sobota, 21 września 2019

--- Zostań rodzicem zastępczym



Nie będzie to tekst sponsorowany, ani nachalne nagabywanie. W zasadzie prawie wcale nie będę pisał o rodzinie zastępczej, ani namawiał na pozostanie nią. Skupię się na sobie.


Niedawno w jednej z gazet przeczytałem artykuł będący zapisem rozmowy z psychologiem prof. Bartłomiejem Dobroczyńskim. Tematem był kryzys wieku średniego, który jak się okazuje prawdopodobnie mam już za sobą. Napisałem prawdopodobnie, ponieważ kiedyś wydawało mi się, że nic szczególnego w moim życiu się nie wydarzyło. Nigdy nie chciałem sobie kupić ferrari, poderwać nowej laski i wyjechać w podróż po świecie, bo tak mniej więcej sobie wyobrażałem kryzys wieku średniego.


Okazuje się, że jest to pewien punkt zwrotny w życiu prawie każdego człowieka i w żaden sposób nie jest on powiązany z wiekiem, a nawet płcią. Zastanawiam się zatem, czy przypadkiem Majka nie jest właśnie w tym krytycznym momencie swojego życia, ponieważ niedawno kupiła sobie nową brykę (tylko udając, że to na potrzeby dzieci), wykupiła wakacje w Kenii, a nawet w Grecji za dwa lata. Do tej Afryki podobno lecimy razem. Żeby ograniczyć koszty, ustaliliśmy że jeżeli któreś z nas tam zginie (choćby pożarte przez hipopotama), to zostanie już tam na zawsze, bo bez sensu jest sprowadzanie takich resztek za grube pieniądze. No ale teraz, gdy przeczytałem wspomniany artykuł, to zastanawiam się, czy przypadkiem nie zamierza wrócić z jakimś murzynem, więc chyba będę musiał sprawdzić, kogo wpisała jako współurlopowicza na przyszły rok.

Jako metaforę życia można przyjąć lejek (a dokładniej spływanie w nim w otchłań śmierci), albo wspinanie się na szczyt. To pierwsze określenie wymyślił Bartłomiej Dobroczyński, a drugie Elliott Jaques – Kanadyjczyk, któremu przypisuje się autorstwo pojęcia „kryzys wieku średniego”. Zestawienie obok siebie tych dwóch sformułowań wydaje się dość dziwnym zabiegiem, ale wbrew pozorom chodzi zupełnie o to samo.
Gdy człowiek określi już swoje jestestwo, czyli wie już kim jest i czego oczekuje od życia (co najczęściej następuje w młodości... chociaż również może nigdy nie nastąpić), to wydaje mu się, że może góry przenosić, a śmierć nie istnieje (przynajmniej jest pojęciem tak abstrakcyjnym, że nie warto nim sobie głowy zawracać). W zasadzie mogę się cieszyć, że ten etap początku dorosłości zaliczyłem. W planach miałem założenie dużej rodziny, wybudowanie domu z pięknym ogrodem i przejście na emeryturę tuż po pięćdziesiątce. Gdy mama mojej dziewczyny (czyli Majki) powiedziała kiedyś „wiecie, umarła ta Kaczmarkowa z pierwszego piętra, taka młoda kobieta – miała tylko 75 lat”, to nie bardzo wiedziałem czemu się tak dziwi. I chociaż starość zaczynała się dla mnie krótko po trzydziestce, to przecież widziałem tłumy takich staruszków, którzy wcale nie umierali.
Widziałem więc gdzieś tam w oddali majaczący szczyt mojego życia, który nazywał się mniej więcej „siedemdziesiąt pięć lat”.
Zacząłem się więc wspinać na ten szczyt (czy też krążyć po krawędzi lejka) z ogromnymi ambicjami, motywowany własnymi wyobrażeniami tego co mnie dalej spotka i co mogę osiągnąć. Byłem zafascynowany bezkresnymi obszarami, które stały przede mną otworem i które mogłem dowolnie penetrować. Nie będę szczegółowo opisywał mojego życia, bo okazało się ono dość prozaiczne. W każdym razie, im bardziej wspinałem się ku szczytowi, tym dostawałem coraz większej zadyszki. Opuszczając się niżej po bokach lejka zacząłem dostrzegać, że okrążenia są coraz krótsze, na wszystko brakuje czasu, a niektóre moje wcześniejsze wyobrażenia są zwykłą iluzją.
W pewnym momencie zauważyłem, że dotarłem na szczyt, albo inaczej... do wylotu lejka. Zrealizowałem swoje zamierzenia dopiero po części, ale zobaczyłem już tylko drogę w dół. Dostrzegłem jak bardzo jestem ograniczony i zrozumiałem, że wielu rzeczy już nie urzeczywistnię... choćby tego, że nie przejdę na emeryturę po półwieczu swojego życia. Pojawił się pewien rozdźwięk między pragnieniami, a możliwościami. Zacząłem się zastanawiać, czy to tylko tyle?

Dalej już tylko w dół


Dochodząc do tego poziomu, różne osoby reagują bardzo rozmaicie. Niektóre zaczynają wyznaczać sobie coraz trudniejsze cele. Próbują zintegrować wszystkie niespełnione potrzeby, niezrealizowane scenariusze i mówią „ja się z tym nie zgadzam, chcę więcej”, Inne zadają sobie pytanie „co by było gdyby?”. To są właśnie te osoby od botoksu, ferrari i nowych miłości. W tym ostatnim przypadku często wcale nie chodzi o seks, ale o poszukiwanie nowego modelu tożsamości, o wgląd w inne części siebie, do których nie ma dostępu w dotychczasowym związku. Wcale nie są to rzadkie przypadki, ani wyolbrzymiane historie opowiadane w formie anegdot. Moja córka ma koleżankę, której ojciec w pewnym momencie swojego życia kupił sobie harleya, skórę i wyjechał w poszukiwaniu straconego czasu, rzucając wszystko w cholerę. Nawet nie wiem jak ta historia się skończyła, ale często są to zdarzenia kończące się bardzo smutno.

Nie da się przecież zapomnieć pewnych uczuć, nie da się ignorować wspomnień. Sporo osób popada w tym okresie w depresję. Zaczynają pojawiać się lęki, irytacje, bezsenne noce. Człowiek nie potrafi dalej tłumić w sobie niezrealizowanych możliwości, ale nie jest w stanie ani psychicznie, ani fizycznie, ani emocjonalnie dalej jechać na tym samym wózku.
Duże znaczenie ma tutaj wiara (niezależnie od wyznawanej religii). Łatwiej jest ze świadomością, że choć życie jest trudne, to jednak sprawiedliwe, bo zamierzone i kontrolowane przez rozumnego i miłosiernego Stwórcę. Wizja bez istnienia Boga jest dużo trudniejsza do zaakceptowania, ponieważ na dobrą sprawę trzeba by przyznać, że życie jest absurdalne i pozbawione najmniejszego sensu.
Dobroczyński wzorując się na jakimś plemieniu Indian, porównał życie człowieka do życia łososia. Ryba ta rodzi się w strumieniu i przez pewien czas płynie z prądem w kierunku oceanu. I gdy już tam dotrze, to jakaś siła każe jej z powrotem wracać w górę rzeki tylko po to, aby się rozmnożyć i umrzeć. W moim rozumieniu jest to dowód na to, że życie człowieka jest determinowane przez jakiś wewnętrzny przymus, że nie robimy tego co chcemy, tylko to jak zostaliśmy zaprogramowani. Jednak zdaniem Dobroczyńskiego, przypowieść o łososiu jest ilustracją tego, o czym mówił Carl Gustav Jung (szwajcarski psychiatra i psycholog), że nie można przez całe życie zostać takim, jakim się jest. W pewnym momencie trzeba zrealizować jakieś dzieło wbrew naturze. Żeby uniknąć klęski, należy „podporządkować swoją tożsamość czemuś większemu, trzeba ją poszerzać i zmieniać, żeby dojść do ponadjednostkowego celu”.

W tym momencie zacząłem się zastanawiać, jak ja wyszedłem z kryzysu wieku średniego, o którym dotychczas myślałem, że mnie ominął. Najpierw zapisałem się na treningi judo. Był to powrót na matę po wielu, wielu latach. W pewnym sensie był to taki substytut ferrari, na które przecież nie było mnie stać. Żebym jednak w swoim umyśle nie wrzucał się do tego samego worka osób robiących sobie operacje plastyczne, cały czas trzymam się tego, że zapisała mnie na trening moja najmłodsza córka. Ja tylko poszedłem zobaczyć jak tam jest... a że zostałem do dzisiaj, to zwykły przypadek.
Niedługo później Majka zaczęła coś przebąkiwać o pozostaniu rodziną zastępczą. Jako zodiakalny „bliźniak”, dziewczyna ma dużo łatwiej. Ciągłe zmiany zwyczajnie leżą w jej charakterze. Do tego jej ekstrawertyczna dusza bez większych problemów przekonała introwertycznego „barana” w kryzysie wieku, że taka zmiana również jemu jest potrzebna.

No i tym sposobem doszedłem do tytułowej refleksji „zostań rodzicem zastępczym”. Czy jest to mój przepis na szczęście... zrób coś dobrego, pomóż innym? Wiem tylko, że jest to tak absorbujące, że nie mam czasu na rozważania co jest na końcu drogi w dół, po której jakiś czas temu zacząłem schodzić. Doznania są podobne do jazdy harleyem... a przynajmniej Mz-tką.
Kilka dni temu, Majka obudziła mnie rano i oświadczyła, że muszę zawieźć całą naszą czwóreczkę do przedszkola, bo ona jest chora. Miałem nadzieję, że ta przyjemność nie będzie mi już dana, więc ani nie znałem kodu do drzwi wejściowych, ani nie wiedziałem kogo do jakiej grupy zaprowadzić (od września każde z dzieci jest w innej), ani która szafka jest czyja. Oczami duszy widziałem jak nie potrafię zapanować nad towarzystwem. Widziałem jak wszyscy rozbiegają się po kątach, a ja nie mogę krzyknąć, okazać swojego niezadowolenia, bo przecież muszę zachować stoicki spokój, muszę podążać za dzieckiem. Słyszałem panią, która znowu mówi do mnie „trzeba rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać”.
Majka tylko powiedziała: „nic się nie martw, oni ci wszystko powiedzą”.
Wyjechałem i... było dokładnie tak jak myślałem. Już w samochodzie dzieciaki zaczęły się kłócić, kto pierwszy ma mi powiedzieć, czy mam skręcić w prawo, czy w lewo. Zupełnie jakbym nie znał drogi. Po wyjściu z samochodu był wyścig, kto pierwszy dobiegnie do drzwi wejściowych. Wiele osób mnie pytało „te wszystkie dzieci są z panem?”. W zasadzie w dobrych intencjach, tym bardziej, że przecież żadne nie jest podobne ani do mnie, ani nie są podobni do siebie nawzajem. Na początku musieliśmy odbić karty. No ale jak tu odnaleźć cztery przegródki w grupie kilkudziesięciu? W końcu się udało. Każdy chciał odbić swoją z wyjątkiem Balbiny, która już uciekła do swojego korytarza. Romulus po odbiciu nie chciał mi jej oddać, bo to jego karta bankomatowa. Udaliśmy się w kierunku pierwszych dwóch sal na parterze. Nagle przybiegła Balbina, że ona jednak chce odbić swoją kartę. Powiedziałem „nie, już za późno”, ryzykując że rzuci się z krzykiem na podłogę. Tak też się stało. Wziąłem ją na ręce wrzeszczącą i zaprowadziłem do jej szatni. Na szczęście Ptyś pokazał, która jest jej szafka i paputki. Bliźniaki w tym czasie rozpracowywały automat od drzwi wejściowych do korytarza, wachlując nimi w prawo i w lewo. Balbina była nieprzemawialna, więc sam ją przebrałem, otworzyłem drzwi, posadziłem w progu i powiedziałem „dzisiaj jest mały problem”. Nie miałem czasu na dłuższe dyskusje, bo właśnie straciłem z oczu Romulusa i Remusa. Bliźniacy zapewne pobiegli na piętro, ale przecież nie miałem pewności, czy ktoś niechcący nie wypuścił ich na zewnątrz. Po drodze minąłem Ptysia, który tylko przybił piątkę i grzecznie wszedł do sali. Nawet nie zdążyłem powiedzieć paniom „dzień dobry”. Pobiegłem szybko na górę, licząc że ktoś go zauważy. Chłopcy już byli przy swoich szatniach i ścigali się, kto pierwszy się przebierze. Romulus był pierwszy Z szelmowskim uśmiechem powiedział „pa” i wszedł do swojej sali. Remus rozbeczał się na dobre. Nawet jego pani wychowawczyni wyszła do korytarza... usłyszawszy krzyki, a później widząc chłopca uczepionego nogawki moich spodni. Pewnie pomyślała, że Remus nie może się ze mną rozstać. A chodziło tylko o to, że był drugi.
Tak minęły trzy dni choroby Majki. Odbiory też wcale nie były lepsze. Gdy ostatniego dnia usłyszałem „proszę rozmawiać z Remusem, bo znowu chodził po stołach i ma energii za dwóch”, to puściłem już to mimo uszu. Bo co mam zrobić, skoro w domu po stołach nie chodzi, energii ma za jednego, a rano idąc do przedszkola nawet za pół. A zresztą to dobrze, że ma dużo energii.
Myślałem, że może w obecności Majki dzieci zachowują się dużo lepiej. Podobno nie, tylko ona ma więcej luzu i ma gdzieś to, o czym ktoś pomyśli, a nawet co powie.

Mogę tutaj zostać?
Wracając do kryzysu wieku średniego... Podobno jest tak, że im człowiek starszy, tym jest bardziej szczęśliwy im więcej dobrych uczynków ma na swoim koncie. Do tego wszystko staje się jaśniejsze i prostsze. Ilość wyborów jest coraz bardziej ograniczona, więc tym minimum poszerzania swojej tożsamości może być choćby opieka nad psem, kotem, czy pielęgnowanie swojego ogródka. Gdy wczoraj wieczorem zabrałem się do napisania nowego posta, nagle usłyszałem pukanie w szybkę. Na tarasie stał pies... zapytał, czy może się przechować w naszym pogotowiu rodzinnym. Nie miałem pojęcia ani jak wszedł (bo cały teren jest ogrodzony), ani do kogo należy. Poszukiwania po sąsiadach i poprzez facebooka niewiele dały. Nie wiedziałem o nim nic, nie znałem jego zwyczajów. Rozłożyłem więc materac przy kominku, na którym wspólnie spędziliśmy noc. Rano znalazł się właściciel. I to wszystko było fajne. Znowu niechcący poszerzyłem swoją tożsamość.

Tak, to nie pierwsze przyjęcie interwencyjne.








Wiele razy słyszałem pytania o motywację bycia rodzicem zastępczym. Wychodzi na to, że moją była chęć odwrócenia uwagi od momentu, gdy w końcu spłynę tym lejkiem.
Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego nie mogłem na zawsze pozostać w oceanie.

Najlepsze Blogi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz