czwartek, 12 września 2019

--- Wakacyjne przemyślenia



Wakacje są okresem, gdy jeszcze bardziej czujemy się rodziną. To dużo więcej wspólnie spędzanego czasu. To lato - ciepło i piękna pogoda, która zachęca do wyjazdów w różne ciekawe miejsca.



I pomyśleć, że to tylko szorstka przyjaźń.


Niby bracia... a niby nie.
W tym roku, wyjątkowo dwa razy wyjechaliśmy z dziećmi nad morze. Gdy wracaliśmy z pierwszej podróży, dzieci usilnie dopytywały, kiedy znowu pojedziemy do domu wakacyjnego (tak nazywały nasze pierwsze miejsce pobytu). Stwierdziliśmy, że właściwie dlaczego nie powtórzyć wszystkiego jeszcze w tym roku. Gdy wracaliśmy po raz drugi, dzieci zadawały dokładnie takie same pytania. Mam jednak nadzieję, że były to już ostatnie wspólne z nami wakacje. W przyszłym roku, obie ekipy powinny wypoczywać z nowymi (i mam nadzieję, że już docelowymi) rodzinami.



Sporty ekstremalne

Ciociu! Dlaczego tutaj siedzimy? Bo wujek robi zdjęcie.

Żegnamy gasnący dzień.

Mistrz robienia zdjęć od tyłu w akcji.



Ale wspólne wyprawy, to nie tylko plaża i morze. To również odkrywanie baśniowych krain. To także eksplorowanie najbliższego sobie otoczenia... chodzenie po lesie, spędzanie nocy pod namiotem.
To również szereg moich rozmaitych przemyśleń, do których chciałbym nawiązać (bo przecież nie chodzi o to, aby się pochwalić gdzie byliśmy i co robiliśmy... chociaż też).

Cały parkiet tylko dla nas...
Jeżdżąc z czwórką naszych czterolatków, często zastanawiałem się, jak to jest w innych rodzinach zastępczych. Mieliśmy z Majką tylko cztery ręce i czwórkę dzieci, które chciały iść trzymane za te ręce. Niektórzy mówią, że rodzina zastępcza, to nic innego jak duża rodzina. Przecież kiedyś bywały rodziny biologiczne, w których wychowywała się gromadka dzieci.                  



                          

... i nie tylko parkiet.
Sam miałem dwóch kolegów, którzy mieli  pięcioro starszego rodzeństwa i troje    młodszego. Bardzo lubiłem spędzać z tą rodziną swój wolny czas. Mamie tych chłopaków zupełnie nie przeszkadzało to, że bywały dni, gdy byłem jej jedenastym dzieckiem. Tyle tylko, że najstarsze z dzieci miało dwadzieścia dwa lata, a najmłodsze dopiero się urodziło. Dzieci w rodzinach zastępczych, to często... raczki. Pięcioraczki, sześcioraczki, siedmioraczki, a czasami dziesięcioraczki. 


Nieodłączny atrybut każdego parku rozrywki dla dzieci.
My w chwili obecnej mamy czworaczki, chociaż nie wszystkie dzieci są ze sobą spokrewnione. Są jednak w bardzo podobnym wieku i na podobnym etapie rozwoju. Rozpoczął się dziewiąty miesiąc ich wspólnego pobytu. To mniej więcej jedna czwarta ich życia... więcej niż połowa tego, co pamiętają.



Ten w połowie ślizgu to Remus... jedyny, któremu ta sztuka się udała.
Czasami spotykam się z rozmaitymi dyskusjami na temat ilości dzieci w rodzinach zastępczych. Staram się unikać takich rozmów. Nie dlatego, że mam najczęściej zupełnie odmienne zdanie, ale głównie z powodu braku argumentu na podstawowe stwierdzenie: „jeżeli bym się tym dzieckiem nie zaopiekowała, to trafiłoby do domu dziecka”.
Jednak gdybyśmy teraz mieli choćby tylko jeszcze jednego czterolatka, to wielu z wypraw, które zorganizowaliśmy, pewnie by nie było. W takich przypadkach nie chodzi nawet o transport, bo przecież do naszego samochodu piątka dzieci by się zmieściła. Można by pojechać dwoma samochodami, można by kupić samochód dziewięcioosobowy... nawet dwa dziewięcioosobowe. Można by wynająć opiekunkę na czas wyjazdu na wycieczkę, a nawet na wakacje. Tyle tylko, że to zaczęłoby również przypominać dom dziecka.
Gdy szliśmy w kierunku plaży, to każde z dzieci miało tysiące pytań i rozmaitych stwierdzeń. Każde chciało być wysłuchane i na każde pytanie uzyskać odpowiedź – choćby taką samą po raz setny. Pewnie, że czasami dzieci muszą poczekać na swoją kolej... to też jest dla nich nauka. Jednak po jakimś czasie i wielu próbach, dziecku przestaje się już chcieć czekać, przestaje mu się chcieć pytać... czuje się niepotrzebne, niechciane, odrzucone.

Nie wydaje mi się też prawdą twierdzenie, że starszym dzieciom jest łatwiej. Czasami słyszałem (a nawet samemu zdarzało mi się wypowiadać) zdania typu „poczekaj – jesteś starszy”. Pewnie raz na jakiś czas nikomu to nie zaszkodzi, a nawet podniesie jego rangę w stadzie zastępczym.
Domek z piernika, czy buda dla psa?
Niektórzy rodzice zastępczy praktykują tak zwany „dzień jedynaka”, polegający na poświęceniu co jakiś czas jednego dnia konkretnemu dziecku. Wówczas mama (czy tata) są do dyspozycji tylko tego jednego dziecka. Bardzo fajna sprawa, ale moim zdaniem tylko jako element dodatkowy. Jeżeli dziecko ma problem tu i teraz, to potrzebuje zainteresowania tu i teraz. I nie będzie czekało ileś dni, czy tygodni na swój dzień jedynaka.
Im dziecko młodsze, tym bardziej może się okazać, że błahy problem może urosnąć do miana tragedii. Im dziecko starsze, tym większe prawdopodobieństwo, że zwyczajnie zacznie wszystko „olewać” i nie chcieć dzielić się swoimi problemami.

Ale fajna huśtawka.

Wielokrotnie już o tym pisałem, ale ten temat wraca jak bumerang, więc znowu przy okazji wspomnę. Chodzi o dziecko biologiczne w rodzinie zastępczej. Wiele zależy od rozmaitych uwarunkowań i nie ma tutaj prostej recepty. Słyszałem o dzieciach, które rozkwitły gdy ich rodzice zostali rodziną zastępczą. Stały się bardziej empatyczne, bardziej dojrzałe. Ale też słyszałem o dzieciach, w których piecza zastępcza zabiła wszelkie pokłady wrażliwości na drugiego człowieka. Niestety tych drugich przypadków jest znacznie więcej i problem rośnie geometrycznie wraz ze zmniejszaniem się różnicy wieku pomiędzy rodzeństwem biologicznym a zastępczym.
Wszystkie dzieci w rodzinie zastępczej funkcjonują w oparciu o takie same prawa. Czasami są zazdrosne, czasami się pobiją... ale przez pewien okres są dla siebie rodzeństwem. Bywa, że się kochają i nagle muszą się rozstać. Dorosłemu trudno jest sobie z taką sytuacja poradzić, a często nie zastanawia się on, co w takiej sytuacji czuje jego dziecko. Nasze Ptysie i Bliźniaki są już rodzeństwem. Nie wiem, kto z nich pierwszy odejdzie, ani do jakiej rodziny. Wiem tylko, że któraś dwójka jeszcze pozostanie i trzeba będzie jej wszystko jakoś wytłumaczyć.
Dzieci biologiczne próbują bronić swoją psychikę. Dokonują podziału na rodzeństwo prawdziwe i nieprawdziwe. Rodzice często im w tym pomagają, co też czasami niesie z sobą niepożądane skutki... bo na przykład te zastępcze nie mogą zrozumieć, że na wakacje wyjeżdżają z rodzicami tylko te prawdziwe.
Jakby na wszystko nie patrzeć, decyzja o pozostaniu rodzicem zastępczym, zawsze jest decyzją o umieszczeniu w rodzinie zastępczej swoich dzieci.

Dlaczego ciocia boi się najbardziej?

W ostatnim czasie doszły do mnie (z dwóch źródeł) informacje, że kandydatów na rodziny zastępcze jest całkiem sporo. Gorzej prezentuje się stan końcowy – prawie same rodziny spokrewnione. Te niespokrewnione często nie przechodzą testów początkowych przed rozpoczęciem szkolenia, nie otrzymują kwalifikacji, albo zwyczajnie nie są im proponowane żadne dzieci. Wniosek? Nie wiem, bo nie znam ani testów psychologicznych, ani sposobu ich interpretowania. Ale może spłycanie problemu i podchodzenie do pieczy na zasadzie, że jakoś to będzie? A może zbyt duża uczuciowość, zbyt duże przekonanie, że dziecko będzie już na zawsze?

Jedzie pociąg z daleka...
A jaki wniosek płynie z większej akceptacji rodzin spokrewnionych? Pewnie głównie chodzi o więzy krwi. Ale może nie tylko. Ostatnio spotkałem ojca zastępczego, który jest dziadkiem dla swoich dzieci zastępczych. Miał duży żal, że na utrzymanie swoich wnuków dostaje o jedną trzecią mniej, niż rodziny niespokrewnione. Ma zupełną rację, że dzieci rodziców spokrewnionych mają takie same żołądki jak spokrewnionych. Jednak gdyby nie dostał kwalifikacji do pełnienia roli ojca zastępczego, to jego wnuki mogłyby zostać umieszczone u mnie, a on musiałby jeszcze na nie płacić, bo przecież ciąży na nim obowiązek alimentacyjny.

Wrócę może do wielodzietnych rodzin zastępczych, bo mimo wszystko jest to dużo bezpieczniejszy temat.
Ja bym chyba nie mógł mieć większej gromadki dzieci jeszcze z innego powodu. Zwyczajnie ich wszystkich bym nie ogarnął. Już teraz mylą mi się imiona i to nie tylko dzieci, które od nas odeszły, ale również tych, które są. Bywa, że sam zaglądam na bloga, aby przypomnieć sobie jakiś szczegół z ich historii. Zupełnie też nie nadążam za dziećmi innych rodzin zastępczych, z którymi wielokrotnie się spotykam i wydawać by się mogło, że znamy się jak „łyse konie”. W okresie wakacyjnym dwa razy miały miejsce zjazdy integracyjne rodzin zastępczych. Raz zorganizował je PCPR, a drugi strażacy z naszej gminy... ci sami, którym pod koniec roku powiedzieliśmy, że może zamiast prezentów gwiazdkowych dla naszej rodziny, zorganizowaliby jakiś pokaz wozów strażackich, przewożenie dzieci na sygnale, polewanie wodą z sikawek i tym podobne atrakcje. Dotrzymali słowa (chociaż prezenty wigilijne również były) i z wielką pompą przygotowali festyn dla wszystkich rodzin zastępczych. Przybyli oficjele z naszej gminy, a imprezę obstawiała lokalna policja (nikt się zatem nie czepiał, że dzieci jadą na sygnale i do tego bez fotelików) - było super.
Ale znowu mi wątek uciekł. Siadamy sobie do obiadu z innym pogotowiem rodzinnym. Rozsiadły się wszystkie dzieci i rodzice, a Majka mówi do mnie „zrób jeszcze miejsce dla Agnieszki i Franka”. Już chciałem gębę otworzyć, że przecież Franek siedzi naprzeciwko mnie. Dobrze, że się powstrzymałem, bo byłaby wtopa na całej linii. Ten, który siedział przede mną, był dzieckiem zastępczym „od wczoraj”. W moim myśleniu zupełnie mi nie przeszkodziło, że chłopak był o trzy głowy niższy od Franka, a do tego do mnie migał, a nie mówił.

To dopiero atrakcja!

Swoje dzieci zastępcze jeszcze w miarę rozpoznaję, a co najważniejsze mam u nich posłuch... być może głównie dlatego, że to one mnie rozpoznają, że spędzamy wspólnie wiele czasu, że znam ich zwyczaje, potrzeby, że przychodzą się do mnie przytulić.
Będąc na jednej z imprez dla dzieci, przyszedł pewien gość... animator dziecięcy, chyba się taki nazywa. Miał zabrać grupę przedszkolaków i oprowadzić dzieciaki po parku. Majka na wszelki wypadek zapytała, czy zapanuje nad grupą takich niesfornych, małych urwisów. No i dobrze, że zapytała, bo z każdej rodziny albo mama, albo tata (chociaż niechętnie) również udali się na ten spacerek. Chłopak chyba nie dostosował programu do odbiorców, ponieważ zaczął opowiadać o narządach kłująco-ssących owadów, Czingis-chanie i jak budowano wieżę Eiffla. Nietrudno się domyślić, że mało kogo (z dzieci nikogo) to interesowało. Za to dzieciaki rozłaziły się po okolicy, wchodziły na zamki nad Loarą, wspinały się na wieżę Eiffla i huśtały na kłach mamuta. Z moich czworaczków byłem bardzo dumny. Nie musiałem na nie krzyczeć, ściągać ze styropianowych budowli, czy skrzydeł motyla. Wystarczyło skinienie głową, czy kiwnięcie palcem. I to jest bardzo symptomatyczne. W domu można do dzieci mówić, mówić i niby nic nie dociera. Wychodzą na zewnątrz i okazuje się, że znają zasady. I gdy już stają się tacy fajni, to odchodzą na zawsze.

Najważniejsze, to odpowiedni sprzęt.
Jednak wakacje wakacjami, ale istnieje przecież życie codzienne. Po przyjściu z przedszkola, czy szkoły, też każde z dzieci oczekuje zainteresowania, i każde chce być najważniejsze. Wpadliśmy któregoś dnia z Majką na pomysł spędzenia nocy pod namiotem. W zasadzie to Majka wpadła, ale wszystko uzależniła od mojej zgody, bo to ja miałem spać z nimi w tym namiocie. Chciałem podzielić ferajnę na dwie ekipy. Jednego dnia Ptysie, drugiego Bliźniaki. Nie dało się. Wszyscy musieli spać razem, a ja pokotem wzdłuż wyjścia, bo już nie było miejsca. Chociaż miało to dobre strony, ponieważ każdy który wychodził na siku, musiał się o mnie potknąć. No i była dyspensa – sikanie na trawie dozwolone.

Przygotowania do noclegu.
Czasami się zastanawiam, jak my rodzice zastępczy jesteśmy oceniani przez innych. Jak nas postrzegają? Jako pasjonatów, psychopatów, a może masochistów?
Myślę tutaj głównie o rodzicach adopcyjnych, którzy przychodzą do nas po dziecko... najpierw po nasze, potem po wspólne, a na końcu po swoje.
Pamiętam swoją reakcję, gdy po raz pierwszy odwiedziłem pogotowie rodzinne. Wówczas jeszcze zupełnie nie miałem w planach pójścia tą samą drogą. Dwójka wrzeszczących niemowlaków w bujaczkach, jeden śpiący. Jakiś ledwo chodzący roczniak z pieluchą w ręce i kręcący się w kółko. Dwie dziewczyny (chyba wolontariuszki) zajmujące się dwójką mniej więcej trzyletnich chłopców, i chyba trójka starszaków biegająca po ogrodzie. Pomyślałem sobie „Boże, tutaj można zwariować”.

Nadal jestem na tym samym etapie. Z przerażeniem patrzę na to, co może nas spotkać za nieco ponad miesiąc. Jeżeli sąd nie wyrobi się z powierzeniem pieczy, to przez dwa tygodnie możemy mieć dodatkową czwórkę dzieci... razem ósemkę. Przejazd do przedszkola i szkoły na dwa samochody. A przecież ja mam swoją pracę. A co po przedszkolu? Pilnowanie, żeby dzieciaki się nie pozabijały. Już teraz od rozpoczęcia przygotowania kolacji do zakończenia kąpieli potrzeba półtorej godziny. A noc? To mimo wszystko są jeszcze małe dzieci. Czasami któremuś coś się śni i nieukojony potrafi obudzić pozostałych nawet w środku nocy.
Gdy kilka tygodni temu gościliśmy Billa i Refluxa, to bardzo się cieszyłem, gdy chłopcy wracali już do swojej rodziny zastępczej.
Czy tym razem damy z Majką radę? Damy. Pytanie, co zyskają na tym dzieci?
I co powiedzieliby na taką sytuację rodzice adopcyjni dla Romulusa i Remusa, gdyby przypadkiem trafili na taki „ostry dyżur”. Na szczęście tym razem nie trafią, bo sędzina ciągle szuka wolnego terminu na rozprawę.

To co? Śpimy?


Ale też nie do końca o to chodzi... o ilość podopiecznych. Dzieci po odejściu z naszej rodziny zawsze przeżywają rozkwit. Nawet tak dobrze rozwinięte emocjonalnie i społecznie nasze Bliźniaki, gdyby znalazły się w rodzinie adopcyjnej, to poszłyby jeszcze bardziej do przodu. A przecież stanowimy tak świetnie zgrany zespół. W rodzinie zastępczej mimo wszystko dzieci funkcjonują w pewnym zawieszeniu i rozdwojeniu. Żyją na dwie rodziny, ponieważ w ich świadomości cały czas istnieją rodzice biologiczni, z którymi najczęściej się spotykają. Pojawia się konflikt lojalnościowy, pewna gra aby być dobrym dzieckiem dla jednych i drugich rodziców.






... może jednak nie.
Czasami się zastanawiam jaki faktycznie wpływ mają kontakty dzieci ze swoimi rodzicami. Wiele się mówi o korzeniach, prawie do tożsamości. W myśl tego, takie spotkania są bardzo ważne. Jednak gdy patrzę na dzieci, które z nami mieszkały (i mieszkają) , muszę stwierdzić, że takie kontakty bardziej zaburzają rozwój emocjonalny małego dziecka, niż go pozytywnie stymulują. W moim przeświadczeniu, są one ważne jeżeli istnieje prawdopodobieństwo powrotu do rodziny. Ale tego czy, i kiedy on nastąpi - nigdy nie wiemy. Dopiero kilka tygodni (czasami kilkanaście dni) wcześniej rozpoczynamy przygotowywać dzieci na pójście do nowej rodziny. Im dziecko starsze i kontakty z rodzicami biologicznymi były bardziej regularne, tym jest to trudniejsze. I właśnie na taki moment trafiają rodzice adopcyjni. Co wówczas myślą? A co myślą po kilku tygodniach, gdy ich dziecko staje się coraz pewniejsze, czuje się coraz bardziej bezpieczne, przeistacza się z brzydkiego kaczątka w łabędzia? Może uważają, że wyrwali dziecko z bezdusznego systemu, w którym czekało ono tylko na nich. Może mają do nas żal, że zrobiliśmy coś nie tak jak było trzeba? A może próbują rywalizować z nami o względy swojego dziecka?


Tego nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem. Ufam, że jednak widzą w nas sprzymierzeńców i nie wyrzucają naszych numerów telefonu... tak na wszelki wypadek.


Najlepsze Blogi

6 komentarzy:

  1. Zaraz zaraz, jaka "rodzina adopcyjna Remusa i Romulusa"?! Prosimy o raport aktualności!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety cały czas są to tylko pobożne życzenia. Ciągle czekamy na wyznaczenie terminu rozprawy.

      Usuń
  2. Bardzo ciekawe masz Pikusiu przemyślenia. Dobrze mi się czytało. Czytając - widzę po trochu Waszą rodzinę i Wasze relacje. Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak do wlaściwie jest Pikuś. Piszesz, że chętnych na RZ jest dużo, a ja wszędzie czytam że brakuje. Chwile temu wpisałem w komputer „rodzice zastępczy poszukiwani” i wyskoczylo kilka stron i przy większości „pilnie”. Przecież to nie jest wielka filozofia być RZ jak ktoś lubi dzieci i chce oczywiście.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To taki trochę paradoks, ale masz rację. Rodzice zastępczy jednocześnie są, i ich nie ma.
      Jednak zrobiłbym tutaj rozgraniczenie na dwa niezależne zagadnienia. Pierwsze dotyczy rodziców zastępczych, którzy faktycznie istnieją – przeszli szkolenie, otrzymali kwalifikację i są gotowi podjąć się opieki na dzieckiem/ dziećmi. Tyle, że nikt im dzieci nie proponuje, ponieważ cały czas obowiązuje u nas tak zwana rejonizacja. Są więc powiaty, którym brakuje rodzin, a te rodziny które istnieją są przepełnione, oraz takie w których rodziny miesiącami, a nawet latami, stoją puste. Są też powiaty, które nie organizują szkoleń. Z jakichś powodów je to przerasta, albo zwyczajnie im się nie chce. Udają tylko, że u nich nie ma dzieci, którym trzeba zapewnić pieczę zastępczą, bo te nieliczne umieszcza się w domach dziecka, albo upycha w powiatach ościennych. Miała to zmienić nowelizacja ustawy, której projekt leży w Sejmie już kilka miesięcy, ale ostatnio czytałem, że w związku z zaprzestaniem prac Sejmu do wyborów, wszystko może rozpocząć się od początku. Istnieje podobno zasada dyskontynuacji prac parlamentarnych, co oznacza że działania podjęte w czasie trwania obecnej kadencji Sejmu, lecz nie zakończone, nie są przekazywane kolejnemu Sejmowi do skończenia. Nie wiem ile w tym prawdy... na polityce się nie znam.
      Druga sprawa, to duża ilość chętnych rodzin do przeszkolenia i niewielka gotowych do podjęcia się opieki nad dzieckiem (czyli to, o czym pisałem w powyższej notce). Tutaj sytuacje mogą być następujące. Rodzina nie zostanie zakwalifikowana do szkolenia (nie przejdzie rozmowy wstępnej i testów psychologicznych), ukończy kurs lecz nie dostanie kwalifikacji, dostanie kwalifikację ale zrezygnuje z chęci przyjęcia dziecka, lub organizator pieczy nie proponuje rodzinie żadnych dzieci. Może być jeszcze ewentualność, gdy rodzice nie ukończą szkolenia (przerwą je w trakcie), ale z czymś takim się nie spotkałem.
      Przypadek pierwszy jest dość częsty, ale chyba najmniej kontrowersyjny (choć to oczywiście tylko moje zdanie), bo po pierwsze panuje opinia, że dużo łatwiej sprostać wymaganiom na pozostanie rodzicem zastępczym, niż adopcyjnym, a po drugie – skoro rodzin faktycznie brakuje, to jaki sens miałoby odrzucanie kogoś bez naprawdę ważnych powodów.
      Drugi przypadek też nie należy do rzadkości. Najprawdopodobniej chodzi tutaj o niewłaściwe motywacje, czy też inne cechy natury psychologicznej, które wychodzą w trakcie szkolenia. Warunki mieszkaniowe, czego często najbardziej obawiają się kandydaci na rodziców zastępczych, są w mojej ocenie (popartej rozmaitymi przykładami), elementem drugoplanowym.
      Z sytuacją gdy rodzice wszystko przykładnie ukończą, a potem nie zdecydują się pozostać rodzicem dla jakiegokolwiek dziecka, też miałem do czynienia. W pewien sposób jednoznacznie to świadczy o potrzebie prowadzenia szkoleń na wysokim poziomie. Dla osób, którym nie chodzi tylko o „papierek”, mogą to być bardzo wartościowe lekcje, czasami kończące się refleksją „nie, to nie dla mnie”.
      No i ostatnia sytuacja, gdy niby wszystko pasuje, ale jednak coś jest nie tak. Dla Ptysi (dwójki naszych i ich brata) najprawdopodobniej będzie poszukiwana rodzina zastępcza. Co ciekawe, nawet taka u nas jest. Bardzo bogate, bezdzietne małżeństwo, posiadające wielką posiadłość i deklarujące, że jest gotowe przyjąć dowolną ilość dzieci, w dowolnym wieku i z dowolnymi deficytami. W zasadzie idealni kandydaci...

      Usuń
    2. padam na twarz ze zmęczenia, więc nie będę się rozpisywać i uzupełnię tylko, że wolnych miejsc w RZ było w lipcu 2019 roku ponad 1003, zaś dzieci do 7rż umieszczonych w domach dziecka było w tamtym czasie prawie tysiąc. Ten fenomen ma u źródła przede wszystkim politykę powiatów, które blokują miejsca w 'swoich' RZ, nie chcą umieszczać dzieci poza powiatem (nawet jeśli jest to powiat sąsiedni), nie chcą przyjmować dzieci spoza powiatów, ogólnie nie interesuje ich wspieranie rodzinnej pieczy, dbają o zapełnienie miejsc w tym nowym domu dziecka, który właśnie wybudowały dzięki dotacjom, wstaw dowolne, a są też inne oryginalne powody.
      Liczba RZ jest w tej chwili wystarczająca, aby wszystkie dzieci poniżej 7rż umieścić w rodzinach - inna sprawa, czy są to zawsze dobre rodziny, ale to temat na osobną dyskusję.

      Usuń