sobota, 14 marca 2020

--- Czy jestem dobrym ojcem zastępczym?


Co jakiś czas czuję potrzebę zresetowania się w jakiejś dziedzinie. Bywa, że jest to praca zawodowa, czasami finanse, innym razem chodzi o natłok informacji natury gospodarczo-politycznej. Bywało też, że miałem już szczerze dość czytania czegokolwiek na temat ogrodnictwa... chociaż jest to przecież mój konik.
Niedawno musiałem odetchnąć od wszystkiego co dotyczy dzieci. Nie w sensie fizycznym... wręcz przeciwnie. Potrzebowałem być z naszymi dziećmi z pominięciem wszelkich teorii i metod wychowawczych. Musiałem uporządkować swoje myśli i odpowiedzieć sobie na pytanie „jakim właściwie jestem ojcem?”. Przestałem czytać o radościach i problemach innych rodzin. Odstawiłem fora społecznościowe na prawie trzy tygodnie.
Z dużą trudnością napisałem poprzedniego posta na tym blogu, chociaż dotyczył on przecież Stokrotki, z którą uwielbiam spędzać czas.
Podarowałem sobie ocenę Bliźniaków na ostatnie posiedzenie zespołu. Bo i po co? Niczego już ona nie zmieni.

Kim więc jestem? Kim jestem dla naszych dzieci zastępczych? Może już czas zakończyć etap życia zwany pogotowiem rodzinnym?

Może... Może ktoś tak uzna. No ale ja jeszcze nie.

Długo się przed tym broniłem, ale w końcu powiedziałem sobie wprost, że nie rozumiem wielu innych rodzin zastępczych. Nie rozumiem ich misyjnego postrzegania samych siebie. Ja jestem inny. Mogę takim być?

Zupełnie inaczej rozumiem pojęcie „dobro dziecka”. Co ono właściwie oznacza i czym jest dla tego konkretnego dziecka?
Ktoś mi kiedyś w jakimś komentarzu napisał, że nawet najgorsza rodzina zastępcza jest lepsza niż placówka. W teorii może tak.
Jednak gdyby Kapsel nadal był z nami, to zdecydowanie miałby gorzej niż teraz, gdy przebywa w domu „sióstr pingwinów”. Kiedyś do Majki zadzwoniła mama chłopca. Może pomyliła numer, a może faktycznie chciała się wygadać. Nie zamierza już składać żadnego wniosku o przywrócenie praw rodzicielskich. Nie daj boże, ktoś chciałby, aby chłopiec znowu zamieszkał razem z nią. Jej wystarczy kilka tygodni, a nawet dni spędzonych z Kapslem... i ma go już dość. Powinienem napisać, że jej nie oceniam. Ale jednak oceniam. Ma drugie dziecko i jakoś sobie radzi. Kapsel z dużym prawdopodobieństwem wszystko by zniszczył.

Wiele osób uważa, że domy dziecka i domy pomocy społecznej są placówkami, których trzeba się pozbyć... że jest to jakiś relikt przeszłości dziwnym trafem całkiem dobrze funkcjonujący w naszym kraju.
Co do zasady, się zgadzam.

Ale czy mamy jakąś alternatywę?
Przecież u nas istnieją rodziny, które są dysfunkcyjne z pokolenia na pokolenie. Takie, w których nikt nie zainteresuje się dzieckiem swojej siostry, brata... a nawet dzieckiem swojego dziecka. A nawet jak się zainteresuje, to nie ma ochoty, czy też możliwości podjęcia się opieki. Majka niedawno napisała w komentarzu, że byłaby za szybszym odbieraniem dzieci z takich nieprawidłowo funkcjonujących rodzin.
Ja w zasadzie też, ale tylko do pewnego wieku tych dzieci lub w przypadku skrajnego ich zaniedbania, albo krzywdzenia. Może czasami lepiej pozwolić tym dzieciom pozostać w rodzinie i wbrew wszelkim zasadom próbować ją wspierać.
Nie jesteśmy Włochami, Anglią, czy Australią. Ale też nie jesteśmy Kenią, czy Marokiem.
Znowu się pogrążam? Może... ale w ostatnim czasie poznałem historie wielu dzieci, które dla ich dobra były przerzucane z jednej rodziny do drugiej. To są dzieci tak poranione emocjonalnie, że moim zdaniem lepszym rozwiązaniem byłoby od razu umieszczenie ich w placówce, a może nawet pozostawienie w dysfunkcyjnej rodzinie biologicznej (wspieranej na ile się da).

Niedawno była u nas koordynatorka Jowita i z pewnym żalem stwierdziła, że dla trójki naszych Ptysi raczej nie uda się znaleźć rodziny zastępczej. Nie wiem czy była bardziej zdziwiona, zasmucona, czy zadowolona, gdy stwierdziłem, że moim zdaniem każde z dzieci powinno zamieszkać w osobnej rodzinie. Współistnienie Ptysi powoduje ciągłe bycie w przeszłości... ciągłe wracanie do wspomnień, które są złe. Może się czepiam, ale drobne rzeczy powodują skojarzenia sprzed wielu miesięcy. Do czego może służyć plastikowy miecz? Dla dziecka molestowanego seksualnie (niekoniecznie fizycznie), nie zawsze do odrąbania komuś głowy, chociaż to nawet mieści się w moich standardach rozumienia sensu istnienia miecza.

Największe problemy mamy z Balbiną. Czasami się zastanawiam, czy nawet rodzina zastępcza, która zostałaby przeszkolona tylko dla tej konkretnej dziewczynki, dawałaby gwarancję tego, że zacznie ona funkcjonować w miarę poprawnie. Niedawno przy okazji jakiejś dyskusji, ktoś wspomniał o takiej możliwości, opierając się na swoim przykładzie kilkuletniego chłopca. Zadałem pytanie, jak potoczyły się dalsze losy tego dziecka, jakie są refleksje jego rodziców zastępczych? Okazało się, że chłopak spędził fragmenty swojego życia w trzech różnych rodzinach zastępczych, by ostatecznie znaleźć się w placówce. Do tego wcale nie był jedynym dzieckiem w rodzinach zastępczych. Podejrzewam, że był tylko ich jedynym dzieckiem zastępczym... ale rodzice mieli też dzieci biologiczne, bądź adoptowane.
Dlatego ostatnio często się zastanawiam, czy tego chciałbym dla Balbiny? Czy warto podejmować ryzyko? Kto powinien podjąć taką decyzję?
Rodziny zastępcze często narzekają na swoje PCPR-y (czy inne MOPS-y), że niewiele mogą, że ich zdanie zupełnie się nie liczy. U nas niestety się liczy, bo jesteśmy pytani o zdanie i jest ono brane pod uwagę. Napisałem „niestety”, gdyż wiąże się to z ogromną odpowiedzialnością. Czy powinniśmy zasugerować, że Balbina nie powinna pójść do tej samej rodziny, co Ptyś (bo szkoda chłopaka)? Czy powinniśmy zasugerować, że Balbina powinna pójść do placówki? Myślę, że każda rodzina zastępcza potępiłaby nas za takie mówienie... pewnie nawet PCPR by się zdziwił.
Czym jednak jest dobro dziecka? Czym jest dobro Balbiny? Czy dziewczynka nie trafi do rodziny, w której skończy jak mama naszej Stokrotki? To nie była zła rodzina. Nawet powiedziałbym, że zbyt dobra.

Często też się spotykam z twierdzeniem, że rodzin zastępczych jest w Polsce wystarczająca ilość, aby żadne małe dziecko nie musiało być umieszczane w placówce. Aby wreszcie przestano budować kolejne domy dziecka, aby respektowano to, że dziecko do dziesiątego roku życia nie może znaleźć się w placówce. Tak, ja też bym tak chciał. I zlikwidowanie bezsensownej rejonizacji pewnie nieco by sprawę polepszyło. Tylko tutaj mam dwie uwagi. Skoro chcemy dbać o korzenie dzieci w rodzinach zastępczych, to dlaczego drugą ręką je podcinamy? Babcia Ptysi ma do przejechania ponad 300 kilometrów, aby zobaczyć swoje wnuki (z czego dwoje jest takich trochę patchworkowych).
Jest to prosta osoba (w sensie otwartości, prostolinijności, chociaż też z niewielką wiedzą na tematy wychowywania dzieci), ale na pewno nie prostacka. Stara się, pokonuje te kilkaset kilometrów raz na dwa miesiące... a ma ponad siedemdziesiąt lat. Czy mama dzieci byłaby do tego zdolna? Albo Helmut (partner mamy), który kiedyś walczył o dzieci i ich mamę pisząc pisma do prokuratury na wredny system, który odbiera rodzinie dzieci i godność? Teraz pisze pisma do sądu dyskredytujące mamę. Być może faktycznie dziewczyna zdecydowała się od niego odejść.

Nie znam żadnych danych dotyczących ilości rodzin zastępczych w Polsce. A nawet gdybym je znał, to pewnie nikt nie prowadzi żadnych statystyk dotyczących tego, ile dana rodzina chciałaby przyjąć dzieci, jak bardzo chore albo zaburzone, no i... czy ta rodzina nie jest tylko zapisem w bazie danych. Katolików „na papierze” też w naszym kraju jest całkiem sporo.
Nasz powiat jest jednym z największych w kraju. A jednak są ogromne trudności ze znalezieniem rodzin dla wielu dzieci. Jest sporo kandydatów na rodziców zastępczych, którzy nawet nie zostają zakwalifikowani do odbycia szkolenia. Są rodziny, które są przeznaczone do wygaszenia, oraz takie w których nikt nie ośmieli się umieścić żadnego dziecka. Kto o tym decyduje? Nie wiem, ale raczej nie tylko pani Kasia, albo Basia z PCPR-u.
A pomimo tego, są też zwrotki (czyli dzieci, które przebywając w rodzinie ponownie wracają do systemu). Czy rodzinom, które oddają dzieci, odbiera się kwalifikacje? Nie mam pojęcia. Być może są już to tylko martwe dusze mające jedynie odzwierciedlenie w statystykach.
Czy znajdzie się rodzina dla Balbiny? Czy warto jej szukać? A może lepiej zafunkcjonuje w placówce? Domyślam się, że wielu osobom trudno jest w tej chwili zrozumieć, że cały czas mam na myśli dobro dziewczynki.

Majka rozmawiała ostatnio z panią Jolą - psycholożką z naszego przedszkola. Zabrała z sobą notatnik, aby zapisać wszelkie uwagi, bo może robimy coś źle, albo może możemy robić coś lepiej... inaczej. Kilka dni wcześniej skończyła czytać książkę Agnieszki Stein „Dziecko z bliska”, po której doszła do wniosku, że wszystko co robiliśmy wychowując nasze dzieci biologiczne, to jedna wielka porażka. Zabieram się do przeczytania tej pozycji i jestem ciekawy swoich odczuć.
Okazuje się, że rodzicielstwo bliskości ma bardzo różne oblicza. Majka wróciła z dwoma wpisami, chociaż rozmowa trwała trzy godziny. Balbina wymyka się wszelkim zasadom. Jej próby przejmowania kontroli w przedszkolu są dużo bardziej otwarte niż u nas w domu, i jeszcze bardziej natarczywe, niż nam się wydawało.
Co w jej przypadku można przyjąć z filozofii rodzicielstwa bliskości? Pracowanie nad swoją złością i odpowiadanie sobie na pytanie, dlaczego akurat to zachowanie się nam nie podoba. Co się stanie, gdy powiemy „okej, niech będzie tak jak chcesz”.
Niby proste, a jednocześnie strasznie trudne w przypadku dziewczynki.
Kilka dni temu dzieci przyszły z przedszkola. Romulus i Balbina wbiegli do mojego pokoju na piętrze, w którym miałem na kolanach Stokrotkę. Romulus położył się obok mnie z lewej strony, a Balbina z prawej. Moja lewa ręka muskała delikatnie twarz Romulusa, a prawa... robiła dokładnie to samo. Chociaż właściwsze byłoby stwierdzenie, że tak samo. Jednak ta lewa ręką była ręką miłości, a ta prawa bezdusznym ramieniem robota wykonującym zaprogramowane zadanie. Czy Balbina to wyczuwa? A czy ja jestem w stanie zaprogramować się na miłość?
Balbina przeszła ze mną w fazę otwartej wojny. Nie wykonuje moich poleceń, wykrzykując do tego najczęściej „Nie! Nie!... Nieeee!!!” Wczoraj pobiła Romulusa. Gdybym nie był świadkiem tego zdarzenia, to pomyślałbym, że zapewne miała jakiś powód, bo chłopiec też święty nie jest. Zapytałem dlaczego to zrobiła? W odpowiedzi usłyszałem „bo chcę cukierasa”. Próbowałem doszukać się w tym stwierdzeniu jakiejś logiki. Czyżby pobiła go za to, że w naszym domu nie ma cukierków? A do tego skąd takie określenie - „cukieras”?
Balbinie zdarzają się proste teksty skierowane w moją stronę, typu „nie lubię cię”. No i to nawet mogę zrozumieć, ale już skąd sformułowanie „ja pójdę po prąd i cię zabiję”? Co w tym dziecku jeszcze siedzi?

Parę dni po rozmowie z panią psycholog miało miejsce spotkanie rodziców przedszkolnych z panią Sławką, która na co dzień prowadzi zajęcia z integracji sensorycznej, a w przedszkolu ma kilka, czy kilkanaście godzin w tygodniu z dziećmi z rozmaitymi deficytami. Również Ptyś będzie na te zajęcia uczęszczał, ale chyba jeszcze czekamy na opinię psychologa z naszej poradni.
Nawiasem mówiąc, gdy pani ta podała kilka przykładów rozmaitych zachowań, to stwierdziłem, że mi również być może przydałaby się jakaś terapia (i piszę to zupełnie poważnie). Jeżeli dziecko ma jakąś jedną cechę, na przykład lubi chodzić boso, to być może po prostu lubi chodzić boso. Ale jeżeli tych elementów jest więcej?
Nie lubię mieć obcinanych włosów, nie pozwoliłbym komuś obciąć sobie paznokci, nie lubię nadmiernej bliskości innych osób. Nie cierpię chodzić do dentysty, a nawet do innych lekarzy (na szczęście innych jeszcze nie muszę odwiedzać). Dlaczego lubię chodzić boso? Czy przypadkiem nie uwierają mnie skarpetki? A może jeszcze metka od koszulki?

Wracam jednak do rodzicielstwa bliskości w rozumieniu naszego przedszkola. Jednak danie przedszkolakowi do wyboru jednej z dwóch koszulek nie jest manipulacją jak to Majka przeczytała we wspomnianej książce. Ono nie potrafi jeszcze w tym wieku wybrać koszulki mając otwartą całą szafę... potrzebuje wsparcia rodzica, jakiejś sugestii. W tym momencie nasunął mi się przypadek Billa (najstarszego z Ptysi), którego mama zaprowadziła do przedszkola w piżamie, twierdząc że tak chciał. Bo pewnie tak chciał, a ona w stu procentach podążyła za swoim dzieckiem.
W jednej z naszych grup przedszkolnych (przynajmniej w jednej), dzieci mogą bawić się zabawkami tylko na dywanie. To dziecko, które znacznie oddali się ze swoją zabawką poza obręb dywanu, ma ją odbieraną. Jest to konsekwencja wynikająca z ustalonych zasad. Ale nie naturalna konsekwencja. Można powiedzieć, że zwyczajna kara. A jednak jest to przez wszystkich akceptowane. Co najważniejsze, przez same dzieci. Gdy któreś wyjedzie ze swoim samochodzikiem pod same drzwi, to samo zostawia zabawkę i bez niej wraca na dywan.
Może to ja się za bardzo przejmuję i ostrzegam Balbinę wiele razy... przecież ona też doskonale zna zasady. Dzisiaj tłukła Ptysia zupełnie bez sensu i za nic. Mówiłem kilka razy „nie bij go”. W końcu powiedziałem „jeszcze raz, i będziesz miała wypad”. Spojrzała na mnie i z uśmiechem na ustach zdzieliła go przez łeb. Wyleciała na schody i wyła przez kilkanaście minut.


Zupełną przeciwnością Balbiny jest Ptyś, który potrafi przyjść, przytulić się i powiedzieć „wujku, kocham cię”. Często się zastanawiam, co jest przyczyną tak skrajnych zachowań tego rodzeństwa. Czy jest możliwe, że Ptyś, który przyszedł do nas niczym zastraszone zwierzątko z łatką swojej mamy że nie jest do końca normalny, w jakiś podświadomy sposób chronił swoją psychikę?
Po rozmowie z Majką (po przyjściu od pani psycholog), która trwała prawie kolejne trzy godziny, doszedłem do wniosku, że przynajmniej ja pozwalam Balbinie na dużo więcej, niż innym naszym dzieciom... tak dla świętego spokoju. Po wyjściu z kąpieli, jest jedyną, którą wycieram ręcznikiem. Ona twierdzi, że nie potrafi, a ja nie mam ochoty na kolejną aferę o nic. Jednak kilka dni temu Remus (który jeszcze nie zdążył się wytrzeć) przeszedł obok niej i niechcący zostawił jej na ręce trochę piany. No i zaczęła się „jazda”. Czasami się zastanawiam, czy pisanie o Balbinie, że „wyje”, nie jest jest jakąś formą wyrażania mojej złości – bo przecież powinienem napisać, że „płacze”. Ale pocieszyło mnie, gdy z ust kilku osób z przedszkola, też usłyszałem takie określenie. Bo to nie jest płacz.
No i co powinienem zrobić z tą Balbiną po kąpieli? Wytarłem jej szybko tę pianę i powiedziałem, że przecież nic się nie stało. Jednak niczego to nie zmieniło... wyła dalej. Pewnie należało ją przytulić i powiedzieć, że ją kocham. Ale już mi się nie chce, bo próbowałem wiele razy... no i wcale jej nie kocham.
Ptysia przytuliłem kilka razy, gdy kiedyś widziałem, że zaczyna się zawieszać. Nie wiem, czy akurat to pomogło, ale teraz takie zachowania już nie mają miejsca. Jak długo mam przytulać wyjącą Balbinę, która w tym momencie wcale tego przytulenia nie chce?
Tutaj wtrącę pewną opinię pani Sławki (którą w pełni podzielam), że dziecka, które rzuca się na ziemię (w takiej kategorii widzę zachowania Balbiny) nie trzeba brać pod pachę i wychodzić z nim wbrew jego woli... o ile nie leży na środku jezdni. Jeżeli nie chce się przytulić, to takie jego prawo. Jednak pewną granicą jest agresja (czy to w stosunku do siebie, czy też innych osób). Co zatem powinienem zrobić, gdyby Balbina wyjąc, zechciała na przykład mnie kopać, albo okładać pięściami? Powinienem ją przytulić. Ale przecież ani ona tego nie chce w tym momencie, ani ja nie mam takich potrzeb. Byłaby to zwyczajna pacyfikacja, zwyczajna przemoc mająca na celu tylko obezwładnienie dziewczynki... chociaż ładnie nazwana.
Przemoc ma bardzo różne oblicza. W stosunku do Balbiny jest ona w zasadzie na porządku dziennym, chociaż często nazywam ją konsekwencją. Ostatnio poprosiłem dzieci, aby posprzątały porozrzucane zabawki. Ptyś i Remus zabrali się do pracy (chociaż temu drugiemu musiałem co chwilę przypominać, że właśnie sprząta). Romulus? Duża zmiana... dopiero po kilku ponagleniach zabrał się do pracy. Balbina stanowczo powiedziała swoje „nie!”. Przypominałem jej co chwilę „Balbina sprzątaj”... na co ona nadal konsekwentnie „nie!”. Kilka ostatnich zabawek sam wrzuciłem do pudeł, po czym powiedziałem „chłopcy siadajcie do stołu – będzie deser”. Balbina była pierwsza na krześle. Tym razem ja powiedziałem „Sorry Balbina, ale nie”. Oj, wycie trwało przynajmniej pół godziny.
Co się zmieniło na przestrzeni czasu (w ciągu ostatnich kilku miesięcy)? Teraz Ptyś w pewnym momencie przestaje sprzątać, twierdząc, że swoje już zrobił (choć kiedyś tak nie było), a Romulus zaczyna mieć coraz większy „olew”, bo przecież skoro Balbina nie musi, to dlaczego on musi. Oj ciężkie będą najbliższe dni przymusowej kwarantanny w domu.

Odwołam się jeszcze do wspomnianego wcześniej behawioralnego elementu rodzicielstwa bliskości z naszego przedszkola, polegającego na oddaniu zabawki po przekroczeniu obszaru wyznaczonego dywanem.
Czym różni się to od odebrania Balbinie deseru? Tym, że Balbina albo nigdy się nie podda, albo my będziemy mieli poczucie, że ją złamaliśmy.

Balbina czasami jest bardzo miła. Można z nią porozmawiać, powygłupiać się. Jednak każde nasze działanie musimy na bieżąco analizować, co też w pewien sposób powoduje, że nie jesteśmy naturalni, że boimy się wszelkich zachowań spontanicznych. Kiedyś w przypadku Kapsla, psycholog proponował nam zabawę polegającą na czasowym (10 minutowym) oddaniu kontroli chłopcu... kontroli nad tym co się w danym momencie dzieje. Jednak teraz to się zupełnie nie sprawdza. Dziewczynka nie potrafi wyjść z tej zabawy i wszystko zawsze źle się kończy. Być może chwilowe oddanie władzy jest dla niej sygnałem, że wreszcie jej ulegliśmy.

Czasami gdzieś czytam, że jest poszukiwana rodzina dla jakiegoś dziecka... trudnego dziecka, które tęskni, aby mieć kochającą mamę i tatę. Ale też czytam zdania niektórych rodzin, które mają żal, że nikt im nie powiedział całej prawdy o dziecku, które przyjęły do siebie. Jak mam się zachować w przypadku Balbiny, gdy znajdzie się dla niej rodzina zastępcza? Pominąć niektóre jej zachowania i mieć czyste sumienie, bo pewnie to tylko między nami nie iskrzy?
Jakie są moje uprawnienia (głównie moralne), aby powiedzieć, że najlepszym rozwiązaniem będzie rozdzielenie całej trójki Ptysi? A co jeżeli się okaże, że Ptyś nie potrafi funkcjonować bez Balbiny?
Kto właściwie powinien podejmować takie decyzje? Sąd? Choćbym nie wiem jak bardzo merytorycznie i emocjonalnie opisał całą naszą sytuację, a sąd się nad tym pochylił i wszystko spróbował przeanalizować posiłkując się rozmaitymi specjalistami, to i tak będzie to dla niego tylko pewien przypadek... bezemocjonalny przypadek.

Pewnie niejeden pomyśli, że skreślam Balbinę, podobnie jak kiedyś skreśliłem Kapsla. Nie chcę jednak walczyć o jej dobro kosztem dobra innych dzieci i mało świadomych rodziców.
Sąd Ptysi po raz trzeci odracza wydanie decyzji, która jako ostateczna miała być wydana w grudniu. Nie mam pojęcia o co mu chodzi. Teraz brakuje mu dokumentu rozwodowego siedemdziesięcioletniej babci dziewczynki, która chce zostać dla niej rodziną zastępczą. Czy sąd faktycznie bierze pod uwagę taką możliwość? Starsza pani bez jakiejkolwiek wiedzy z pracą z zaburzonym dzieckiem, i bez żadnego wsparcia ze strony jej synka (taty Balbiny). Ale taka decyzja uwolniłaby Ptysia.

Niedawno przyszła do nas Stokrotka. Nawet jeszcze nie minęły trzy tygodnie. Mogło by się wydawać, że jest to przecież dziecko zupełnie niezagrażające pozostałej czwórce. Pewnego rodzaju maskotka rodziny. A jednak nie do końca tak jest. Od tego czasu Remus budzi się już każdej nocy przynajmniej raz, aby sprawdzić czy jestem w pokoju obok. Bywa więc, że jestem mniej wyspany niż Majka, która śpi z noworodkiem.
Romulus, gdy tylko mnie widzi, to przybiega i krzyczy „wujeczku mój kochany”. Ptyś w jakiś sposób się wycofał i (jak nigdy od wielu tygodni), muszę go zapewniać że jest super chłopakiem, że go kocham, i... no i nic więcej, bo przecież nie mogę mu powiedzieć, że już na zawsze będziemy razem. Znowu zaczął wchodzić pod łóżko.
A Balbina? Chyba jeszcze nie potrafi się określić. Z jednej strony wykorzystuje każdą sytuację, aby się do mnie przytulić i wejść na kolana, a z drugiej mówi, że mnie nie lubi i że ze mną wygra.
I tak się zastanawiam, co bym zrobił, gdyby Majka usilnie nalegała na to, że jesteśmy gotowi zaopiekować się dziesiątką takich dzieci. Nie jest to przecież nic niezwykłego wśród rodzin zastępczych. Miałbym na tyle dużo odwagi, aby powiedzieć „żegnaj” (po trzydziestu latach)? A może wbrew sobie tkwiłbym w tym układzie? No i gdzie w tym wszystkim jest dobro dziecka?

Dwa posty wstecz, napisałem kilka komentarzy. Nie chciałbym tego wątku rozkręcać, bo ani nie chcę się usprawiedliwiać, ani brnąć w uzasadnienia swoich myśli. Jednak trochę nad tym myślałem. Majka mnie zrąbała. Córka, która na bieżąco śledzi tego bloga powiedziała, że akceptuję przemoc. Kilka innych osób też stwierdziło, że trochę to tak wybrzmiało. Były to łagodne stwierdzenia... może z litości dla mnie, a może z sympatii do Majki.
No i nie wiem z czego to wynika, bo przecież nigdzie nie napisałem, że jestem za jakąkolwiek przemocą w stosunku do dziecka. Chciałem tylko powiedzieć, że czasami metody dyscyplinowania dziecka są bardzo ograniczone.
Być może jakąś rolę odgrywa tutaj płeć... w sensie takim, że ja jednak jestem facetem. Pewnie mój język, którym się posługuję jest zupełnie inny niż Majki.
Może... ale jest też sprawa odbioru tego języka.
Opiszę sytuację, która miała miejsce kilka dni temu podczas odwiedzin Jowity (naszej koordynatorki). Odebrałem Ptysie i Bliźniaki z przedszkola. Po powrocie zaczęło się szaleństwo. Dzieci wchodziły na mnie, biegały, krzyczały... krótko mówiąc wariacje, kombinacje i permutacje w jednym. Pewnie niejeden koordynator stwierdziłby, że nie potrafimy zapanować nad naszymi dziećmi, że nie potrafimy ich zdyscyplinować. No ale nie Jowita. Zachowanie dzieci było pewnego rodzaju radością z powrotu do domu... co zresztą wybrzmiało z jej ust na najbliższym posiedzeniu zespołu dotyczącym oceny Bliźniaków.
Jednak w pewnym momencie Remus zleciał z fotela na głowę – pewnie nabijając sobie solidnego guza. Mój komentarz był mniej więcej taki: „no i dobrze... wcale nie jest mi ciebie żal – ostrzegałem, że tak to się skończy”. Majka z kolei powiedziała: „przestań płakać i chodź się przytulić”. Remus otarł łzy, wstał... spojrzał na Majkę, na mnie, i przyszedł się przytulić do mnie. Dlaczego?

Wypada jakoś podsumować cały ten wpis.
Uważam, że wcale nie jestem dobrym ojcem zastępczym. Jestem dobrym pogotowiem rodzinnym. Potrafię funkcjonować w krótkim czasie. Razem z Majką potrafimy wydobyć z dzieci to, co da się wydobyć. Zdiagnozować to, co da się zdiagnozować. Przekazać następnej rodzinie maksymalną wiedzę, jaką udało nam się zdobyć o dziecku. Potrafimy zawalczyć o dziecko wtedy, gdy uważamy, że trzeba zawalczyć.

Nie byłbym dobrym ojcem zastępczym na zawsze ani dla Kapsla, ani dla Balbiny. Jeszcze siedem lat temu wydawało mi się, że takie dzieci nie istnieją. Wydawało mi się, że wystarczy dużo miłości, zainteresowania, bycia z dzieckiem... jak to mówią, witamina „M” plus terapia (bo przecież mocno wierzę we wsparcie specjalistów).
Ale jak tu kochać wbrew sobie? Jak kochać kogoś, kto się broni przed tą miłością... raniąc coraz bardziej?
Informacje, które ponad rok temu otrzymaliśmy na temat Balbiny były takie, że dziewczynka jest swego rodzaju szarą eminencją, prezesem, kimś kto kontroluje i dominuje w swojej rodzinie... że razem z braćmi i swoją mamą demoluje każde mieszkanie, do którego się wprowadza.
Kilka (a nawet kilkanaście) pierwszych miesięcy pobytu w naszej rodzinie zupełnie temu przeczyło. Jeszcze całkiem niedawno mówiliśmy w przedszkolu, że dziewczynka u nas tak się nie zachowuje. Ale już się tak zachowuje, o czym pisałem powyżej. Ściany w jej pokoju są porysowane, miejscami zdrapana jest farba, rolety w oknach powyrywane. Na ścianie są dziwne smugi... ni to krew, ni kupa. Biorąc jednak pod uwagę to, że co jakiś czas Balbina odkłada do prania majtki z kupą (nie pobrudzone, ale z kawałkami kupy), to raczej zakładam drugą opcję.
Przeżyłem Kapsla, przeżyję i Balbinę... choćby to miało trwać jeszcze rok, czy dwa.
Najsmutniejsze jest to, że jest mi wszystko jedno, czy wróci ona do mamy, zamieszka z siedemdziesięcioletnią babcią, trafi do rodziny zastępczej, adopcyjnej, czy do domu dziecka.

Tylko Ptysia mi żal. Ktoś może się upierać, że powinien od nas odejść w pakiecie z Balbiną. Czy powinienem mówić, że to nie ma sensu? Czy jestem o tym przekonany?
Nie wiem.










Najlepsze Blogi

niedziela, 1 marca 2020

STOKROTKA (czyli Pikuś sam w domu)


Jakiś czas temu Majka dostała propozycję wyjazdu do Hiszpanii... na swego rodzaju pięciodniowe wakacje. Tani przelot, tanie noclegi, wszystko zorganizowane przez nasze córki i ich chłopaków. Wszystko zaplanowane w każdym szczególe. Tutaj idziemy pieszo, tam lepiej przejechać metrem. Kto chce zwiedza Camp Nou, kto nie to idzie w tym czasie do pobliskiej knajpki na Sangrię i lody. I tak dalej...
Majka zadała mi pytanie, czy może pojechać? W zasadzie to nie pytamy się siebie nawzajem o pozwolenie, jedynie ustalamy terminy i dyspozycyjność. Tutaj jednak wchodziła w grę opieka nad Bliźniakami i Ptysiami przez kilka dni. Stwierdziłem, że dam radę. Ostatecznie cała nasza czwórka chodzi do przedszkola, więc nawet gdybym miał pojechać do jakiegoś klienta, to wystarczy, że wrócę do siedemnastej... proste.

Jednak Majka stwierdziła, że spróbuje mi nieco ułatwić ten czas. Być może kierowała się tylko dobrym sercem, a może jednak nie do końca ma zaufanie do moich umiejętności bycia ojcem zastępczym. Ostatecznie okazało się, że Bliźniaki spędziły trzy dni u swojej babci, a Ptysie z rodziną zastępczą, w której mieszka Bill (czyli najstarszy z rodzeństwa). Moim zadaniem było więc tylko odwiezienie i przywiezienie Romulusa i Remusa, oraz odebranie Ptysi z przedszkola ostatniego dnia.
Spędziłem więc trzy dni w zupełnej samotności i ciszy, z jaką dawno nie miałem do czynienia. Nikt mnie nie wołał w środku nocy, nie krzyczał że jest głodny, nie kazał lać wody do wanny, nie chciał wyjść na spacer. Nikt też nie kazał mi zwiedzać jakiejś bazyliki w Barcelonie, stadionu piłkarskiego, czy muzeum w Madrycie. Mogłem robić tylko to, co sam chciałem. Taki weekend nie zdarzył mi się od ponad trzydziestu lat.
Myślałem, że uda mi się coś porobić w moim zaniedbanym ogrodzie, któremu od wielu lat poświęcam bardzo mało czasu. Niestety tegoroczna lutowa wiosna miała przebłysk zimy, a właściwie późnej jesieni, gdyż przez cały czas padał deszcz.
W związku z tym wyspałem się za wszystkie czasy i obejrzałem więcej filmów niż w ciągu ostatniego ćwierćwiecza... poważnie.

Mój kwitnący ogród w środku lutego


Ale mogło być zupełnie inaczej. Na trzy dni przed wylotem Majki do Hiszpanii, zadzwoniła nasza koordynatorka Jowita, że jest do umieszczenia siedmiomiesięczny chłopiec. Wyraziliśmy zgodę. Stwierdziłem, że jakoś sam dam radę, bo przecież szkoda rezygnować z planowanej wycieczki. W końcu siedmiomiesięczny chłopak jest już do pogadania. Nie minęło więcej niż dwie godziny, gdy telefon zadzwonił po raz kolejny. Majka pomyślała, że pewnie znalazł się ktoś z rodziny, kto podjął się opieki nad dzieckiem. Takich sytuacji mieliśmy już kilka. Okazało się, że jest jeszcze drugie dziecko, dla którego poszukiwana jest rodzina zastępcza. Tym razem była to tygodniowa dziewczynka.
Co robić? Wszystkie pogotowia rodzinne przepełnione. Czy damy radę zaopiekować się jeszcze tą dwójką? A właściwie, czy to ja dam radę z dwójką malutkich dzieci przez prawie pięć dni?
W takich sytuacjach nie ma zbyt dużo czasu na podjęcie decyzji. Ostatecznie ustaliliśmy, że bierzemy, i Majka nie zmienia swoich planów.
Po kolejnej godzinie znowu telefon. Czyżby trzecie dziecko?
Na szczęście nie. Chłopca zdecydowała się przygarnąć inna rodzina zastępcza. Pozostała więc tylko dziewczynka.
Jednak zaczęliśmy się głębiej zastanawiać, chociaż decyzja już została podjęta. Przecież to noworodek. Przyjdzie do nowego domu. Zetknie się z nowymi bakteriami. Na szczęście mieliśmy pozytywną informację ze szpitala, że dziecko jest zdrowe.
No ale będę musiał odebrać Bliźniaki od babci i Ptysie z przedszkola. Majki najprawdopodobniej jeszcze nie będzie. Nawet jeżeli nic nieprzewidzianego się nie wydarzy, to będę miał do dyspozycji tylko mały samochód. Siedmioosobówkę zabiera przecież Majka. No i znowu postawiliśmy sobie pytanie, czy nie zrezygnować z wyjazdu, mieszając plany wszystkim uczestnikom wycieczki?
Z pomocą przyszła nasza sąsiadka i przyjaciółka - Ela, która zadeklarowała swoją pomoc. Stwierdziłem więc, że mając takie wsparcie w sytuacji awaryjnej, jakoś sobie poradzę. Maja zadzwoniła na porodówkę, kiedy można odebrać dziewczynkę. Okazało się, że będzie jeszcze miała robione jakieś badania i dopiero w piątek. Tyle tylko, że w piątek Majka będzie już się wygrzewać w ciepłej Hiszpanii. Odebranie dziecka nawet mnie nie przeraziło, chociaż ostatni raz na porodówce byłem dwadzieścia dwa lata temu. Jednak lekarka stwierdziła, że nie będzie żadnego problemu z pozostawieniem dziewczynki do poniedziałku.
Jak ważne są te dwa dni dla dziecka? Dwa dni spędzone bez mamy... nawet jeżeli można ją tylko nazwać Pikusiem. Pewnie ktoś by powiedział, że bardzo ważne. Zdecydowaliśmy jednak, że odbierzemy dziewczynkę w poniedziałek wieczorem. Być może nawet ze starszym o tydzień kolegą, o przynależność którego spierają się instytucje. Trwają ustalenia, czy ostatnim miejscem pobytu jego mamy było miasto, czy powiat?

Tak więc mamy Stokrotkę. Jej kolega nadal jest niewiadomego pochodzenia.
Dlaczego akurat takie imię jej nadałem? Przyszła do nas z wiosną, a nie chciałbym jej krzywdzić imieniem Wrzosiec.
Od pierwszego dnia zawładnęła moim sercem. Jest to moja kolejna miłość. Śpi w mojej sypialni... dokładniej w moim łóżku razem z Majką. Ja znowu „wyleciałem” na piętro.
Mam też wrażenie, że nie jest to miłość platoniczna. Ale mam też nadzieję, że Stokrotka rzuci mnie za dwa, albo trzy miesiące. Sprawa toczy się w naszym sądzie, który jest bardzo konkretny. Termin rozprawy chyba nie zależy od „kolejki”, ale od ważności sprawy... poczekamy, zobaczymy.

Jestem przekonany, że nikt nie będzie miał ochoty dawać mamie Stokrotki jakiejkolwiek szansy. Zespół maniakalno-depresyjny. W tej chwili znajduje się ona na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego. Ciągle uważa, że jeszcze jest w ciąży.
Do porodu przyszła z jakimś facetem, którego wskazała jako ojca dziecka. Jego odpowiedź była krótka: „co ty pierdolisz, gdy cię bzykałem, to już byłaś w ciąży”. Kto jest więc ojcem Stokrotki? Może jakiś pacjent szpitala psychiatrycznego? Może... Dziewięć miesięcy temu, jej mama też była zamknięta.

To będą dylematy przyszłych rodziców adopcyjnych dziewczynki. Rycie w internecie, co to właściwie jest dwubiegunówka? Będą mieli bardzo mało czasu, aby powiedzieć „tak” lub „nie”.
Pewnie przeczytają, że prawdopodobieństwo wystąpienia tej choroby u Stokrotki to 15-20%, a jeżeli oboje rodziców było chorych psychicznie to aż 70%. No tak, tylko ojciec jest nieznany. Pozostaje też pytanie, czy choroba mamy jest genetyczna, czy jej podłoże jest środowiskowe? Nic nie wiadomo na temat dalszej rodziny biologicznej dziewczynki. Jej mama jest dzieckiem adoptowanym. Przerosła swoich rodziców adopcyjnych, mimo że w momencie przyjścia do nowej rodziny była tylko trochę młodsza od naszych Bliźniaków. Mając niewiele ponad dziesięć lat, rozpoczęły się jej przygody z narkotykami, dopalaczami i rozmaitymi środkami psychoaktywnymi. Gdy w wieku osiemnastu lat, rodzice adopcyjni wystawili jej walizki przed próg, to wybijała szybę i wraz ze swoim towarzystwem wchodziła do pokoju... bo przecież to był jej pokój.
To co w tej chwili opisuję, to są tylko strzępy informacji. Na dobrą sprawę, to nikt nie wie, kto w tym układzie jest najbardziej poraniony psychicznie. Nikt nie wie, czy zawinili rodzice adopcyjni mamy Stokrotki, czy też to oni są ofiarami.

Mnie to nie interesuje (chociaż oczywiście pochylam się nad smutnym losem mamy dziewczynki). Stoję na stanowisku, że to wychowanie ma kluczowe znaczenie. Mama Stokrotki miała tylko trzy lata, gdy trafiła do rodziny adopcyjnej. Jednak mogła przypominać albo Remusa, albo Balbinę – co stanowi ogromną różnicę. Ale też mogła trafić do zupełnie innej rodziny adopcyjnej i wszystko przybrałoby zupełnie inny obrót. Tego rodzaju wątpliwości jest bardzo wiele.

Mama Stokrotki jest bardzo młoda. Ledwo przekroczyła dwudziesty rok życia. Zespół maniakalno-depresyjny najczęściej dopada osoby grubo po trzydziestce. Moim zdaniem dziewczyna ma zryty mózg przez wszelkiego rodzaju świństwa, które zażywała w swoim młodym życiu. Jak jednak do tego podejdą rodzice adopcyjni?
Jeżeli będą mieli jakiekolwiek wątpliwości, to będę mówił, że może lepiej odpuścić sobie to dziecko. W naszym ośrodku adopcyjnym nie spadną na koniec kolejki. Chyba to jest jedyny atut tego ośrodka, który nie dobiera rodziców do dziecka, tylko każde z nich jest proponowane według kolejności na liście rodzin adopcyjnych. Masz wątpliwości, to za kilka tygodni będzie nowa propozycja. Pewnego rodzaju targ, na którym handluje się żywym towarem.

Stokrotka jest piękną dziewczynką i biada temu, kto ośmieli się powiedzieć inaczej. Oczywiście żartuję... zapewne wygląda podobnie jak tysiące innych noworodków. Jednak jest o kilka tygodni przed swoimi rówieśnikami. Leżąc na brzuchu, potrafi podnieść głowę i przekręcić ją z jednej strony na drugą. Już łączy dłonie, co też nie jest normalne dla dziecka niespełna dwutygodniowego.

Czy jej rodzice adopcyjni za kilka, albo kilkanaście lat stwierdzą, że ich decyzja była największą pomyłką ich życia? A może za wszystko co złe, obarczą geny? Przecież tak jest najprościej.
A może przywiozą ją do mnie i powiedzą „tak ją kochałeś, to sobie ją bierz”.

Mam jednak nadzieję, że za jakiś czas stwierdzą, że jest to ich największe szczęście. Bo to przede wszystkim od nich zależy jak poprowadzą dziewczynkę w dorosłe życie. Jak na rodziców adopcyjnych, to pozycję startową będą mieli wyśmienitą.

Załączę dwa zdjęcia naszej Stokrotki. Pierwsze typowo blogowe, bez twarzy... z zachowaniem wszelkich zasad chroniących wszystko co możliwe.
Jednak na drugim zdjęciu chciałem pokazać jej urodę. Za dwa miesiące dziewczynka będzie wyglądała zupełnie inaczej. A teraz kto ją na nim rozpozna? Jej mama, która wciąż sądzi, że jeszcze jej nie urodziła?







Najlepsze Blogi