Problemy rodzin zastępczych - część 3
"Instytucje"
Dzisiejszy artykuł jest kontynuacją
tematu sprzed dwóch tygodni, będącego pewnego rodzaju odpowiedzią
na komentarze Qby3, Marsa i Nikoli.
Nazwałem go „Problemy rodzin
zastępczych”, chociaż dzisiaj raczej sformułowałbym to jako
„Trudności rodzin zastępczych”. Przeczytałem to co napisałem
ostatnio i stwierdziłem, że „problemy”, o których piszę, są
zwykłymi trudnościami dnia codziennego, z którymi w większym lub
mniejszym stopniu zmagają się wszystkie rodziny (a nie tylko
zastępcze) – trudno więc jakoś specjalnie narzekać.
Dzisiaj ma być o instytucjach.
Próbowałem szczególnie skupić swoją uwagę na tym co mnie
„boli”, co jest szczególnie trudne, problematyczne, wręcz „nie
do przeskoczenia”. Nie ma tego wiele a wręcz powiedziałbym, że
są to drobiazgi. Na dodatek „widziane” oczami różnych osób,
mogą być postrzegane w zupełnie odmienny sposób.
Przede wszystkim chciałbym zwrócić
uwagę na to, że „instytucje”, to przede wszystkim osoby,
które w nich pracują. Być może niektórzy nie nadają się do pracy z ludźmi i powinni zająć się jakąś inną działalnością.
Osobiście, jeżeli pojawiają się
jakieś przeszkody, to zaczynam od siebie. Przecież problem może
tkwić w moim (czy też Majki) postępowaniu, zachowaniu. Staram się
za każdym razem „trzeźwo” spojrzeć na daną sytuację i starać
się zrozumieć stronę przeciwną.
Weźmy dla przykładu takich rodziców
biologicznych dzieci, które u nas przebywają. W ich oczach, po
pierwsze jesteśmy pewnego rodzaju urzędnikami (co dla niektórych
jest to równoznaczne z „betonem”) a po drugie to my odebraliśmy im
dziecko. Zdarza się więc, że pierwsze kontakty nie należą do
najmilszych. Staramy się jednak nie narzucać im swojej woli, nie
pouczać w różnych kwestiach, nie pokazywać, że my jesteśmy
„kimś” a oni „nikim”. Stajemy się na jakiś czas
partnerami, którzy muszą rozwiązać pewien problem. Mimo, że tym
problemem jest ich dziecko, nigdy nie mówimy im, że są źli.
Mówimy co muszą zrobić, aby dziecko odzyskać, tak zwyczajnie z
sobą rozmawiamy. Oczywiście, że zdarzają się rodzice na różnym
poziomie intelektualnym, kulturalnym, emocjonalnym. Staramy się
do tego wzorca dopasować. Nie chodzi o to, aby zachowywać się tak
jak oni, ale o to, by potrafić się komunikować oraz aby starać
się zrozumieć sytuację, w której się znaleźli.
Mniej więcej czegoś takiego
oczekujemy w kontaktach z rozmaitymi organami. Chcemy być
zrozumiani.
Na szczęście wszelka dotychczasowa
współpraca z rozmaitymi urzędami układa nam się całkiem dobrze,
chociaż bywają sytuacje, że „ręce opadają”.
Jak zawsze spróbuję usystematyzować
mój opis i odniosę się po kolei do współpracy z poszczególnymi
instytucjami.
Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie
(PCPR).
Jest to organ, z którym jesteśmy
najbardziej związani. Jest to urząd nadzorujący, ale jednocześnie
doradczy. Niestety stając się rodziną zastępczą trzeba brać to
pod uwagę. My i oni (jakkolwiek to brzmi) musimy być zespołem.
Dzieci, które u nas przebywają nie są „nasze” i
odpowiedzialność za ich wychowanie, kształcenie, opiekę medyczną
spada po części również na PCPR. Nie ma się więc co dziwić, że
instytucja ta chce wiedzieć co się u nas dzieje, jakie postępy
robią nasze dzieci, w jaki sposób wykorzystujemy pieniądze, które
otrzymujemy na ich utrzymanie.
W tym momencie pojawia się „ktoś”.
I od tego „ktosia” zależy, jak wygląda nasza ocena całego
PCPR-u. Jest to koordynator pieczy zastępczej lub inny "opiekun" – osoba, która
weryfikuje w pewien sposób naszą zdolność do sprawowania opieki
zastępczej nad powierzonymi nam dziećmi, ale jednocześnie mamy
prawo od niej wymagać rozmaitej pomocy.
Słyszałem wielokrotnie (chociaż w
większości czytałem na różnych stronach w internecie), że
relacje między rodzicami zastępczymi a koordynatorem z ramienia
PCPR-u są bardzo złe. Oczywiście wszystko zależy od tego jak
obie strony podchodzą do tematu. Jeżeli profesjonalnie (każdy robi
to co do niego należy i stara się współpracować) to nie powinno
być żadnych „zgrzytów”. Słyszałem o takich koordynatorach,
którzy zaglądali do lodówki albo sprawdzali porządki w pokojach
dzieci, nie mówiąc o niezapowiedzianych „nalotach” w najmniej
odpowiednim momencie. Ale słyszałem też o sytuacji, gdzie mama
piątki dzieci zastępczych upierała się przy indywidualnym toku
nauczania (sama uczyła dzieci), nie posyłając ich do szkoły.
Gdyby w tym przypadku wyniki były
dobre, to bym to zrozumiał... niestety nie były.
Tak więc w mojej ocenie, wszystko
zależy od dobrej woli obu stron. Najgorszą rzeczą jest robienie
sobie na złość. Tracą na tym przede wszystkim dzieci, które
przecież są najważniejsze w tym procesie opiekuńczo-wychowawczym.
Nasza pani Jowita (koordynatorka) jest
pod każdym względem „super”. Nie zagląda do lodówki, nie
sprawdza porządków, umawia się na wizytę. Pozwala nam to na
przynajmniej częściowe „odgruzowanie” pokoju dziennego (chociaż
najczęściej w trakcie jej wizyty tak czy inaczej dzieci ponownie
porozrzucają wszystkie zabawki po całym pokoju i biedna ma problemy z
dotarciem do drzwi wyjściowych). Przekazujemy sobie w miarę
regularnie wszelkie wiadomości dotyczące naszych podopiecznych. Ja
robię to w postaci opisów, Majka często dzwoni, dzieląc się
swoimi spostrzeżeniami (czasami aż zbyt często). Kiedyś pani
Jowita przysłała mi maila z pewną nurtującą nas informacją,
pisząc że w zasadzie chciała zadzwonić do Majki, ale za chwilę
musi wyjść a wie, że rozmowa z nią to nie jest pięć minut
(prawdę mówiąc rzadko zdarzają się telefony do mojej małżonki
po czternastej).
Tak sobie teraz myślę, że jak ktoś
ma „upierdliwego” koordynatora, to może warto spróbować
zagadać go „na śmierć”. Może pani Jowita też nie byłaby
taka sympatyczna, gdybyśmy się nie odzywali i musiałaby siłą
wydobywać od nas wszelkie informacje. W końcu też ma swoich
przełożonych i musi się wywiązywać ze swoich obowiązków.
Są jednak rzeczy, które robi z dobrej
woli (chociaż może też z ciekawości). Na przykład dzwoni do
sądów, ośrodków pomocy społecznej i innych instytucji, które
nam jako rodzicom zastępczym nie za bardzo chcą udzielać
informacji. Pomaga nam w uzyskaniu szeregu urzędowych dokumentów
jak choćby aktu urodzenia, numeru PESEL (nie każde dziecko, które
do nas przychodzi, go ma) itp.
Mniej więcej tak wyobrażam sobie
współpracę rodzin zastępczych z PCPR-em. Wiem, że często jest
inaczej, chociaż „wina” pewnie wielokrotnie jest po obu
stronach.
PCPR-y organizują również różnego
rodzaju spotkania dla rodziców zastępczych. Są to zarówno
wykłady, prelekcje, jak też spotkania w ramach tak zwanych „grup
wsparcia”, podczas których rodzice zastępczy mogą wymienić się
swoimi doświadczeniami oraz skorzystać z pomocy psychologa. Majka
jak tylko może (a z reguły może), chętnie uczestniczy w z tego
typu spotkaniach. Być może inni rodzice zastępczy traktują to
jako próbę ingerowania PCPR-u w ich życie? Nie wiem, ale zwłaszcza
grupy wsparcia nie cieszą się jakąś dużą popularnością,
chociaż moim zdaniem jest to możliwość skorzystania z darmowej
porady psychologa.
Ktoś mógłby zapytać, dlaczego ja
nie bywam na tego rodzaju spotkaniach? Sprawa jest prosta, po
pierwsze ktoś musi zostać z dziećmi, które mamy pod opieką, a
ponadto Majka ma w tym zakresie dużo większą wiedzę. Uważam, że
lepiej jak jedna osoba jest doskonale wyszkolona niż dwie na „pół
gwizdka”.
Sądy.
Niektórzy mówią „państwo w
państwie”. Ja raczej wolę określenie „niezawisłość”,
chociaż to pojęcie sprowadza się również do tego, że każdy sąd
ma swoje zasady (pewnie wszystko jest w granicach prawa, jednak dla
nas jako rodziny zastępczej, która ma do czynienia z wieloma sądami
jest to często irytujące).
Dla przykładu, będąc opiekunem
prawnym dziecka, trzeba co pół roku składać informację o
sytuacji dziecka – gdzie przebywa, jak się rozwija itp. Niektóre
sądy wymagają abyśmy sami o tym pamiętali i przesyłali własne
opinie. Inne wręcz przeciwnie, przysyłają gotowe formularze. Co
więcej nawet przesłanie własnego opisu, nie zwalnia z wypełnienia
kwestionariusza. Bywa też, że dwa różne sądy upominają się o
opinię.
Każde takie dziecko podlega też
jakiemuś kuratorowi. I znowu, niektóre sądy „przysyłają”
takiego kuratora na wywiad, w innym przypadku następuje tylko
rozmowa telefoniczna lub nie dzieje się nic. W tym momencie muszę
powiedzieć (bo na pewno nie każdy o tym wie), że dziecko, które
„idzie” do adopcji musi mieć opiekuna prawnego, który w danym
momencie go reprezentuje. Ponieważ wcześniej prawa rodzicielskie są
odebrane jego dotychczasowym rodzicom, muszą te prawa być komuś
przyznane chociaż na chwilę. Jak do tej pory opiekunem prawnym
zostaje Majka.
Jedzie na rozprawę, zadają pytanie
czy decyduje się zostać opiekunem prawnym, mówi że „tak”,
przyznają jej to prawo i po kilku dniach odbierają – dając je
nowym rodzicom adopcyjnym na kolejnej rozprawie.
Cóż – taki trochę „teatrzyk”,
chociaż można do tego przywyknąć. Ostatecznie tego typu sytuacje
można mnożyć, biorąc pod uwagę inne sfery życia … choćby
uzyskanie absolutorium na zakończenie studiów. Tutaj też mają
miejsce pewnego rodzaju rytuały. Może zmienię więc pierwotne
określenie z „teatrzyk” na „tradycja” (bo sensu w tym nie
znajduję).
Tak więc dziecko, którego opiekunem
prawnym ma zostać Majka, ma przyznanego kuratora sądowego, który
musi między innymi sprawdzić warunki mieszkaniowe (jaka w tym
logika, skoro wiadomo, że dziecko mieszkało u nas jakiś czas, a Maja opiekunem prawnym będzie tylko kilka dni?).
No i przyszedł kiedyś taki w Wielki
Piątek, kiedy był Wielki Bałagan jak to tuż przed świętami.
Nieraz się zastanawiam, dlaczego jak Majka robi porządek, to
zaczyna od tego, że najpierw robi bałagan. Widocznie ma to
jakiś sens, ale mój umysł tego nie ogarnia.
Jednak wracając do tego kuratora, to
nie dość, że przyszedł w nieodpowiednim momencie (był to wieczór), to jeszcze kazał nam się cieszyć, bo przecież mógł
przyjść po świętach i sprawa adopcyjna odwlekła by się w
czasie.
Inny kurator też przyszedł późnym wieczorem. Akurat brałem prysznic. Nic nie wiedząc, wychodzę w samych majtkach, a tu jakaś obca kobieta mówi mi „dobry wieczór”.
