piątek, 14 lutego 2020

---Ja, bóg




Tak sobie myślę, że dzisiaj może być to tekst dość mocno kontrowersyjny. Jeżeli więc ktoś do tej pory uważał mnie za całkiem sympatycznego faceta, i tego zdania nie chce zmienić, to może lepiej niech nie czyta.

Zaczynam zauważać, że coraz więcej mówi się o nowym modelu wychowywania dzieci. Modelu, który wprawdzie nie jest nowością, ale który zaczyna być coraz bardziej popularny i w pewien sposób wypiera podejście behawioralne, mające na celu świadomą modyfikację pewnych zachowań dziecka... zachowań uznanych przez rodzica za pożądane.
Odchodzi więc w niepamięć model naszych rodziców, albo jak niektórzy mówią model wychowania tradycyjnego.

Tym nurtem podąża również nasze przedszkole, do którego uczęszczają Ptysie i Bliźniaki. Jest to przedszkole, które zajęło chyba drugie miejsce w powiecie, w rankingu najlepszych tego typu placówek. Oznacza to mniej więcej tyle, że aktualni rodzice dzieci, coraz bardziej cenią sobie model wychowywania bez kar, nagród, tylko podążanie za dzieckiem.

No a ja się zastanawiam, czy jest to tylko moda, czy może faktycznie jestem aż tak stary, że nie wszystko rozumiem. Czy przypadkiem nie jest tak, że idea rodzicielstwa bliskości rozumiana jest zupełnie opacznie? Czy nie jest traktowana jako metoda wychowawcza, którą przecież nie jest?

Wrócę może do okresu, gdy byłem młodym ojcem, który zupełnie nie zaprzątał sobie głowy jakimikolwiek teoriami wychowania. Nie zaprzątał... bo nie musiał.
W tej chwili mogę powiedzieć, że wychowując nasze trzy córki, właśnie stosowaliśmy model rodzicielstwa bliskości, podążania za dzieckiem. Oczywiście nie oznaczało to, że nasze dzieci mogły robić co chciały. Istniały pewne granice, których jednak nie narzucaliśmy stosowaniem kar (chociaż chętnie posiłkowaliśmy się nagrodami). Wystarczyło powiedzieć „nie, nie tędy droga”.
Co okazało się po ćwierćwieczu? Wszystkie nasze córki realizowały model, który im narzuciliśmy w sposób niewerbalny. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że w naszej rodzinie istniał pewnego rodzaju kult pracy i wiedzy. Nasze dzieci czuły jakąś presję polegającą na tym, że muszą się dobrze uczyć, ukończyć dobre szkoły i znaleźć dobrą pracę. Nieprzypadkowo trzy razy użyłem słowa dobry. Tak... one musiały być we wszystkim najlepsze, również rywalizując z sobą nawzajem.
Najciekawsze w tym jest to, że one przeszły tę samą drogę, którą ja przeszedłem. Mi też nie wystarczało „ultimus inter pares”. Mając zatem tę świadomość, będąc już ojcem zawsze starałem się łagodzić pewne zapędy naszych dzieci. Mówiłem, że nie muszą mieć samych piątek (wtedy jeszcze szóstek nie było), nie muszą wybrać najlepszego liceum, ani ukończyć studiów. Być może właśnie to powodowało, że chciały pokazać, że dadzą radę. Albo... zupełnie nie pamiętają, że tak do nich mówiłem.
W tej chwili najstarsza córka stwierdza, że studia do niczego jej się nie przydały. Średnia, że praca po politechnice nie da jej takiego zarobku, jak praca kelnerki w knajpie (więc ciągle odwleka poszukiwanie pracy w zawodzie). A najmłodsza na rok przed ukończeniem studiów (technicznych – jakżeby inaczej?) zamierza rzucić je w diabły i rozpocząć studia na psychologii. Aby zwiększyć swoje szanse, zamierza nawet po raz drugi zdawać rozszerzoną maturę... tym razem z polskiego.

Na co więc zdało się nasze podążanie za dzieckiem, które jak się okazało, i tak było jakąś formą presji?
Trener naszej najmłodszej córki zawsze mówił, że jak nie przymusisz, to sportowiec będzie z niej żaden. Nawet nastolatek nie ma takiego samozaparcia, aby dojść do wyników, które się liczą. Może miał rację, bo moja córka od lat już nie wchodzi na matę, a ja jeszcze tak.

Wychowując nasze dzieci nie mieliśmy (???)... dobrze, przynajmniej ja nie miałem większego pojęcia dotyczącego różnego rodzaju metod wychowawczych. A jednak pozwalaliśmy naszym dzieciom eksperymentować. Klocki nie musiały służyć do budowania wieży, a plastelina do lepienia ludzików. Nic nie było zaprogramowane. Zwyczajnie sami eksperymentowaliśmy... bo sami niewiele wiedzieliśmy. Nawet bym powiedział, że podążaliśmy za naszymi dziećmi, bo nie bardzo mieliśmy pomysł na stworzenie jakiegoś programu, którego chcielibyśmy się trzymać. Nasze podążanie było brudne, czasami głośne, niebezpieczne, czasami trudne... ale było satysfakcjonujące. Widzieliśmy jak nasze dzieci rozwijają się nie tylko intelektualnie, ale też emocjonalnie i społecznie. Nasze córki zachowywały się dobrze, bo dobrze się czuły. Jako istoty społeczne wzajemnie poznawaliśmy swoje oczekiwania, potrzeby, poglądy... ale także lęki.
Chętnie korzystaliśmy z nagród, niezmiernie rzadko z kar. Właściwie to pamiętam tylko jedną karę, która została wymierzona jednej z naszych córek, gdy w wieku siedemnastu lat wróciła z imprezy "najebana w trzy dupy” (kolokwialnie to ujmując). W zasadzie to została przyniesiona przez kolegę i koleżankę. Patrząc z perspektywy czasu, to bardzo się cieszę, że miała tak odpowiedzialnych kolegów. A karę właściwie wymierzyliśmy sobie, bo zobowiązaliśmy się do osobistego odbioru jej z każdej imprezy, najpóźniej o północy... oczywiście bez grama alkoholu.

No i teraz po latach, gdy nasza świadomość dotycząca wychowania dzieci tak bardzo wzrosła, zaczęliśmy stosować kary.
Co więcej... doszliśmy do wniosku, że funkcjonowanie naszej rodziny nie jest możliwe bez ich stosowania. Można się oczywiście spierać co jest karą, a co tylko konsekwencją jakiegoś postępowania. Przyjmując definicję, że konsekwencją jest tylko to, co dzieje się samo na skutek dokonania jakiegoś wyboru przez dziecko, to pamiętam tylko dwie takie sytuacje. Raz Remusa upieprzyła osa (którą usilnie chciał złapać) i raz Ptyś odmówił zjedzenia kolacji (więc był głodny do rana).

Nie oznacza to, że nie podążamy za dziećmi, że nie przyglądamy się ich aktualnym potrzebom i nie reagujemy na nie. Chociaż w pewnym sensie, już sama opieka nad kilkorgiem dzieci jednocześnie, powoduje że często muszą one same sobie radzić z takimi emocjami jak lęk, smutek, czy złość (znajdując odpowiednie rozwiązania). Ostatnio Romulus uderzył Remusa zabawką, że aż krew się polała. Kilka godzin później doznał takiego samego uszczerbku na zdrowiu z ręki Ptysia. Nie była to ani kara, ani konsekwencja. Była to okazja do rozmowy.

Ostatnio czytałem „Zaburzenia przywiązania u dzieci i młodzieży” Chrisa Taylora. Właściwie to tylko fragmenty, które mnie interesowały w kontekście pracy z naszymi dziećmi, gdyż jest to pozycja przeznaczona głównie dla terapeutów i mi czytało się to bardzo ciężko.
Mogę stwierdzić, że teorię rozumiem. Również to, że nie ma złotego środka, i do każdego dziecka należy podchodzić indywidualnie. Myślę też, że ogromne znaczenie ma doświadczenie takiego terapeuty, oparte na poznaniu różnych historii i różnych przypadków.
Coraz bardziej zaczynam przyjmować tezę, że dziecko odebrane rodzicom, nawet gdy później przebywa w rodzinie (nieważne jakiej... lepszej), jest w mniejszym lub większym stopniu obarczone traumą – w najlepszym razie traumą rozstania. Nasze dzieci nigdy nie zadają pytań, co będzie z nimi dalej. Nie czują potrzeby, abyśmy ich utwierdzali w przekonaniu, że wrócą do mamy, albo będą z nami na zawsze. Sprawiają wrażenie, jakby wiedziały, że my też tego nie wiemy.

Jak zatem mamy wdrażać nasz model podążania za dzieckiem? Ten, który był tak oczywisty, gdy sami byliśmy rodzicami.
Gdybyśmy opiekowali się tylko Bliźniakami, to wszystko byłoby dużo bardziej proste. Chłopcy, chociaż są trudniejsi w ogarnięciu ich niebywałej energii, potrafią się komunikować. W zasadzie to ja nauczyłem się z nimi komunikować, poprzez akceptację tego o czym mówią. Próbuję zrozumieć ich emocje. Wiem, że zaprzeczanie ich uczuciom, pouczanie, obwinianie, nakazywanie... zwyczajnie mija się z celem. Gdy do nich mówię, to mam wrażenie, że oni zupełnie mnie nie słuchają. Za to gdy oni mówią (a ja słucham), to wiele się zmienia. Odpowiadam zatem Romulusowi w takiej sytuacji „wiem, że jesteś wściekły, ale...” Teraz już nawet pomijam to „ale”. Zamieniam je na „Remusowi jest przykro”. Romulus wie, że zrobił źle i już czasami nie próbuje tłumaczyć swojego zachowania. Podchodzi do Remusa, przytula się i mówi „przepraszam”. Gdy Remus woła mnie w nocy i mówi, że boi się ciemna, to tego nie kwestionuję. Nie twierdzę, że nie ma się czego bać (bo pewnie jest). Akceptuję jego uczucia, a gdy mu rozmowa za bardzo nie wychodzi, to sam próbuję te uczucia nazwać. Zapalam światło w korytarzu i już jest dobrze.

Drugą parą naszych dzieci są Ptysie. Początkowo wydawało się, że to Ptyś jest bardziej zaburzony, a Balbina szybko wyjdzie na prostą. Okazało się, że chłopiec wyszedł z pierwotnych zachowań dysocjacyjnych. Już się nie zawiesza, nie próbuje być niewidoczny. Za to jest uparty. W pewnych sprawach podchodzę do niego na zupełnym luzie. Nie chcesz – nie jedz. Nie chcesz się kąpać – to się nie kąp. Nie chcesz dać buziaka jakiejś ciotce – to nie dawaj (ja też nie daję). Są jednak pewne granice, zasady których już nie zamierzam łamać (według wzorca wychowania zranionego dziecka). Ostatnio Ptyś uderzył Romulusa. Ewidentnie czuł się winny, bo schował się za ścianą i nie chciał wyjść. Zresztą widziałem całe zajście, więc wiem, że był winny. Miał przeprosić chłopca. Sprawa prosta... podaj rękę i powiedz przepraszam. Nawet bym mu to odpuścił, ponieważ Ptyś potrafi się przyznawać do błędów, które to zachowanie chwalimy. No, ale... godzinę wcześniej Romulus za niemal identyczne przewinienie przepraszał Remusa. Teraz te przeprosiny bardziej były potrzebne Romulusowi, niż Ptysiowi. Ale Ptyś nie zamierzał tego zrobić. Przygotowałem więc dzieciom popcorn. Ptyś miał sporo czasu na przeproszenie. Nie skorzystał z propozycji i dla niego popcornu nie było. Kara to, czy konsekwencja? Dla mnie kara. A dla Ptysia?

Na Balbinę nie działają żadne metody wychowawcze. Ani przestrzeganie zasad, ani ich łamanie. Porozumienie bez przemocy? Chyba jeszcze tylko przedszkolny psycholog w to wierzy, bo wychowawczynie już bezradnie rozkładają ręce. Dziewczynka cały czas próbuje nas kontrolować, a jej „bo ja chcem” śni mi się już po nocach. Kontrola jest jej sposobem na przetrwanie. Ona ciągle czuje się potężna i zła. Czasami mam wrażenie, że to ona (a nie Ptyś) ciągle żyje dawnym życiem. Ostatnio byliśmy w lesie. Balbina zadała nam pytanie „wy tutaj kiedyś mieszkaliście?”. Ktoś mógłby pomyśleć, że to głupkowate pytanie pięciolatki. Nie w tym przypadku. Balbina kiedyś w lesie mieszkała.
W całym procesie wychowywania dziecka trudnego, chodzi o jakieś wypośrodkowanie celów każdej ze stron, przy jednoczesnym utrzymaniu (czy naprawieniu) wzajemnych relacji. Istnieje pięć wzorców radzenia sobie w sytuacjach konfliktowych: unikanie, łagodzenie, rywalizowanie, szukanie kompromisów i konfrontacja. Pierwszą, drugą i czwartą strategię mamy już za sobą. To był okres, gdy Ptysiom dawaliśmy czas na zapoznawanie się z nami. Staraliśmy się zapobiegać konfliktom, chociaż była to technika oparta głównie na przetrwaniu... aż dziecko się przystosuje.
W końcu nadszedł czas na konfrontację. Podobno jest to najskuteczniejsza metoda, chociaż polegająca na sporach, które mają poprawić relacje między opiekunami a dziećmi, poprzez zmniejszanie napięcia emocjonalnego między nimi. Ważna jest tutaj wspomniana wyżej umiejętność słuchania, empatia, zdolność prowadzenia negocjacji, ale również gotowość do odwracania uwagi, zamieniania wszystkiego w żart.
Remus i Ptyś czasami miewają nad ranem doła i nie chcą iść do przedszkola. Remusa zawsze bolą nogi, a Ptyś nie chce iść i tyle. Do tego pierwszego chłopca Majka zawsze mówi „tak, wiem że cię bolą, więc musisz pójść na poranną gimnastykę”. Z Ptysiem jest gorzej. Majka stawia tutaj zawsze na poczucie humoru. Chłopiec go nie ma... ale Majka owszem. Balbina na szczęście lubi chodzić do przedszkola, więc nie ma tego problemu. Nie wiem jednak co by było, gdyby to ona stwierdziła „dzisiaj nie idę”.

Staramy się zatem pokazywać Balbinie granice i zasady obowiązujące w naszej rodzinie. Po prawie roku skończył się okres kiedy przymykaliśmy oko na jej królewskie maniery, gdy za zrobienie siku na środku chodnika, czy grzebanie w spiżarni (do której żadne z dzieci nie ma wstępu) był najwyżej "wypad". Gdy wszyscy sprzątali przed pójściem spać, Balbina snuła się z kąta w kąt. Trzeba było jej mówić (i to dość stanowczym tonem) co ma podnieść i gdzie odłożyć.
W przedszkolu zaczęła być nie do opanowania. Rzucała krzesłami, była agresywna w stosunku do innych dzieci i swoich pań. Gdy chciała iść do toalety, to ryzykowne było polecenie „ale najpierw załóż paputki”, bo na złość mogła zrobić siku w majtki. Często bez wyraźnego powodu, siadała na środku dywanu i wrzeszczała. W domu też tak czasami robi. Może próbuje wykrzyczeć „co mam zrobić, abyś mnie odrzucił!”?. Może jest to efekt zdrowienia. Może jest to test otoczenia, może zaczyna być ufna w relacjach z bliskimi sobie ludźmi?

Pewnego dnia (po kolejnej skardze z rzędu przez panią wychowawczynię) nie wytrzymałem i Balbina (po przyjściu z przedszkola) dostała wypad do swojego pokoju, do czasu zrozumienia swojego przewinienia. Była to reakcja bezprecedensowa i jednocześnie bezsensowna, mająca co najwyżej spowodować upust moich nagromadzonych złych emocji. Przecież nikt nigdy nie dostaje u nas kary za coś, co miało miejsce kilka godzin temu... a już na pewno nie za całokształt. Rozmowy dyscyplinujące nie przynosiły żadnego skutku... zresztą podobnie jak w przeciągu kilku poprzednich dni.
Balbina siedziała na dywanie i wyła. Każda próba podjęcia jakiegokolwiek dialogu kończyła się jeszcze bardziej donośnym wyciem. Po prawie trzech godzinach, gdy kolacja już wjechała na stół, Balbina wręcz wyrecytowała wszelkie swoje przewinienia, kończąc je dziwnym, ironicznym uśmiechem. Ktoś mógłby powiedzieć „złamałeś ją, dopiąłeś swego”. Nie... to ona mnie pokonała. Ten uśmiech mówił „wygrałam...tak wkurwionego jeszcze nigdy cię nie widziałam”.

Zrobię w tym momencie pewną dygresję... a nawet dwie. Głównie dlatego, że akurat teraz przyszło mi to na myśl, a za chwilę mogę zapomnieć. Chociaż nie jest to ani nic osobliwego, ani nic nowego. Powtórzę to, co w przeciwieństwie do niektórych innych moich poglądów nie ulega zmianie, a wręcz coraz bardziej utwierdza mnie w słuszności moich przekonań.

- Jesteśmy z Ptysiami już ponad rok. Niewiele się zmienia. Jako ojciec zastępczy, w którego rodzinie Balbina miałaby mieszkać na zawsze, powiedziałbym „jest okej”. Nie pałamy do siebie wielką miłością. Może to się zmieni, a może nie. Mamy czas. Nie wszystkie dzieci się kocha... są też takie, które się nienawidzi. O Balbinie mogę powiedzieć, że ją lubię... jeszcze ją lubię. Dla jednego będzie to tylko tyle. Dla innego, aż tyle.
Co by jednak było, gdybym był jej ojcem adopcyjnym?

- Zastanawiam się też, co by było, gdybym był młodym ojcem zastępczym, mającym również swoje dzieci biologiczne? Istnienie Balbiny (może to niezręczne określenie) ma negatywny wpływ na inne dzieci. Na Bliźniaki, ale również na Ptysia, który jest przecież jej bratem. Podobno kiedyś dziewczynka dominowała nie tylko nad Ptysiem, ale też nad najstarszym z braci (czyli Bilem), jak również kontrolowała emocjonalnie swoją mamę.
Pozostając rodziną zastępczą, nigdy nie ma pewności jakie dzieci do niej trafią i czy kiedykolwiek opuszczą tę rodzinę. Nie wiadomo też, jak nasze dzieci biologiczne zareagują na innych członków rodziny. Niektórych potraktują jak rodzeństwo... innych niekoniecznie.
Dodam jeszcze jeden element do tej układanki... załóżmy, że decyduję się adoptować jedno z dzieci przebywające w naszej rodzinie zastępczej. Nieważne, czy akurat to konkretne dziecko mnie zauroczyło, czy zawsze miałem takie plany... a może poczułem, że inaczej nie potrafię, bo dobro dziecka jest najważniejsze. Kim to dziecko czuje się w mojej rodzinie? Dzieci biologiczne mówią do nas za kulisami „po co je adoptowaliście?” A do tego taka Balbina... dzisiaj ta, jutro inna.


Tak więc, rozważając rozmaite koncepcje psychologiczne, które zdecydowanie sprzeciwiają się stosowaniu kar, podjęliśmy decyzję, że u nas jednak te kary będą.
Nie są one metodą wychowawczą... są zwyczajnym narzędziem dyscyplinującym. Zresztą bardzo skutecznym narzędziem. Gdy Balbina podstępem wyjadła wszystkie słodycze, do których udało jej się dotrzeć w chwili mojej nieuwagi, to dostała tygodniowy szlaban na wszelkie słodkości... nawet na chleb z dżemem. Brutalne, ale pamięta o tym do dzisiaj. Być może będzie to dla niej traumatycznym wspomnieniem z pobytu w naszej rodzinie. Nawet bym na to przymknął oko, gdyby skrzętnie ukryła wszelkie ślady. Wówczas mógłbym najwyżej liczyć na naturalne konsekwencje, czyli że dziewczynka zwyczajnie się porzyga. Niestety wszystkie papierki rozrzuciła pod stołem, do których dotarła pozostała trójka chłopców. Ptyś nawet widział jej niecny uczynek. Być może chciał mi naskarżyć (jak jest to w jego zwyczaju), ale akurat rozmawiałem przez telefon.

Uczenie zasad jest procesem rozłożonym na lata. Wiąże się to więc z czasem, którego przecież my (jako pogotowie) nie mamy. A przecież musimy jakoś sprawić, aby przebywające u nas dzieci poczuły się bezpiecznie, aby wiedziały czego od nich oczekujemy. Być może kara wymierzona Balbinie wcale nie jest lekcją dla niej... ale z pewnością jest lekcją dla pozostałych.
Idea rodzicielstwa bliskości w realiach pogotowia rodzinnego, pozostaje tylko ideą. Zresztą nie tylko w realiach pogotowia, bo przecież nie odpowiada ona na wiele pytań. Do jakiego momentu należy podążać za dzieckiem? Kiedy należy powiedzieć „stop – przekroczyłeś granicę”? Jak wyegzekwować prawidłowe zachowania? Jak modelować właściwe postawy opierając się tylko na własnym autorytecie?
Jak uczyć dziecko przekraczać bariery (których napotka w życiu mnóstwo), ucząc je, że to ono kreuje swoją osobowość?
Podam przykład z dzisiejszej nocy. Godzina 5:20, Ptysie zapaliły światło w swoim pokoju i zaczęły świetnie się bawić. Zwyczajnie do nich poszedłem i wyłączając światło oznajmiłem, że jest środek nocy i mają spać. Dawniej bywały sytuacje, że musiałem wykręcić żarówkę. Kara? Moim zdaniem tak. Jednak alternatywą jest zasypianie po kątach w przedszkolu, i po przyjściu do domu. Czy gdybym zagrał na strunie emocjonalnej i odwołał się do swoich pragnień pospania jeszcze choćby godzinę, to coś by to zmieniło? Pewnie niewiele. I tak spowodowałoby to konieczność rozpoczęcia mojego dnia o piątej dwadzieścia.

A co, jeżeli Remus albo Ptyś nie zechce pójść do przedszkola? Nie ma takiej opcji. Za kilka lat może nie zechcieć pójść do szkoły, a później do pracy. Może nie nakarmić swoich dzieci, bo będzie miał inne plany. Chociaż z naszymi córkami mieliśmy niepisaną umowę, że raz w semestrze mogą bez uzasadnienia powiedzieć, że nie chcą pójść do szkoły i my im napiszemy usprawiedliwienie. Było to dobre rozwiązanie. Niestety z Ptysiami i Bliźniakami taki układ nie jest jeszcze możliwy, gdyż dzieci nie do końca jeszcze prawidłowo operują pojęciami związanymi z czasem.  
Ktoś mógłby w tym momencie powiedzieć do mnie „słuchaj, ale ty nie odróżniasz podążania za dzieckiem od wychowania bezstresowego”. Odróżniam... ale granica jest bardzo cienka. Zresztą życie w rodzinie nigdy nie jest bezstresowe – ani dla dzieci, ani dla rodziców.

W przypadku takich rodzin jak nasza, często występuje też sytuacja, że dzieciom wcale nie wystarcza zadowolenie opiekuna. A nawet jest wręcz przeciwnie, bo dzieci cały czas dążą do utrzymania psychicznej przewagi, do zdobycia nad nim władzy i przejęcia pełnej kontroli.
A może to też tylko teoria? A jeżeli nawet nie, to może mówimy tylko o promilu takich przypadków?
Wrócę do przedstawionej wyżej sytuacji z Balbiną i karze, która była tylko następstwem mojej złości i nie miała żadnego logicznego uzasadnienia. Zastanawiam się, czy trafnie oceniłem jej uśmiech zwycięstwa. A może był to tylko niepewny uśmiech zadowolenia? Może był to uśmiech radości, wynikający z tego, że wszystko uległo resetowi, że znowu ma czystą kartę, że... odbyła pokutę i dostała odpust zupełny.

Dlaczego Balbina całkiem dobrze funkcjonuje w domu, a w przedszkolu jest wcielonym diabłem, z którym nikt nie może sobie poradzić? Dlaczego ignoruje wszelkie polecenia swoich pań? Nie chce umyć rąk, powiedzieć proszę, świadomie rezygnuje z szeregu przywilejów? Dlaczego lekarstwem jest tylko porozumienie bez przemocy? Balbina zdecydowanie potrzebuje innego lekarstwa. Zapraszam każdego teoretyka do weryfikacji swoich tez na żywym organizmie. Balbina chętnie zamieszka w każdym domu.

Romulus, który najczęściej z naszych dzieci ma wypad na schody, po powrocie (z tej kary) zachowuje się jakby wszystko z niego spłynęło, jakby nie pamiętał przewinienia, za które „wyleciał”. Jest mu dobrze, jest oczyszczony. Gdy zostaje na te schody odprowadzony, to najpierw się wścieka, płacze, krzyczy... potem się uspokaja i czeka na hasło „możesz wrócić”. Czy w tym czasie następuje jakieś przemyślenie, zastanowienie się nad swoim postępowaniem? Wątpię. Jest to głównie izolacja od reszty dzieci, którym chłopiec burzy klocki, rozrzuca puzzle... dla których zwyczajnie jest upierdliwy. Jest to kara, której musi się  poddać.

Pewnie jest jeszcze wiele innych teorii psychologicznych potępiających takie nasze postępowanie. Ale czego my rodzice oczekujemy od dziecka? Dlaczego każemy mu samemu tworzyć jego własne życie? Czy ono tego chce? Czy jest gotowe na podjęcie tak trudnego wyzwania?

Gdyby tak było, to my dorośli świetnie byśmy sobie radzili w życiu, opierając się tylko na swoich normach moralnych i zdobywanych przez lata doświadczeniach.
A jednak świetnie funkcjonujemy w świecie setek religii opartych o kary, nagrody, odpuszczanie grzechów, mamienie wizją lepszej przyszłości. Tak jest nam łatwiej.
Dlaczego zatem od dzieci oczekujemy czegoś więcej?

Niektórzy mówią, że rodzic jest dla dziecka całym światem. Ja dla naszych, jestem nawet bogiem. Czasami mnie kochają, czasami mi złorzeczą. Mają wolną wolę, ale do pewnych granic, które reguluję również karami i nagrodami. Tych drugich jest zdecydowanie więcej, ale tych pierwszych też trochę jest. A mimo wszystko uważam, że jest to rodzicielstwo bliskości. Oparte na więziach, szacunku i podmiotowości dziecka.

W ten właśnie sposób wychowuję przyszłych bogów. Wbrew psychologom, którym tylko się wydaje, że swoich bogów nie mają.


Najlepsze Blogi

sobota, 1 lutego 2020

ROMULUS i REMUS 7





Mama biologiczna Romulusa i Remusa spotyka się z chłopcami regularnie, raz w tygodniu. Umówiliśmy się z nią, że jak tylko pozna decyzję sądu dotyczącą przyszłości jej dzieci, to natychmiast do nas zadzwoni.
Nie spodziewała się, że już teraz dzieci do niej wrócą. Nawet kurator ją uświadamiał, że na tę chwilę jest to niemożliwe. Właściwie wszyscy przyjęli, że chłopcy zostaną umieszczeni w rodzinie zastępczej... takiej, w której z dużym prawdopodobieństwem pozostaną już na zawsze.
Chyba tylko ja wierzyłem w to, że sędzina odbierze mamie prawa rodzicielskie i skieruje chłopców do adopcji.

Minęły dwie godziny od odczytania decyzji w sądzie... trzy, cztery. Minął dzień, potem drugi. Cisza. Być może mama musiała na swój sposób odreagować to, co usłyszała od sędziny.
Oczywiście my o wszystkim wiedzieliśmy tuż po odczytaniu orzeczenia... i to z różnych źródeł.
Była to decyzja, z którą spotkaliśmy się po raz pierwszy w naszej historii bycia rodziną zastępczą. Sędzina odebrała mamie (i wszystkim ojcom) prawa rodzicielskie, jednocześnie decydując o umieszczeniu całej czwórki rodzeństwa w rodzinie zastępczej.

Kilka dni później Majka szła na panel kończący szkolenie dla rodziców zastępczych. Wprawdzie występuje tam w roli eksperta, to jednak są tam mądrzejsi... przynajmniej w swojej dziedzinie. Sędzia utwierdził nas w przekonaniu, że odebranie praw rodzicielskich jest równoznaczne ze skierowaniem chłopców do Ośrodka Adopcyjnego, który z pewnością nie będzie miał jakichkolwiek wątpliwości natury moralnej i zakwalifikuje Romulusa i Remusa do adopcji. Być może starsze rodzeństwo również.

Jak zatem ma się do tego punkt drugi, mówiący o umieszczeniu dzieci w pieczy zastępczej? Tutaj opcji jest kilka. Najbardziej prawdopodobną (zdaniem sędziego) jest próba zaburzenia czujności mamy. Bo przecież z jej punktu widzenia, orzeczenie niczego nie zmienia. Dzieci nadal będą w pieczy zastępczej, będzie mogła się z nimi spotykać, a do tego być może cała czwórka zamieszka w jednej rodzinie.
Istnieje też taka możliwość, że sędzina bardzo wierzy w istnienie długoterminowej rodziny zastępczej, z której żadna siła dzieci nie wyrwie. Być może zakłada, że każdy wniosek mamy o przywrócenie praw rodzicielskich natychmiast odrzuci jako niezasadny, a czas spowoduje, że istniejący stan będzie ostatecznie akceptowalny dla każdej strony.
Mi jeszcze przyszła do głowy myśl, że być może sędzina chciała być w porządku w stosunku do kuratora, który cały czas uważa, że mamie dzieci nie można odebrać prawa do kontaktowania się z nimi.

Mama najpierw zadzwoniła (po trzech dniach) do rodziny wakacyjnej naszych chłopców. Chciała wybadać teren? A może nie miała odwago zadzwonić do nas po tak długim czasie?
W końcu wykonała telefon do Majki. Była to długa i bardzo emocjonalna rozmowa. Majka miała tego dnia strasznego doła. Dotychczas wszystko wskazywało na to, że mama będzie miała ograniczone prawa rodzicielskie, chłopcy trafią do rodziny zastępczej i.... sprawa będzie zamknięta. A tu niestety znowu trzeba kłamać. Właściwie nie tyle kłamać, ile nie mówić całej prawdy... co i tak na jedno wychodzi. Majce udało się przekonać mamę dzieci, że przecież z jej punktu widzenia nic się nie zmieni. Chłopcy tylko przeprowadzą się do innej rodziny, co dla nich będzie korzystne, gdyż z nami są już bardzo związani emocjonalnie i każdy kolejny miesiąc będzie powodował nieodwracalne straty w ich psychice.
Mama zrozumiała... stwierdziła, że nie będzie się odwoływać od decyzji sądu.
Majka miała doła, bo przecież doskonale wiedziała, że brak odwołania spowoduje, że za dwa miesiące chłopcy mogą już mieszkać w rodzinie adopcyjnej. I chociaż tego najbardziej pragniemy, to jednak mamę zwodzimy, oszukujemy... nie jesteśmy uczciwi.
Przegadaliśmy cały wieczór. Przecież teraz (po odebraniu praw rodzicielskich) Majka będzie opiekunem prawnym dzieci. Może być przeciwna adopcji. Może nalegać na rodzinę zastępczą.
Ja też już zacząłem wątpić w słuszność naszej postawy. Cały czas dążyłem do adopcji dzieci. W tym duchu pisałem wszelkie oceny chłopców. Być może zostały one uwzględnione w opiniach psychologów i decyzji podjętej przez sędzinę. Tego nie wiem.
Zacząłem się zastanawiać, czy może lepszym rozwiązaniem będzie spotkanie się z mamą Romulusa i Remusa, i szczera rozmowa. Może zrozumie i pozwoli chłopcom odejść, albo zaakceptuje to, że będą mieszkali w innej rodzinie zastępczej już na zawsze, i przestanie łudzić dzieci i samą siebie, że kiedyś znowu zamieszkają razem . Będzie się mogła z nimi spotykać. Tylko tyle, czy aż tyle?

Dwa dni później miało miejsce terminowe spotkanie naszych chłopców z mamą. Próbuję znaleźć jakieś określenie na stan umysłu Majki po powrocie... zdenerwowana, zdołowana, rozdrażniona, poirytowana? Ona przyszła zwyczajnie wkurwiona. Mama chłopców ma w dupie teorię więzi i dobro swoich dzieci. Będzie walczyć. Prawniczka zadba o wszelkie procedury, a kurator powiedział, że po sześciu miesiącach może składać wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich. Będzie odwołanie.
Nie pomogły uwagi Majki, że sąd apelacyjny może zmienić decyzję, zwłaszcza drugi punkt mówiący o skierowaniu do rodziny zastępczej na skierowanie do rodziny adopcyjnej. Najprawdopodobniej zwróci sprawę do ponownego rozpatrzenia, co spowoduje tylko podtrzymanie aktualnej decyzji. Przywrócenie praw rodzicielskich? Po sześciu miesiącach? Nawet nasz sędzia rodzinny na panelu się uśmiał.

Co dalej?
Najlepszym rozwiązaniem dla chłopaków byłoby, gdybyśmy ich adoptowali. Wówczas wszystkie puzzle ułożyłyby się w piękny obrazek. Jesteśmy otwarci na rodzinę biologiczną, więc mama nadal mogłaby się spotykać z dziećmi. System ucieszyłby się z tego, że ma problem z głowy. Dla chłopców nadal bylibyśmy rodziną... tymi najważniejszymi osobami. Nie ma dla nich znaczenia to, że mówią do mnie wujek, a nie tata.
Gdy kilka dni temu Remus zawołał mnie w środku nocy i chciał przybić piątkę, to tylko chciał sprawdzić, czy jestem. Jakie znaczenie ma to, czy woła „wujek”, czy „tata”?

A jednak jego tatą nie jestem. I nie będę, bo taki był mój warunek, gdy Majka planowała zostanie rodziną zastępczą. Nie adoptujemy żadnego dziecka. Nie adoptowaliśmy Królewny, Smerfetki, Hawranka, Plotki... nie adoptujemy też Bliźniaków.

Czasami różni ludzie nam mówią, że to jest tylko praca... że my jesteśmy tylko opiekunami. Budzi to mój sprzeciw, bo przecież to my uczymy dzieci jak wygląda rodzina, jak może być normalnie, zwyczajnie, jak zjebka za rozrzucone zabawki niekoniecznie musi kojarzyć się negatywnie.
Ale jednak okazuje się, że jesteśmy tylko opiekunami, bo w ważnych sprawach nie potrafimy stanąć na wysokości zadania. A może właśnie na tym polega nasza miłość? Chłopcy są ode mnie młodsi o ponad pięćdziesiąt lat. Co mógłbym im dać za lat dziesięć, czy dwadzieścia?

Spotykamy się raz na jakiś czas z rodziną, w której chłopcy spędzili ostatnie wakacje. Romulus czasami zadaje pytanie „a będziemy tam spać?”. On chętnie by został na noc, ale już Remus odpowiada „ja nie chcę... nigdy”.

Powinniśmy powiedzieć chłopcom, że już zawsze będziemy razem. Oni tego oczekują...
Ale przecież nie będziemy razem Jest mi z tym źle, chociaż trochę pociesza mnie stanowisko babci chłopców. Ona bardzo ich kocha. Zabiera dzieci do siebie co jakiś czas, bo sprawia jej to radość. Bardzo by chciała, aby to trwało nadal. Jednak przyjęła decyzję sądu z wielką ulgą. Tak więc nawet jej zdaniem, powrót dzieci do rodziców byłby wielką pomyłką systemu. Co na to pan kurator?

Dzisiaj zadałem wszystkim naszym dzieciom pytanie, którego nigdy nie zadawałem, bojąc się odpowiedzi. A właściwie nie tyle odpowiedzi, ile następstw tego pytania.
Rozmawialiśmy o różnych rzeczach i w pewnym momencie zupełnie spontanicznie zapytałem wszystkich, czy chcieliby mieć nową mamę?
Spodziewałem się odpowiedzi, że mają swoją mamę, albo że Majka jest ich mamą. Cała czwórka odpowiedziała, że chciałaby mieć taką mamę jak ma Ploteczka, albo Iskierka. Wprawdzie mamę Iskierki dzieci mają w pamięci z wczorajszego spotkania urodzinowego, to mamy Plotki nie widziały już kilka tygodni.
Zapytałem „a co z waszą mamą?”. Usłyszałem w odpowiedzi „nasza mama umarnie”.
Wydaje mi się, że rozmowa była prowadzona na dość wysokim poziomie abstrakcji i prawdopodobnie dzieci nie do końca miały świadomość swoich odpowiedzi. Jednak być może naszym błędem jest tłumienie tego rodzaju rozmów. Być może od samego początku powinniśmy rozbudzać w dzieciach pragnienie posiadania nowej mamy... nie wiem.

Wszystko wskazuje na to, że Romulus z Remusem spędzą z nami jeszcze wiele miesięcy. Ich mama już nas nie interesuje. Myśląc tylko o swoich potrzebach, zwolniła nas z posiadania jakichkolwiek dylematów moralnych.
Czas zacząć rozmowy o nowej mamie i nowym tacie. Romulus ciągle powtarza, że musi dużo jeść, bo chce być tak duży i skoczny jak wujek. Nie jestem ani duży, ani skoczny, ani też nie jem zbyt dużo. Jednak chłopiec wyraźnie potrzebuje jakiegoś wzorca (podobnie jak kiedyś Sasetka).
Być może jest to sposób na długie przebywanie w pieczy zastępczej. Razem poczekamy na nową mamę i nowego tatę. A potem zrobimy wszystko, aby tata czuł się duży i skoczny.

Póki co, czekamy na uzasadnienie decyzji sądu. Być może prawniczka mamy nie doszuka się w nim niczego, co tłumaczyłoby wniesienie apelacji. Jest więc ciągle jakaś nadzieja.

Czasami jestem pytany, dlaczego tak bardzo dążę do tego, aby chłopcy mimo wszystko zostali adoptowani? Nie wiem. Trudno mi znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie poza istnieniem mamy, która nigdy nie pozwoli na wrośnięcie chłopców w nową rodzinę.
Chociaż... może mam jeszcze jakiś argument. Pół roku temu rodzice zastępczy starszego brata Ptysi pożegnali dwójkę rodzeństwa. Dzieci zostały umieszczone w rodzinie zastępczej długoterminowej. Rodzice biologiczni nie mieli odebranych praw, ale też nie specjalnie interesowali się swoimi dziećmi.
Rodzeństwo było całkiem fajne, chociaż z racji wieku, trudnoadoptowalne. Chłopcy długo wyczekiwali nowej rodziny. Chcieli mieć kochających rodziców. Doczekali się. Tyle tylko, że nowi rodzice odcięli ich od przeszłości... nie tylko od rodziców biologicznych, ale też byłych rodziców zastępczych.
Minęło kilka miesięcy i dzieci wracają do systemu. Rodzice zastępczy stwierdzili, że chłopcy ich przerastają... nie tego się spodziewali. Można postawić pytanie dotyczące łatwości rozwiązania rodziny zastępczej? Można też zapytać, kto im dał kwalifikację?

Czy Romulus z Remusem też mogą przerosnąć jakąś rodzinę? Pewnie mogą. Nie ma takich algorytmów, które w jednoznaczny sposób generowałyby wynik „tak, dacie radę”, albo „nie, nic z tego nie będzie”. Jednak adopcja daje naszym chłopcom pewność, że już na zawsze pozostaną członkami nowej rodziny... nawet gdy w okresie dojrzewania dadzą jej popalić.