Nie będzie
to tekst sponsorowany, ani nachalne nagabywanie. W zasadzie prawie
wcale nie będę pisał o rodzinie zastępczej, ani namawiał na
pozostanie nią. Skupię się na sobie.
Niedawno
w jednej z gazet przeczytałem artykuł będący zapisem rozmowy z
psychologiem prof. Bartłomiejem Dobroczyńskim. Tematem był kryzys
wieku średniego, który jak się okazuje prawdopodobnie mam już za
sobą. Napisałem prawdopodobnie, ponieważ kiedyś wydawało mi się,
że nic szczególnego w moim życiu się nie wydarzyło. Nigdy nie
chciałem sobie kupić ferrari, poderwać nowej laski i wyjechać w
podróż po świecie, bo tak mniej więcej sobie wyobrażałem kryzys
wieku średniego.
Okazuje
się, że jest to pewien punkt zwrotny w życiu prawie każdego
człowieka i w żaden sposób nie jest on powiązany z wiekiem, a
nawet płcią. Zastanawiam się zatem, czy przypadkiem Majka nie jest
właśnie w tym krytycznym momencie swojego życia, ponieważ
niedawno kupiła sobie nową brykę (tylko udając, że to na
potrzeby dzieci), wykupiła wakacje w Kenii, a nawet w Grecji za dwa
lata. Do tej Afryki podobno lecimy razem. Żeby ograniczyć koszty,
ustaliliśmy że jeżeli któreś z nas tam zginie (choćby pożarte
przez hipopotama), to zostanie już tam na zawsze, bo bez sensu jest
sprowadzanie takich resztek za grube pieniądze. No ale teraz, gdy
przeczytałem wspomniany artykuł, to zastanawiam się, czy
przypadkiem nie zamierza wrócić z jakimś murzynem, więc chyba
będę musiał sprawdzić, kogo wpisała jako współurlopowicza na
przyszły rok.
Jako
metaforę życia można przyjąć lejek (a dokładniej spływanie w
nim w otchłań śmierci), albo wspinanie się na szczyt. To pierwsze
określenie wymyślił Bartłomiej Dobroczyński, a drugie Elliott Jaques
– Kanadyjczyk, któremu przypisuje się autorstwo pojęcia „kryzys
wieku średniego”. Zestawienie obok siebie tych dwóch sformułowań
wydaje się dość dziwnym zabiegiem, ale wbrew pozorom chodzi
zupełnie o to samo.
Gdy
człowiek określi już swoje jestestwo, czyli wie już kim jest i
czego oczekuje od życia (co najczęściej następuje w młodości...
chociaż również może nigdy nie nastąpić), to wydaje mu się, że
może góry przenosić, a śmierć nie istnieje (przynajmniej jest
pojęciem tak abstrakcyjnym, że nie warto nim sobie głowy
zawracać). W zasadzie mogę się cieszyć, że ten etap początku
dorosłości zaliczyłem. W planach miałem założenie dużej
rodziny, wybudowanie domu z pięknym ogrodem i przejście na
emeryturę tuż po pięćdziesiątce. Gdy mama mojej dziewczyny
(czyli Majki) powiedziała kiedyś „wiecie, umarła ta Kaczmarkowa
z pierwszego piętra, taka młoda kobieta – miała tylko 75 lat”,
to nie bardzo wiedziałem czemu się tak dziwi. I chociaż starość
zaczynała się dla mnie krótko po trzydziestce, to przecież
widziałem tłumy takich staruszków, którzy wcale nie umierali.
Widziałem
więc gdzieś tam w oddali majaczący szczyt mojego życia, który
nazywał się mniej więcej „siedemdziesiąt pięć lat”.
Zacząłem
się więc wspinać na ten szczyt (czy też krążyć po krawędzi
lejka) z ogromnymi ambicjami, motywowany własnymi wyobrażeniami
tego co mnie dalej spotka i co mogę osiągnąć. Byłem
zafascynowany bezkresnymi obszarami, które stały przede mną
otworem i które mogłem dowolnie penetrować. Nie będę
szczegółowo opisywał mojego życia, bo okazało się ono dość
prozaiczne. W każdym razie, im bardziej wspinałem się ku
szczytowi, tym dostawałem coraz większej zadyszki. Opuszczając się
niżej po bokach lejka zacząłem dostrzegać, że okrążenia są
coraz krótsze, na wszystko brakuje czasu, a niektóre moje
wcześniejsze wyobrażenia są zwykłą iluzją.
W pewnym
momencie zauważyłem, że dotarłem na szczyt, albo inaczej... do
wylotu lejka. Zrealizowałem swoje zamierzenia dopiero po części,
ale zobaczyłem już tylko drogę w dół. Dostrzegłem jak bardzo
jestem ograniczony i zrozumiałem, że wielu rzeczy już nie
urzeczywistnię... choćby tego, że nie przejdę na emeryturę po
półwieczu swojego życia. Pojawił się pewien rozdźwięk między
pragnieniami, a możliwościami. Zacząłem się zastanawiać, czy to
tylko tyle?
Dalej już tylko w dół |
Dochodząc
do tego poziomu, różne osoby reagują bardzo rozmaicie. Niektóre
zaczynają wyznaczać sobie coraz trudniejsze cele. Próbują
zintegrować wszystkie niespełnione potrzeby, niezrealizowane
scenariusze i mówią „ja się z tym nie zgadzam, chcę więcej”,
Inne zadają sobie pytanie „co by było gdyby?”. To są właśnie
te osoby od botoksu, ferrari i nowych miłości. W tym ostatnim
przypadku często wcale nie chodzi o seks, ale o poszukiwanie nowego
modelu tożsamości, o wgląd w inne części siebie, do których nie
ma dostępu w dotychczasowym związku. Wcale nie są to rzadkie
przypadki, ani wyolbrzymiane historie opowiadane w formie anegdot.
Moja córka ma koleżankę, której ojciec w pewnym momencie swojego
życia kupił sobie harleya, skórę i wyjechał w poszukiwaniu
straconego czasu, rzucając wszystko w cholerę. Nawet nie wiem jak
ta historia się skończyła, ale często są to zdarzenia kończące
się bardzo smutno.
Nie da
się przecież zapomnieć pewnych uczuć, nie da się ignorować
wspomnień. Sporo osób popada w tym okresie w depresję. Zaczynają
pojawiać się lęki, irytacje, bezsenne noce. Człowiek nie potrafi
dalej tłumić w sobie niezrealizowanych możliwości, ale nie jest w
stanie ani psychicznie, ani fizycznie, ani emocjonalnie dalej jechać
na tym samym wózku.
Duże
znaczenie ma tutaj wiara (niezależnie od wyznawanej religii).
Łatwiej jest ze świadomością, że choć życie jest trudne, to
jednak sprawiedliwe, bo zamierzone i kontrolowane przez rozumnego i
miłosiernego Stwórcę. Wizja bez istnienia Boga jest dużo
trudniejsza do zaakceptowania, ponieważ na dobrą sprawę trzeba by
przyznać, że życie jest absurdalne i pozbawione najmniejszego
sensu.
Dobroczyński wzorując się na jakimś plemieniu Indian, porównał
życie człowieka do życia łososia. Ryba ta rodzi się w strumieniu
i przez pewien czas płynie z prądem w kierunku oceanu. I gdy już
tam dotrze, to jakaś siła każe jej z powrotem wracać w górę
rzeki tylko po to, aby się rozmnożyć i umrzeć. W moim rozumieniu
jest to dowód na to, że życie człowieka jest determinowane przez
jakiś wewnętrzny przymus, że nie robimy tego co chcemy, tylko to
jak zostaliśmy zaprogramowani. Jednak zdaniem Dobroczyńskiego,
przypowieść o łososiu jest ilustracją tego, o czym mówił Carl
Gustav Jung (szwajcarski psychiatra i psycholog), że nie można
przez całe życie zostać takim, jakim się jest. W pewnym momencie
trzeba zrealizować jakieś dzieło wbrew naturze. Żeby uniknąć
klęski, należy „podporządkować swoją tożsamość czemuś
większemu, trzeba ją poszerzać i zmieniać, żeby dojść do
ponadjednostkowego celu”.
W tym
momencie zacząłem się zastanawiać, jak ja wyszedłem z kryzysu
wieku średniego, o którym dotychczas myślałem, że mnie ominął.
Najpierw zapisałem się na treningi judo. Był to powrót na matę
po wielu, wielu latach. W pewnym sensie był to taki substytut
ferrari, na które przecież nie było mnie stać. Żebym jednak w
swoim umyśle nie wrzucał się do tego samego worka osób robiących
sobie operacje plastyczne, cały czas trzymam się tego, że zapisała
mnie na trening moja najmłodsza córka. Ja tylko poszedłem zobaczyć
jak tam jest... a że zostałem do dzisiaj, to zwykły przypadek.
Niedługo
później Majka zaczęła coś przebąkiwać o pozostaniu rodziną
zastępczą. Jako zodiakalny „bliźniak”, dziewczyna ma dużo
łatwiej. Ciągłe zmiany zwyczajnie leżą w jej charakterze. Do
tego jej ekstrawertyczna dusza bez większych problemów przekonała
introwertycznego „barana” w kryzysie wieku, że taka zmiana
również jemu jest potrzebna.
No i tym
sposobem doszedłem do tytułowej refleksji „zostań rodzicem
zastępczym”. Czy jest to mój przepis na szczęście... zrób coś
dobrego, pomóż innym? Wiem tylko, że jest to tak absorbujące, że
nie mam czasu na rozważania co
jest na końcu drogi w dół, po której jakiś czas temu zacząłem
schodzić. Doznania są podobne do jazdy harleyem... a przynajmniej
Mz-tką.
Kilka
dni temu, Majka obudziła mnie rano i oświadczyła, że muszę
zawieźć całą naszą czwóreczkę do przedszkola, bo ona jest
chora. Miałem nadzieję, że ta przyjemność nie będzie mi już
dana, więc ani nie znałem kodu do drzwi wejściowych, ani nie
wiedziałem kogo do jakiej grupy zaprowadzić (od września każde z
dzieci jest w innej), ani która szafka jest czyja. Oczami duszy
widziałem jak nie potrafię zapanować nad towarzystwem. Widziałem
jak wszyscy rozbiegają się po kątach, a ja nie mogę krzyknąć,
okazać swojego niezadowolenia, bo przecież muszę zachować stoicki
spokój, muszę podążać za dzieckiem. Słyszałem panią, która
znowu mówi do mnie „trzeba rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać”.
Majka
tylko powiedziała: „nic się nie martw, oni ci wszystko powiedzą”.
Wyjechałem
i... było dokładnie tak jak myślałem. Już w samochodzie
dzieciaki zaczęły się kłócić, kto pierwszy ma mi powiedzieć,
czy mam skręcić w prawo, czy w lewo. Zupełnie jakbym nie znał
drogi. Po wyjściu z samochodu był wyścig, kto pierwszy dobiegnie
do drzwi wejściowych. Wiele osób mnie pytało „te wszystkie
dzieci są z panem?”. W zasadzie w dobrych intencjach, tym
bardziej, że przecież żadne nie jest podobne ani do mnie, ani nie
są podobni do siebie nawzajem. Na początku musieliśmy odbić
karty. No ale jak tu odnaleźć cztery przegródki w grupie
kilkudziesięciu? W końcu się udało. Każdy chciał odbić swoją
z wyjątkiem Balbiny, która już uciekła do swojego korytarza.
Romulus po odbiciu nie chciał mi jej oddać, bo to jego karta
bankomatowa. Udaliśmy się w kierunku pierwszych dwóch sal na
parterze. Nagle przybiegła Balbina, że ona jednak chce odbić swoją
kartę. Powiedziałem „nie, już za późno”, ryzykując że
rzuci się z krzykiem na podłogę. Tak też się stało. Wziąłem
ją na ręce wrzeszczącą i zaprowadziłem do jej szatni. Na
szczęście Ptyś pokazał, która jest jej szafka i paputki.
Bliźniaki w tym czasie rozpracowywały automat od drzwi wejściowych
do korytarza, wachlując nimi w prawo i w lewo. Balbina była
nieprzemawialna, więc sam ją przebrałem, otworzyłem drzwi,
posadziłem w progu i powiedziałem „dzisiaj jest mały problem”.
Nie miałem czasu na dłuższe dyskusje, bo właśnie straciłem z
oczu Romulusa i Remusa. Bliźniacy zapewne pobiegli na piętro, ale
przecież nie miałem pewności, czy ktoś niechcący nie wypuścił
ich na zewnątrz. Po drodze minąłem Ptysia, który tylko przybił
piątkę i grzecznie wszedł do sali. Nawet nie zdążyłem
powiedzieć paniom „dzień dobry”. Pobiegłem szybko na górę,
licząc że ktoś go zauważy. Chłopcy już byli przy swoich
szatniach i ścigali się, kto pierwszy się przebierze. Romulus był
pierwszy Z szelmowskim uśmiechem powiedział „pa” i wszedł do
swojej sali. Remus rozbeczał się na dobre. Nawet jego pani
wychowawczyni wyszła do korytarza... usłyszawszy krzyki, a później
widząc chłopca uczepionego nogawki moich spodni. Pewnie pomyślała,
że Remus nie może się ze mną rozstać. A chodziło tylko o to,
że był drugi.
Tak
minęły trzy dni choroby Majki. Odbiory też wcale nie były lepsze.
Gdy ostatniego dnia usłyszałem „proszę rozmawiać z Remusem, bo
znowu chodził po stołach i ma energii za dwóch”, to puściłem
już to mimo uszu. Bo co mam zrobić, skoro w domu po stołach nie
chodzi, energii ma za jednego, a rano idąc do przedszkola nawet za
pół. A zresztą to dobrze, że ma dużo energii.
Myślałem,
że może w obecności Majki dzieci zachowują się dużo lepiej.
Podobno nie, tylko ona ma więcej luzu i ma gdzieś to, o czym ktoś
pomyśli, a nawet co powie.
Mogę tutaj zostać? |
Tak, to nie pierwsze przyjęcie interwencyjne. |
Wiele razy słyszałem pytania o motywację bycia rodzicem zastępczym. Wychodzi na to, że moją była chęć odwrócenia uwagi od momentu, gdy w końcu spłynę tym lejkiem.
Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego nie mogłem na zawsze pozostać w oceanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz