Nie planowałem w najbliższym czasie
napisania nowego tekstu, ponieważ nic szczególnego się nie dzieje.
Prowadzimy sielskie życie z trójką malutkich dzieci i nawet sam
sobie tego zazdroszczę, bo już niedługo może się to zmienić.
Teraz mamy w tygodniu trzy, rzadziej cztery wyjazdy związane z
naszymi dziećmi. Po odejściu Anny i Luny zapewne wszystko
rozpocznie się od początku – diagnozowanie, jeżdżenie po
specjalistach i urzędach, wdrażanie nowych maluchów do naszej specyfiki
dnia codziennego.
Jednak pod poprzednim postem pojawił
się dość intrygujący komentarz, na który nie chciałbym
odpowiedzieć dwoma czy trzema zdaniami. Dlatego trochę temat
rozwinę, oczywiście patrząc na wszystko ze swojej perspektywy i
mając niejednokrotnie inny pogląd nawet niż Majka.
Pewnie już nie raz pisałem, że
przychodzący do nas chłopcy są zupełnie inni niż dziewczynki. W
mojej ocenie trudniejsi w procesie wychowawczym i jakby mniej dla
mnie zrozumiali. Oczywiście bywają rozmaite wyjątki, ale moim zdaniem są to raczej wyjątki potwierdzające regułę. Idąc dalej
tym tropem doszedłem do wniosku, że trudności w percepcji płci
męskiej bynajmniej nie kończą się u mnie na etapie przedszkolnym,
szkolnym, w okresie dojrzewania, rozpoczynania dorosłego życia czy
nawet całkiem zaawansowanej dorosłości.
Wydaje mi się, że przyczyn takiego
stanu rzeczy można by się doszukiwać w socjologii i odbiorze
osobnika określanego „chłopcem – mężczyzną” przez ogół
społeczeństwa. A jest on postrzegany ze zdwojoną siłą w stosunku
do płci przeciwnej i to niezależnie od tego co zrobi. Wkręci
haczyk do ściany, to jest super bohaterem domu. Nie wyjdzie z dziećmi
na spacer – jest uznawany za mało angażującego się w życie
rodziny.
Ja, jako ojciec zastępczy, mam na
razie całkiem dobre notowania. Nawet wysokie, ale jak ktoś kiedyś
powiedział, upadek z takiego konia jest dużo bardziej bolesny. W
związku z tym czasami się zastanawiam, co kiedyś komuś może się
nie spodobać.
Póki co, Majka chętnie wykorzystuje
takie rozumienie cywilizacji dwóch płci. Wielokrotnie mówi: „idź
ty, tobie to ujdzie” albo: „w razie czego powiesz, że nic nie wiesz”.
Chociaż ja też czasami nie jestem lepszy mówiąc: „zadzwoń ty
i udaj blondynkę”. No i tak sobie jakoś radzimy z tym
postrzeganiem świata przez innych.
Bycie ojcem jest wyzwaniem.
Tak myślą nie tylko ojcowie, ale wszyscy. Jeżeli więc
ponadprzeciętnie udzielają się w życiu swoich pociech, to mogą
liczyć na uznanie wielu. A jeżeli potrafią pójść ze swoim
dzieckiem do lekarza, to wręcz są wielcy.
Mi też czasami zdarza się
samodzielna wyprawa do takiego czy innego specjalisty, ale w przeciwieństwie do opinii osób postronnych, wcale nie uważam tego
za swój sukces.
Nie będę więc szczegółowo
przypominał sytuacji, gdy kilka lat temu wybrałem się na
szczepienie z dwójką dzieci. Miałem z sobą dwie dziewczynki,
mniej więcej w tym samym wieku i dwie książeczki zdrowia. Przez
długi czas nie potrafiłem dopasować dziecka do książeczki. Było
to o tyle ważne, że szczepienia były różne. Ostatecznie (drogą
dedukcji) jakoś się udało. Jednak gdyby taki numer wycięła
matka, to być może sprawą zajęłaby się pomoc społeczna. Jako
ojciec, stałem się tylko przedmiotem anegdot krążących w naszej
przychodni po dzień dzisiejszy.
W zasadzie niemal każda
moja wizyta u lekarza mogłaby być kanwą do stworzenia przynajmniej
jakiegoś mema.
Ostatnio byłem z Walerią w
poradni preluksacyjnej. Nie wiem dlaczego ta nazwa jest tak
skomplikowana skoro chodzi tylko o badanie bioderek u niemowlaków.
Pewnie zakres czynności poradni jest dużo szerszy, ale tylko z tym mi się kojarzy. A i tak uważam, że w porównaniu z
innymi ojcami jestem ponadprzeciętny. Zebrałem od Majki wszelkie
informacje, o które mogę być zapytany. Wiedziałem zatem, w którym
miesiącu ciąży dziewczynka się urodziła i czy siłami natury czy przez
cesarkę. Zapamiętałem ile ważyła przy porodzie, ile waży teraz,
a nawet ile aktualnie ma tygodni.
No i wyszedł lekarz po
kolejnego pacjenta. Spojrzał na mnie i zapytał:
– Córka Joanny?
– Eee, zaraz sprawdzę –
odpowiedziałem.
Innym razem poszedłem z
Luną do neonatologa. To taki facet (przynajmniej u nas jest to
facet), który ocenia rozwój dziecka zanim nie ukończy ono
pierwszego roku życia. Pewnie gdyby zapytać pierwszą lepszą
matkę, to wiedziałaby co taki lekarz robi. Ja, jako przedstawiciel
ojców – nie do końca. Nasz neonatolog rozbiera dziecko do naga,
ogląda ze wszystkich stron, łapie za rączkę, podnosi nóżkę,
czasami próbuje je posadzić albo kładzie na brzuchu, waży i każe
przyjść za trzy miesiące.
Tym razem było to dla mnie
wyjątkowe wyzwanie, bo Majka akurat miała całodniowe szkolenie
obejmujące spotkanie ze znanymi osobistościami ze świata pieczy
zastępczej, pokazanie się w gronie znajomych i przyjaciół, a
nawet pełnowymiarowy obiad. Ja w tym czasie musiałem odwieźć
Walerię do jednej z naszych córek, oddać Annę pod opiekę nowej
mamie w ramach przekazywania dziecka rodzinie oraz spotkać się z
przyszłymi rodzicami zastępczymi Luny na rehabilitacji. Udanie się
do lekarza z Luną było zatem jednym z wielu stresujących mnie
zadań tego dnia.
W związku z tym nawet się
nie dziwię, że dla Majki jestem bohaterem, tym bardziej, że również ona nie za bardzo wie, jak z tym lekarzem rozmawiać.
Mój dialog z nim wyglądał
mniej więcej tak:
– Mięso je?
– Je.
– Owoce i warzywa?
– Też.
– Kaszkę?
– Nie.
– A dlaczego?
– Bo moja żona mówi, że
kaszka tuczy.
– Pan posłucha. Pójdzie
pan do sklepu, tam są różne kaszki smakowe i jest tam napisane
jak je przygotować. Ma pan jej dawać dwa razy dziennie. Nie raz,
nie trzy – dwa razy. Rozumie pan?
– Tak.
– Ma pan jakieś pytania?
– Nie.
– Na pewno nie ma pan
pytań?
– Nie.
Jednak na koniec zadałem pytanie:
– Czy pan doktor zrobi jakiś wpis w
książeczce zdrowia?
– Nie.
Kaszki jednak nie będzie (przynajmniej tej sklepowej). Być może
„utuczenie” faktycznie przydałoby się Lunie, ale kaszka tak ją
zamuli, że nie zje już nic innego. I za ten brak kaszki w menu
dziewczynki biorę (jako ojciec) pełną odpowiedzialność.
Spotkanie z neonatologiem było jeszcze
o tyle ciekawe, że prawie by do niego nie doszło. Pobrałem z
automatu numerek, który bez problemu został wydany na podstawie
numeru pesel Luny. Sztuczna inteligencja się nie pomyliła –
wiedziała, że jest to trzecia wizyta umówiona w tej samej
przychodni. Tej, w której kilka miesięcy wcześniej
zarejestrowaliśmy dziewczynkę podając swoje dane osobowe,
przedstawiając decyzję sądu o umieszczeniu u nas dziecka, zawierającą informację o rozszerzonych prawach w zakresie
edukacji, leczenia i podejmowania decyzji administracyjnych. Wszystko
zostało zeskanowane, podpisane i przyjęte do bazy danych.
Na szczęście tym razem byliśmy
pierwsi w kolejce, więc szybko zostaliśmy przyjęci przez lekarza,
obejrzani i odnotowani w systemie. Gdy już się ubieraliśmy i
szykowaliśmy do wyjścia, przybiegła pani, która zakwestionowała
moje prawo do przyjścia z Luną na wizytę. Bo teraz już nie może
z dzieckiem przyjść ciocia, babcia, a tym bardziej jakiś tam
wujek. Musi być opiekun prawny. Tyle, że ja opiekunem prawnym
naszych dzieci nigdy nie jestem. Mam postanowienie sądu, którego
pani w okienku nie widziała (bo pewnie nie miała odpowiedniego
prawa dostępu), a ja przy trzeciej wizycie już go nie zabrałem –
kolejne niedopatrzenie ojca. Ale skoro już byłem po wizycie, to
mleko się wylało. Musiałem podpisać jakieś dwa oświadczenia i
temat został zamknięty.
A wszystkiemu winna tak zwana ustawa
kamilkowa określająca standardy ochrony małoletnich. Tak
przypuszczam, ponieważ pani poinformowała mnie, że nowe zasady
obowiązują od miesiąca. Nie jestem osobą lubiąca bić pianę,
ale uważam, że w przypadku tej ustawy, wylano dziecko z kąpielą.
Zaświadczenia o niekaralności muszą przedstawiać nie tylko
nauczyciele, wychowawcy i rodzice zastępczy. Obowiązek spoczywa
również na kierowcach autokarów wiozących dzieci na wycieczkę
szkolną, osobach prowadzących praktyki zawodowe dla nieletnich, a
nawet został o to poproszony mój agent ubezpieczeniowy. Wszystkie
rodziny przyjmujące dzieci na czas naszego urlopu również muszą
mieć takie zaświadczenie, chociaż są aktywnymi rodzinami
zastępczymi. Każda nowa umowa z organizatorem pieczy zastępczej
wymaga nowego zaświadczenia z Krajowego Rejestru Karnego. Gdybyśmy
chcieli przyjąć nawet na kilka dni jakieś dziecko z innej rodziny
zastępczej, to musielibyśmy mieć aktualne zaświadczenie.
Niektórzy mówią, że to żaden problem. Owszem, opłata nie jest
wielka i można wszystko załatwić przez internet. Tyle tylko, że
najczęściej brakuje czasu na uzyskanie zaświadczenia on-line (bo jest ono potrzebne na "już") i
trzeba fizycznie udać się do sądu.
Koniec dygresji – cel słuszny,
wykonanie do dupy.
Może jeszcze doprecyzuję, żeby Majka się nie czepiała. Sama ustawa jako taka jest dobra. Być może jednak jest tak, że jest zbyt otwarta na indywidualne rozwiązania wykonawcze, co powoduje, że pojawia się wiele niepotrzebnych działań "na wszelki wypadek", albo "żeby nikt nam niczego nie zarzucił".
No to teraz ojcowie drugiej strony
systemu pieczy zastępczej. Ci, którym dzieci odebrano, albo toczy
się wobec nich postępowanie.
Bardzo ciekawym przypadkiem jest ojciec
Walerii. Na tyle pozytywnym, że od wszystkich instytucji zajmujących
się sprawą dziewczynki, dostał najwyższe noty. Doskonale zdaje
sobie sprawę z choroby swojej żony (i wbrew pozorom nie jest to
choroba alkoholowa). Teoretycznie wszystko miał pod kontrolą. Nawet
uznał Walerię na etapie jej życia prenatalnego. Przeciętny ojciec
nawet nie wie, że istnieje taka możliwość – je też do tej pory
tego nie wiedziałem.
Jednak dla sędziny jest on nikim.
Oczywiście mógłbym powiedzieć, że
pewnie nie mam pełnej wiedzy albo, że sąd ma bogatsze
doświadczenia. Niestety w tym przypadku przełożyło się to na
szybkie poszukiwanie rodziny pomocowej na czas naszego urlopu. Nie ma
już czasu na bezpieczne poznanie przez Walerię nowej rodziny tak
jak w przypadku dwóch pozostałych dziewczynek.
Pewnie gdybyśmy jechali na wakacje
gdzieś w Polsce, to Waleria pojechałaby z nami. Do Azji jej nie
zabierzemy. Obawiam się, że rozstanie z nami nawet na ten krótki
czas, może być dla niej dużą traumą. Tym bardziej, że
dziewczynka jest jakby nad wyraz rozwinięta w zakresie więzi. Mnie
sobie wybrała na podstawowego opiekuna i często nawet Majka nie
potrafi jej uspokoić. A ja – ten niepokorny ojciec, ma swoje
zasady i dobro Majki przedkłada nad dobro dziecka. Jedziemy na tę
Sri Lankę i koniec.
A na miejscu ojca biologicznego
poszedłbym do Strasburga – oczywiście o ile faktycznie mam w
miarę pełną wiedzę w tym temacie.
Ojciec Luny...
Jest to osoba tak identyfikowalna, że cokolwiek napiszę, to z pewnością Majka się przyczepi – a może jeszcze ktoś. Spróbuję zatem pisać tak jak w PRL-u, aby cenzura niczego nie zauważyła.
W zasadzie tata Luny nie jest ojcem. Mama dziewczynki mówi, że nim jest,
ale kto to wie. W każdym razie nie jest ojcem jej poprzedniego
dziecka, a ten poprzedniego jeszcze poprzedniego i tak kolejny
szczebel wyżej. Krótko mówiąc, każde jej dziecko ma
innego ojca, a obecny jej partner – Luny nie uznał. Miał na to
kilka miesięcy, a Majka od jakiegoś czasu przestała mu
przypominać. Być może dobrze zapoznał się z prawem w
zakresie obowiązków alimentacyjnych.
Teraz rodzina próbuje zaginąć w
systemie. Adres zamieszkania jest nieznany, korespondencja wysyłana na poprzedni nieodbierana, a na dwie godziny przed spotkaniem z Luną, tata wysyła
Majce sms-a: „Dzisiaj nie przyjdziemy. Pani Wiera (tak mówi o
swojej dziewczynie – przyp.) jest chora, a ja pracuję za miastem”.
Mówi też, że pielęgnuje rodzinne tradycje (cokolwiek to znaczy) i dziwi się, że prawo jest jakie jest.
Żaden z rodziców nie przyszedł na ostatnie posiedzenie zespołu ani rozprawę w sądzie. Terminy były im znane i przez Majkę przypominane.
Nie wspomniałem jeszcze o ojcu Anny.
W zasadzie mógłbym o nim już pisać
w czasie przeszłym, bo też przestał przychodzić na spotkania.
Podobnie jak z ojcem Luny, można było
z nim porozmawiać, a nawet pożartować. I tyle.
W jakim celu kiedyś przychodził?
Dlaczego po kilku tygodniach od
urodzenia uznał dziewczynkę, a teraz mu przeszło?
Czy postrzegał swoją córkę przez
pryzmat jej matki i nagle coś się popsuło?
W tym przypadku jest mnóstwo pytań,
na które nigdy nie poznamy odpowiedzi. Do tego wszystkiego dochodzi
nieporadność życiowa mamy i jej brak rozumienia świata. A
sędziowie mimo swojej ogromnej wiedzy, a czasami również
doświadczenia, mówią do tych ludzi jak do swoich znajomych z
wyższym wykształceniem.
Kiedyś sędzina jej powiedziała:
„Pani musi uporządkować swoje życie”. I ona się tego trzyma.
Oddała psa w dobre ręce, posprzątała dwa pokoje, kuchnię,
toaletę i czeka na powrót Anny. Cały czas utrzymuje, że zabrano
jej dziecko „bo miała syf w chacie”. A teraz przecież porządek
już jest.
Naszkicowałem cztery różne
osobowości w kategorii „ojciec”. Jedną z nich jestem ja. Te
cztery osoby różni czas i miejsce urodzenia oraz rodzina, w której
dorastały. Uważam, że gdybym w okresie niemowlęcym zamienił się
miejscami z którymkolwiek z tych ojców, to w ogólnym rozrachunku
mogłoby się niewiele zmienić. Każdy z nich będąc na moim
miejscu mógłby być całkiem dobrym ojcem zastępczym, a ja w ich
sytuacji pewnie uciekałbym przed kuratorem, panią z pomocy
społecznej i unikał płacenia alimentów.
O ile czasu i miejsca przyjścia na
świat nie da się za bardzo zmienić, o tyle rodzinę już tak. I
tego się z Majką trzymamy, chociaż mamy świadomość, że dla
wielu z tych rodziców, odebranie dziecka może być ogromną traumą,
jeszcze bardziej popychającą ich w otchłań określaną przez
„prawe społeczeństwo” – patologią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz