czwartek, 18 kwietnia 2024

LUNA, ANNA i MARKO

Wystartowaliśmy.
Z lekkim falstartem, ale za to od razu z pełną obsadą. Dzieci mogą uchodzić za trojaczki, bo rodziły się w odstępach kilkudniowych. Ale oczywiście każde jest innej matki i prawdopodobnie innego ojca.

Na pierwszego marca byliśmy gotowi ze świeżo odremontowanym pokojem. W zasadzie można powiedzieć, że naszą sypialnią, gdyż zakładaliśmy, że będziemy mieli przynajmniej jednego niemowlaka. Później, wraz z każdą nową informacją o proponowanym dziecku, tylko dostawialiśmy kolejne łóżeczka.



Mamy trójeczkę nieco podrośniętych noworodków i taki układ bardzo nam pasuje. Głównie Majce, bo nie będzie musiała ścigać się z jakimś przedszkolakiem. Jednak z drugiej strony jest to bardzo absorbująca obsada i chociaż mam mnóstwo rozmaitych przemyśleń, to teraz skupię się tylko na drobiazgach i to bardzo krótko. Zwyczajnie brakuje czasu. Największy spokój jest między godziną siódmą a dziesiątą. Dzieci są już wprawdzie obudzone, ale chyba jeszcze lekko śnięte. Majka odsypia wtedy ciężką noc z Marko (bo jak do tej pory każda jest ciężka), a ja ustawiam całą trójeczkę w bujaczkach. Dwa są samobieżne, a jeden na „zapych” nożny. Patrzymy na siebie, rozmawiamy, pijemy kawę, mleko i lekko podsypiamy. Specjalnie dla Anny kupiliśmy wypasiony i jak to mówią „markowy” bujaczek za osiem stówek. Miał sam się bujać reagując na ruchy dziecka i co ważniejsze, być prozdrowotny. Bo przecież jak wszem i wobec wiadomo, wszystkie bujaczki są złe i należy je wyrzucić do śmieci. Mam na ten temat nieco inne zdanie, ale o tym może następnym razem. Krótko mówiąc, ten bujaczek z rana stoi w kącie, bo ani nie chce się sam bujać, ani nie można go rozhuśtać nogą.



Mógłbym powiedzieć, że nasze obecne dzieci są pewnego rodzaju kumulacją większości przypadków dzieci przebywających w pieczy zastępczej. Są odpowiedzią w pigułce na często zadawane pytanie: „Dlaczego rodzicom zabiera się dzieci?”.

Mamy więc do czynienia z alkoholem w trakcie ciąży, chorobami psychicznymi i ładnie nazywaną pokoleniową niewydolnością wychowawczą. Brakuje tylko przemocy – chociaż jedna z mam nie przyszła na spotkanie ze swoim dzieckiem, bo godzinę wcześniej złamała nogę. Informację przekazał jej partner. Od tego czasu minęło już sporo dni i wszelki kontakt się urwał. Oczywiście niczego nie insynuuję.
Generalnie z rodzicami nie mamy problemów. Nie interesują się. Jeden wrócił do swojej mamy, drugi do bezdomności, trzeci zajmuje się gromadką innych swoich dzieci, a reszta się nie odzywa. Można by powiedzieć, że będzie „krótka piłka” i cała trójeczka szybko znajdzie nowy dom. Ja jednak stawiam na przynajmniej półtora roku wspólnie spędzonego czasu, ale obym się mylił. I nawet nie myślę teraz tylko o niewydolności systemu sądowniczego.

Z całej ferajny najtrudniejszy jest Marko. Kilka razy w ciągu doby jest wściekły na cały świat i nie pomaga wtedy nic. Dlatego Majka śpi z nim w osobnym pokoju, a ja z dziewczynkami w wyremontowanej sypialni. Wstaję w nocy najwyżej cztery razy do mleka i wysypiam się do siódmej. Czyli luzik.

W kwestii możliwych zaburzeń trudno jeszcze cokolwiek powiedzieć. Tu i ówdzie pojawiają się opinie o jakichś dysmorfiach twarzy, a lista wizyt u specjalistów jest bardzo długa. Niestety Majka jeszcze nie jeździ samochodem, więc zawsze ja muszę wykazać się dyspozycyjnością. Nie narzekam na to, bo Majka aż się rwie do prowadzenia samochodu. Tyle tylko, że wciąż mówi, że ruch stopą jeszcze nie jest u niej płynny. Więc nawet tego starego samochodu trochę szkoda, nie wspominając o bezpieczeństwie.

Dzisiaj to by było na tyle. Mam nadzieję, że rozkręcę się w pisaniu, bo schodzę na psy. Przed chwilą nawet sprawdzałem czy przed „ale” robi się przecinek. No szok.












niedziela, 14 stycznia 2024

VIP



Podobno w niektórych miejscach przyjmowane są zakłady bukmacherskie pod hasłem: „wrócą – nie wrócą”. Ze swojej strony dam pewnego rodzaju handicap obstawiając, że „wrócą”. Nawet mógłbym obstawić konkretny zakład, że wrócą w marcu.
Nie słyszałem natomiast, czy ktoś próbuje przewidzieć wynik zdania logicznego: „będzie dalej pisał – nie będzie”. Tutaj nie postawiłbym złamanego grosza na żadne ze stwierdzeń. Pisanie o Majce i o mnie ma sens jedynie w kontekście przebywających z nami dzieci, a niestety pęd społeczeństwa do zachowania prywatności i anonimowości jest tak wielki, że za chwilę będzie można pisać tylko o sobie.

Inna sprawa, że wyszedłem z wprawy i napisanie jednego zdania idzie mi jak po grudzie.

Postanowiliśmy, że Majka zakończy cały cykl dochodzenia do siebie, wyznaczony opiniami rozmaitych specjalistów. Chyba pewnym zwieńczeniem naszej decyzji było niedawne spotkanie z psychologiem, który (oczywiście nie wprost) stwierdził, że to jeszcze nie ten czas. Pewną sentencją spotkania było: „nie jest gorzej, jest inaczej”.
Do mnie tego rodzaju teksty nie do końca trafiają. Uważam, że najlepszą metodą jest zapomnienie, że jest gorzej i wyznaczenie sobie kolejnego celu. Po co udawać?
Wystarczy robić to, w czym jest się dobrym. A Majka w temacie pieczy zastępczej jest cholernie dobra i wcale nie jest jej do tego potrzebna doskonała sprawność fizyczna. Bo przecież nie chodzi tylko o samo dziecko. Nie tylko o jego potrzeby natury emocjonalnej, psychicznej i fizycznej. Owszem, najważniejsze jest zapewnienie mu poczucia bezpieczeństwa, przynależności, szacunku. Ale do tego dochodzi coś, co najczęściej przeraża młode rodziny zastępcze. Są to sądy, urzędy, kontakty z rodzicami biologicznymi. Jest to wyrażenie zgody na pewnego rodzaju umniejszenie swojej władzy nad dzieckiem. Dla jednych emocjonalne dociskanie, dla innych rozłożenie odpowiedzialności.

Majka jest już gotowa. Proces zdrowienia jeszcze się nie zakończył, chociaż to wcale nie oznacza, że będzie dużo lepiej. W końcu z jej życia zostanie wyciętych kilkanaście miesięcy, po których będzie o tych kilkanaście miesięcy starsza. Trzeba to zwyczajnie zaakceptować.

O Omenie i Dagonie jeszcze napiszę w drugiej części. Nie wrócili do nas od stycznia, ale też jeszcze nie wyrwali się z systemu. Z nami nie są od ponad pół roku, a ja wciąż czekam na rozprawę dotyczącą odrzucenia spadku. Sądy przerzucają wszystko między sobą, wydziały rodzinne na cywilne i odwrotnie. Mi tylko każą płacić opłaty administracyjne. A przecież sprawa jest tak prosta, że nasza sędzina sądu rodzinnego podpisałaby to jedząc drugie śniadanie.

Nasze obecne życie jest nudne i przewidywalne. Najgorsze jest to, że nawet mi się to podoba. Tyle tylko, że każdy bez sensu spędzony dzień daje mi poczucie marnowania czasu. Nawet moja praca zawodowa, z racji jej prowadzenia w sposób zdalny, staje się podobna do pracy bezemocjonalnego robota na taśmie produkcyjnej.

Jedynymi ciekawszymi przerywnikami w tym monotonnym życiu były dwa wyjazdy do sanatorium. Ja musiałem sobie je sam sfinansować, bo ZUS stwierdził, że jestem zbyt zdrowy i nic mi nie przysługuje. Chociaż z tym zdrowiem to nie do końca jest tak dobrze, bo jednak przed każdą większą aktywnością muszę się dobrze rozgrzać, a gdy po nocy wstaję z łóżka to wyglądam nie lepiej niż Majka. Moim problemem jest to, że nie mam historii choroby, bo przecież do lekarzy za bardzo chodzić nie lubię. Do tego w całym swoim życiu tylko raz wziąłem zwolnienie lekarskie, gdy niemal w całości odciąłem sobie palec piłą elektryczną. A nawet wtedy żałowałem, że poszedłem z tym do ZUS-u, bo gra nie była warta świeczki. Zatem nie mogę się dziwić, że w oczach tej instytucji jestem okazem zdrowia.
Majce przyznano sanatorium bez większych ceregieli. Nawet nie musiała stawić się na komisji – wystarczyły same „papiery” ze szpitala. Terminy ZUS-owskie (w przeciwieństwie do NFZ-towskich) są krótkie. Chodzi o szybkie doprowadzenie klienta do stanu używalności i wysłanie do pracy. Majka dostała tylko pięć miesięcy świadczenia rehabilitacyjnego, które za chwilę się kończy. Być może dostanie przedłużenie na kolejne pół roku, a może nie. Wszystko zależy od tego, co będzie w papierach przesłanych z drugiego sanatorium. Jednak niezależnie od tego, nasza decyzja jest nieodwołalna. Wracamy w marcu, bo przecież jestem jeszcze ja – ojciec zastępczy Pikuś, dobrze zaprawiony w boju. Będziemy tylko starać się przestrzegać limitów. Trójka dzieci (czwórka na ewentualną zakładkę lub w sytuacjach wyjątkowych), a nie jak wcześniej nawet siódemka. Będzie to z korzyścią dla wszystkich. Może z wyjątkiem naszego organizatora pieczy zastępczej. Ale on to rozumie, bo przecież lepsza rodzina dla trójki, niż żadna.

Pobyt w sanatoriach był dla nas zupełnie nowym doświadczeniem. W pierwszym przypadku, cała obsada ośrodka przyjechała prywatnie, bo jedynie taka była możliwość. Zakładaliśmy zatem, że będą to typowe zimowe wakacje, tylko z dodatkową opcją czterech zabiegów leczniczych (uzależnionych od konkretnego schorzenia). Chociaż może nie do końca typowe, bo raczej spodziewaliśmy się tam osób w nieco podeszłym wieku i w jakiejś mierze chorowitych.




Drugi ośrodek był wielką niewiadomą. Był przeznaczony głównie dla kuracjuszy kierowanych przez ZUS, ale z możliwością wykupienia turnusów prywatnych. I może nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że koszt mojego pobytu w drugim sanatorium był wyższy niż cena za nas dwoje w tym pierwszym. Do tego w drugim miałem o jeden zabieg mniej i nie było gimnastyki. Za to trzeba było dopłacić za telewizor i parking. Nawet biorąc pod uwagę, że trwał o tydzień dłużej, to i tak jednostkowa cena za dobę była o połowę wyższa.



Zacznę po kolei, czyli od pierwszego wyjazdu. Drogę nad morze określiłbym zwrotem „mgnienie oka”, ponieważ Majka umilała mi ją puszczaniem rozmaitych podcastów i innych audycji. A że jej zainteresowania są bardzo szerokie, to wysłuchałem nagrania pod tytułem „Dwie dupy o dupie”, skeczy młodego Stuhra i wielu pozycji związanych z wychowaniem dziecka. Tych ostatnich słuchałem z wielkim zainteresowaniem, ponieważ cały czas byłem pod wrażeniem spotkania z Omenem i Dagonem, które miało miejsce kilka dni wcześniej. Już sama podróż była ciekawa, bo oderwaliśmy się od codzienności. Majka od haftowania, a ja od siedzenia przy komputerze. Wróciliśmy do dawno zapomnianych rozmów o dzieciach.

Faktycznie cały pobyt przypominał wczasy nad morzem. Do tego takie z okresu PRL-u. Był instruktor kulturalno oświatowy, tak zwany „kaowiec”, który każdego dnia organizował jakieś zajęcia. Były więc wycieczki do pobliskich miejscowości i do wędzarni ryb. Było karaoke, wieczór filmowy, kalambury, turniej ping-ponga i oczywiście wieczorki taneczne. Do tego takie z orkiestrą. Myślałem, że wszyscy będą siedzieć przy stołach (żeby nie powiedzieć „pod ścianą”) i cała impreza dobiegnie końca po godzinie. Nic z tego – jak to całe towarzystwo schorowanych emerytów ruszyło na parkiet, to trudno było mi znaleźć miejsce, żeby zatańczyć z Majką dwa na jeden. Królowała piosenka biesiadna, disco polo i rock and roll. Same szybkie kawałki. Wszyscy tańczyli. Niestety to my wróciliśmy do pokoju po godzinie, a muzykę słyszeliśmy jeszcze grubo po północy.

Trudno mi ocenić jakość zabiegów. Przez kilka pierwszych dni czułem się coraz gorzej. Wszystko mnie bolało i nawet rozgrzewka niewiele pomagała. Potem było tylko lepiej i ostatecznie wróciłem do domu w takim stanie w jakim wyjechałem. Ale nie ma to jak siła autosugestii... albo bardziej sugestii Majki. Stwierdziła, że wyglądam jak nowo narodzony, więc pewnie tak było.
Najważniejsze, że z nią było coraz lepiej. Zaczęła pokonywać coraz dłuższe dystanse (nawet kilkukilometrowe) i do tego samodzielnie. Czuła się coraz bardziej pewnie.



Drugie sanatorium było dużo ciekawsze – w sensie mojego zdziwienia. Kuracjusze zostali podzieleni na dwie kategorie. Ja należałem do części VIP-owskiej, którą personel nazywał „komercyjni”. Już samo przyjęcie było niezwykłe. Majka czekała grzecznie w kolejce do lekarza, a ja „od ręki” zostałem zaproszony do gabinetu ordynatora, który rozpisał mi rozmaite zabiegi. W zasadzie, to na co dzień wolę młodsze osoby. Wprawdzie mają one mniejsze doświadczenie, ale za to są mniej znudzone swoją pracą, mają więcej chęci i często są bardziej na bieżąco z aktualnym stanem wiedzy. Ja dla przykładu byłem codziennie podłączany do prądu, ale nikt nie zapytał czy przypadkiem nie mam padaczki... albo czegoś innego. Lekarka Majki bardziej się przejmowała. Zrobiła dokładny wywiad i w razie jakiegokolwiek zaniepokojenia kazała przerwać zabieg.

Mimo wszystko trochę to było irytujące, że byłem inny. Idąc na zabieg, praktycznie wchodziłem bez kolejki. Zdarzało się, że osoba zapisana na dwadzieścia minut przede mną czekała w poczekalni, a ja przychodziłem na swoją godzinę i natychmiast byłem proszony do gabinetu.
Miałem też lepszy pokój – w zasadzie dwupokojowy apartament. Czyściutki, jeszcze pachnący farbą po remoncie.
Najciekawsze były jednak posiłki. Zastawa stołowa komercyjnych była lepsza – większa, ładniejsza i kwadratowa (żeby przypadkiem ich nie pomylić). Porcje były prawie dwa razy większe i bardziej urozmaicone. Ale najgorsze było to, że jako komercyjny dostawałem posiłek pierwszy. Przy naszym sześcioosobowym stole były jeszcze cztery inne kobiety. No i wszystkie czekały, a ja musiałem jeść. Czasami już kończyłem, a Majka nadal czekała. No i nie wiedziałem co mam jej zostawić ze swojego talerza, żeby nie umarła z głodu. Nooo... trochę przesadziłem. Głodny nikt nie miał prawa być. Chleba i dżemu było pod dostatkiem. A na obiad zupy.
Jeden raz, gdy Majka spieszyła się na jakieś zajęcia, postanowiłem być dżentelmenem i dałem jej moją porcję. Na tę, którą ona miała dostać, się nie doczekałem. Musiałem interweniować w kuchni. Wyszło więc na to, że komercyjny nie może abdykować. Musiałem zjadać z dużego, kwadratowego talerza.

VIP

ZUS



VIP


ZUS


Ale za to niekomercyjni (czyli ci od ZUS-u) mieli więcej zabiegów. Ja tylko trzy dziennie, a oni od pięciu do siedmiu. Majka praktycznie przez cały dzień gdzieś biegała. Jak nie na zabieg, to do lekarza, albo pielęgniarki. Jak nie do pielęgniarki to na jakąś prelekcję, albo chociaż do recepcji, bo coś trzeba było wypełnić, podpisać i nie można było o tym zapomnieć. Chociaż ja miałem ciekawsze zabiegi. A przynajmniej takie, których nie mogę realizować w swoim domu. Złośliwiec powiedziałby, że droższe. Dla przykładu, jednym z zabiegów Majki była 15-minutowa jazda rowerkiem stacjonarnym. Mógłbym powiedzieć, że w domu też taki mamy. Tyle tylko, że w domu nie ma takiego, który stałby nad Majką z batem. Tutaj był – „sponsor” – czyli ZUS. Ja za to miałem codziennie robiony masaż. Taki manualny. Nie żadnym łóżkiem wodnym, czy matą. Pierwszego dnia dziewczyna stwierdziła, że kiepsko ze mną. Jestem cały spięty i nawet kręgosłup mi się wyprostował (a powinien być wklęsły). Bałem się jej powiedzieć, że to mój pierwszy raz. Na szczęście po kilku dniach strach minął i stałem się luźniejszy. Zupełnie jak nasze dzieci po kolejnym dniu rehabilitacji.
Na terenie ośrodka obowiązywał zakaz spożywania alkoholu pod groźbą wyrzucenia z turnusu. Nie muszę chyba dodawać, że mnie (komercyjnego) ten zakaz nie obowiązywał. Pewnie były to tylko strachy na lachy, bo „wesołych” osób było całkiem sporo. Może gdyby ktoś się nawalił w trupa i zrobił awanturę, to jakieś konsekwencje byłyby wyciągnięte. A przynajmniej zostałoby to zgłoszone do „sponsora”. Majka na wszelki wypadek dmuchała na zimne i gdy czasami wieczorem wracaliśmy z grzanego wina, to wciągała brzuch, wypinała pierś i przypominała sobie harcerskie podchody ze szczenięcych lat.

Zawsze jednak staram się patrzeć na wszystko z różnych perspektyw. No i tym razem spojrzałem również z perspektywy właściciela ośrodka. Po podliczeniu wszystkich zabiegów i konsultacji, które miała Majka (według oficjalnego cennika ośrodka) wyszło na to, że ZUS finansuje tylko to. Tak mniej więcej, a nawet mniej. Trzeba zatem dbać o komercyjnych.

Ogólnie rzecz biorąc, bardzo miło wspominam pobyt w sanatoriach. W porównaniu do innych naszych wyjazdów – było równie ciekawie. Jak mawia nasza supervisorka, ani lepiej, ani gorzej – było inaczej. A nawet prawie jak na wycieczkach egzotycznych.


Prawie jak Yellowstone


Prawie jak dorzecze Amazonki


Prawie jak Nil po opadach śniegu


Majka potrafi już pokonać za jednym razem kilkukilometrowy odcinek, a odpowiednio zmotywowana – każdą przeszkodę.





Najdłuższa trasa, którą pokonaliśmy, miała prawie siedem kilometrów, ale myślę, że spokojnie jeszcze trzy mieliśmy w zapasie.

Jednego dnia wybraliśmy się na poszukiwanie „krzywego lasu”. To jest taka atrakcja okolic drugiego sanatorium. Drzewa rosną krzywo i nawet dendrolodzy nie znają przyczyny. Za to wieść gminna niesie, że winne temu są jakieś doświadczenia radiologiczne z poprzedniego wieku. Wbiliśmy współrzędne w GPS-a i poszliśmy. Majka biegała z jednej górki na drugą, licząc że za nią wyłoni się coś niezwykłego. Ostatecznie znaleźliśmy kilka drzew wśród setek zwyczajnych. Wyglądały jakby jakiś czas temu wichura wyłamała przewodnik i boczne gałęzie próbowały przejąć jego rolę. W takich warunkach klimatycznych to nic niezwykłego. Chociaż może się mylę.




W każdym razie była to dość forsowna wycieczka, a Majka nawet nie zauważyła, że się zmęczyła.
I o to chodzi.
Trzeba pogodzić się z tym, że na Rysy już nie wejdziemy. Chociaż Majka zawsze dodaje – "chyba".

Majka dużo lepiej czuje się też psychicznie. Przez jakiś czas mówiła, że przestała lubić ludzi i nie miała ochoty z nikim prowadzić konwersacji. Teraz wróciła do dawnej świetności. Wystarczy, że na trasie ktoś powie jej "dzień dobry", albo zapyta o cokolwiek, a już staje się przewodnikiem po okolicy, informując przy okazji o temperaturze, sile wiatru i stanie podłoża.

Tyle o Majce.

Opiszę jeszcze na koniec sytuację Omena i Dagona. Nie wygląda ona dobrze.

Chłopcy przebywają w nowej rodzinie. Chciałbym napisać, że tej ostatecznej. Niestety tak nie jest.

Mama Benia, u której bracia przebywali przez ponad pół roku i która jeszcze wiosną chciała być ich mamą na zawsze, definitywnie zakończyła swoją przygodę z pieczą zastępczą. Niestety nie zgodziła się, aby chłopcy mieszkali w jej domu do końca roku. Wiele osób próbowało jej tłumaczyć, że te dwa dodatkowe miesiące pozwolą na powrót do naszej rodziny. Może nie będącej szczytem marzeń, ale chociaż dobrze chłopcom znanej i bezpiecznej emocjonalnie. My postanowiliśmy, że niezależnie od stanu zdrowia Majki, od stycznia będziemy gotowi przyjąć braci pod swój dach.

Nie udało się. Chłopcy zostali odwiezieni do kolejnej, nieznanej sobie rodziny zastępczej. Im nieznanej, ale nam bardzo dobrze. Zamieszkali w jednym z niewielu już w naszym powiecie pogotowi rodzinnych. Jednym z niewielu oznacza również – przepełnionym.

Obecna mama zastępcza (z pogotowia rodzinnego – nadam jej imię Baca) miała wiele obaw przyjmując chłopców. Zresztą trudno się temu dziwić. Doskonale znała naszą historię, którą po raz kolejny odświeżyła sobie na podstawie moich notatek. Na początku dzwoniła z pytaniem: „A Omen, to który?”, albo z prośbą o rozwinięcie takich czy innych zachowań któregoś z nich. Miała też w pamięci to, że chłopcy zostali już oddani po raz kolejny, a przynajmniej po raz drugi z komentarzami, że są niezwykle trudni, nieusłuchani i zwyczajnie nie da się nad nimi zapanować. Krótko mówiąc – diabły wcielone.

Różnica między Benią, a Bacą jest taka, że ta druga już z niejednego pieca jadła chleb i zachowania chłopców konfrontowała ze stylem bycia innych swoich dzieci w pieczy. I okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują, a Omen z Dagonem są przeciętnymi przedszkolakami z zachowaniami nie odbiegającymi od normy... powiedzmy od większości dzieci przebywających w pieczy zastępczej.

Gdy po raz ostatni odwiedziliśmy chłopców w domu Bacy, zaskoczyło mnie emocjonalne zachowanie Dagona. Drugi z braci (czyli Omen) w zasadzie był taki jak pół roku wcześniej, gdy jeszcze mieszkał w naszej rodzinie. Przyszedł, przywitał się, chwilę postał niewiele mówiąc. Na nasz widok ani się ucieszył, ani zasmucił. Był nijaki emocjonalnie, co w mojej ocenie cały czas świadczy o dużych zaburzeniach przywiązania. Ale jest to tylko moje zdanie i nawet Majka ma inne. W oczach większości osób uchodzi za otwartego chłopca, łatwo nawiązującego znajomości. Jest tym z braci, który w pojedynkę już dawno znalazłby rodzinę.

Dagon przez całe spotkanie nie odstępował mnie na krok. Bawiliśmy się tak jak dawniej, a pozostałe dzieci Bacy z lekką zazdrością patrzyły na ekwilibrystyczne wyczyny chłopca. Omen też spoglądał, a nawet wykonał jakiś przewrót przez prawe ramię. Ale cały czas trzymał dystans. Gdybym był zupełnie obcą mu osobą, to zapewne byłby pierwszy do wejścia mi na kolana.
Za to Dagon jest pierwszym dzieckiem w naszej historii, które mieszkając w nowej rodzinie chciało wrócić z nami do domu. Bywały takie, które płakały przy pożegnaniu. Tyle tylko, że była to bardziej tęsknota za fajną zabawą, która właśnie dobiegała końca. Dagon płakał i wprost mówił, że chce z nami wracać do domu.

Baca podjęła decyzję o pozostawieniu chłopców u siebie do czasu znalezienia rodziny docelowej. Pewnie po części zrobiła to dla Majki, za co jesteśmy jej bardzo wdzięczni.

Co jakiś czas pojawiają się nowe pomysły i chłopcy są proponowani kolejnym rodzinom. Niedawno była u nas jedna. Oficjalnie przyszła na praktyki po ukończeniu szkolenia dla rodziców zastępczych. Byli to ludzie zainteresowani starszym dzieckiem, a może nawet dwojgiem. Teoretycznie idealni kandydaci. Niestety oczekiwali, że ktoś im powie: „Tak, dacie radę”.

Jednak będąc w odwiedzinach u Bacy, bardziej interesowali się innym dzieckiem. Ten przypadek mogę skwitować stwierdzeniem, że „nie zaiskrzyło”.
Potem pojawili się ludzie tylko nieco młodsi od nas. Gdy chłopcy będą w klasie maturalnej, im stuknie siedemdziesiątka. Niby o niczym to nie świadczy, ale...

W każdym przypadku tych „ale” jest bardzo dużo. Rodziny mówią „ale” w odniesieniu do chłopców, a my mówimy „ale” w odniesieniu do nich.

Nie wiem, czy powinniśmy zachowywać się jak panna czekająca na księcia z bajki. Przecież tacy nie istnieją. Ale...
Czekamy dalej. Teraz to już nawet nie my, tylko Baca. Mamy do niej ogromne zaufanie, oferując jednocześnie swoją pomoc. Póki jeszcze potrafimy coś na temat braci powiedzieć.

Słuchając w podróży do sanatorium podcastu na temat rodzicielstwa bliskości i mając na świeżo w pamięci spotkanie z chłopcami, doszedłem do wniosku, że jednak jak najbardziej wpisuję się w ten nurt. Zabawa i rozmowa z Dagonem uświadomiła mi jak ważną osobą jestem dla chłopca (a przynajmniej jaką byłem po półrocznej nieobecności w jego życiu) i jak wiele dla niego zrobiłem. Wiele, chociaż wcale aż tak bardzo się nie przykładałem. Z jednej z strony było to związane z brakiem czasu, a z drugiej kierowaniem się dość daleko posuniętym sceptycyzmem w stosunku do idei podążania za dzieckiem. Przynajmniej za dzieckiem w jakiejś mierze zaburzonym, trudnym, po rozmaitych traumach.

W pełni zgadzam się z tezą, że rodzicielstwo bliskości jest w zasadzie tym, czym kierowali się nasi rodzice i dziadkowie. Tym, co było nam bliskie, gdy mieliśmy nasze dzieci. Kiedyś nie było to tylko nazwane. Zgadzam się z tym, że nie jest to metoda, która ma zadziałać tu i teraz. Jest to zwyczajne bycie z dzieckiem i reagowanie na jego potrzeby. Jego – nie swoje. A na pytanie: „Czy działa?”, można odpowiedzieć dopiero po wielu latach.

Tym nieco pokrętnym wprowadzeniem, spróbuję przyjrzeć się Beni. A nieco bardziej uogólniając, młodym rodzicom w średnim wieku, mającym w małym palcu wszelkie obowiązujące trendy dotyczące wychowania dzieci. Rodzicom doskonale znającym teorię i nie mającym żadnego (lub prawie żadnego) doświadczenia w temacie „dziecko”.

Nie po raz pierwszy w naszej pracy towarzyszyło mi poczucie odbierania mnie w kategorii lepszego zła. Czegoś tylko trochę przewyższającego placówkę. Nie po raz pierwszy czułem się traktowany jak twórca stanu, w którym dziecko czeka. Czeka na wymarzonych rodziców nie mając żadnych uczuć, nie wykazując emocji i nie robiąc żadnych postępów... no prawie żadnych.
To wszystko splata się z przedziwnym stanem towarzyszącym przychodzącym rodzicom zastępczym, czy adopcyjnym. Niektórzy nazywają go „motylkami w brzuchu”, bo jest tak samo przyjemnym uczuciem jak w sytuacji zakochania i zauroczenia. Ja bym jeszcze dodał, że tak samo miesza w głowie powodując ignorowanie wielu argumentów i bardzo subiektywne postrzeganie pewnych zachowań.
Beni wydawało się, że wszystko zmieni się w ciągu kilku tygodni. Że może być już tylko lepiej.
Nie docierały do niej argumenty, że przed nią są lata pracy, których widoczne efekty zobaczy po kilkunastu kolejnych. Rozmawiała o tym ze mną, z terapeutką dzieci, ze swoim psychologiem. Chciała chłopcom dać bardzo dużo siebie, licząc na niemal natychmiastowy sukces. Ignorowała docierające ostrzeżenia.
Chciała być partnerem, a nie przywódcą. Chciała wspólnie wyznaczać zasady, a nie je narzucać. Chciała pozwalać decydować, a nie decydować. Chciała tłumaczyć, licząc na zrozumienie i zmianę postępowania. Chciała podążać za chłopcami, ale oni tego nie chcieli.
Nie chcieli wpisać się w idealnie wysprzątany dom. Nie rozumieli, że nie można skakać po parapetach, rzucać zabawkami, bić mamy.
Nie chcieli dochodzić do jedynych słusznych wniosków.
Przestali sami się ubierać, nie chcieli wychodzić z przedszkola, wchodzić do samochodu, spać w nocy. Za to namiętnie wdawali się w bójki i demolowali mieszkanie.
Benia zaczęła za cały ten stan obwiniać wszystkich, których się dało. Czuła się niepoinformowana o wcześniejszych zachowaniach braci i pozbawiona jakiegokolwiek wsparcia. Zapomniała o szczegółowych opisach chłopców, które jej dałem. Zapomniała, że to ona była na ostatnim zebraniu w przedszkolu i nie zapisała dzieci na letni dyżur. Wiele rzeczy zapomniała – bo przecież nie tak miało być.
Doszło do tego, że nawet Majka we mnie zwątpiła i pytała: „Na pewno dałeś jej wszystkie opisy?”, „Mówiłeś jej o tym?”.
Na szczęście pozostały ślady w telefonie i w komputerze. Na szczęście nie tylko ja opowiadałem o chłopcach.

Teraz wszystko wróciło do normy.

Chłopcy śpią w nocy, nie niszczą mieszkania. Są gapkowaci (jak przystało na czterolatki) i czasami zrobią siku w majtki. Nie muszą być idealni. Mogą być sobą.

Jaki z tego wszystkiego morał?

Nie wiem.