas kładzie się na ziemi, zasłania oczy i krzyczy.
Z mamą biologiczną spotkał się do tej pory trzy razy. Przy pierwszym spotkaniu (które miało miejsce po ponad miesięcznym niewidzeniu się), chłopiec nie zechciał nawet zejść z kolan mamy zastępczej. W kolejnych dwóch przypadkach było już lepiej.

Wykaz umiejętności dziecka:

  • Pod względem fizycznym, Maruda nie ustępuje swoim rówieśnikom. Sprawnie chodzi i biega. Nie stanowią dla niego przeszkody ani schody, ani tapczan, ani nawet pies. Ten ostatni jest aktualnie chyba jego ulubieńcem, ponieważ spędza z nim dużo swojego wolnego czasu. Przytula się do niego, głaszcze. Bywa nawet, że zaśnie w jego objęciach, a nawet w trakcie przechodzenia przez niego. Już dwa razy zdarzyło się, że zastaliśmy go śpiącego w pozycji, w której głowa znajdowała się po jednej stronie Furii (czyli psa), a nogi po drugiej. Cieszymy się tylko, że psu to zupełnie nie przeszkadza.
  • Mimo swojej ruchliwości, Maruda jest chłopcem karnym, przestrzegającym określonych zasad, które doskonale rozumie. Rzadko kiedy próbuje się im przeciwstawić. Barierki ochronne przy wejściu na schody i do kuchni, na dobrą sprawę mogłyby nie istnieć. Dochodzi nawet do sytuacji, że (gdy ktoś zostawi je uchylone) podchodzi i je zamyka.
  • Lubi chodzić wokół kominka (albo samodzielnie, albo w parze). Zauważyliśmy, że jest to swego rodzaju terapia uspokajająca, którą większość dzieci sama sobie wymyśla. Nawet siedmioletni Kapsel, w ten sposób się chociaż na chwilę wycisza. Niestety tylko na chwilę, bo z każdym okrążeniem przyspiesza … w końcu jest bieg. Maruda jest dużo bardziej stonowany.
  • Potrafi bawić się samodzielnie. Nauczył się budować wieżę z klocków, a nawet tory dla samochodów, potrafi dopasować kształty klocków do otworów. Do rozwoju społecznego też trudno mieć jakieś zastrzeżenia (może poza pewną nieśmiałością w stosunku do obcych). Bardzo chętnie bawi się w towarzystwie innych dzieci lub z dorosłymi, których zna i lubi.
  • Maruda jest dzieckiem bardzo pogodnym, uśmiechniętym i (jak nam się wydaje) bystrym. Bardzo łatwo zapamiętuje rozmaite rzeczy. Potrafi odnieść talerz po jedzeniu, wie gdzie trzeba wyrzucić pieluchę, czy odłożyć zabawkę. Jako pierwsze (przebywające u nas) dziecko w tym wieku, nie traktuje psiej miski z wodą jak kropielnicy, chociaż początkowo bardzo go ona intrygowała. Za to bardzo lubi miskę z chrupkami psa i na zabawie nią potrafi się skupić na kilka ładnych minut. Jednak również różni się trochę pod tym względem od innych dzieci. Nie wyjada psu jedzenia, lecz przekłada karmę z miejsca na miejsce. Najpierw wyjmuje jedzenie z miski na podłogę (po jednej chrupce). Gdy miska jest już pusta, rozpoczyna przekładanie w drugą stronę. Takich cykli może wykonać kilka. Niestety najczęściej kończy zabawę, gdy całe jedzenie leży rozsypane na podłodze.
  • Je chętnie (samodzielnie) i dużo. Coraz lepiej pije z kubeczka. Początkowo nalewaliśmy mu tylko 2-3 łyki, bo większość wylewał na siebie.
  • Niestety nie w każdej dziedzinie chłopak jest tak bardzo „do przodu”, co nie oznacza, że nie jest już w normie rozwojowej. Dużo mówi, chociaż nie wypowiada słów, a właściwie zróżnicowanych słów. Każde jego słowo ma w sobie frazę „eśśśść” z rozmaitą głoską z przodu. Mówi też „oooooooo!” gdy się dziwi. Jednak chyba zadomowił się już u nas na dobre, ponieważ dziwi się coraz rzadziej. Za to coraz częściej śpiewa.
  • Bardzo lubi oglądać książeczki, chociaż słabiutko pokazuje co jest na obrazku.
  • Od początku nie może zrozumieć, że pasta na szczoteczce do zębów nie służy do jedzenia, a kubek z wodą - do picia (mimo, że jego siostra daje mu dobry przykład).

Gdybym miał Marudę jakoś podsumować, to powiedziałbym – dziecko idealne. Sam je, ładnie śpi, potrafi skupić uwagę na samodzielnej zabawie, łatwo zapamiętuje i się uczy. Czego chcieć więcej?
Zapomniałbym może o najważniejszym – jest zdrowy.




wtorek, 17 października 2017

SMERFETKA - ostatni wpis

Nieco ponad trzy miesiące temu, odchodziło od nas dwoje dzieci. Tego samego dnia, chociaż do różnych rodzin. Zaproponowaliśmy rodzicom adopcyjnym sposób, który z pozoru może się wydawać dziwny, który może wzbudzać lęk i opór przed jego wdrożeniem. Chodziło o utrzymywanie kontaktów dzieci z naszą rodziną już po zamieszkaniu z rodzicami adopcyjnymi (i to dość częstych, w krótkim okresie po rozstaniu się z nami). Pomysł może faktycznie wydawać się szalony, chociaż z psychologicznego punktu widzenia jest jak najbardziej poprawy i polecany przez wielu specjalistów zajmujących się psychologią dziecięcą.
Rodzice Gacka na to przystali. Nie wiem, czy tego nie żałują, ponieważ gościli już dwukrotnie (po kilka dni) naszego siedmioletniego Kapsla, który nie jest zbyt łatwym dzieckiem. No ale kontakty z naszą rodziną, to nie tylko z Majką i ze mną, lecz również z przebywającymi u nas dziećmi. W ciągu ostatnich trzech miesięcy, widzieliśmy się już kilkukrotnie i wydaje się, że faktycznie ma to pozytywny wpływ na chłopca. A przynajmniej nie powoduje jakichś niepokojących zachowań z jego strony.
Rodzice Smerfetki bardzo obawiali się takiego scenariusza. Ustaliliśmy więc, że pierwszy raz spotkamy się po trzech miesiącach. Tak też się stało. Jadąc do Smerfetki, nie przewidywaliśmy żadnych niezwykłych sytuacji. Nie braliśmy w ogóle pod uwagę sytuacji, że może ona płakać na nasz widok, że może nam się rzucić na szyję i chcieć wracać z nami do starego domu.
I tak właśnie było … wszystko zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Przywitała nas uśmiechem i uśmiechem pożegnała. W czasie wizyty świetnie się bawiliśmy. Było widać, że doskonale nas pamiętała, chociaż może nie do końca wiedziała, z której bajki jesteśmy.
Było fajnie … nam było fajnie.

Uświadomiłem jednak sobie, że chyba przeoczamy pewien bardzo istotny fakt. Cały czas myślimy o tak zwanym dobru dziecka, o tym aby być jego historią (nie tylko z opowieści). Staramy się utrzymywać kontakty z dziećmi, które przebywały w naszej rodzinie. Zapraszamy je do siebie i odwiedzamy w ich domu. Nie da się ukryć, że myślimy też o nas samych, bo przecież przyjemnie jest odwiedzić dzieci, które przez wiele miesięcy przebywały w naszej rodzinie. Ale czy myślimy o rodzicach tych dzieci? Czy kiedykolwiek zastanowiliśmy się co czują Sensei i Kano (rodzice adopcyjni Smerfetki)? Czy w pewien sposób nie narzucamy im naszego sposobu myślenia, naszych standardów? Czy oni chcą tego co my?

Kano kilka razy w czasie spotkania powtórzył, że Smerfetka świetnie bawi się w naszym towarzystwie (lekko ich ignorując), bo jesteśmy tylko gośćmi, bo przyjechaliśmy tylko dla niej i tylko ona jest w centrum naszego zainteresowania … poza sernikiem, który był wyśmienity. Miał rację, tak reagują wszystkie dzieci, które odwiedzamy. Bo jesteśmy tylko przez chwilę i tylko dla nich.
Przed wyjściem zaprosiliśmy Smerfetkę z rodzicami do naszego domu. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że zapraszają nas ponownie wiosną, ale pani psycholog z ośrodka adopcyjnego odradzała spotkania w naszym domu. W pierwszej chwili pomyślałem sobie, co ta pani psycholog mówi? Przecież wszystkie inne dzieci odwiedzają nas razem ze swoimi rodzicami i nic strasznego się nie dzieje. W najgorszym przypadku doszło do zamknięcia Furii w osobnym pokoju (gdy Hawranek się jej bał, bo zwyczajnie ją zapomniał).
Być może pani psycholog miała na myśli tylko pierwsze spotkanie? Być może nie wypowiedziała się dość jasno, albo rodzice Smerfetki zrozumieli to, co chcieli zrozumieć?

Wstępem do tego, o czym chciałbym dalej napisać, niech będzie kilka zdań rodziców adopcyjnych ze strony naszego bociana

Naszego synka poznaliśmy prawie 2 lata temu. Od początku nie mieliśmy wątpliwości, miał wtedy ponad 5 lat. I wiedziałam, że to mój syn.
Nadal tak jest - wiem , że jest mój, kocham go, akceptuję itp., ale...
Ja się czuję jak jego matka zastępcza, zawsze z tyłu głowy mam tę drugą matkę, biologiczną. Np. patrzę na niego, jestem dumna z czegoś, podziwiam jego cechy i myślę o niej, że udał jej się syn, że mi by takie udane dziecko rodzone pewnie nie wyszło itp. To jest takie dziwne, taka tymczasowość ( nie umiałam inaczej tego nazwać) mojego macierzyństwa, taka niepełność w gruncie rzeczy. Bo co ja mogę wiedzieć o dzieciach, skoro nie urodziłam, nie wychowałam go od początku. Co ja mogę wiedzieć o swoim synu...
Momentami jest to ciężkie.”