Inny kurator też przyszedł późnym wieczorem. Akurat brałem prysznic. Nic nie wiedząc, wychodzę w samych majtkach, a tu jakaś obca kobieta mówi mi „dobry wieczór”.
Ale to jeszcze nic. Majka jest nadal
opiekunem prawnym Królewny, która aktualnie przebywa w domu opieki
społecznej (czyli z nami nie mieszka i sąd o tym wie). Przychodzi
taka pani kurator na wywiad. Były to godziny południowe (wszystkie
dzieci spały), a ona mówi, że musi sprawdzić warunki
mieszkaniowe. Pytam „po co? Królewna u nas nie mieszka”.
Powiedziała, że „musi”. No i powchodziła do każdego pokoju,
obudziła wszystkie dzieciaki i sobie poszła. Gdyby pani Jowita
była taka sama, to nie wiem czy miałbym takie dobre zdanie o
PCPR-rze.
Ale był też raz inny kurator w
sprawie Królewny, jeszcze wówczas gdy mieszkała z nami. Wypiliśmy
kawę, porozmawialiśmy. Jakoś on nie musiał zaglądać do
wszystkich pomieszczeń.
Z sądami jest jednak dużo
poważniejszy problem, który w zasadzie nie jest związany
bezpośrednio z nami (rodzicami zastępczymi), ale dotyczy naszych
dzieci. Są to terminy. Średni czas między rozprawami to cztery
miesiące. Nawet jak rozprawa się nie odbędzie (bo na przykład nie
stawi się mama dziecka), to często sprawa zostaje odroczona –
niestety o kolejne kilka miesięcy.
Dwa dni temu miała się odbyć
rozprawa dotycząca przebywającej u nas Smerfetki. Została odwołana
(podobno z winy sądu – nie zdołał zebrać wszystkich
dokumentów). Podejrzewam, że kolejna nie odbędzie się szybciej
niż zazwyczaj – a dziecko czeka na rodziców. Ma już osiem
miesięcy. Kolejne cztery miesiące, plus okres poszukiwania
ewentualnych rodziców adopcyjnych daje przynajmniej następne pół
roku. W tej chwili Smerfetka uśmiecha się do każdego, kto okaże
jej swoje zainteresowanie. Pójście do nowej rodziny byłoby
bezproblemowe – za pół roku już tak nie będzie.
Szkoła.
W tej mierze nie mamy zbyt wiele
doświadczeń, ponieważ dotychczas mieliśmy tylko dwójkę
„szkolnych” dzieci, do tego mało uciążliwych i dobrze się
uczących.
Myślę jednak, że w tym przypadku
sytuacja jest analogiczna jak z własnymi dziećmi. Rodzice tych,
które się dobrze uczą nie mają zastrzeżeń, a tych które
wiecznie sprawiają problemy, szukają ich przyczyny w „szkole”
(jako instytucji). To takie moje prywatne zdanie (zresztą jak
wszystko co napisałem do tej pory).
Domy pomocy społecznej.
Bywają różne. Dobrze, że są, ale
lepiej żeby jak najmniej naszych dzieci tam trafiało.
Więcej informacji na ten temat jest w
artykule „KRÓLEWNA”.
My aktualnie mamy do czynienia z jednym
i uważamy, że jest to fantastyczny ośrodek (o ile tak można
powiedzieć o domu pomocy społecznej). Osoby tam pracujące są
bardzo zaangażowane w to co robią, placówka jest doskonale
wyposażona, nie ma najmniejszych problemów z odwiedzinami. Jest dla
przebywających tam dzieci domem, chociaż pewnie każde z nich
wolałoby mieć tylko dwoje rodziców, ale będących z nimi na co
dzień.
Może Nikola coś napisze na ten temat,
ponieważ ma dużo większe doświadczenie w tej sprawie niż ja.
Ośrodki adopcyjne.
Jak do tej pory, mamy tylko same miłe
doświadczenia.
Ośrodki rehabilitacyjne
Akurat w naszym mieście jest ich kilka i dzieci potrzebujące pomocy rehabilitantów nie muszą czekać latami (aż w końcu ta pomoc nie będzie im potrzebna). Niestety w innych miejscowościach jest w tym zakresie dużo gorzej. Istnieją duże miasta, w których nie ma ani jednego ośrodka rehabilitującego dzieci. W tym momencie jest to duży problem, zwłaszcza gdy dziecko potrzebuje rehabilitacji kilka razy w tygodniu i trzeba dojeżdżać często kilkadziesiąt kilometrów.
Aktualnie jeździmy do dwóch różnych ośrodków. My jesteśmy zadowoleni, nasze dzieci mniej (nie wiem dlaczego, ale zabawy ruchowe w domu lubią, a na macie z paniami rehabilitantkami nie za bardzo - chociaż są od tego odstępstwa).
Czasami tylko "zachodzimy w głowę" o co chodzi w sytuacji, gdy ortopeda mówi coś innego, panie rehabilitantki w jednym ośrodku coś innego, a w drugim mają jeszcze inne podejście do sprawy.
Gdybym był młodą mamą, to pewnie ta świadomość nie dawałaby mi spokoju. Ale ponieważ jestem starym wujkiem zastępczym, to wiem że w takich sytuacjach prawda leży gdzieś pośrodku i niezależnie od zastosowanej metody, organizm małego dziecka sam sobie z tym problemem poradzi.
Ośrodki rehabilitacyjne
Akurat w naszym mieście jest ich kilka i dzieci potrzebujące pomocy rehabilitantów nie muszą czekać latami (aż w końcu ta pomoc nie będzie im potrzebna). Niestety w innych miejscowościach jest w tym zakresie dużo gorzej. Istnieją duże miasta, w których nie ma ani jednego ośrodka rehabilitującego dzieci. W tym momencie jest to duży problem, zwłaszcza gdy dziecko potrzebuje rehabilitacji kilka razy w tygodniu i trzeba dojeżdżać często kilkadziesiąt kilometrów.
Aktualnie jeździmy do dwóch różnych ośrodków. My jesteśmy zadowoleni, nasze dzieci mniej (nie wiem dlaczego, ale zabawy ruchowe w domu lubią, a na macie z paniami rehabilitantkami nie za bardzo - chociaż są od tego odstępstwa).
Czasami tylko "zachodzimy w głowę" o co chodzi w sytuacji, gdy ortopeda mówi coś innego, panie rehabilitantki w jednym ośrodku coś innego, a w drugim mają jeszcze inne podejście do sprawy.
Gdybym był młodą mamą, to pewnie ta świadomość nie dawałaby mi spokoju. Ale ponieważ jestem starym wujkiem zastępczym, to wiem że w takich sytuacjach prawda leży gdzieś pośrodku i niezależnie od zastosowanej metody, organizm małego dziecka sam sobie z tym problemem poradzi.
Inne
Nic nie przychodzi mi do głowy...
Chociaż może nasza przychodnia. Wprawdzie artykuł jest o
trudnościach rodzin zastępczych, to chciałbym się pochwalić, że
nasz lekarz rodzinny i oczywiście wszystkie osoby pracujące w tej
przychodni, są rewelacyjne. Gdy tam wchodzę, to mam wrażenie, że
przyszedłem do cioci na imieniny. Wszyscy są bardzo serdeczni,
interesują się historią naszych dzieci, nawet mówią do nich po
imieniu … no tak – zapomniałem, że przecież mają karty
zdrowia. Ale mimo wszystko jest to miłe (do mnie po imieniu nie
mówią).
Jest to więc kolejny dowód na to, że
to jak odbieramy jakąkolwiek instytucję, zależy od osób tam
pracujących. Każdy z nas gdzieś
pracuje. Popatrzmy na siebie. Bądźmy po prostu ludźmi.
P.S.
A' propos służby zdrowia. Tutaj napotykamy na takie same trudności jak każdy człowiek. Nie będę więc tego opisywał, bo wszyscy je znamy.Może tylko wspomnę, że była sytuacja, że lekarz wypisał skierowanie na codzienną rehabilitację, a pani w rejestracji (w tym samym szpitalu) znalazła najbliższy wolny termin za sześć tygodni i kolejne również w odstępach kilkunastodniowych. W takich sytuacjach trzeba "kombinować". Kiedyś Majka specjalnie się przemeldowała, aby "załapać" się na jakiś program rehabilitacyjny, który przysługiwał dzieciom z innego miasta ... Prawdę mówiąc, nie wiem czy ona jeszcze mieszka w naszym domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz