Mama
biologiczna Romulusa i Remusa spotyka się z chłopcami regularnie,
raz w tygodniu. Umówiliśmy się z nią, że jak tylko pozna decyzję
sądu dotyczącą przyszłości jej dzieci, to natychmiast do nas
zadzwoni.
Nie
spodziewała się, że już teraz dzieci do niej wrócą. Nawet
kurator ją uświadamiał, że na tę chwilę jest to niemożliwe.
Właściwie wszyscy przyjęli, że chłopcy zostaną umieszczeni w
rodzinie zastępczej... takiej, w której z dużym
prawdopodobieństwem pozostaną już na zawsze.
Chyba
tylko ja wierzyłem w to, że sędzina odbierze mamie prawa
rodzicielskie i skieruje chłopców do adopcji.
Minęły
dwie godziny od odczytania decyzji w sądzie... trzy, cztery. Minął
dzień, potem drugi. Cisza. Być może mama musiała na swój sposób
odreagować to, co usłyszała od sędziny.
Oczywiście
my o wszystkim wiedzieliśmy tuż po odczytaniu orzeczenia... i to z
różnych źródeł.
Była to
decyzja, z którą spotkaliśmy się po raz pierwszy w naszej
historii bycia rodziną zastępczą. Sędzina odebrała mamie (i
wszystkim ojcom) prawa rodzicielskie, jednocześnie decydując o
umieszczeniu całej czwórki rodzeństwa w rodzinie zastępczej.
Kilka
dni później Majka szła na panel kończący szkolenie dla rodziców
zastępczych. Wprawdzie występuje tam w roli eksperta, to jednak są
tam mądrzejsi... przynajmniej w swojej dziedzinie. Sędzia
utwierdził nas w przekonaniu, że odebranie praw rodzicielskich jest
równoznaczne ze skierowaniem chłopców do Ośrodka Adopcyjnego,
który z pewnością nie będzie miał jakichkolwiek wątpliwości
natury moralnej i zakwalifikuje Romulusa i Remusa do adopcji. Być
może starsze rodzeństwo również.
Jak
zatem ma się do tego punkt drugi, mówiący o umieszczeniu dzieci w
pieczy zastępczej? Tutaj opcji jest kilka. Najbardziej
prawdopodobną (zdaniem sędziego) jest próba zaburzenia czujności
mamy. Bo przecież z jej punktu widzenia, orzeczenie niczego nie
zmienia. Dzieci nadal będą w pieczy zastępczej, będzie mogła się
z nimi spotykać, a do tego być może cała czwórka zamieszka w
jednej rodzinie.
Istnieje
też taka możliwość, że sędzina bardzo wierzy w istnienie
długoterminowej rodziny zastępczej, z której żadna siła dzieci
nie wyrwie. Być może zakłada, że każdy wniosek mamy o
przywrócenie praw rodzicielskich natychmiast odrzuci jako
niezasadny, a czas spowoduje, że istniejący stan będzie
ostatecznie akceptowalny dla każdej strony.
Mi
jeszcze przyszła do głowy myśl, że być może sędzina chciała
być w porządku w stosunku do kuratora, który cały czas uważa, że
mamie dzieci nie można odebrać prawa do kontaktowania się z nimi.
Mama najpierw zadzwoniła (po trzech dniach) do rodziny wakacyjnej
naszych chłopców. Chciała wybadać teren? A może nie miała
odwago zadzwonić do nas po tak długim czasie?
W końcu
wykonała telefon do Majki. Była to długa i bardzo emocjonalna
rozmowa. Majka miała tego dnia strasznego doła. Dotychczas wszystko
wskazywało na to, że mama będzie miała ograniczone prawa
rodzicielskie, chłopcy trafią do rodziny zastępczej i.... sprawa
będzie zamknięta. A tu niestety znowu trzeba kłamać. Właściwie
nie tyle kłamać, ile nie mówić całej prawdy... co i tak na jedno wychodzi. Majce udało
się przekonać mamę dzieci, że przecież z jej punktu widzenia nic
się nie zmieni. Chłopcy tylko przeprowadzą się do innej rodziny, co dla nich będzie
korzystne, gdyż z nami są już bardzo związani emocjonalnie i
każdy kolejny miesiąc będzie powodował nieodwracalne straty w ich
psychice.
Mama
zrozumiała... stwierdziła, że nie będzie się odwoływać od
decyzji sądu.
Majka
miała doła, bo przecież doskonale wiedziała, że brak odwołania spowoduje, że za dwa miesiące chłopcy mogą
już mieszkać w rodzinie adopcyjnej. I chociaż tego najbardziej pragniemy, to jednak mamę zwodzimy, oszukujemy... nie jesteśmy uczciwi.
Przegadaliśmy
cały wieczór. Przecież teraz (po odebraniu praw rodzicielskich)
Majka będzie opiekunem prawnym dzieci. Może być przeciwna
adopcji. Może nalegać na rodzinę zastępczą.
Ja też
już zacząłem wątpić w słuszność naszej postawy. Cały czas
dążyłem do adopcji dzieci. W tym duchu pisałem wszelkie oceny
chłopców. Być może zostały one uwzględnione w opiniach
psychologów i decyzji podjętej przez sędzinę. Tego nie wiem.
Zacząłem
się zastanawiać, czy może lepszym rozwiązaniem będzie spotkanie
się z mamą Romulusa i Remusa, i szczera rozmowa. Może zrozumie i
pozwoli chłopcom odejść, albo zaakceptuje to, że będą mieszkali
w innej rodzinie zastępczej już na zawsze, i przestanie łudzić
dzieci i samą siebie, że kiedyś znowu zamieszkają razem . Będzie
się mogła z nimi spotykać. Tylko tyle, czy aż tyle?
Dwa dni
później miało miejsce terminowe spotkanie naszych chłopców z
mamą. Próbuję znaleźć jakieś określenie na stan umysłu Majki
po powrocie... zdenerwowana, zdołowana, rozdrażniona, poirytowana?
Ona przyszła zwyczajnie wkurwiona. Mama chłopców ma w dupie teorię
więzi i dobro swoich dzieci. Będzie walczyć. Prawniczka zadba o
wszelkie procedury, a kurator powiedział, że po sześciu miesiącach
może składać wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich. Będzie
odwołanie.
Nie
pomogły uwagi Majki, że sąd apelacyjny może zmienić decyzję,
zwłaszcza drugi punkt mówiący o skierowaniu do rodziny zastępczej
na skierowanie do rodziny adopcyjnej. Najprawdopodobniej zwróci
sprawę do ponownego rozpatrzenia, co spowoduje tylko podtrzymanie
aktualnej decyzji. Przywrócenie praw rodzicielskich? Po sześciu
miesiącach? Nawet nasz sędzia rodzinny na panelu się uśmiał.
Co
dalej?
Najlepszym
rozwiązaniem dla chłopaków byłoby, gdybyśmy ich adoptowali.
Wówczas wszystkie puzzle ułożyłyby się w piękny obrazek.
Jesteśmy otwarci na rodzinę biologiczną, więc mama nadal mogłaby
się spotykać z dziećmi. System ucieszyłby się z tego, że ma
problem z głowy. Dla chłopców nadal bylibyśmy rodziną... tymi
najważniejszymi osobami. Nie ma dla nich znaczenia to, że mówią
do mnie wujek, a nie tata.
Gdy
kilka dni temu Remus zawołał mnie w środku nocy i chciał przybić
piątkę, to tylko chciał sprawdzić, czy jestem. Jakie znaczenie
ma to, czy woła „wujek”, czy „tata”?
A jednak
jego tatą nie jestem. I nie będę, bo taki był mój warunek, gdy
Majka planowała zostanie rodziną zastępczą. Nie adoptujemy
żadnego dziecka. Nie adoptowaliśmy Królewny, Smerfetki, Hawranka,
Plotki... nie adoptujemy też Bliźniaków.
Czasami
różni ludzie nam mówią, że to jest tylko praca... że my
jesteśmy tylko opiekunami. Budzi to mój sprzeciw, bo przecież to
my uczymy dzieci jak wygląda rodzina, jak może być normalnie,
zwyczajnie, jak zjebka za rozrzucone zabawki niekoniecznie musi
kojarzyć się negatywnie.
Ale
jednak okazuje się, że jesteśmy tylko opiekunami, bo w ważnych
sprawach nie potrafimy stanąć na wysokości zadania. A może
właśnie na tym polega nasza miłość? Chłopcy są ode mnie młodsi
o ponad pięćdziesiąt lat. Co mógłbym im dać za lat dziesięć,
czy dwadzieścia?
Spotykamy
się raz na jakiś czas z rodziną, w której chłopcy spędzili
ostatnie wakacje. Romulus czasami zadaje pytanie „a będziemy tam
spać?”. On chętnie by został na noc, ale już Remus odpowiada
„ja nie chcę... nigdy”.
Powinniśmy
powiedzieć chłopcom, że już zawsze będziemy razem. Oni tego
oczekują...
Ale
przecież nie będziemy razem Jest mi z tym źle, chociaż trochę
pociesza mnie stanowisko babci chłopców. Ona bardzo ich kocha.
Zabiera dzieci do siebie co jakiś czas, bo sprawia jej to radość.
Bardzo by chciała, aby to trwało nadal. Jednak przyjęła decyzję
sądu z wielką ulgą. Tak więc nawet jej zdaniem, powrót dzieci do
rodziców byłby wielką pomyłką systemu. Co na to pan kurator?
Dzisiaj
zadałem wszystkim naszym dzieciom pytanie, którego nigdy nie
zadawałem, bojąc się odpowiedzi. A właściwie nie tyle
odpowiedzi, ile następstw tego pytania.
Rozmawialiśmy
o różnych rzeczach i w pewnym momencie zupełnie spontanicznie
zapytałem wszystkich, czy chcieliby mieć nową mamę?
Spodziewałem
się odpowiedzi, że mają swoją mamę, albo że Majka jest ich
mamą. Cała czwórka odpowiedziała, że chciałaby mieć taką mamę
jak ma Ploteczka, albo Iskierka. Wprawdzie mamę Iskierki dzieci mają
w pamięci z wczorajszego spotkania urodzinowego, to mamy Plotki nie
widziały już kilka tygodni.
Zapytałem
„a co z waszą mamą?”. Usłyszałem w odpowiedzi „nasza mama
umarnie”.
Wydaje
mi się, że rozmowa była prowadzona na dość wysokim poziomie
abstrakcji i prawdopodobnie dzieci nie do końca miały świadomość
swoich odpowiedzi. Jednak być może naszym błędem jest tłumienie
tego rodzaju rozmów. Być może od samego początku powinniśmy
rozbudzać w dzieciach pragnienie posiadania nowej mamy... nie wiem.
Wszystko
wskazuje na to, że Romulus z Remusem spędzą z nami jeszcze wiele
miesięcy. Ich mama już nas nie interesuje. Myśląc tylko o swoich
potrzebach, zwolniła nas z posiadania jakichkolwiek dylematów
moralnych.
Czas
zacząć rozmowy o nowej mamie i nowym tacie. Romulus ciągle
powtarza, że musi dużo jeść, bo chce być tak duży i skoczny jak
wujek. Nie jestem ani duży, ani skoczny, ani też nie jem zbyt dużo.
Jednak chłopiec wyraźnie potrzebuje jakiegoś wzorca (podobnie jak
kiedyś Sasetka).
Być
może jest to sposób na długie przebywanie w pieczy zastępczej.
Razem poczekamy na nową mamę i nowego tatę. A potem zrobimy
wszystko, aby tata czuł się duży i skoczny.
Póki
co, czekamy na uzasadnienie decyzji sądu. Być może prawniczka mamy
nie doszuka się w nim niczego, co tłumaczyłoby wniesienie
apelacji. Jest więc ciągle jakaś nadzieja.
Czasami
jestem pytany, dlaczego tak bardzo dążę do tego, aby chłopcy mimo
wszystko zostali adoptowani? Nie wiem. Trudno mi znaleźć jakieś
racjonalne wyjaśnienie poza istnieniem mamy, która nigdy nie
pozwoli na wrośnięcie chłopców w nową rodzinę.
Chociaż...
może mam jeszcze jakiś argument. Pół roku temu rodzice zastępczy
starszego brata Ptysi pożegnali dwójkę rodzeństwa. Dzieci
zostały umieszczone w rodzinie zastępczej długoterminowej. Rodzice
biologiczni nie mieli odebranych praw, ale też nie specjalnie
interesowali się swoimi dziećmi.
Rodzeństwo
było całkiem fajne, chociaż z racji wieku, trudnoadoptowalne.
Chłopcy długo wyczekiwali nowej rodziny. Chcieli mieć kochających
rodziców. Doczekali się. Tyle tylko, że nowi rodzice odcięli ich
od przeszłości... nie tylko od rodziców biologicznych, ale też byłych rodziców zastępczych.
Minęło
kilka miesięcy i dzieci wracają do systemu. Rodzice zastępczy
stwierdzili, że chłopcy ich przerastają... nie tego się
spodziewali. Można postawić pytanie dotyczące łatwości
rozwiązania rodziny zastępczej? Można też zapytać, kto im dał
kwalifikację?
Czy
Romulus z Remusem też mogą przerosnąć jakąś rodzinę? Pewnie
mogą. Nie ma takich algorytmów, które w jednoznaczny sposób
generowałyby wynik „tak, dacie radę”, albo „nie, nic z tego
nie będzie”. Jednak adopcja daje naszym chłopcom pewność, że
już na zawsze pozostaną członkami nowej rodziny... nawet gdy w
okresie dojrzewania dadzą jej popalić.
kolejne odwołanie, kolejne miesiące bez docelowego domu, smutne
OdpowiedzUsuńmoże to po prostu zbyt wiele - oczekiwać od rodziców biologicznych tych dzieci jakiejś takiej samoświadomości, wyjścia poza to czego oni chcą, może po prostu to nie jest możliwe żeby dojrzeli co jest lepsze dla ich dzieci, i że kolejna apelacja tym nie jest
to nie jest radosny wpis, a taki byłby mi dzisiaj potrzebny :(
OdpowiedzUsuńJak ja się cieszę, że matka biologiczna moich dzieci zrzekła się ich po kilka tygodni po porodzie i mogliśmy z mężem je szybko adoptować... .
OdpowiedzUsuńAle teraz to krew mnie zalewa jak czytam o kolejnych odwołaniach, sprawach, itp...
Jak to było? Jak kogoś kochasz- pozwól mu odejść...?
Kasia
niestety, Pikuś, ale zupełnie się z Tobą nie zgadzam w ostatnim zdaniu. Rodzina adopcyjna i jej nierozwiązywalnośc jest pewną naszą fantazją. Doskonale rozumiemy, dlaczego tę fantazję karmimy (ja też to robię, przyznaję się bez bicia).
OdpowiedzUsuńObecnie jestem po serii rozmów z rodzicami adoptowanych nastolatków, dorosłych i młodych dorosłych. Rozwiązania adopcji to nie są promile, po pierwsze. Po drugie - ważniejsze i niewykrywalne w statystykach - istnieją też adopcje nieudane, ale nierozwiązane. One kończą się w MOWach i szkołach z internatami, gdzie obie strony czekają na pełnoletność, aby przetrwać i się rozejść. I to nie są przypadki rzadkie, niestety. Dla mnie zobaczenie tego było szokujące i bardzo mi zachwiało fantazją o "adopcji jako gwarancji".
Mogłabym długo pisać o tym, jakie mam tu teorie, dlaczego tak się dzieje, co może zwiększać ryzyko, a co może je zmniejszać. Dziś wiem, że aby zobaczyć wieloaspektowość adopcji należy rozmawiać nie tylko z rodzicami małych dzieci (lub po świeżych adopcjach), ale zobaczyć ten obraz w czasie: po 10, 15 i 20 latach.
Zamiast tego napiszę coś innego: nie znam Waszych bliźniaków, a mimo to uwazam, że dla nich idealna byłaby właśnie rodzina zastępcza długoterminowa, ale doświadczona. Optymalnie Wy.
Rodzina zastępcza ma jedną przewagę nad adopcją: dostęp do wsparcia i niemożność wpadnięcia w pułapkę odcięcia od kontaktu z systemem (psycholog, oceny, koordynator- co czasem jest zmorą, a niekiedy bywa paradoksalnym i trudnym ratunkiem).
Uważam, że 'znaturalizowanie' chłopców może być gwoździem do trumny, bo to nie są łatwe ani bezproblemowe dzieci. Z nimi będzie trudno. Będzie trzeba nie tylko prowadzić te dzieci mądrze, ale też wiedzieć o ich przeszłości, umieć ją facylitować, mieć wiedzę o traumie i nigdy o tym nie zapomnieć. Też: nie dać się uwieść pozorom, że jest zwyczajnie i normalnie. Być w kontakcie ze specjalistami nie tylko po to, aby pomagać dzieciom, ale żeby pomóc sobie i nie przyjmować na siebie odpowiedzialności za rzeczy, które będą odbiciem złości w kierunku biologicznej przeszłości.
przepraszam, jeśli to, co napisałam, uraziło jakiegokolwiek rodzica adopcyjnego - nie było to moim zamiarem i nikomu nie sugeruję, że "pożyjemy, zobaczymy". Mam dobry ogólny obraz adopcji, dla jasności. Ale uważam także, że mocno poranione dzieci powinny dostać szansę nie na adopcję jako taką, ale na bardzo świadome i gotowe do pracy nad sobą środowisko rodzinne: stabilne, otoczone wsparciem i posiadające już doświadczenie w wychowywaniu dzieci z trudnych miejsc [to ostatnie zdanie bym wyboldowała, gdyby tylko blogspot dawał taką techniczną możliwość].
Dlatego niestety, ale nie podzielam Waszej pewności, że Remus i Romulus powinni zakotwiczyć w adopcji, bo dopiero to im da pewność, że "na zawsze".
A ja się z Tobą zgadzam w stu procentach. I ostatnie zdanie napisałem z pełną świadomością możliwości pojawienia się komentarza na temat nieudanych adopcji i możliwości ich rozwiązania. Być może było to nawet nieco prowokacyjne z mojej strony.
UsuńJeszcze całkiem nie tak dawno temu uważałem, że tylko adopcja jest dla dziecka najlepszym rozwiązaniem, a inne formy rodzicielstwa są tylko pewnym substytutem rodziny. Zmieniłem zdanie nawet nie tyle po zapoznaniu się z rozmaitymi smutnymi historiami rodzin adopcyjnych (właśnie dlatego, że te przypadki często są skrzętnie ukrywane nawet przez same rodziny adopcyjne), ile doznając bliższego kontaktu z rozmaitymi dziećmi... trudnymi dziećmi. Tak więc, wiele mnie nauczyło własne doświadczenie, którego nie mają pracownicy ośrodków adopcyjnych kwalifikujący dzieci wolne prawnie.
Dlatego wydaje mi się, że w przypadku Ptysi (bo tutaj decyzja sądu może być bardzo podobna) może być nam bardzo trudno przekonać kogokolwiek, że te dzieci nie powinny być przysposobione, gdyż mogą rozsadzić od środka nawet najlepszą, najbardziej świadomą rodzinę adopcyjną.
Myślę, że dla postronnego obserwatora naszej rodziny, nie ma większej różnicy w funkcjonowaniu Bliźniaków i Ptysi. Być może nawet to drugie rodzeństwo robi dużo większe postępy, które widać gołym okiem. A jednak w przeciwieństwie do Bliźniaków, między nami cały czas jest jakaś tafla szkła. Zarówno Ptyś, jak i Balbina ciągle walczą o utrzymanie emocjonalnej kontroli nad nami. Te dzieci wciąż nie chcą się otworzyć, nie chcą nam zaufać. Nawet gdy przychodzą się przytulić, to jest to zupełnie inne przytulenie niż w wykonaniu Bliźniaków. Myślę, że rodzice adopcyjni mogliby to odczuwać ze zdwojoną siłą w porównaniu do nas. Sądzę, że w tym momencie trzeba by się głównie oprzeć na rozumie, bo serce może zacząć się buntować.
Romulusa i Remusa nie uważam za dzieci trudne, zranione, po traumie (nawet wbrew opiniom wielu osób, że każde dziecko odebrane rodzinie w jakiejś mierze musi mieć przeżycia traumatyczne). Niestety muszę się zgodzić, że tę traumę dopiero my możemy im zafundować. Nie ustaliliśmy jeszcze z Majką żadnego planu działania. Pewnie będziemy musieli skonsultować to z jakimś specjalistą. Póki co, czekamy na uzasadnienie decyzji sądu. Im dłużej rozważam orzeczenie sędziny, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że była to z jej strony celowa i bardzo przemyślana strategia. Aby podważyć tę decyzję i złożyć apelację, trzeba znaleźć cokolwiek, co zostało przeprowadzone źle, czy nie tak zostało zinterpretowane. Nie można przecież odwołać się od wyroku tylko dlatego, że on mi się nie podoba.
Właściwie najważniejszym powodem, dla którego wciąż optuję za rodziną adopcyjną dla Bliźniaków, jest ich mama. I chociaż doskonale rozumiem czym są korzenie, historia, więzi (jakiekolwiek by one nie były), to nie w tym przypadku. Mamę dzieci trzeba trzymać na krótkiej smyczy. Ale też nie za krótkiej, bo wtedy zaczyna gryźć. Majce jakoś się to udaje, chociaż pewnie głównie dlatego, że mama chłopców cały czas zakłada tylko chwilowość całej sytuacji i nie chce mieć w nas wrogów. Ma jednak ogromny dar manipulowania ludźmi, czego nie życzę żadnej rodzinie zastępczej.
Dlatego w tym przypadku uważam rodzinę adopcyjną za tę, która daje chłopcom większe bezpieczeństwo. Z przerażeniem wysłuchałem historii chłopców umieszczonych w pieczy zastępczej, o czym wspomniałem w powyższym wpisie. Rodzice zastępczy przyszli na zespół oceniający ich dzieci i stwierdzili, że proszę poszukać nowej rodziny, bo my się rozwiązujemy. Tak po prostu. Adopcji tak łatwo rozwiązać się nie da.
...dlatego właśnie wspomniałam o metodzie a la Polonaise czyli fasadowym szczęściu: lokujemy z dala od rodziny, w MOWie lub ROPTcie. I to nie wynika z nieczułości rodziców (w każdym razie nie śmiałabym nigdy tak tego uprościć, bo to są zawsze bardzo złożone, wielokontekstowe historie), a też z tego, że rozwiązanie adopcji jest związane z wielką stygmą. Rodziny się zwyczajnie wstydzą, że - w swojej ocenie - nie podołały. Tak więc w sensie formalnym to nie jest rozwiązana adopcja, to jest po prostu adopcja istniejąca już tylko na papierze, bez relacji i bez rodziny. Niemniej nie można tego traktować jako kontrargumentu dla rodziny zastepczej pod kątem "adopcji tak łatwo rozwiazać sie nie da". No owszem, łatwo się nie da i często się nawet nie próbuje (patrz: opinia społeczna), po prostu robi się to innymi sposobami, ale efekt dla dziecka jest identyczny: nie ma już rodziny.
UsuńCo więcej RZ (jeśli jest to dobra RZ, która chce dziecku pomóc, a nie tylko się go pozbyć) posiada narzędzia, aby wymusić na systemie pomoc. Zawsze można pójść w narrację "przepraszam, ale państwo i system ma wobec mojego dziecka jednak jakieś zobowiązania" i faktycznie to wyegzekwować. Rodzina adopcyjna natomiast nikogo nie interesuje, więc gdybym miała spekulować to uważam, że łatwiej jest dojść do granicy wyczerpania będąc RA, a nie RZ. Paradoksalnie.
Metoda a la Polonaise chyba też nie do końca jest związana tylko z niedoskonałościami naszego systemu. To naturalizowanie rodziny chyba bardziej siedzi w umyśle samych rodzin adopcyjnych niż w jakichkolwiek zapisach ustawowych. To głównie one chciałyby się okryć czapką niewidką i zapomnieć, że ich dziecko ma jeszcze jakąś historię. Ja to nawet rozumiem. Pewnie dlatego, że też wyrosłem w tej kulturze. Widzę ogromną różnicę pomiędzy polskimi rodzicami adopcyjnymi, a włoskimi. Tym naszym rodzinom, staramy się dać jeden przekaz. Jesteśmy. Możecie korzystać z naszej wiedzy, doświadczenia, nawet pewnych znajomości. Możemy być historią waszego dziecka, ale nie będziemy się narzucać, bo rozumiemy, że możecie tego nie chcieć.
UsuńDo włoskich rodziców Chapicka nie wypada nie odezwać się co jakiś czas, napisać co u nas słychać i zapytać co tam u was? Zwłaszcza, że jesteśmy wręcz zarzucani rozmaitymi zdjęciami i filmikami z życia chłopca.
Co do narzędzi, z których mogą korzystać rodzice adopcyjni i zastępczy, to też mam nieco mieszane uczucia. Nasz OA czasami organizuje jakieś szkolenia, czy warsztaty dla rodziców, którzy adoptowali dziecko. Można też skorzystać z pomocy psychologa. Ale rodzice nie za bardzo oczekują takiej pomocy. Czasami mam wręcz wrażenie, że irytują ich telefony zaczynające się od słów „dzień dobry, kłania się ośrodek adopcyjny, chcielibyśmy zaprosić na...”.
A jakie wsparcie mają rodziny zastępcze? Jakie zobowiązanie wobec dziecka zastępczego ma system? Nie różnimy się przecież niczym od jakiejkolwiek innej rodziny. Musimy odstać w kolejce do specjalistów, albo umówić się prywatnie. Nie mamy żadnych forów. Okey, my mamy. Ale tylko dlatego, że jesteśmy pogotowiem, i odwiedzamy te same osoby często i to z różnymi dziećmi. Bazujemy więc na zwykłych znajomościach. Gdy ktoś odwoła wizytę, to możemy liczyć, że to do nas zostanie wykonany pierwszy telefon. Mamy też świetną koordynatorkę, która zdecydowanie nie przychodzi do pracy, aby odsiedzieć osiem godzin. Gdybyśmy byli zwyczajną rodziną niezawodową, to raczej nikt by się o nas nie zatroszczył. Pomoc prawna? Tak, o ile razem z PCPR-em mamy wspólny cel. Pomoc psychologiczna? Grupy wsparcia, które często są tylko towarzystwem wzajemnej adoracji. Można się wygadać. Zrzucić z siebie jakiś ciężar i tyle. Gdyby pojawił się prawdziwy problem (choćby ze mną), to raczej wybrałbym niezależnego psychologa.
No i właśnie tak się zastanawiam, czy łatwiej dojść do ściany będąc rodziną adopcyjną, czy zastępczą? Oglądałem ostatnio kilka programów pani Jaworowicz dotyczących rodzin zastępczych. Mama naszych Bliźniaków świetnie by się wpisywała w tę scenerię. Zresztą nie jest wykluczone, że nasi chłopcy staną się bohaterami takiego reportażu, gdyż mama cały czas się odgraża.
I właśnie dlatego, nie za bardzo ją widzę w życiu naszych chłopców... w ich życiu w innej rodzinie.
ależ siedzi w zapisach ustawowych. Również w postaci braku przywilejów postadopcyjnych. Aby wiedzieć o czym mowa rzucę może przykładami z innych krajów: dostęp do konsultacji psychologicznych, dostęp do terapii, finansowe wsparcie poadopcyjne (w różnych formach: czasem jednorazowa wypłata, czasem wypłata raz do roku, czasem regularne świadczenie comiesięczne).
UsuńOdnośnie tego, czy same RA chcą takiej pomocy to powiedziałabym, ze to bardziej skomplikowane. Na pewno część nie chce, ale część nie chce jej po prostu od OA. To ma znaczenie, że zwracasz się z prośbą o pomoc (albo uczestniczysz w warsztacie) do tych, którzy cię szkolili na RA i teraz będą świadkami tego, co sam/sama uważasz za świadectwo własnej nieudolności rodzicielskiej. To poczucie winy, ciężar, stygma siedzą bardzo głęboko i właśnie tym głębiej, im bardziej OA kładł nacisk na kompetencje rodziców. Ludzie wtedy czują, ze to ich wina, że sobie nie radzą.
odnośnie RZ i ich rzeczywistego wsparcia - jak wiemy ściśle zalezy to od powiatu. Jestem niezawodowa, gdybym była zawodowa miałabym go więcej, ale i teraz w moim mieście jest nieźle. Dla mnie utrata statusu RZ to jest poważny problem właśnie z tego powodu. Np. odpadną mi zniżki bądź wręcz bezpłatna pomoc w terapiach dzieci, a będą musiały ją mieć kontynuowaną. I ta świadomośc mnie dobija - nie kontynuacja terapii, tylko strach, jak sobie finansowo poradzę.
o Jaworowicz to nawet nie chce mi się pisać. Tak, rodziny zastepcze mają w Polsce przerąbane jeśli idzie o PR.
Adopcja daje bliźniakom pewność, że nigdy nie wrócą do mamy. Dla mnie to jest przewaga adopcji nad rz przynajmniej w tym przypadku. Gdyby odebranie władzy rodzicielskiej było nieodwołalne a tzw. długoterminówka gwarantowałaby, że nikt nie wpadnie za 2-3 lata na pomysł wyadoptowania ich do innej rodziny, to rzeczywiście adopcja nie byłaby tym, czego chcę dla nich najbardziej.
OdpowiedzUsuńI znów wracamy do ustawowego nieistnienia rodzin długoterminowych z opisanymi przywilejami i obowiązkami. Tak. Tylko, że u Was jest jeszcze taki kontekst, ze Wasz OA pracuje systemem kolejkowym. I to mnie gdzieś w środku przeraża, bo to oznacza, ze dla Remusa i Romulusa nikt nie będzie wybierać rodziny pod kątem tych kwestii, o których rozmawiamy, a zostaną zaproponowani po prostu parze, której kolejkowy czas nadszedł i która zgodziła się na rodzeństwo.
UsuńNie wiem, czy to jest czas i miejsce, aby odnieść się do własnej sytuacji, ale może powiem tylko, że zaczynaliśmy z analogiczną zasadą wiodącą (żadnej adopcji choćby świat się walił; tylko asysta w adopcji bądź reintegracji), a mój mąż jest po pięćdziesiątce.
Dla nas czynnikiem decydującym było postawienie sobie pytania o to, po co w ogóle weszliśmy do tej rzeki. Wyszło nam, że po to, aby pomagać dzieciom. I to przyniosło nam odpowiedź na pytanie, co powinniśmy zrobić dalej: nie możemy teraz zadziałać tak, aby zaburzyć powierzone nam dzieci i zniszczyć ich zaufanie w dorosłych. Szczególnie, ze właśnie to zaufanie miało być i jest rdzeniem zdrowienia tych dzieci, więc odebranie im takiego fundamentu mogłoby spowodować, że do adopcji oddalibyśmy dzieci paradoksalnie bardziej zaburzone (tylko innym rodzajem zaburzenia) niż w momencie przyjęcia.
To są cholernie trudne decyzje i myśmy je podejmowali miesiącami, z wieloma rozmowami oraz superwizją, więc nie zamierzam ściemniać, ze to było proste.
Ale nie chciałabym aby to, co piszę, brzmiało jako jakiś uniwersalny punkt odniesienia narzucający rozwiązania, bo tak nie jest. Chciałam tylko przekazać, ze założenia mogą się zmienić i świat okazuje się później trwać, a życie się od tego nie rozwala.
I to jest taki moment kiedy przyznaję rację że ja jestem od mówienia a Pikuś od pisania. Nie jestem w stanie w formie pisanej wyrazić wszystkiego co dzieje się w mojej głowie w związku z tą sytuacją. Nie chcę chyba zresztą robić tu jakieś emocjonalnej wiwisekcji ale mimo świadomości co byłoby dobre dla chłopaków nie jesteśmy gotowi podjąć się takiego wyzwania. Być może argumenty są obiektywnie egoistyczne i nie jest mi z tym jakoś szczególnie dobrze, ale jednak wychodzi nam na nie.
Usuńwierzę, ze to bardzo trudne. Między innymi z takich powodów u mnie okoniem przed wejściem do tej rzeki staje mój mąż. No i ja mam jeszcze małe "swoje" do odchowania a za słuszną uważam zasadę Pikusia, że swoje dzieci musiałabym najpierw wprowadzić w dorosłe życie. To są takie decyzje, że nie ma dobrego uniwersalnego rozwiazania
UsuńMoje życie opiera się na kilku aksjomatach, czymś co nie podlega redefiniowaniu, rozważaniom, negocjacjom, modyfikacjom. To czym jest punkt zostało mi narzucone przez matematykę. To jak widzę siebie w roli rodzica zastępczego, narzuciłem sobie sam kilka lat temu. Też jest to rzecz, która nie podlega dyskusji, chociaż mogę próbować to wytłumaczyć. Postanowiłem, że nigdy nie adoptuję dziecka, gdyż taka decyzja zawsze będzie podejmowana pod wpływem bardzo silnych emocji. Dlatego teraz bardziej chcę się skupić na tym, w jaki sposób przeprowadzić dzieci do nowej rodziny, a nie czy powinienem to zrobić. Bardziej zaprząta mój umysł to, jak mam postąpić, aby dzieci odchodząc od nas nie były bardziej połamane emocjonalnie, niż w dniu kiedy się u nas pojawiły.
UsuńGdybym miał kierować się tylko dobrem dzieci, to niewątpliwie najlepszym rozwiązaniem byłoby ich przysposobienie. W krótkim terminie zapewne tak.
Jednak muszę też patrzeć na moją dotychczasową rodzinę. Dla dwóch najstarszych córek, chłopcy są tylko jakimiś dziećmi, które one widują raz na kilka tygodni. Nawet ta najmłodsza (która jeszcze z nami mieszka) spotyka dzieci przelotnie. Zresztą chłopcom mylą się imiona naszych córek, co dobitnie świadczy o sile tych więzi.
No i teraz nagle miałbym im powiedzieć, że będą miały o ponad dwadzieścia lat młodsze rodzeństwo? To nie jest tylko sprawa dziedziczenia. To przede wszystkim kwestia odpowiedzialności za siebie nawzajem. Czy mam moralne prawo przedstawić naszym córkom dwójkę zupełnie obcych chłopców i powiedzieć „od dzisiaj to są wasi bracia?”. Bo miałem taki kaprys? Bo uznałem, że dobro tych chłopców jest dla mnie najważniejsze?
No właśnie... tylko uznałem. Nie spróbowałem znaleźć dla nich rodziców, których nie dzielą dwa pokolenia. Za to w pewien sposób skazałem ich na hipotetyczną opiekę nad siedemdziesięcioletnim starcem w najpiękniejszym okresie ich życia. A teraz kazałem im nadal mieszkać w pogotowiu rodzinnym, które to środowisko wcale nie uważam za bezpieczne emocjonalnie.
A co będzie, gdy za dwa, albo trzy lata pojawi się Flip i Flap? Tych chłopców też adoptuję?
Jest też możliwość, że przestalibyśmy być rodziną zastępczą. Znowu jak kiedyś rzuciłbym się w wir pracy. Poszukiwałbym nowych klientów i zarabiał na godne życie dwójki małych synków. Ale mi się już nie chce. Wszystko ma swój czas.
Znajdziemy chłopcom dobrych rodziców i w możliwie najłagodniejszy sposób wprowadzimy do nowej rodziny. Nawet za cenę postawienia się temu, czy innemu urzędowi. Obiecuję. Im to obiecuję.
PIkuś - ale ja to rozumiem i szanuję.
UsuńTak, ja też to rozumiem. Wiem, ze zrobicie wszystko, co się da.
UsuńJeszcze chciałam się odnieść do odchowywania dzieci przed zajęciem się RZ, o którym pisała Agata. Moim zdaniem sprawa jest bardziej złożona i ważną kwestią jest, CO się zamierza robić. Jeśli ma to być pogotowie to tak, chyba lepiej jest mieć dzieci mocno odchowane, ponieważ każde odejscie dziecka z rodziny tę rodzinę osłabia. Dla dorosłych to nie jest big deal (okej, jest, ale wiecie, co mam na myśli), bo dobrze rozumieją, dlaczego te dzieci odchodzą. Natomiast dla dzieci, w tym dzieci całkiem kumatych, powiedzmy 10+, które mają w tej rodzinie zostać na stałe, bo są np. dziećmi biologicznymi lub adoptowanymi, te odejścia rozsadzają jednak strukturę bezpieczeństwa domowego. Nie chodzi tylko o to, że ktoś był, kogoś lubiliśmy, a teraz już z nami nie mieszka. Bardziej chodzi mi o uderzanie w taki niewidoczny fundament, który wiele z nas jednak sobie ceni: że rodzina jest na zawsze, że jest to miejsce w pełni bezpieczne, że rodzina nie wyklucza. Piszę to tylko na podstawie obserwacji, nie sprawdzałam żadnych badań na ten temat, ale z tego co widzę to dla rodzin pogotowianych, ktore oddają dzieci i mają jednoczesnie swoje młodsze dzieci, każde odejście jest kryzysem (że nie wspomnę legendarnych opowieści o pakowaniu walizek przez dzieci bio, które pytają własną matkę 'mamo, a do mnie kiedy przyjdzie nowa mama?' - to są opowieści opowiadane w duchu żartów, ich drugie dno niekoniecznie jest już tak śmieszne).
Ale jeśli to nie ma być pogotowie, a jakaś forma dłuższa lub niezawodowa, to moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie - im starsze własne dziecko tym będzie mu trudniej się odnaleźć. W mojej rodzinie najtrudniej było najstarszemu dziecku (dziś już pełnoletnie) właśnie dlatego, bo było najbardziej świadome: nie załapało się już na 'towarzyszy zabaw', nie zostało starszym bratem, zostało z poczuciem, że jest jakaś krzywda, nie do końca zawiniona przez konkretną osobę, ale której płatnikiem zostało właśnie ono. I nie jest to sprawiedliwe.
Bo tu nic nie jest sprawiedliwe. Nic.
OdpowiedzUsuń