czwartek, 17 grudnia 2015

--- Opinie, pytania, odpowiedzi - cz. 11

               Problemy rodzin zastępczych - część 3
                                  "Instytucje"


Dzisiejszy artykuł jest kontynuacją tematu sprzed dwóch tygodni, będącego pewnego rodzaju odpowiedzią na komentarze Qby3, Marsa i Nikoli.
Nazwałem go „Problemy rodzin zastępczych”, chociaż dzisiaj raczej sformułowałbym to jako „Trudności rodzin zastępczych”. Przeczytałem to co napisałem ostatnio i stwierdziłem, że „problemy”, o których piszę, są zwykłymi trudnościami dnia codziennego, z którymi w większym lub mniejszym stopniu zmagają się wszystkie rodziny (a nie tylko zastępcze) – trudno więc jakoś specjalnie narzekać.
Dzisiaj ma być o instytucjach. Próbowałem szczególnie skupić swoją uwagę na tym co mnie „boli”, co jest szczególnie trudne, problematyczne, wręcz „nie do przeskoczenia”. Nie ma tego wiele a wręcz powiedziałbym, że są to drobiazgi. Na dodatek „widziane” oczami różnych osób, mogą być postrzegane w zupełnie odmienny sposób.

Przede wszystkim chciałbym zwrócić uwagę na to, że „instytucje”, to przede wszystkim osoby, które w nich pracują. Być może niektórzy nie nadają się do pracy z ludźmi i  powinni zająć się jakąś inną działalnością.
Osobiście, jeżeli pojawiają się jakieś przeszkody, to zaczynam od siebie. Przecież problem może tkwić w moim (czy też Majki) postępowaniu, zachowaniu. Staram się za każdym razem „trzeźwo” spojrzeć na daną sytuację i starać się zrozumieć stronę przeciwną.
Weźmy dla przykładu takich rodziców biologicznych dzieci, które u nas przebywają. W ich oczach, po pierwsze jesteśmy pewnego rodzaju urzędnikami (co dla niektórych jest to równoznaczne z „betonem”) a po drugie to my odebraliśmy im dziecko. Zdarza się więc, że pierwsze kontakty nie należą do najmilszych. Staramy się jednak nie narzucać im swojej woli, nie pouczać w różnych kwestiach, nie pokazywać, że my jesteśmy „kimś” a oni „nikim”. Stajemy się na jakiś czas partnerami, którzy muszą rozwiązać pewien problem. Mimo, że tym problemem jest ich dziecko, nigdy nie mówimy im, że są źli. Mówimy co muszą zrobić, aby dziecko odzyskać, tak zwyczajnie z sobą rozmawiamy. Oczywiście, że zdarzają się rodzice na różnym poziomie intelektualnym, kulturalnym, emocjonalnym. Staramy się do tego wzorca dopasować. Nie chodzi o to, aby zachowywać się tak jak oni, ale o to, by potrafić się komunikować oraz aby starać się zrozumieć sytuację, w której się znaleźli.

Mniej więcej czegoś takiego oczekujemy w kontaktach z rozmaitymi organami. Chcemy być zrozumiani.

Na szczęście wszelka dotychczasowa współpraca z rozmaitymi urzędami układa nam się całkiem dobrze, chociaż bywają sytuacje, że „ręce opadają”.

Jak zawsze spróbuję usystematyzować mój opis i odniosę się po kolei do współpracy z poszczególnymi instytucjami.

Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie (PCPR).

Jest to organ, z którym jesteśmy najbardziej związani. Jest to urząd nadzorujący, ale jednocześnie doradczy. Niestety stając się rodziną zastępczą trzeba brać to pod uwagę. My i oni (jakkolwiek to brzmi) musimy być zespołem. Dzieci, które u nas przebywają nie są „nasze” i odpowiedzialność za ich wychowanie, kształcenie, opiekę medyczną spada po części również na PCPR. Nie ma się więc co dziwić, że instytucja ta chce wiedzieć co się u nas dzieje, jakie postępy robią nasze dzieci, w jaki sposób wykorzystujemy pieniądze, które otrzymujemy na ich utrzymanie.
W tym momencie pojawia się „ktoś”. I od tego „ktosia” zależy, jak wygląda nasza ocena całego PCPR-u. Jest to koordynator pieczy zastępczej lub inny "opiekun" – osoba, która weryfikuje w pewien sposób naszą zdolność do sprawowania opieki zastępczej nad powierzonymi nam dziećmi, ale jednocześnie mamy prawo od niej wymagać rozmaitej pomocy.
Słyszałem wielokrotnie (chociaż w większości czytałem na różnych stronach w internecie), że relacje między rodzicami zastępczymi a koordynatorem z ramienia PCPR-u są bardzo złe. Oczywiście wszystko zależy od tego jak obie strony podchodzą do tematu. Jeżeli profesjonalnie (każdy robi to co do niego należy i stara się współpracować) to nie powinno być żadnych „zgrzytów”. Słyszałem o takich koordynatorach, którzy zaglądali do lodówki albo sprawdzali porządki w pokojach dzieci, nie mówiąc o niezapowiedzianych „nalotach” w najmniej odpowiednim momencie. Ale słyszałem też o sytuacji, gdzie mama piątki dzieci zastępczych upierała się przy indywidualnym toku nauczania (sama uczyła dzieci), nie posyłając ich do szkoły.
Gdyby w tym przypadku wyniki były dobre, to bym to zrozumiał... niestety nie były.
Tak więc w mojej ocenie, wszystko zależy od dobrej woli obu stron. Najgorszą rzeczą jest robienie sobie na złość. Tracą na tym przede wszystkim dzieci, które przecież są najważniejsze w tym procesie opiekuńczo-wychowawczym.
Nasza pani Jowita (koordynatorka) jest pod każdym względem „super”. Nie zagląda do lodówki, nie sprawdza porządków, umawia się na wizytę. Pozwala nam to na przynajmniej częściowe „odgruzowanie” pokoju dziennego (chociaż najczęściej w trakcie jej wizyty tak czy inaczej dzieci ponownie porozrzucają wszystkie zabawki po całym pokoju i biedna ma problemy z dotarciem do drzwi wyjściowych). Przekazujemy sobie w miarę regularnie wszelkie wiadomości dotyczące naszych podopiecznych. Ja robię to w postaci opisów, Majka często dzwoni, dzieląc się swoimi spostrzeżeniami (czasami aż zbyt często). Kiedyś pani Jowita przysłała mi maila z pewną nurtującą nas informacją, pisząc że w zasadzie chciała zadzwonić do Majki, ale za chwilę musi wyjść a wie, że rozmowa z nią to nie jest pięć minut (prawdę mówiąc rzadko zdarzają się telefony do mojej małżonki po czternastej).
Tak sobie teraz myślę, że jak ktoś ma „upierdliwego” koordynatora, to może warto spróbować zagadać go „na śmierć”. Może pani Jowita też nie byłaby taka sympatyczna, gdybyśmy się nie odzywali i musiałaby siłą wydobywać od nas wszelkie informacje. W końcu też ma swoich przełożonych i musi się wywiązywać ze swoich obowiązków.
Są jednak rzeczy, które robi z dobrej woli (chociaż może też z ciekawości). Na przykład dzwoni do sądów, ośrodków pomocy społecznej i innych instytucji, które nam jako rodzicom zastępczym nie za bardzo chcą udzielać informacji. Pomaga nam w uzyskaniu szeregu urzędowych dokumentów jak choćby aktu urodzenia, numeru PESEL (nie każde dziecko, które do nas przychodzi, go ma) itp.
Mniej więcej tak wyobrażam sobie współpracę rodzin zastępczych z PCPR-em. Wiem, że często jest inaczej, chociaż „wina” pewnie wielokrotnie jest po obu stronach.

PCPR-y organizują również różnego rodzaju spotkania dla rodziców zastępczych. Są to zarówno wykłady, prelekcje, jak też spotkania w ramach tak zwanych „grup wsparcia”, podczas których rodzice zastępczy mogą wymienić się swoimi doświadczeniami oraz skorzystać z pomocy psychologa. Majka jak tylko może (a z reguły może), chętnie uczestniczy w z tego typu spotkaniach. Być może inni rodzice zastępczy traktują to jako próbę ingerowania PCPR-u w ich życie? Nie wiem, ale zwłaszcza grupy wsparcia nie cieszą się jakąś dużą popularnością, chociaż moim zdaniem jest to możliwość skorzystania z darmowej porady psychologa.
Ktoś mógłby zapytać, dlaczego ja nie bywam na tego rodzaju spotkaniach? Sprawa jest prosta, po pierwsze ktoś musi zostać z dziećmi, które mamy pod opieką, a ponadto Majka ma w tym zakresie dużo większą wiedzę. Uważam, że lepiej jak jedna osoba jest doskonale wyszkolona niż dwie na „pół gwizdka”.


Sądy.

Niektórzy mówią „państwo w państwie”. Ja raczej wolę określenie „niezawisłość”, chociaż to pojęcie sprowadza się również do tego, że każdy sąd ma swoje zasady (pewnie wszystko jest w granicach prawa, jednak dla nas jako rodziny zastępczej, która ma do czynienia z wieloma sądami jest to często irytujące).
Dla przykładu, będąc opiekunem prawnym dziecka, trzeba co pół roku składać informację o sytuacji dziecka – gdzie przebywa, jak się rozwija itp. Niektóre sądy wymagają abyśmy sami o tym pamiętali i przesyłali własne opinie. Inne wręcz przeciwnie, przysyłają gotowe formularze. Co więcej nawet przesłanie własnego opisu, nie zwalnia z wypełnienia kwestionariusza. Bywa też, że dwa różne sądy upominają się o opinię.
Każde takie dziecko podlega też jakiemuś kuratorowi. I znowu, niektóre sądy „przysyłają” takiego kuratora na wywiad, w innym przypadku następuje tylko rozmowa telefoniczna lub nie dzieje się nic. W tym momencie muszę powiedzieć (bo na pewno nie każdy o tym wie), że dziecko, które „idzie” do adopcji musi mieć opiekuna prawnego, który w danym momencie go reprezentuje. Ponieważ wcześniej prawa rodzicielskie są odebrane jego dotychczasowym rodzicom, muszą te prawa być komuś przyznane chociaż na chwilę. Jak do tej pory opiekunem prawnym zostaje Majka.
Jedzie na rozprawę, zadają pytanie czy decyduje się zostać opiekunem prawnym, mówi że „tak”, przyznają jej to prawo i po kilku dniach odbierają – dając je nowym rodzicom adopcyjnym na kolejnej rozprawie.
Cóż – taki trochę „teatrzyk”, chociaż można do tego przywyknąć. Ostatecznie tego typu sytuacje można mnożyć, biorąc pod uwagę inne sfery życia … choćby uzyskanie absolutorium na zakończenie studiów. Tutaj też mają miejsce pewnego rodzaju rytuały. Może zmienię więc pierwotne określenie z „teatrzyk” na „tradycja” (bo sensu w tym nie znajduję).
Tak więc dziecko, którego opiekunem prawnym ma zostać Majka, ma przyznanego kuratora sądowego, który musi między innymi sprawdzić warunki mieszkaniowe (jaka w tym logika, skoro wiadomo, że dziecko mieszkało u nas jakiś czas, a Maja opiekunem prawnym będzie tylko kilka dni?).
No i przyszedł kiedyś taki w Wielki Piątek, kiedy był Wielki Bałagan jak to tuż przed świętami. Nieraz się zastanawiam, dlaczego jak Majka robi porządek, to zaczyna od tego, że najpierw robi bałagan. Widocznie ma to jakiś sens, ale mój umysł tego nie ogarnia.
Jednak wracając do tego kuratora, to nie dość, że przyszedł w nieodpowiednim momencie (był to wieczór), to jeszcze kazał nam się cieszyć, bo przecież mógł przyjść po świętach i sprawa adopcyjna odwlekła by się w czasie.
Inny kurator też przyszedł późnym wieczorem. Akurat brałem prysznic. Nic nie wiedząc, wychodzę w samych majtkach, a tu jakaś obca kobieta mówi mi „dobry wieczór”.
Ale to jeszcze nic. Majka jest nadal opiekunem prawnym Królewny, która aktualnie przebywa w domu opieki społecznej (czyli z nami nie mieszka i sąd o tym wie). Przychodzi taka pani kurator na wywiad. Były to godziny południowe (wszystkie dzieci spały), a ona mówi, że musi sprawdzić warunki mieszkaniowe. Pytam „po co? Królewna u nas nie mieszka”. Powiedziała, że „musi”. No i powchodziła do każdego pokoju, obudziła wszystkie dzieciaki i sobie poszła. Gdyby pani Jowita była taka sama, to nie wiem czy miałbym takie dobre zdanie o PCPR-rze.
Ale był też raz inny kurator w sprawie Królewny, jeszcze wówczas gdy mieszkała z nami. Wypiliśmy kawę, porozmawialiśmy. Jakoś on nie musiał zaglądać do wszystkich pomieszczeń.

Z sądami jest jednak dużo poważniejszy problem, który w zasadzie nie jest związany bezpośrednio z nami (rodzicami zastępczymi), ale dotyczy naszych dzieci. Są to terminy. Średni czas między rozprawami to cztery miesiące. Nawet jak rozprawa się nie odbędzie (bo na przykład nie stawi się mama dziecka), to często sprawa zostaje odroczona – niestety o kolejne kilka miesięcy.
Dwa dni temu miała się odbyć rozprawa dotycząca przebywającej u nas Smerfetki. Została odwołana (podobno z winy sądu – nie zdołał zebrać wszystkich dokumentów). Podejrzewam, że kolejna nie odbędzie się szybciej niż zazwyczaj – a dziecko czeka na rodziców. Ma już osiem miesięcy. Kolejne cztery miesiące, plus okres poszukiwania ewentualnych rodziców adopcyjnych daje przynajmniej następne pół roku. W tej chwili Smerfetka uśmiecha się do każdego, kto okaże jej swoje zainteresowanie. Pójście do nowej rodziny byłoby bezproblemowe – za pół roku już tak nie będzie.

Szkoła.

W tej mierze nie mamy zbyt wiele doświadczeń, ponieważ dotychczas mieliśmy tylko dwójkę „szkolnych” dzieci, do tego mało uciążliwych i dobrze się uczących.
Myślę jednak, że w tym przypadku sytuacja jest analogiczna jak z własnymi dziećmi. Rodzice tych, które się dobrze uczą nie mają zastrzeżeń, a tych które wiecznie sprawiają problemy, szukają ich przyczyny w „szkole” (jako instytucji). To takie moje prywatne zdanie (zresztą jak wszystko co napisałem do tej pory).

Domy pomocy społecznej.

Bywają różne. Dobrze, że są, ale lepiej żeby jak najmniej naszych dzieci tam trafiało.
Więcej informacji na ten temat jest w artykule „KRÓLEWNA”.
My aktualnie mamy do czynienia z jednym i uważamy, że jest to fantastyczny ośrodek (o ile tak można powiedzieć o domu pomocy społecznej). Osoby tam pracujące są bardzo zaangażowane w to co robią, placówka jest doskonale wyposażona, nie ma najmniejszych problemów z odwiedzinami. Jest dla przebywających tam dzieci domem, chociaż pewnie każde z nich wolałoby mieć tylko dwoje rodziców, ale będących z nimi na co dzień.
Może Nikola coś napisze na ten temat, ponieważ ma dużo większe doświadczenie w tej sprawie niż ja.

Ośrodki adopcyjne.

Jak do tej pory, mamy tylko same miłe doświadczenia.

Ośrodki rehabilitacyjne

Akurat w naszym mieście jest ich kilka i dzieci potrzebujące pomocy rehabilitantów nie muszą czekać latami (aż w końcu ta pomoc nie będzie im potrzebna). Niestety w innych miejscowościach jest w tym zakresie dużo gorzej. Istnieją duże miasta, w których nie ma ani jednego ośrodka rehabilitującego dzieci. W tym momencie jest to duży problem, zwłaszcza gdy dziecko potrzebuje rehabilitacji kilka razy w tygodniu i trzeba dojeżdżać często kilkadziesiąt kilometrów.
Aktualnie jeździmy do dwóch różnych ośrodków. My jesteśmy zadowoleni, nasze dzieci mniej (nie wiem dlaczego, ale zabawy ruchowe w domu lubią, a na macie z paniami rehabilitantkami nie za bardzo - chociaż są od tego odstępstwa).
Czasami tylko "zachodzimy w głowę" o co chodzi w sytuacji, gdy ortopeda mówi coś innego, panie rehabilitantki w jednym ośrodku coś innego, a w drugim mają jeszcze inne podejście do sprawy.
Gdybym był młodą mamą, to pewnie ta świadomość nie dawałaby mi spokoju. Ale ponieważ jestem starym wujkiem zastępczym, to wiem że w takich sytuacjach prawda leży gdzieś pośrodku i niezależnie od zastosowanej metody, organizm małego dziecka sam sobie z tym problemem poradzi.

Inne

Nic nie przychodzi mi do głowy... Chociaż może nasza przychodnia. Wprawdzie artykuł jest o trudnościach rodzin zastępczych, to chciałbym się pochwalić, że nasz lekarz rodzinny i oczywiście wszystkie osoby pracujące w tej przychodni, są rewelacyjne. Gdy tam wchodzę, to mam wrażenie, że przyszedłem do cioci na imieniny. Wszyscy są bardzo serdeczni, interesują się historią naszych dzieci, nawet mówią do nich po imieniu … no tak – zapomniałem, że przecież mają karty zdrowia. Ale mimo wszystko jest to miłe (do mnie po imieniu nie mówią).

Jest to więc kolejny dowód na to, że to jak odbieramy jakąkolwiek instytucję, zależy od osób tam
pracujących. Każdy z nas gdzieś pracuje. Popatrzmy na siebie. Bądźmy po prostu ludźmi.

P.S.
A' propos służby zdrowia. Tutaj napotykamy na takie same trudności jak każdy człowiek. Nie będę więc tego opisywał, bo wszyscy je znamy.
Może tylko wspomnę, że była sytuacja, że lekarz wypisał skierowanie na codzienną rehabilitację, a pani w rejestracji (w tym samym szpitalu) znalazła najbliższy wolny termin za sześć tygodni i kolejne również w odstępach kilkunastodniowych. W takich sytuacjach trzeba "kombinować". Kiedyś Majka specjalnie się przemeldowała, aby "załapać" się na jakiś program rehabilitacyjny, który przysługiwał dzieciom z innego miasta ... Prawdę mówiąc, nie wiem czy ona jeszcze mieszka w naszym domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz