Tak
sobie myślę, że dzisiaj może być to tekst dość mocno
kontrowersyjny. Jeżeli więc ktoś do tej pory uważał mnie za
całkiem sympatycznego faceta, i tego zdania nie chce zmienić, to
może lepiej niech nie czyta.
Zaczynam
zauważać, że coraz więcej mówi się o nowym modelu wychowywania
dzieci. Modelu, który wprawdzie nie jest nowością, ale który
zaczyna być coraz bardziej popularny i w pewien sposób wypiera
podejście behawioralne, mające na celu świadomą modyfikację pewnych
zachowań dziecka... zachowań uznanych przez rodzica za pożądane.
Odchodzi
więc w niepamięć model naszych rodziców, albo jak niektórzy
mówią model wychowania tradycyjnego.
Tym
nurtem podąża również nasze przedszkole, do którego uczęszczają
Ptysie i Bliźniaki. Jest to przedszkole, które zajęło chyba
drugie miejsce w powiecie, w rankingu najlepszych tego typu placówek.
Oznacza to mniej więcej tyle, że aktualni rodzice dzieci, coraz
bardziej cenią sobie model wychowywania bez kar, nagród, tylko podążanie za dzieckiem.
No a ja
się zastanawiam, czy jest to tylko moda, czy może faktycznie jestem
aż tak stary, że nie wszystko rozumiem. Czy przypadkiem nie jest
tak, że idea rodzicielstwa bliskości rozumiana jest zupełnie
opacznie? Czy nie jest traktowana jako metoda wychowawcza, którą
przecież nie jest?
Wrócę
może do okresu, gdy byłem młodym ojcem, który zupełnie nie
zaprzątał sobie głowy jakimikolwiek teoriami wychowania. Nie
zaprzątał... bo nie musiał.
W tej
chwili mogę powiedzieć, że wychowując nasze trzy córki, właśnie
stosowaliśmy model rodzicielstwa bliskości, podążania za
dzieckiem. Oczywiście nie oznaczało to, że nasze dzieci mogły
robić co chciały. Istniały pewne granice, których jednak nie
narzucaliśmy stosowaniem kar (chociaż chętnie posiłkowaliśmy się
nagrodami). Wystarczyło powiedzieć „nie, nie tędy droga”.
Co
okazało się po ćwierćwieczu? Wszystkie nasze córki realizowały
model, który im narzuciliśmy w sposób niewerbalny. Z perspektywy
czasu mogę powiedzieć, że w naszej rodzinie istniał pewnego
rodzaju kult pracy i wiedzy. Nasze dzieci czuły jakąś presję
polegającą na tym, że muszą się dobrze uczyć, ukończyć dobre
szkoły i znaleźć dobrą pracę. Nieprzypadkowo trzy razy użyłem
słowa dobry. Tak... one musiały być we wszystkim najlepsze,
również rywalizując z sobą nawzajem.
Najciekawsze
w tym jest to, że one przeszły tę samą drogę, którą ja
przeszedłem. Mi też nie wystarczało „ultimus inter pares”.
Mając zatem tę świadomość, będąc już ojcem zawsze starałem
się łagodzić pewne zapędy naszych dzieci. Mówiłem, że nie
muszą mieć samych piątek (wtedy jeszcze szóstek nie było), nie
muszą wybrać najlepszego liceum, ani ukończyć studiów. Być może
właśnie to powodowało, że chciały pokazać, że dadzą radę.
Albo... zupełnie nie pamiętają, że tak do nich mówiłem.
W tej
chwili najstarsza córka stwierdza, że studia do niczego jej się
nie przydały. Średnia, że praca po politechnice nie da jej takiego
zarobku, jak praca kelnerki w knajpie (więc ciągle odwleka
poszukiwanie pracy w zawodzie). A najmłodsza na rok przed
ukończeniem studiów (technicznych – jakżeby inaczej?) zamierza
rzucić je w diabły i rozpocząć studia na psychologii. Aby
zwiększyć swoje szanse, zamierza nawet po raz drugi zdawać
rozszerzoną maturę... tym razem z polskiego.
Na co
więc zdało się nasze podążanie za dzieckiem, które jak się
okazało, i tak było jakąś formą presji?
Trener
naszej najmłodszej córki zawsze mówił, że jak nie przymusisz, to
sportowiec będzie z niej żaden. Nawet nastolatek nie ma takiego
samozaparcia, aby dojść do wyników, które się liczą. Może miał
rację, bo moja córka od lat już nie wchodzi na matę, a ja jeszcze
tak.
Wychowując
nasze dzieci nie mieliśmy (???)... dobrze, przynajmniej ja nie
miałem większego pojęcia dotyczącego różnego rodzaju metod
wychowawczych. A jednak pozwalaliśmy naszym dzieciom
eksperymentować. Klocki nie musiały służyć do budowania wieży,
a plastelina do lepienia ludzików. Nic nie było zaprogramowane. Zwyczajnie sami eksperymentowaliśmy... bo sami niewiele
wiedzieliśmy. Nawet bym powiedział, że podążaliśmy za naszymi
dziećmi, bo nie bardzo mieliśmy pomysł na stworzenie jakiegoś
programu, którego chcielibyśmy się trzymać. Nasze podążanie
było brudne, czasami głośne, niebezpieczne, czasami trudne... ale
było satysfakcjonujące. Widzieliśmy jak nasze dzieci rozwijają
się nie tylko intelektualnie, ale też emocjonalnie i społecznie.
Nasze córki zachowywały się dobrze, bo dobrze się czuły. Jako
istoty społeczne wzajemnie poznawaliśmy swoje oczekiwania,
potrzeby, poglądy... ale także lęki.
Chętnie
korzystaliśmy z nagród, niezmiernie rzadko z kar. Właściwie to
pamiętam tylko jedną karę, która została wymierzona jednej z
naszych córek, gdy w wieku siedemnastu lat wróciła z imprezy "najebana w trzy dupy” (kolokwialnie to ujmując). W zasadzie to została
przyniesiona przez kolegę i koleżankę. Patrząc z perspektywy
czasu, to bardzo się cieszę, że miała tak odpowiedzialnych
kolegów. A karę właściwie wymierzyliśmy sobie, bo zobowiązaliśmy
się do osobistego odbioru jej z każdej imprezy, najpóźniej o
północy... oczywiście bez grama alkoholu.
No i
teraz po latach, gdy nasza świadomość dotycząca wychowania dzieci
tak bardzo wzrosła, zaczęliśmy stosować kary.
Co
więcej... doszliśmy do wniosku, że funkcjonowanie naszej rodziny
nie jest możliwe bez ich stosowania. Można się oczywiście spierać
co jest karą, a co tylko konsekwencją jakiegoś postępowania.
Przyjmując definicję, że konsekwencją jest tylko to, co dzieje
się samo na skutek dokonania jakiegoś wyboru przez dziecko, to
pamiętam tylko dwie takie sytuacje. Raz Remusa upieprzyła osa
(którą usilnie chciał złapać) i raz Ptyś odmówił zjedzenia
kolacji (więc był głodny do rana).
Nie
oznacza to, że nie podążamy za dziećmi, że nie przyglądamy się
ich aktualnym potrzebom i nie reagujemy na nie. Chociaż w pewnym
sensie, już sama opieka nad kilkorgiem dzieci jednocześnie,
powoduje że często muszą one same sobie radzić z takimi emocjami
jak lęk, smutek, czy złość (znajdując odpowiednie rozwiązania).
Ostatnio Romulus uderzył Remusa zabawką, że aż krew się polała.
Kilka godzin później doznał takiego samego uszczerbku na zdrowiu z
ręki Ptysia. Nie była to ani kara, ani konsekwencja. Była to
okazja do rozmowy.
Ostatnio
czytałem „Zaburzenia przywiązania u dzieci i młodzieży”
Chrisa Taylora. Właściwie to tylko fragmenty, które mnie
interesowały w kontekście pracy z naszymi dziećmi, gdyż jest to
pozycja przeznaczona głównie dla terapeutów i mi czytało się to
bardzo ciężko.
Mogę
stwierdzić, że teorię rozumiem. Również to, że nie ma złotego
środka, i do każdego dziecka należy podchodzić indywidualnie.
Myślę też, że ogromne znaczenie ma doświadczenie takiego
terapeuty, oparte na poznaniu różnych historii i różnych
przypadków.
Coraz
bardziej zaczynam przyjmować tezę, że dziecko odebrane rodzicom,
nawet gdy później przebywa w rodzinie (nieważne jakiej...
lepszej), jest w mniejszym lub większym stopniu obarczone traumą –
w najlepszym razie traumą rozstania. Nasze dzieci nigdy nie zadają
pytań, co będzie z nimi dalej. Nie czują potrzeby, abyśmy ich
utwierdzali w przekonaniu, że wrócą do mamy, albo będą z nami na
zawsze. Sprawiają wrażenie, jakby wiedziały, że my też tego nie
wiemy.
Jak
zatem mamy wdrażać nasz model podążania za dzieckiem? Ten, który
był tak oczywisty, gdy sami byliśmy rodzicami.
Gdybyśmy
opiekowali się tylko Bliźniakami, to wszystko byłoby dużo
bardziej proste. Chłopcy, chociaż są trudniejsi w ogarnięciu ich
niebywałej energii, potrafią się komunikować. W zasadzie to ja
nauczyłem się z nimi komunikować, poprzez akceptację tego o czym
mówią. Próbuję zrozumieć ich emocje. Wiem, że zaprzeczanie ich
uczuciom, pouczanie, obwinianie, nakazywanie... zwyczajnie mija się
z celem. Gdy do nich mówię, to mam wrażenie, że oni zupełnie
mnie nie słuchają. Za to gdy oni mówią (a ja słucham), to wiele
się zmienia. Odpowiadam zatem Romulusowi w takiej sytuacji „wiem,
że jesteś wściekły, ale...” Teraz już nawet pomijam to „ale”.
Zamieniam je na „Remusowi jest przykro”. Romulus wie, że zrobił
źle i już czasami nie próbuje tłumaczyć swojego zachowania.
Podchodzi do Remusa, przytula się i mówi „przepraszam”. Gdy
Remus woła mnie w nocy i mówi, że boi się ciemna, to tego nie
kwestionuję. Nie twierdzę, że nie ma się czego bać (bo pewnie
jest). Akceptuję jego uczucia, a gdy mu rozmowa za bardzo nie
wychodzi, to sam próbuję te uczucia nazwać. Zapalam światło w
korytarzu i już jest dobrze.
Drugą
parą naszych dzieci są Ptysie. Początkowo wydawało się, że to
Ptyś jest bardziej zaburzony, a Balbina szybko wyjdzie na prostą.
Okazało się, że chłopiec wyszedł z pierwotnych zachowań
dysocjacyjnych. Już się nie zawiesza, nie próbuje być
niewidoczny. Za to jest uparty. W pewnych sprawach podchodzę do
niego na zupełnym luzie. Nie chcesz – nie jedz. Nie chcesz się
kąpać – to się nie kąp. Nie chcesz dać buziaka jakiejś ciotce
– to nie dawaj (ja też nie daję). Są jednak pewne granice,
zasady których już nie zamierzam łamać (według wzorca wychowania
zranionego dziecka). Ostatnio Ptyś uderzył Romulusa. Ewidentnie
czuł się winny, bo schował się za ścianą i nie chciał wyjść.
Zresztą widziałem całe zajście, więc wiem, że był winny. Miał
przeprosić chłopca. Sprawa prosta... podaj rękę i powiedz
przepraszam. Nawet bym mu to odpuścił, ponieważ Ptyś potrafi się
przyznawać do błędów, które to zachowanie chwalimy. No, ale...
godzinę wcześniej Romulus za niemal identyczne przewinienie
przepraszał Remusa. Teraz te przeprosiny bardziej były potrzebne
Romulusowi, niż Ptysiowi. Ale Ptyś nie zamierzał tego zrobić.
Przygotowałem więc dzieciom popcorn. Ptyś miał sporo czasu na
przeproszenie. Nie skorzystał z propozycji i dla niego popcornu nie
było. Kara to, czy konsekwencja? Dla mnie kara. A dla Ptysia?
Na
Balbinę nie działają żadne metody wychowawcze. Ani przestrzeganie
zasad, ani ich łamanie. Porozumienie bez przemocy? Chyba jeszcze tylko przedszkolny psycholog w to wierzy, bo wychowawczynie już bezradnie
rozkładają ręce. Dziewczynka cały czas próbuje nas kontrolować,
a jej „bo ja chcem” śni mi się już po nocach. Kontrola jest
jej sposobem na przetrwanie. Ona ciągle czuje się potężna i zła.
Czasami mam wrażenie, że to ona (a nie Ptyś) ciągle żyje dawnym
życiem. Ostatnio byliśmy w lesie. Balbina zadała nam pytanie „wy
tutaj kiedyś mieszkaliście?”. Ktoś mógłby pomyśleć, że to
głupkowate pytanie pięciolatki. Nie w tym przypadku. Balbina kiedyś
w lesie mieszkała.
W całym
procesie wychowywania dziecka trudnego, chodzi o jakieś
wypośrodkowanie celów każdej ze stron, przy jednoczesnym
utrzymaniu (czy naprawieniu) wzajemnych relacji. Istnieje pięć
wzorców radzenia sobie w sytuacjach konfliktowych: unikanie,
łagodzenie, rywalizowanie, szukanie kompromisów i konfrontacja.
Pierwszą, drugą i czwartą strategię mamy już za sobą. To był
okres, gdy Ptysiom dawaliśmy czas na zapoznawanie się z nami.
Staraliśmy się zapobiegać konfliktom, chociaż była to technika
oparta głównie na przetrwaniu... aż dziecko się przystosuje.
W końcu
nadszedł czas na konfrontację. Podobno jest to najskuteczniejsza
metoda, chociaż polegająca na sporach, które mają poprawić
relacje między opiekunami a dziećmi, poprzez zmniejszanie napięcia
emocjonalnego między nimi. Ważna jest tutaj wspomniana wyżej
umiejętność słuchania, empatia, zdolność prowadzenia
negocjacji, ale również gotowość do odwracania uwagi, zamieniania
wszystkiego w żart.
Remus i
Ptyś czasami miewają nad ranem doła i nie chcą iść do
przedszkola. Remusa zawsze bolą nogi, a Ptyś nie chce iść i tyle.
Do tego pierwszego chłopca Majka zawsze mówi „tak, wiem że cię
bolą, więc musisz pójść na poranną gimnastykę”. Z Ptysiem
jest gorzej. Majka stawia tutaj zawsze na poczucie humoru. Chłopiec
go nie ma... ale Majka owszem. Balbina na szczęście lubi chodzić
do przedszkola, więc nie ma tego problemu. Nie wiem jednak co by
było, gdyby to ona stwierdziła „dzisiaj nie idę”.
Staramy
się zatem pokazywać Balbinie granice i zasady obowiązujące w
naszej rodzinie. Po prawie roku skończył się okres kiedy
przymykaliśmy oko na jej królewskie maniery, gdy za zrobienie siku
na środku chodnika, czy grzebanie w spiżarni (do której żadne z
dzieci nie ma wstępu) był najwyżej "wypad". Gdy wszyscy
sprzątali przed pójściem spać, Balbina snuła się z kąta w kąt.
Trzeba było jej mówić (i to dość stanowczym tonem) co ma
podnieść i gdzie odłożyć.
W
przedszkolu zaczęła być nie do opanowania. Rzucała krzesłami,
była agresywna w stosunku do innych dzieci i swoich pań. Gdy
chciała iść do toalety, to ryzykowne było polecenie „ale
najpierw załóż paputki”, bo na złość mogła zrobić siku w
majtki. Często bez wyraźnego powodu, siadała na środku dywanu i
wrzeszczała. W domu też tak czasami robi. Może próbuje
wykrzyczeć „co mam zrobić, abyś mnie odrzucił!”?. Może jest
to efekt zdrowienia. Może jest to test otoczenia, może zaczyna być
ufna w relacjach z bliskimi sobie ludźmi?
Pewnego
dnia (po kolejnej skardze z rzędu przez panią wychowawczynię) nie
wytrzymałem i Balbina (po przyjściu z przedszkola) dostała wypad
do swojego pokoju, do czasu zrozumienia swojego przewinienia. Była
to reakcja bezprecedensowa i jednocześnie bezsensowna, mająca co
najwyżej spowodować upust moich nagromadzonych złych emocji.
Przecież nikt nigdy nie dostaje u nas kary za coś, co miało
miejsce kilka godzin temu... a już na pewno nie za całokształt.
Rozmowy dyscyplinujące nie przynosiły żadnego skutku... zresztą
podobnie jak w przeciągu kilku poprzednich dni.
Balbina
siedziała na dywanie i wyła. Każda próba podjęcia jakiegokolwiek
dialogu kończyła się jeszcze bardziej donośnym wyciem. Po prawie
trzech godzinach, gdy kolacja już wjechała na stół, Balbina wręcz
wyrecytowała wszelkie swoje przewinienia, kończąc je dziwnym,
ironicznym uśmiechem. Ktoś mógłby powiedzieć „złamałeś ją,
dopiąłeś swego”. Nie... to ona mnie pokonała. Ten uśmiech
mówił „wygrałam...tak wkurwionego jeszcze nigdy cię nie
widziałam”.
Zrobię
w tym momencie pewną dygresję... a nawet dwie. Głównie dlatego,
że akurat teraz przyszło mi to na myśl, a za chwilę mogę
zapomnieć. Chociaż nie jest to ani nic osobliwego, ani nic nowego.
Powtórzę to, co w przeciwieństwie do niektórych innych moich
poglądów nie ulega zmianie, a wręcz coraz bardziej utwierdza mnie
w słuszności moich przekonań.
-
Jesteśmy z Ptysiami już ponad rok. Niewiele się zmienia. Jako
ojciec zastępczy, w którego rodzinie Balbina miałaby mieszkać na
zawsze, powiedziałbym „jest okej”. Nie pałamy do siebie wielką
miłością. Może to się zmieni, a może nie. Mamy czas. Nie
wszystkie dzieci się kocha... są też takie, które się
nienawidzi. O Balbinie mogę powiedzieć, że ją lubię... jeszcze ją lubię. Dla
jednego będzie to tylko tyle. Dla innego, aż tyle.
Co by
jednak było, gdybym był jej ojcem adopcyjnym?
-
Zastanawiam się też, co by było, gdybym był młodym ojcem
zastępczym, mającym również swoje dzieci biologiczne? Istnienie
Balbiny (może to niezręczne określenie) ma negatywny wpływ na
inne dzieci. Na Bliźniaki, ale również na Ptysia, który jest
przecież jej bratem. Podobno kiedyś dziewczynka dominowała nie
tylko nad Ptysiem, ale też nad najstarszym z braci (czyli Bilem),
jak również kontrolowała emocjonalnie swoją mamę.
Pozostając
rodziną zastępczą, nigdy nie ma pewności jakie dzieci do niej
trafią i czy kiedykolwiek opuszczą tę rodzinę. Nie wiadomo też,
jak nasze dzieci biologiczne zareagują na innych członków rodziny.
Niektórych potraktują jak rodzeństwo... innych niekoniecznie.
Dodam
jeszcze jeden element do tej układanki... załóżmy, że decyduję
się adoptować jedno z dzieci przebywające w naszej rodzinie
zastępczej. Nieważne, czy akurat to konkretne dziecko mnie
zauroczyło, czy zawsze miałem takie plany... a może poczułem, że
inaczej nie potrafię, bo dobro dziecka jest najważniejsze. Kim to
dziecko czuje się w mojej rodzinie? Dzieci biologiczne mówią do
nas za kulisami „po co je adoptowaliście?” A do tego taka
Balbina... dzisiaj ta, jutro inna.
Tak
więc, rozważając rozmaite koncepcje psychologiczne, które
zdecydowanie sprzeciwiają się stosowaniu kar, podjęliśmy decyzję,
że u nas jednak te kary będą.
Nie są
one metodą wychowawczą... są zwyczajnym narzędziem
dyscyplinującym. Zresztą bardzo skutecznym narzędziem. Gdy Balbina
podstępem wyjadła wszystkie słodycze, do których udało jej się
dotrzeć w chwili mojej nieuwagi, to dostała tygodniowy szlaban na
wszelkie słodkości... nawet na chleb z dżemem. Brutalne, ale
pamięta o tym do dzisiaj. Być może będzie to dla niej
traumatycznym wspomnieniem z pobytu w naszej rodzinie. Nawet bym na
to przymknął oko, gdyby skrzętnie ukryła wszelkie ślady. Wówczas
mógłbym najwyżej liczyć na naturalne konsekwencje, czyli że
dziewczynka zwyczajnie się porzyga. Niestety wszystkie papierki
rozrzuciła pod stołem, do których dotarła pozostała trójka
chłopców. Ptyś nawet widział jej niecny uczynek. Być może
chciał mi naskarżyć (jak jest to w jego zwyczaju), ale akurat
rozmawiałem przez telefon.
Uczenie
zasad jest procesem rozłożonym na lata. Wiąże się to więc z
czasem, którego przecież my (jako pogotowie) nie mamy. A przecież
musimy jakoś sprawić, aby przebywające u nas dzieci poczuły się
bezpiecznie, aby wiedziały czego od nich oczekujemy. Być może kara
wymierzona Balbinie wcale nie jest lekcją dla niej... ale z
pewnością jest lekcją dla pozostałych.
Idea
rodzicielstwa bliskości w realiach pogotowia rodzinnego, pozostaje
tylko ideą. Zresztą nie tylko w realiach pogotowia, bo przecież nie odpowiada ona na wiele pytań. Do jakiego
momentu należy podążać za dzieckiem? Kiedy należy powiedzieć
„stop – przekroczyłeś granicę”? Jak wyegzekwować
prawidłowe zachowania? Jak modelować właściwe postawy opierając
się tylko na własnym autorytecie?
Jak
uczyć dziecko przekraczać bariery (których napotka w życiu
mnóstwo), ucząc je, że to ono kreuje swoją osobowość?
Podam
przykład z dzisiejszej nocy. Godzina 5:20, Ptysie zapaliły światło
w swoim pokoju i zaczęły świetnie się bawić. Zwyczajnie do nich
poszedłem i wyłączając światło oznajmiłem, że jest środek
nocy i mają spać. Dawniej bywały sytuacje, że musiałem wykręcić
żarówkę. Kara? Moim zdaniem tak. Jednak alternatywą jest
zasypianie po kątach w przedszkolu, i po przyjściu do domu. Czy gdybym zagrał na strunie emocjonalnej i odwołał się do swoich pragnień pospania jeszcze choćby godzinę, to coś by to zmieniło? Pewnie niewiele. I tak spowodowałoby to konieczność rozpoczęcia mojego dnia o piątej dwadzieścia.
A co,
jeżeli Remus albo Ptyś nie zechce pójść do przedszkola? Nie ma
takiej opcji. Za kilka lat może nie zechcieć pójść do szkoły, a
później do pracy. Może nie nakarmić swoich dzieci, bo będzie
miał inne plany. Chociaż z naszymi córkami mieliśmy niepisaną umowę, że raz w semestrze mogą bez uzasadnienia powiedzieć, że nie chcą pójść do szkoły i my im napiszemy usprawiedliwienie. Było to dobre rozwiązanie. Niestety z Ptysiami i Bliźniakami taki układ nie jest jeszcze możliwy, gdyż dzieci nie do końca jeszcze prawidłowo operują pojęciami związanymi z czasem.
Ktoś
mógłby w tym momencie powiedzieć do mnie „słuchaj, ale ty nie
odróżniasz podążania za dzieckiem od wychowania bezstresowego”.
Odróżniam... ale granica jest bardzo cienka. Zresztą życie w
rodzinie nigdy nie jest bezstresowe – ani dla dzieci, ani dla
rodziców.
W
przypadku takich rodzin jak nasza, często występuje też sytuacja,
że dzieciom wcale nie wystarcza zadowolenie opiekuna. A nawet jest
wręcz przeciwnie, bo dzieci cały czas dążą do utrzymania
psychicznej przewagi, do zdobycia nad nim władzy i przejęcia pełnej
kontroli.
A może
to też tylko teoria? A jeżeli nawet nie, to może mówimy tylko o
promilu takich przypadków?
Wrócę
do przedstawionej wyżej sytuacji z Balbiną i karze, która była
tylko następstwem mojej złości i nie miała żadnego logicznego
uzasadnienia. Zastanawiam się, czy trafnie oceniłem jej uśmiech
zwycięstwa. A może był to tylko niepewny uśmiech zadowolenia?
Może był to uśmiech radości, wynikający z tego, że wszystko
uległo resetowi, że znowu ma czystą kartę, że... odbyła pokutę
i dostała odpust zupełny.
Dlaczego
Balbina całkiem dobrze funkcjonuje w domu, a w przedszkolu jest
wcielonym diabłem, z którym nikt nie może sobie poradzić?
Dlaczego ignoruje wszelkie polecenia swoich pań? Nie chce umyć rąk,
powiedzieć proszę, świadomie rezygnuje z szeregu przywilejów?
Dlaczego lekarstwem jest tylko porozumienie bez przemocy? Balbina
zdecydowanie potrzebuje innego lekarstwa. Zapraszam każdego
teoretyka do weryfikacji swoich tez na żywym organizmie. Balbina
chętnie zamieszka w każdym domu.
Romulus,
który najczęściej z naszych dzieci ma wypad na schody, po powrocie
(z tej kary) zachowuje się jakby wszystko z niego spłynęło, jakby nie
pamiętał przewinienia, za które „wyleciał”. Jest mu dobrze,
jest oczyszczony. Gdy zostaje na te schody odprowadzony, to najpierw
się wścieka, płacze, krzyczy... potem się uspokaja i czeka na
hasło „możesz wrócić”. Czy w tym czasie następuje jakieś
przemyślenie, zastanowienie się nad swoim postępowaniem? Wątpię.
Jest to głównie izolacja od reszty dzieci, którym chłopiec burzy
klocki, rozrzuca puzzle... dla których zwyczajnie jest upierdliwy.
Jest to kara, której musi się poddać.
Pewnie
jest jeszcze wiele innych teorii psychologicznych potępiających
takie nasze postępowanie. Ale czego my rodzice oczekujemy od
dziecka? Dlaczego każemy mu samemu tworzyć jego własne życie? Czy
ono tego chce? Czy jest gotowe na podjęcie tak trudnego wyzwania?
Gdyby
tak było, to my dorośli świetnie byśmy sobie radzili w życiu,
opierając się tylko na swoich normach moralnych i zdobywanych przez
lata doświadczeniach.
A jednak
świetnie funkcjonujemy w świecie setek religii opartych o kary,
nagrody, odpuszczanie grzechów, mamienie wizją lepszej przyszłości.
Tak jest nam łatwiej.
Dlaczego
zatem od dzieci oczekujemy czegoś więcej?
Niektórzy
mówią, że rodzic jest dla dziecka całym światem. Ja dla naszych,
jestem nawet bogiem. Czasami mnie kochają, czasami mi złorzeczą.
Mają wolną wolę, ale do pewnych granic, które reguluję również
karami i nagrodami. Tych drugich jest zdecydowanie więcej, ale tych
pierwszych też trochę jest. A mimo wszystko uważam, że jest to
rodzicielstwo bliskości. Oparte na więziach, szacunku i
podmiotowości dziecka.
W ten
właśnie sposób wychowuję przyszłych bogów. Wbrew psychologom,
którym tylko się wydaje, że swoich bogów nie mają.