(…) wychowuję moje dziecko od kiedy się urodziło, ale mam (do tej pory, a minęło 5,5 roku) podobne do Twoich odczucia. W moim przypadku jest to pokłosie sytuacji życiowej, znajomości z MB oraz wpływu otoczenia... Nie spodziewam się zmiany w temacie.”

(…) jestem mamą ado już wiele lat. Na początku miałam podobnie do Ciebie. Niby byłam mamą, ale nie byłam. Miałam silne wrażenie, że to jest dziecko oddane mi na wychowanie. Ono przecież miało już mamę, dom, rodzinę i korzenie, a ja pojawiłam się po prostu zamiast. Długo nie umiałam o sobie mówić "mama", coś mi w tym słowie nie pasowało, nie byłam nią na 100%, bo przecież nie miałam wyłączności. Syn nie był mój od poczęcia. Dałam sobie czas na oswojenie się z tą sytuacją, uczuciami i przeświadczeniem, że trochę nie pasuję do tego obrazka. Teraz, po latach, moje odczucia się zmieniły. Patrzę na niego i myślę "matko, ale ci się super syn trafił". Wiem, że nigdy nie byłby taki, gdyby nie był mieszanką MB i moją. On jest jej, ale już i mój.”

Niedługo będzie 13 lat odkąd jestem po prostu mamą. Na początku miałam wrażenie, iż bawimy się w rodzinę. Aktualnie to jest niesamowita więź, bliskość, wzajemne oddanie i nie czuję się żadną drugą. Emocjonalnie jestem jego prawdziwa matką i to nie tylko moje, lecz i jego odczucia.”

Smerfetką opiekowaliśmy się przez ponad dwa lata, od pierwszych dni jej życia. Być może w oczach rodziców adopcyjnych, jesteśmy odbierani jako pewien odpowiednik rodziców biologicznych. W końcu to my, w początkowym okresie jej życia, wywarliśmy największy wpływ na jej rozwój. Przypuszczalnie dziewczynka nadal przejawia pewne zachowania Majki, albo robi takie same głupie miny jak ja – przynajmniej jedną z nich miałem okazję zaobserwować.
Niby podobnie jest z Gackiem. Mimo, że nie jest z mamą biologiczną od kilkunastu miesięcy, nadal ma taki sam szelmowski uśmiech jak ona (brakuje mu tylko gumy do żucia). Jednak w tym przypadku, rodzice chłopca nie znają jego mamy i nie występują jakiekolwiek negatywne skojarzenia.
Sytuacja Smerfetki wygląda zupełnie inaczej. Jej mama biologiczna stoi gdzieś w cieniu naszej rodziny. Istnieją tylko jej geny, ale nie ona, jako osoba, która kształtowała jej zachowania. Za to my możemy stanowić jakieś zagrożenie. Zapewne nie bezpośrednie, bo gdybyśmy chcieli dziewczynkę adoptować, to zrobilibyśmy to już wiele miesięcy temu. Możemy jednak powodować pewien niepokój ducha.

Rozważając sprawę czysto hipotetycznie, można zadać pytanie: czemu mają służyć nasze wspólne spotkania? Wiecznemu przypominaniu, że jest jeszcze ktoś, kto kiedyś istniał w jej życiu?
Być może historię należy czytać tylko w pamiętnikach, albo słuchać w opowieściach? Być może nie powinna się ona „wdzierać z butami” w życie rodzin, które adoptowały dziecko. Może zwyczajnie powinniśmy dać tej rodzinie „święty spokój”.

Rodzicom adopcyjnym Smerfetki wiele zawdzięczamy. Początkowo przysyłali nam jej zdjęcia i opisy zachowań. Był to ukłon w naszą stronę, bo przecież dziewczynka o niczym nie wiedziała i w żaden sposób nie wpływało to na proces adopcji. Teraz wszystko wygasa śmiercią naturalną.

Wiele osób zadaje nam pytanie: jak sobie radzimy z rozstaniami?
Całkiem dobrze. Jednak mogę stworzyć pojęcie „rozstania wtórnego”, które może naprawdę zaboleć i z którym (być może) będziemy musieli się zmierzyć po raz pierwszy. Może to być rozstanie, po którym pozostanie … cisza. Być może na zawsze.
Niewykluczone, że częstszy kontakt będziemy mieli z rodziną Chapicka (który mieszka we Włoszech), niż z rodzicami Smerfetki. Ta pierwsza rodzina, w nas widzi korzenie swojego dziecka, ta druga … w mojej ocenie – o tych korzeniach chciałaby zapomnieć.
Prawdę mówiąc, doskonale ją rozumiem. I z pewnością nie tylko ja. Nie tylko inni rodzice adopcyjni. Kilka dni temu wdaliśmy się w rozmowę z osobami zupełnie nie będącymi w temacie rodzicielstwa adopcyjnego, a tym bardziej zastępczego. Im, adopcja kojarzyła się z otwarciem nowego rozdziału w życiu i jednoczesnym zamknięciem dotychczasowej historii. Pewnie dla dziecka nie jest to najlepsze rozwiązanie, ale dla jego rodziców adopcyjnych, zapewne tak (przynajmniej w krótkim okresie).

Majka z pewnością nie będzie zachwycona tym wpisem. Bardzo obawia się, że nie będziemy się spotykać ze Smerfetką, tak jak z innymi dziećmi mieszkającymi kiedyś w naszej rodzinie.
Też się tego obawiam, chociaż powoli zaczynam oswajać się z tą myślą. Może być tak, że za kilkanaście lat zadzwoni do naszego domofonu jakieś dziewczę i powie „dzień dobry, ja tu kiedyś mieszkałam” … albo ślad po niej zaginie na zawsze.

Ale może też być inaczej. Nie wiem jaką decyzję podejmą rodzice Smerfetki. Gdyby zaglądali na tego bloga, to być może łatwiej byłoby im coś napisać, niż powiedzieć. Sądzę jednak, że tutaj nie zaglądają. Gdybym ja adoptował dziecko, to też chciałbym o wszystkim zapomnieć … chyba.
Za to Smerfetki na pewno nie zapomnę … c'est la vie.

Dodam na koniec ostatni opis dziewczynki, który sporządziłem dla PCPR-u.
Sensei i Kano też jeszcze nie mieli okazji tego przeczytać (chociaż od tego czasu minęło już prawie pięć miesięcy).


Ocena rozwoju dziecka na podstawie obserwacji opiekunów (25 miesięcy).

Za dwa dni nastąpi pierwsze spotkanie z rodzicami adopcyjnymi Smerfetki. Trochę nas przeraził fakt, że mieszkają oni prawie 70 kilometrów od nas, co sprawia, że czas przejazdu w obie strony, to prawie trzy godziny (nie wspominając o kosztach). Uważamy, że niestety w przypadku tej dziewczynki, czas poznawania nowych rodziców musi być długi i ze znaczną częstotliwością spotkań. Mamy nadzieję, że osoby, które zdecydowały się adoptować Smerfetkę, będą to rozumieć – w końcu chodzi o szczęście ich przyszłej córki.

Najmniejsze postępy dziewczynka robi w kwestii mowy, chociaż wypowiada już kilkanaście słów (co i tak znacznie przekracza minimum rozwojowe). Nauczyła się nawet słów, których na co dzień mało używa, bo nie są one niezbędne w komunikowaniu się z nami. Jednym z takich wyrazów jest „koło”. Za to „mamo” powtarza co chwilę. Nie wiem dlaczego, ale przestała do mnie mówić „tato”, tylko również zwraca się per „mamo”. Gdy udaję, że tego nie słyszę i nie reaguję, to po kilku próbach w końcu wydusza to „tato”. Niestety zdania, które wypowiada składają się z samych neologizmów (których nikt nie rozumie), albo przybierają formę „mamo, yyy, yyy, yyyyyy”. Na szczęście nie denerwuje się, gdy czasami nie za bardzo rozumiemy o co jej chodzi, tylko spokojnie powtarza całą kwestię kilka razy, posiłkując się dodatkowo gestami i odpowiednią mimiką twarzy.
Słucha co się do niej mówi i myśli nad odpowiedzią. Nawet po zadaniu pytania, które w pewien sposób narzuca odpowiedź „tak”, nie sugeruje się tym, tylko z pełną świadomością odpowie „nie”, gdy ma takie zdanie. Rozróżnia słowa „nad-pod”, „przed-za”, a nawet „tu-tam”.

Uczy się bardzo chętnie nowych rzeczy. Ostatnio próbowałem ją nauczyć słowa „super” z podniesionym w górę kciukiem. W zasadzie sam gest opanowała bardzo szybko, chociaż nie wiem dlaczego, kciuk po chwili opada na dół, co niestety oznacza już coś zupełnie innego. Mam nadzieję, że nie zaprezentuje tej umiejętności na pierwszym spotkaniu z rodzicami adopcyjnymi.

Są też rzeczy, których nauczyła się sama ... niestety. Wprawdzie nie sięga jeszcze do klamki, ale potrafi przysunąć sobie jakąś w miarę kanciatą zabawkę, wejść na nią i otworzyć drzwi. W związku z czym, nad ranem nie mogę już sobie pozwolić na krótkie drzemki (jak to było jeszcze kilkanaście dni temu), bo mi dziecko może uciec.
Umie również zamykać drzwi od tarasu. Kilka dni temu, gdy byliśmy z dziećmi w ogrodzie, Smerfetka weszła na chwilę do domu, po czym zamknęła się od środka. Uratowało nas to, że nasza córka była w domu, bo dziewczynka nie opanowała jeszcze sztuki otwierania tych drzwi.
Bardzo lubi wyrzucać rzeczy z szafy, po czym siada na najwyższej półce, do której może dosięgnąć.

Testy z panią psycholog (podczas robienia wywiadu) zdała na piątkę (a może i szóstkę). Na szczęście lubi się popisywać, więc wykonywała wszelkie polecenia, nawet jeżeli wydawały jej się dziwne (np. gdy miała uczesać lalkę, która nie miała włosów).

Smerfetka nadal przywiązuje dużą wagę do rozmaitych rytuałów, co jest bardzo pozytywne i bardzo ułatwia opiekowanie się nią. Kolejność czynności podczas kąpieli nie może być przypadkowa. Również początek dnia, zawsze bywa taki sam. Po przebudzeniu, dostaje mleko, dalej wychodzi z łóżeczka, wyciąga przez szczebelki swoją kołderkę i przynosi ją do mojego łóżka. Gdy po mniej więcej dwóch godzinach wspólnych zabaw pada hasło, że wychodzimy, to sama odkłada ją z powrotem do łóżeczka. Po zejściu na parter, najpierw jest jakaś drobna przekąska np. chlebek z ziarnami, albo choćby kromka zwykłego chleba. Po porannej toalecie następuje właściwe śniadanie i rytuały się kończą, aż do popołudniowej drzemki, która trwa około trzech godzin.
I o tym wszystkim będziemy musieli opowiedzieć rodzicom adopcyjnym.

Smerfetka od jakiegoś czasu zaczęła wchodzić w okres lęku. Na razie nie jest to jeszcze związane ze strachem przed ciemnością, czy przebywaniem samej w pokoju podczas snu.
Dawniej dziewczynka sporadycznie oglądała bajki w telewizji. W tej chwili, w związku z tym, że opiekujemy się również sześcioletnim Kapslem, tych bajek jest trochę więcej. Niestety są takie, których się boi, jak choćby „Andy i zwierzęta”. Najciekawsze jest to, że zwierzęta lubi, za to krzyczy gdy widzi Andy'ego, bo ma lokowane włosy. Mamy nadzieję, że tata adopcyjny Smerfetki nie będzie miał loków na głowie, bo może być tragedia.

Jest bardzo temperamentna. Zawsze chce decydować o wszystkim co ma zrobić. Na szczęście potrafimy to wykorzystać przeciwko niej. Gdy nie chce dokądś pójść, to nie staramy się jej przekonywać, tylko zadajemy pytanie: „Kto idzie pierwszy, chyba Gacek?”. Odpowiedź zawsze jest jedna: „Ja”.

W kwestii zdrowia, nadal nie mamy żadnych zastrzeżeń. O ile dobrze pamiętam, to w ciągu ponad dwuletniego pobytu w naszej rodzinie, ani razu nie była na antybiotyku. Drobne infekcje przechodziła na syropkach, soku z cebuli i witaminie C.

Teraz sen z powiek spędza nam pytanie, kim okażą się jej rodzice adopcyjni? A w zasadzie nie kim, ale w jaki sposób podejdą do tego, co będzie się działo w ciągu najbliższych kilku tygodni?

Mama biologiczna, od rozprawy o odebraniu jej władzy rodzicielskiej, odezwała się raz.
Rozumie, że już nigdy nie będzie mogła spotykać się ze swoją córką, ale czuje potrzebę zapewnienia jej, że rodzice adopcyjni będą tymi, którzy sprawią że dziewczynka będzie w życiu szczęśliwa. Tak więc, pewnie jeszcze zadzwoni.
Póki co, mamy wspólne marzenia.




niedziela, 1 października 2017

--- "Za młody, by pić".

Kilka dni temu odwiedziliśmy Iskierkę, która jakiś czas temu przebywała w naszej rodzinie zastępczej. W trakcie spotkania, pojawiła się ciocia dziewczynki, która podczas krótkiej rozmowy zadała nam ciekawe pytanie. Co sądzimy na temat projektu ustawy, przygotowanego przez Rzecznika Praw Dziecka, umożliwiającego umieszczanie w trybie natychmiastowym, na przymusowe leczenie kobiet, które w czasie ciąży piją alkohol, albo używają substancji psychoaktywnych?
Nie wiem, czy Majka jest aż tak na bieżąco, ponieważ wszystko działo się w czasie, gdy byliśmy na wakacjach, ale odniosła się do tej sprawy bardzo profesjonalnie, sprawiając wrażenie, że doskonale o wszystkim wie. Ja na wstępie zadałbym pytanie: „przepraszam, ale o co chodzi?”, ponieważ z podobnym tematem zetknąłem się wiele miesięcy temu, i wcale nie dotyczyło to Rzecznika Praw Dziecka.

Problematyka dotycząca zaburzeń występujących u dzieci, których mamy piły alkohol w ciąży, jest coraz bardziej znana w społeczeństwie. Ma to już miejsce nie tylko w grupie osób, które mają do czynienia z rodzicielstwem zastępczym lub adopcyjnym (gdzie ten temat pojawia się choćby na szkoleniach).
FAS, bo o nim mowa, jest dla mnie tematem bardzo trudnym. Nie jestem żadnym ekspertem w tej dziedzinie, chociaż bywa, że wdaję się w jakąś dyskusję z różnymi osobami. Bywa, że moje poglądy są ostro krytykowane.
Zanim odniosę się do tematu tego wpisu, króciutko opiszę sam problem i związane z nim moje wątpliwości, czy też rozterki.
Alkoholowy zespół płodowy jest jedną z najcięższych wad wrodzonych u dzieci, do tego w tym przypadku, o wszystkim decyduje matka (pije w ciąży, albo nie pije).
Można więc powiedzieć, że matka z własnej woli skazuje dziecko na upośledzenie, kalectwo, przegrane życie. Można powiedzieć, że matka mogła wytrzymać bez alkoholu będąc w ciąży. Dla niej to było tylko kilka miesięcy, dla dziecka całe zmarnowane życie, w którym nic dobrego go nie spotka. Cały czas będzie nieporadne, nadpobudliwe, nieprzystosowane do życia w społeczeństwie, nierozgarnięte, zalęknione, bez perspektyw na normalne życie.
Tyle mówi teoria. Tyle może powiedzieć ktoś, kto nigdy nie był uzależniony. A co mówi praktyka? W Polsce rodzi się rocznie około 9 tysięcy dzieci z zaburzeniami poalkoholowymi. Jest to dużo. Jest to dużo więcej niż rodzi się dzieci z zespołem Downa. Jednak gdyby to porównać do umieralności na nowotwór, to … jest to tylko 10%. Zapewne w tym momencie wiele osób powie, że porównuję rzeczy nieporównywalne. Na nowotwór może zachorować każda osoba, również ta bardzo dbająca o swoje zdrowie i kondycję fizyczną.
Wydawać się więc może, że ograniczenie ilości dzieci rodzących się z problemami poalkoholowymi, jest stosunkowo proste.

O dzieciach matek-alkoholiczek można powiedzieć, że mają zwyczajnie pecha. Te, które są im odbierane, w wielu przypadkach trafiają do domów dziecka, domów pomocy społecznej, rodzin zastępczych, rzadziej do rodzin adopcyjnych. A kim tak naprawdę są? Mogą mieć drobne problemy z nauką matematyki, z myśleniem abstrakcyjnym … ale również mogą być wiecznymi dziećmi, których nie można zostawić samych w domu, czy wysłać do sklepu po zakupy. Dlatego jeszcze nam się nie zdarzyło zdiagnozować dziecka w tym kierunku. Nie chcemy żadnego z nich skrzywdzić, poprzez przyklejenie „łatki”. Staramy się nazywać problemy, a nie etykietować dzieci, tym bardziej, że szereg zaburzeń (jak choćby kłopoty z zapamiętywaniem czy koncentracją) jest wspólnych przy rozmaitych nieprawidłowościach rozwoju. FAS, RAD, ADHD, a może tylko trauma, poczucie opuszczenia, straty, zmiana środowiska? Kluczem jest przetwarzanie pewnych informacji przez układ nerwowy, chociaż w przypadku FAS, podobno wystarczy pozytywna odpowiedź na jedno pytanie: „czy matka piła w ciąży?”.
Kilka przykładów z naszej rodziny:
Chapic był dzieckiem, które z pewnością uzyskałoby pozytywną diagnozę FAS. Pijana matka na porodówce, nieciekawa opinia pomocy społecznej, problemy neurologiczne i … trochę odmienna buzia. Przeprowadzone we Włoszech badania odrzuciły pełnoobjawowy FAS. Jednak biorąc pod uwagę stuprocentową pewność alkoholizmu matki, przyjęto istnienie prawdopodobieństwa uszkodzenia (w jakimś zakresie) ośrodkowego układu nerwowego, określane mianem ARDN. Rodziców adopcyjnych to uspokoiło, chociaż tak naprawdę wiedzą dokładnie tyle samo ile wcześniej.
Z tymi cechami dysmorficznymi twarzy jest bardzo dziwnie. Powiedziałbym nawet, że wyszukiwanie tych cech jest pewnego rodzaju zboczeniem zawodowym. Sam łapię się na tym, że widząc dziecko w sklepie, najpierw patrzę na jego twarz. Gdy jest jakaś „inna”, spoglądam na mamę. Jeżeli ta jest wychudzona, ma poszarzałą skórę i niezbyt składnie się wypowiada … stawiam jednoznaczną diagnozę. Na szczęście robię to tylko w swoim umyśle. Wielu „fachowców”, oglądając zdjęcia naszych dzieci zastępczych wskazywało FAS w przypadkach, gdy nie istniało żadne podejrzenie, a dziecko rozwijało się wzorowo. Niektórym (mimo, że uważali się za osoby bezbłędnie rozpoznające FAS) myliły się rozmaite cechy, chociaż błędne typy przytrafiały się również profesjonalistom.
Kolejnym przykładem jest Kapsel. Teoretycznie za wszelkie jego opóźnienie rozwoju, obarcza się winą niedotlenienie podczas porodu. Co by było, gdybyśmy dokonali diagnozy pod względem FAS? Czy mogłaby ona być pozytywna? Być może. Co by to jednak dało? Od tego nie stałby się ani mądrzejszy, ani głupszy. Nadal żaden specjalista nie zaryzykowałby określenia rozwoju w perspektywie roku, pięciu, czy dziesięciu lat. Byłoby wiadomo dokładnie tyle, ile teraz. Za to, chłopiec z pewnością nie byłby brany pod uwagę przez żadną rodzinę adopcyjną ... chociaż bez tej diagnozy, też nikt się nim nie zainteresował.
Dorzucić jeszcze mogę historię Królewny. Jej matka chlała, ćpała, wąchała co się da. Dziewczynka urodziła się niewidoma, z porażeniem mózgowym, padaczką, genetyczną chorobą skóry. Czy ma FAS? Przy jej dolegliwościach, nikogo to chyba nie interesuje. A jednak, może się okazać, że jej życie będzie dużo piękniejsze niż Kapsla.
Mieliśmy też przez krótki czas dwie dziewczynki ze zdiagnozowanym FAS. Nie było szans na rodzinę adopcyjną. Udało się jednak znaleźć rodzinę zastępczą, dzięki czemu docierają do nas pewne informacje dotyczące ich rozwoju i dorastania. Starsza dziewczynka ma już prawie pięć lat, młodsza tylko rok mniej. Jak dotychczas, wszystko jest w normie. Nawet cechy dysmorficzne twarzy jakoś zaczęły się rozmywać. Być może było to tylko podobieństwo do jednego, czy drugiego rodzica. Chociaż ze stawianiem takiej tezy, również jestem bardzo ostrożny. Przecież o rodzicach biologicznych naszych dzieci zastępczych, z reguły niewiele wiemy. W końcu oni również mogą być dziećmi popijającej mamy (stąd widoczne podobieństwo). To, że wiele lat temu pojęcie FAS nie było znane (przynajmniej w Polsce), nie oznacza, że problem nie istniał.
Nie chcę być źle zrozumiany. Nie jestem przeciwnikiem diagnozowania możliwych zaburzeń poalkoholowych. Jeżeli ktoś ma wątpliwości, czy jego dziecko (niezależnie czy biologiczne, adopcyjne, czy zastępcze) jest zdrowe – niech je zdiagnozuje. My, jako pogotowie rodzinne, jesteśmy tylko epizodem w życiu przebywającego u nas dziecka. Jednak swoim działaniem, możemy mu to życie uratować, albo je złamać. Dlatego, na ile jest to możliwe, staramy się nazwać konkretne rzeczy po imieniu, a nie uogólniać. Dla mnie, sama diagnoza FAS, jest tylko pewnym uogólnieniem.


Wiele osób uważa, że FAS można znacznie ograniczyć poprzez profilaktykę, edukację, uświadamianie przyszłym matkom, co się z tym wiąże. Zapewne jest w tym dużo racji, jednak raczej nie dotyczy to osób, które mógłbym nazwać klientami naszego pogotowia rodzinnego.
Niestety alkoholizm jest chorobą, z której samemu trudno się wyleczyć (nie jest tak, jak się niektórym wydaje, że po prostu wystarczy przestać pić). Mieliśmy już do czynienia z matkami, które nawet rozumiały problem, nawet chciały się wyrwać ze szpon nałogu, nawet decydowały się na pobyt w ośrodku terapeutycznym. W wielu przypadkach nie można było odmówić dobrej woli, świadomości że jest to niezbędne, aby dziecko nie zostało im odebrane na zawsze. Wydawać by się mogło, że z miłości do dziecka można przenosić góry. Niestety nie zawsze. Problem polega na tym, że kobiety (po odbytej terapii) wracają do swojej rodziny, w której nie mają żadnego wsparcia, w której alkohol jest na porządku dziennym. To jest zupełnie inny świat, niż się niektórym wydaje. Ciężko się z niego wyrwać, nawet bardzo chcąc.
Można więc powiedzieć, że zamysł zmian w ustawie jest bardzo dobrą inicjatywą.
Problem polega tylko na tym, że propozycja modyfikacji przepisów, wymuszających nowelizację kodeksu rodzinnego, w mojej ocenie, nadal jest leczeniem objawowym. Jest w niej mowa o niezwłocznym poddaniu się stacjonarnemu leczeniu szpitalnemu w przypadku spożywania przez ciężarną matkę alkoholu (lub innych środków psychoaktywnych). Decyzję ma podejmować sąd.
Pojawia się jednak szereg wątpliwości, czy takie zmiany w prawie są realne. Wymagałyby one modyfikacji szeregu aktów prawnych, a nie tylko wprowadzenia krótkiego zapisu, jaki został zaproponowany. Nasze prawo nie przewiduje obowiązku leczenia się z jakiejkolwiek choroby. Gdy zachoruję na grypę, to nikt nie wymaga abym udał się do lekarza. Zachoruję na nowotwór, mam prawo podjąć decyzję co dalej. Jestem alkoholikiem … to jestem, skoro mi z tym dobrze. Zwłaszcza w tym ostatnim przypadku, podstawową sprawą jest chęć wyjścia z nałogu, chęć współpracy. Wszelkie rozwiązania siłowe są z góry skazane na porażkę.
Owszem, istnieje pewien zapis, umożliwiający przymusowe skierowanie delikwenta na odwyk. Chodzi o sytuację, gdy stanowi on zagrożenie dla innych osób. Niestety płód w kodeksie prawnym nie jest traktowany jako osoba. Co więcej, takie odosobnienie z zakładzie zamkniętym, najczęściej trwa kilka tygodni … a przecież ciąża trwa dziewięć miesięcy. Do tego dochodzą sprzeciwy różnych środowisk o nierównym traktowaniu kobiet i mężczyzn. Pewnie pojawią się rozmaite dyskusje, będzie wielu ekspertów mających zupełnie inny światopogląd i punkt widzenia. Prawdę mówiąc, zastanawia mnie względna cisza wokół tego tematu. Być może to jeszcze nie ten czas. Po co robić zamieszanie, które niczemu nie ma służyć.
Ale ja się jednak zastanawiam. Zastanawiam się, skąd sąd będzie wiedział, że dana kobieta jest w ciąży i spożywa alkohol. Pewnie pierwszym „donosicielem” byłyby Ośrodki Pomocy Społecznej. Słowo donosiciel napisałem w cudzysłowie, ponieważ bardziej spodziewam się aktywności ze strony znajomych, sąsiadów, a nawet rodziny (i być może nie zawsze w imię szczytnej idei). Do tego, jak odróżnić spożywanie od nadużywania. A może wystarczy tylko fakt jednorazowego spożycia? To jednak nosi znamiona polowania na czarownice. No i czy matka, która jest na zakrapianej imprezie, ale nie wie, że jest w ciąży – już podlega internowaniu, czy jeszcze nie? Kolejne pytanie, czy takie odosobnienie oznacza, że kobieta nie otrzyma w przyszłości zaświadczenia o niekaralności? Pewnie nie otrzyma. A co z dziećmi, którymi się opiekuje? Często jest ich kilkoro i nikt się nimi nie zajmie.
No i może kwestia najważniejsza – zanim sąd się o wszystkim dowie, to nawet gdy wyda decyzję w trybie natychmiastowym, może minąć kilka miesięcy od momentu poczęcia. W tym czasie wszystko będzie już pozamiatane.

Tak więc, mam wątpliwości, czy jest to właściwy kierunek działania. Z pewnością cele są szczytne i nie uważam, że nie należy niczego robić. Nie wiem tylko, czy w taki sposób.
Mamy biologiczne dzieci, które przewinęły się przez nasz dom, wielokrotnie bywają w ciąży. Ich wspólną cechą wcale nie jest nadużywanie alkoholu. Łączy je jednak ogromna radość z faktu bycia w ciąży. Nie mają gdzie mieszkać, nie mają pracy, nie mają stałego faceta … ale się cieszą. Czasami jest to drugie, trzecie dziecko. Często wcześniejsze zostały już im odebrane … ale się cieszą. Najczęściej nie potrafią przedstawić racjonalnego planu działania na przyszłość … ale się cieszą.
Podejrzewam, że w większości przypadków jest to gra. Nie wypada przecież przyznać „znowu władowałam się w dziecko, nawet nie wiem dokładnie z kim i nie wiem jak je wychowam?”. Bywa też, że nagle przestają być w tej ciąży, zupełnie o tym zapominając. Nikt nie docieka, czy była to fikcja, czy też coś poszło nie tak, albo jest to skutek świadomego działania. Nie ma traumy, nie ma smutku … jakby tematu nigdy nie było.
Patrząc na te dziewczyny, często się zastanawiam nad ich świadomością związaną z płodnością. Czego nie wiedzą, a do czego nie mają dostępu z powodu ubóstwa. Jaki jest ich światopogląd?
Co wiedzą na temat środków antykoncepcyjnych czy wczesnoporonnych. Zastanawiam się, ile matek czy ojców mających bardzo trudną sytuację materialną i rodzinną, zdecydowałoby się na przykład na sterylizację. Być może sporo, gdyby mieli tego świadomość i zapewnioną refundację. Myślę tutaj o procesie odwracalnym (salpingektomii, wazektomii). Nawet jeżeli w przyszłości nie udałoby się przywrócić naturalnej płodności, to przecież alternatywą jest „in vitro”.
No tak … zapomniałem, że wszystko to balansuje na granicy prawa, a przynajmniej nie jest mile widziane. A przecież nawet nie wspomniałem o aborcji.
Gdybym ja był Rzecznikiem Praw Dziecka, to raczej szedłbym ku dostępności (a przede wszystkim pełnej legalności) tego co opisałem powyżej. Nie wiem dlaczego, ale w naszym kraju, moralność narodu musi być zawsze bardziej moralna niż potrzeby moralne jednostki. Takie uogólnione prawo Kalego.
Zastanawiam się, co będzie gdy taka matka alkoholiczka wróci z dzieckiem do domu (z takiego odosobnienia). Czy to ją czegoś nauczy? Czy się zmieni?
Nie mi to oceniać, chociaż mam swoje zdanie. Jednak z dużym prawdopodobieństwem wróci do starego stylu życia. Po kilku miesiącach będzie można odebrać jej prawa rodzicielskie, bo przecież się nie sprawdziła (mimo tego, że dano jej ogromną szansę). Ale dziecko będzie zdrowe.
Z moją moralnością się to trochę kłóci. Nie lubię wybierać lepszego zła. Chociaż ...

Do poczytania: